piątek, 27 grudnia 2019

Hejterski Przegląd Cykliczny #63

Tym razem zaczniemy od jednego z najbardziej spektakularnych clustesrfucków Zjednoczonej Prawicy, czyli od Pancernego Mariana. Jakiś miesiąc temu Zjednoczona Prawica zapewniała, że jak się Pancerny Marian nie poda do dymisji, to oni mają “Plan B”. Jak tak patrzam na to, co teraz wyczyniają politycy Zjednoczonej Prawicy, to zaczynam mieć przeczucie graniczące z pewnością, że ów “Plan B” miał polegać na tym, że jak się Banaś nie poda do dymisji, to rząd zwali wszystko na opozycję. Tak, wiem, w teorii chodziło o to, że Rząd chce się dogadać z opozycją, żeby zmienić Konstytucje, żeby się dało Mariana wywalić, ale w praktyce – nie wierzę w to, żeby ktoś z ekipy rządzącej traktował ten scenariusz “na poważnie”. Popatrzmy na to z zewnątrz: partia rządząca wrzuca na szefa NIK typa, który pełnił kilka stanowisk w rządzie, typ nie został prześwietlony przez służby. Gdyby Pancerny Marian został prześwietlony i wiedziano by o tym, że coś z nim jest nie tak, to inicjalne reakcje Zjednoczonej Prawicy (na materiał “Superwizjera”) byłyby inne i na pewno nikt by nie opowiadał o tym, że Banaś jest kryształowy. Ujmując rzecz nieco inaczej, winę za to, że Banaś dostał ten stołek ponosi w 100% Zjednoczona Prawica. O ile czegoś nie pojebałem, to możliwości odBanasiowania NIKu są dwie: albo prawomocny wyrok skazujący, albo zmiana Konstytucji. Wiadomym jest, że taka sprawa w sądzie będzie się raczej trochę ciągnąć (nawet jeżeli do sprawy zostanie przydzielony sędzia metodą “na losowanie”, który się będzie potem bardzo sprężał). Proces nie będzie należał do krótkich, a każda rzecz, która zostanie w trakcie tegoż procesu odkopana – będzie na nowo wywoływać pytania “gdzie były służby i dlaczego państwo działało teoretycznie”. Jeżeli dojdzie do skazania prawomocnym wyrokiem, to Banaś zostanie wykatapultowany z NIK, ale dla Zjednoczonej Prawicy nie będzie to happy end, bo taki wyrok pokaże jedynie tyle, że partia rządząca zajebiście w kadry nie potrafi. Alternatywą byłaby zmiana Konstytucji w celu odwołania Banasia. Gdyby Banaś został zdjęty ze stołka, proces byłby dla partii rządzącej znacznie mniejszym problemem, bo niezależnie od tego, co “wyszłoby” w trakcie procesu, partia rządząca mogłaby budować narrację: “no dobra, Marian nie jest kryształowy, ale przynajmniej potrafiliśmy na to zareagować” i tak dalej i tak dalej. Poza tym, mogłoby się okazać, że po odwołaniu Banasia (to nadal scenariusz zakładający zmianę Konstytucji) nagle konieczny mógłby się okazać areszt tymczasowy i wyłączenie jawności procesu. Tak nawiasem mówiąc, Pancerny Marian zna swoich (byłych już) przyjaciół na tyle dobrze, że doskonale sobie zdaje sprawę z tego, jak bardzo Zjednoczona Prawica mogłaby go przeczołgać przy użyciu aparatu państwowego. To, co obiecano mu zanim złożył dymisję (która się nie podobała PiSowi), pozostaje co prawda w sferze domysłów, ale gdybym miał gdybać, to bym napisał, że pewnie mu obiecano brak jakichkolwiek konsekwencji natury prawnej. Ponieważ się postawił – jebnięto w niego zarzutami i wydaje mi się, że właśnie ten ruch sprawił, że Banaś się raczej sam z siebie nie poda do dymisji. Bo ok, mógłby co prawda liczyć na to, że koledzy ze Zjednoczonej Prawicy jednak mu odpuszczą, ale na pewno ogarnia tyle, że jeżeli suweren będzie się domagał jego głowy, to żadne układy go nie ochronią, bo Zjedoczona Prawica go po prostu poświęci na ołtarzu Przenajświętszych Sondaży. W tym miejscu taka króciutka dygresja. Nieco zabawne jest obserwowanie ludzi, którzy udają zwolenników jawności i fanatyków szczegółowego wyjaśniania wszystkiego, którzy wiją się w sprawie Pancernego Mariana: “Według Patryka Jakiego, komisja śledcza w tej sprawie nie jest najlepszym rozwiązaniem.” Oczywiście, że nie jest najlepszym rozwiązaniem, bo taka komisja jest zajebiście niesterowna (albowiem nie można jej obsadzić politykami tylko i wyłącznie jednej formacji). No, ale to tylko dygresja. Wracajmy do meritum. Po cholerę opozycja miałaby ułatwiać Zjednoczonej Prawicy ogarnięcie i wyciszenie sprawy Banasia? Żeby PiS mógł sobie kolejnego Banasia wsadzić do NIKu? Ok, tym razem na drodze mógłby stanąć Senat (który zatwierdza szefa NIK), ale mogłoby się okazać, że Zjednoczona Prawica miałaby ekspertyzy, z których by wynikało, że zmiana w Konstytucji sprawiła, że Senat już nie musi na to wyrażać zgody bo-coś-tam. Trudno się więc dziwić temu, że opozycja nie chce iść na rękę Zjednoczonej Prawicy. Muszę się w tym miejscu przyznać, że kiedy usłyszałem o tym „planie”, który obejmował zmianę Konstytucji (co do którego planu można było mieć pewność, że opozycja go oleje), z wytęsknieniem czekałem na narracje „Banaś to wina opozycji”. Nie zawiodłem się. O ile czegoś nie pomyliłem, zaczęło się od wicepremiera Sasina, który trochę przed półmetkiem grudnia oznajmił: „Dzisiaj to opozycja niestety bierze odpowiedzialność za to, że prezes NIK w dalszym ciągu będzie pełnił funkcję”. Kilka dni później dodał: “Na przeszkodzie zmiany konstytucji stoi ośli upór opozycji, która postanowiła utrzymywać na stanowisku Mariana Banasia”. Narrację tę powtórzył Premier Tysiąclecia, który stwierdził, że: “Opozycja, która nie chce w tej kwestii współpracować, bierze na siebie odpowiedzialność w tej kwestii”. Mam świadomość tego, że do tej pory machina propagandowa Zjednoczonej Prawicy potrafiła sobie poradzić z narzucaniem (niemalże) dowolnych narracji, ale wydaje mi się, że ze zwalaniem winy za Pancernego Mariana na opozycje może już nie pójść tak dobrze. Aczkolwiek bardzo prawdopodobne, że Zjednoczona Prawica buduje te narracje dla własnego (twardego) elektoratu. Nie jestem fanem sondaży (o czym już wielokrotnie wspominałem), jednakże ten o Banasiu jest wart przytoczenia. Konkretnie zaś to, że 58% wyborców ZP/PiS jest zdania, że jeżeli Banaś nie poda się do dymisji, to powinno się zmienić prawo tak, żeby go wywalić. Kwestią otwartą jest to, jak zareaguje na te narracje umiarkowana część elektoratu, bowiem 26% wyborców ZP/PiS jest zdania, że nie powinno się zmieniać prawa “pod jedną osobę”.


Ponieważ Marian Banaś zdał sobie sprawę z tego, w jakiej sytuacji się znalazł, w pewnym momencie się odwinął: “Najwyższa Izba Kontroli przedstawiła raport z wynikami kontroli programu „Praca dla więźniów”. W dokumencie stwierdzono nieprawidłowości związane z udzieleniem zamówień publicznych. NIK poinformowała, że podjęła decyzję o skierowaniu w tej sprawie 16 zawiadomień do prokuratury”. Kto był twarzą programu “Praca dla więźniów”? Zgadliście, nasz ulubieniec, Patryk Jaki, który momentalnie zaczął bronić swojego największego skarbu, którym to skarbem jest, rzecz jasna, jego własny wizerunek. Zaczął co prawda od tego, że z PDW (musiałem) wszystko było w porządku, ale równolegle oznajmił, że: “Ponadto podkreślam, że nigdy nie zajmowałem się szczegółami na poziomie inwestycyjnym, prawnym czy innym. Zresztą - nie ma żadnego zarzutu do mnie w kontroli”. Tak więc, wszystko w porządku, ale jeżeli nie, to ode mnie się odjebcie. Przyznam, że znajduję tę narrację zabawną, szczególnie w wykonaniu reprezentanta opcji politycznej, która non stop opowiadała o tym, że ten i owy powinien ponieść polityczną odpowiedzialność za to i za to. Jak jebła “Czajka”, to od razu było wiadomo, że winny jest Trzaskowski, jak jebło w Służbie Więziennej, to człowiek za nią odpowiedzialny jest absolutnie niewinny (można by rzecz, że wręcz kryształowy). Co zrozumiałe, absolutnie nikt nie próbował z Jakim porozmawiać o odpowiedzialności politycznej, która osiągnęła stan kwantowy. Nikomu się również nie chciało podpytać Jakiego o to, co miał na myśli twierdząc, że: “Zarzuty są śmieszne i typowo polityczne”. Tego rodzaju argumentacja jest o tyle bezsensowna, że absolutnie nic z niej nie wynika. Może inaczej. Gdyby Patryk Jaki był przekonany o tym, że to, co zrobił NIK, to faktycznie jakaś szopka, to mógł przecież wejść na drogę prawną i w sądzie dowieść, że kontrola chujowa i że co to w ogóle jest. Zamiast tego sytuacja wygląda tak, że z jednej strony mamy 16 zawiadomień do prokuratury, a z drugiej zapewnienia, że “nic się nie stało”, które wyglądają średnio przekonująco.


Teraz prosiłbym was wszystkich o założenie czapeczek z folii aluminiowej na głowy, albowiem będę sobie gdybał w temacie tego, czy aby na pewno to, co zrobił Pancerny Marian było “odwinięciem się”, czy też może należy na to popatrzeć z innej perspektywy. O ile nie mam najmniejszych wątpliwości odnośnie tego, że data raportu NIK miała związek z tym, że Pancernego Mariana zaczęli solidnie flekować, to już samo to, że prześwietlano resort, za który odpowiada Zjednoczona Prawica, budzi moje podejrzenia. Być może przedmiot kontroli nie został wybrany przypadkowo (nie oszukujmy się, NIK nie jest w stanie skontrolować wszystkiego, co wymagałoby skontrolowania). Mogło być więc tak, że temat PDW (ok, to już ostatni) zostałby odpalony niezależnie od tego, co dzieje się teraz z Banasiem. Skłaniam się ku tej tezie dlatego, że w Zjednoczonej Prawicy trwa ostra napierdalanka i mogło chodzić o osłabienie Solidarnej Polski. Wyobraźmy sobie, co by się stało, gdyby Banaś nadal był kryształowy (tzn. nikt by nie wykopał niczego na jego temat) i NIK walnąłby takim samym raportem i jak bardzo osłabiłoby to wizerunek Jakiego (a co za tym idzie, wizerunek całej Solidarnej Polski)? Teraz Jaki może liczyć na wsparcie rządowej machiny propagandowej, która broni Doktora Chłopaka z Biedniejszej Rodziny z dwóch przyczyn. Po pierwsze, Banaś jest wrogiem, więc nie powinno się go wspierać, a po drugie nie wiadomo, co jeszcze wygrzebie NIK, tak więc lepiej hejtować wszystko, co stamtąd wychodzi, bo cholera wie, kto następny oberwie. Gdyby Banaś przywalił w Jakiego mając przyzwolenie Genialnego Stratega, to nie dość, że Jaki straciłby parasol ochronny rządowych mediów, to te same zaczęłyby go atakować. Owszem, Jaki jest bardzo biegły w te klocki i na pewno umie w drony w internecie, ale nie miałby najmniejszych szans w starciu z rządową machiną propagandową. Rykoszetem oberwałby również nadprokurator, a to znacznie obniżyłoby pozycję negocjacyjną  Solidarnej Polski w partyjnych przepychankach. Przyznaję, że to jest moja prywatna teoria spiskowa, ale zachowanie Beaty Kempy (ding ding ding – z Solidarnej Polski), która stwierdziła, że: “NIK ma prawdopodobnie zlecenie na mnie” sugeruje, że Ziobryści mają raczej złe przeczucia. Dobra, można już zdjąć czapeczki z folii aluminiowej i ustawić się w kolejce do następnej części Przeglądu.


UWAGA! Artykuł sponsorowany przez Suwerena!

https://patronite.pl/Piknik-na-skraju-g%C5%82upoty


O ile partyjne napierdalanki w (uwaga, najkrótszy dowcip polityczny) Zjedoczonej Prawicy, będące efektem tego, że zarówno Gowin, jak i Ziobro powiększyli stan posiadania w Sejmie kosztem Prawa i Sprawiedliwości, nie były i nie są dla nikogo tajemnicą, to jednak ostatnio można się było przekonać, że zaczęło się “dziać” już przed wyborami. Na początku grudnia w mediach pojawiły się informacje odnośnie tego, że policja zrobiła przeszukanie w domu Vlogera Dariusza (aka Dariusz Matecki), który to vloger jest szczecińskim radnym z ramienia Solidarnej Polski. Vloger Dariusz startował w wyborach parlamentarnych z list PiSu. W trakcie kampanii poparcia udzielili mu zarówno Zbigniew Ziobro, jak i Chłopak z Biedniejszej Rodziny. Ciekawostką było to, że mimo tego, że do przeszukania doszło pi razy oko, na początku października, to sprawa wypłynęła dopiero na początku grudnia. Gdybym był złośliwy, to bym napisał, że to zupełnie tak, jak gdyby ktoś chciał to ukryć przed wyborcami, ale ponieważ złośliwy nie jestem, napiszę jedynie tyle, że to zupełnie tak, jak gdyby ktoś chciał ukryć to przed wyborcami. W tym miejscu poczynię pewną dygresję. W trakcie kampanii nie dało się nie zwrócić uwagi na to, że Ziobro i Chłopak z Biedniejszej Rodziny zajebiście pompują wizerunek Mateckiego. Może inaczej, są różne poziomy namolności w kampanii, a wyżej wymieniony duet był pod tym względem w chuj namolny. Było to o tyle ciekawe, że duet sporo ryzykował (biorąc pod rozwagę internetową działalność Vlogera Dariusza). O ile sam Jaki był bezpieczny w Brukseli, to Ziobro i inni ludzie z Solidarnej Polski mogli słono zapłacić (gdyby opozycja się ogarnęła i spróbowała wykorzystać w kampanii to, czym zajmował się Vloger Dariusz). Teraz okazuje się, że sprawa była jeszcze bardziej spektakularna. Co prawda, suweren się o przeszukaniu w mieszkaniu Vlogera Dariusza nie dowiedział przed wyborami, ale Ziobro i Jaki musieli o tym wiedzieć, a mimo tego, publicznie popierali Mateckiego. Jest to o tyle ciekawe, że sprawa przecież mogła “wyjść” przed wyborami. Z jednej bowiem strony, nikomu w Zjednoczonej Prawicy na tym specjalnie nie zależało (bo jednak Vloger Dariusz startował z list PiSu), ale z drugiej strony, ktoś mógł wpaść na pomysł taki, żeby na ostatniej prostej osłabić Ziobrystów celem przejęcia ich głosów. Mogło do tego dojść choćby dlatego, że policją zarządza Mariusz “kryształ” Kamiński, który o ile mnie pamięć nie myli niespecjalnie przepada za Ziobrą. Mogło być, rzecz jasna, tak, że wizyta u Vlogera Dariusza była pokazówką i niezbyt delikatną sugestią: zbieramy na was haki na “po wyborach”. Ciekaw jestem, co dalej będzie z Vlogerem Dariuszem. Wiadomym jest, kto nadzoruje prokuratury w Polsce i, że jak ten ktoś zechce, to się nagle okaże, że “nic się nie stało”, jednakowoż sprawą zajmowali się podwładni Kamińskiego, tak więc bez jego zgody raczej ciężko by było sprawę jakoś rozmyć. Warto w tym miejscu nadmienić, że kiedy sprawa “wyszła”, ktoś powiedział Onetowi, że w trakcie przeszukania policjanci “mocne rzeczy podobno znaleźli”. Jeżeli ktoś wypuszcza takie informacje, to raczej nie zależy mu na wyciszeniu sprawy.


Skoro takie rzeczy zaczęły się “dziać” przed wyborami, to po wyborach mogło być już tylko bardziej spektakularnie. Mniej więcej tydzień po tym, jak zrobiło się głośno o przeszukaniu u Vlogera Dariusza, w mediach pojawiły się informacje odnośnie tego, że prokuratura wnioskuje o uchylenie immunitetu poselskiego Przemysławowi Czarneckiemu (zbieżność nazwisk nieprzypadkowa, bo ów jegomość jest synem Ryszarda Czarneckiego). Wniosek ma związek ze sprawą, która ciągnie się od sylwestra 2018, kiedy to w mieszkaniu Przemysława Czarneckiego doszło do awantury, w efekcie której jeden z uczestników spotkania został zraniony nożem. Ów jegomość twierdził, że zranił go Przemysław Czarnecki, zaś sam Czarnecki oświadczył, że: “Potwierdzam, że w moim domu interweniowała policja, którą sam wezwałem. W sylwestrowy wieczór byliśmy we trójkę. Ja, moja żona i nasz znajomy, chrzestny córki. Mężczyzna według mojej wiedzy rozciął sobie dłoń. Podobno mnie za to obwinia, ale to nieprawda, gdyż nawet nie byłem bezpośrednim świadkiem zdarzenia”. Po tym, jak Onet dowiedział się o wniosku prokuratury, dziennikarze portalu skontaktowali się z Czarneckim, który powiedział: “Jestem zdziwiony, ale sam zrzeknę się immunitetu i będę bronił się przed sądem”. A teraz napisze wam ciekawostkę, po której zaczniecie szukać czapeczek z folii aluminiowych. Otóż, prokuratura sieknęła ten wniosek 11 grudnia. Dzień po tym, jak Pancerny Marian odpalił kilkanaście zawiadomień w sprawie nieprawidłowości związanych z “Pracą dla więźniów”. Ja wiem, że te wszystkie zbieżności dat mogą być przypadkowe, ale, no cóż, całkiem sporo tych przypadków ostatnio. Tak nawiasem mówiąc, nie jestem zdziwiony tym, że Przemysław Czarnecki był zdziwiony. Jeżeli bowiem prokuratura pod wodzą Zjednoczonej Prawicy nas do czegoś przyzwyczaiła, to na pewno do tego, że jak się chce, to wszystko można umorzyć. Of korz, w trakcie wcześniejszych rządów (nie chodzi mi tylko o “przez osiem ostatnich lat”, ale o wszystkie poprzednie rządy) też byli równi i równiejsi, ale rządy Zjednoczonej Prawicy to nowa lepsza jakość. Wszyscy się do tej nowej lepszej jakości przyzwyczaili tak bardzo, że jak już dochodzi do sytuacji, w której prokuratura zaczyna ścigać “swojego”, to od razu się wszystkim (w tym autorowi niniejszego Przeglądu) włączają lampki alarmowe. Trudno się tym lampkom dziwić, jak się człowiek naczytał o tym, że a to gdzieś tom akt zaginął, a to prokurator, który się zbyt dokładnie przyglądał komuś ma dyscyplinarkę, a to okazało sie, że wieszanie zdjęć na szubienicach to po prostu happening i tak dalej.


Na początku grudnia mogliśmy zaobserwować meltdown (na tle finansowym) kolejnego polityka. Tym razem padło na Marcina Kulaska (poseł SLD/sekretarz generalny partii), który w rozmowie z dziennikarzem Interii pozwolił sobie na chwilę szczerości: “W pokoju mogę zrobić sobie jedynie herbatę, poza tym muszę stołować się na mieście (...). To są wszystko koszty. Gdybym chciał sobie zrobić śniadanie, to mam to utrudnione. Nie mogę sobie ani podgrzać parówki, ani usmażyć jajecznicy, bo nie ma gdzie - mówi nam Kulasek. Proponuję spróbować się utrzymać w Warszawie za 6,5 tys. zł na rękę, plus dieta 2,5 tys. zł”. O ile zwrócenie uwagi na to, że w hotelowych pokojach (mowa tu, rzecz jasna, hotelu sejmowym) nie ma aneksów kuchennych jest moim zdaniem całkiem sensowne, to już jebnięcie tekstem „a spróbujta się utrzymać za 9 koła w Wawie” z sensowną wypowiedzią nie ma nic wspólnego. Cebulą na torcie jest fakt, że tego rodzaju wypowiedź padła z ust polityka formacji lewicowej. Nawiasem mówiąc, trzeba być naprawdę wybitną jednostką, żeby nie pamiętać, czym kończyły się w poprzedniej kadencji podobne utyskiwania. A to Jarosławowi Gowinowi (aka Reed Richards) nie starczało do pierwszego w czasach, w których był ministrem (widzę tu pewną zbieżność z tym, co Jaki opowiadał na temat tego, że gdy był ministrem, to go nie było stać na procesy). A to Adam Bielan stwierdził, że co prawda zarabia na rękę 10 tysięcy i że to dobre pieniądze, ale gdyby żona nie pracowała, to byłoby gorzej (bo pewnie musiałby naruszyć oszczędności: 185 tys złotych i 1.25 miliona w papierach wartościowych [oświadczenie mu prześwietlono zaraz po wypowiedzi]). Ponieważ (co za szok) wypowiedź Kulaska wywołała sporą gównoburzę, poseł SLD postanowił się jakoś odnieść do sprawy i zrobił to w spektakularnym stylu: „Szanowni Państwo Sens wypowiedzianych przeze mnie słów był inny, nigdy nie powiedziałem, że z pensji posła nie można utrzymać się w Warszawie.Uważam, że posłowie zarabiają dobrze. Rozmowa nie była autoryzowana.Wszystkich przepraszam i obiecuję zawsze autoryzować swoje wypowiedzi.”  Niestety nigdy się nie dowiemy tego, jaki był sens wypowiedzi posła Kulaska, bo tego akurat zabrakło w tym krótkim oświadczeniu. 


W pierwszej połowie grudnia potwierdziły się plotki, z których wynikało, że jeden z najbardziej rozpoznawalnych celebrytów katolickich wystartuje w wyborach prezydenckich 2020. Chodzi, rzecz jasna, o Szymona Hołownię. Ku mojemu zaskoczeniu (i nie, to nie jest ironia) Hołownia zebrał sporo „pozytywnych recenzji”, również w lewicowej banieczce. Hołownia już jakiś czas temu znalazł sobie swoją niszę, w której (na płaszczyźnie argumentacyjnej) dystansował się od ludzi pokroju Terlikowskiego, Cejrowskiego/etc. Na pierwszy rzut oka Hołownia jest całkiem spoko, bo jest zwolennikiem tzw. kościoła otwartego i ma „umiarkowane poglądy”. Poza tym, jako jeden z niewielu celebrytów katolickich w Polsce, ogarnia kwestie ekologii i klimatu (o tym, że miał odmienne od wielu prawicowców zdanie w kwestii uchodźców, wspominać nie trzeba). Tylko, że jak się Hołowni poświęci kilka rzutów okiem, to już tak wesoło nie jest. W tym miejscu muszę przyznać, że jakiś czas temu, też się mi wydawało, że Hołownia jest (jak na celebrytę katolickiego) całkiem w porządku. Co prawda, bardzo szybko zmieniłem zdanie (z przyczyn, które opiszę za moment), ale nie zmienia to faktu, że dałem się zbajerować. Jak to się stało? To bardzo proste – moja pierwsza styczność z Hołownią polegała na tym, że przypadkiem trafiłem na link do jego starcia z Wojciechem Cejrowskim. Co prawda wyznawcy Cejrowskiego do dziś twierdzą, że „Cejrowski zmiażdżył/zmasakrował/etc. Hołownię”, ale wyglądało to nieco inaczej. Z jednej strony była spokojna argumentacja, a z drugiej one-linery, których Patryk Vega nie umieściłby w swoich filmach, bo by się trochę wstydził. Poza tym, wyraźnie było widać to, że Hołownia się do tego starcia przygotował. Tę moją styczność z Hołownią należałoby osadzić w kontekście, którym była rozpędzająca się w owym czasie kariera medialna Tomasza Terlikowskiego. Tak więc wydaje mi się, że uznanie Hołowni za umiarkowanego, to był z mojej strony (jak to się mawia za Wielką Wodą) „honest mistake”. A potem przekonałem się o tym, że ciekawość to pierwszy stopień do piekła, albowiem przeczytałem książkę Hołowni pt. „Bóg, życie i twórczość”. Książka ta wkurwiła mnie do tego stopnia, że poświęciłem jej notkę blogową (na wypadek, gdyby ktoś chciał poczytać, link w źródłach będzie). Po lekturze książki (ok, już w trakcie, ale „po lekturze” brzmi poważniej) doszedłem do wniosku, który jest czymś z gatunku oczywistej-oczywistości. Hołownia niespecjalnie różni się od wszelkiej maści Terlikowskich. Jeżeli chodzi o „rdzeń” poglądów to jest on dokładnie ten sam. Różnica polega na tym, że taki, na ten przykład, Terlikowski, się ze swoimi poglądami absolutnie nie kryje. Po lekturze książki Hołowni, na jego twórczość (wypowiedzi/etc.) zacząłem patrzeć tak, jak powinno się na to patrzeć. Tzn. w oderwaniu od kontekstu, którym jest działalność fundamentalistów religijnych. Of korz, okazało się, że jak się na Hołownię nie będzie patrzeć przez pryzmat „tego co robią fundamentaliści”, to jego „umiarkowanie” gdzieś się ulatnia. Moim zdaniem, Hołownia po prostu zrozumiał coś, czego nie ogarniają fundamentaliści religijni: Kościół nie powinien iść na zwarcie z wiernymi, bo to się źle skończy. Zrozumiał również, że o wiele lepiej od fundamentalizmu sprzedaje się religijność umiarkowana. Owszem, w trakcie rządów Zjednoczonej Prawicy fundamentalizm jest w cenie, bo partia rządząca żyje w symbiozie z hierarchami (tak, wiem, wszystkie poprzednie rządy również się kłaniały biskupom, ale tak spektakularnie nie było chyba nawet za rządów AWS-u), ale ludzie pokroju Hołowni zdają sobie sprawę z tego, że Zjednoczona Prawica kiedyś rządzić przestanie. Jeżeli chodzi o poglądy Hołowni, to są one w głównej mierze zbieżne z linią Kościoła (czasem, co prawda, są jakieś rozbieżności, ale uprzejmie przypominam, że zdarzały się one również Terlikowskiemu). Przykład pierwszy lepszy z brzegu: Hołownia potrafił się postawić prawicy i fundamentalistom, w takcie histerii wywołanej kryzysem migracyjnym, ale należy pamiętać o tym, że Kościół był za przyjmowaniem uchodźców. Fakt faktem, że Kościół wypowiadał się w tej kwestii raczej niemrawo, wystarczy sobie porównać ówczesne postępowanie Kościoła z tym, co się działo po wypowiedzi arcybiskupa „Heinricha”, który był łaskaw porównać mniejszości seksualne do zarazy. Niemniej jednak oficjalne stanowisko Kościoła było „pro uchodźcze”. Jeżeli chodzi o kwestię aborcji (parafrazując klasyka) jego stanowisko jest zgodne ze stanowiskiem Episkopatu. Co prawda, już dawno temu (w wywiadzie, który przeprowadził z nim Tomasz Terlikowski dla „Do Rzeczy”) stwierdził, że lepiej nie ruszać obowiązującej ustawy, ale przyczyną, dla której to powiedział, nie było to, że zapałał uczuciem do obecnego stanu prawnego. Po prostu trafnie przewidział, że próba zaostrzenia obowiązującego może się spotkać z reakcją społeczeństwa. O ile mnie pamięć nie myli, Hołownia opowiadał wtedy, że obawia się, że po takim zaostrzeniu może się stać tak, że przyjdzie inna władza i zliberalizuje to prawo, ale z tego wprost wynika, że obawiał się, że społeczeństwo nie zaakceptuje zaostrzenia prawa. W trakcie tej rozmowy Terlikowski twierdził, że zwolenników zaostrzenia prawa aborcyjnego jest znacznie więcej niż przeciwników, więc powinni działać/etc. 3.5 roku później wszyscy mogli się przekonać o tym, który z tych panów miał rację, albowiem Czarny Protest. Tak na dobrą sprawę, w większości kwestii stanowisko Hołowni jest niczym więcej, niźli ładnie opakowanym stanowiskiem Kościoła. Nie inaczej jest z ekologią. Tak, polski Kościół pod wezwaniem Jędraszewskiego ostatnio straszył „ekologizmem” (złośliwy twierdzili, że to dlatego, że „ideologia ekologiczna” brzmiałaby niezbyt poważnie), ale na ten przykład Watykan idzie raczej w inną stronę (vide doniesienia medialne, w myśl których rozważane jest tam wprowadzenie „grzechu ekologicznego”). Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że proekologiczne wypowiedzi papieża wywołują po prawej stronie liczne incydenty kałowe. W praktyce, jedno z niewielu (które rzuca mi się w oczy) odstępstw Hołowni od nauk Kościoła wygląda tak: „małżeństwo jednopłciowe w moim światopoglądzie się nie mieści (rejestracja partnerstwa na gruncie prawa państwowego to inny temat), adopcja dzieci przez takie pary też.” Tak więc, Hołownia nie odrzuca z automatu związków partnerskich. Tak swoją drogą, w tym miejscu proponuje eksperyment myślowy polegający na tym, żeby w cytowanym fragmencie dokonać kosmetycznych zmian: „małżeństwo mieszane rasowo w moim światopoglądzie się nie mieści (rejestracja partnerstwa na gruncie prawa państwowego to inny temat), adopcja dzieci przez takie pary też.” Mam teraz takie jedno pytanie: czy autora takiej wypowiedzi można by było uznać za osobę o umiarkowanych poglądach? No tak nie bardzo. W Polsce zaś debata publiczna została przesunięta tak bardzo w prawo, że impossible is nothing, tak więc autor cytowanej przeze mnie wypowiedzi jak najbardziej może uchodzić za osobę o poglądach umiarkowanych. Moja rada dla wszystkich, którzy mają wątpliwości odnośnie tego, jakie tak naprawdę poglądy ma Hołownia, jest następująca. Nie patrzcie na to co on robi/mówi przez pryzmat wypowiedzi Jędraszewskiego, Cejrowskiego, Terlikowskiego, księdza Oko, całej masy kapelanów Twittera/etc. Po prostu analizujcie te wypowiedzi i zastanówcie się, czy aby na pewno są one „umiarkowane”. W tym miejscu muszę nadmienić, że to nie jest tak, że Hołownia to dla mnie taki Patryk Jaki, czyli człowiek, którego praktycznie każde zachowanie „publiczne” jest podyktowane względami wizerunkowymi. Niemniej jednak, nie jestem w stanie uznać Hołowni za osobę, która jest całkowicie szczera, a co za tym idzie, część jego zachowań i wypowiedzi (szczególnie tych, które odnoszą się do „kwestii zapalnych”) jest po prostu elementem autokreacji. Już po napisaniu powyższego, zerknąłem sobie na linki i okazało się, że zapomniałem wspomnieć o tym, że Hołownia postulował rozdział Kościoła od państwa. Wyleciało mi to z głowy z tej prostej przyczyny, że o ile ten postulat jest bliski memu sercu, to zdaje sobie sprawę z tego, że w praktyce wymagałby on parlamentu, w którym sejmową większość miałaby lewica, bo nikt inny tego nie przegłosuje (ok, lewica mogłaby liczyć na wsparcie jakiejś tam części POKO, ale byłoby ono raczej symboliczne). Osobną kwestia jest to, że przyczyna, dla której Hołownia chciałby tego rozdziału (w tym przypadku wierzę w to, że jest to postulat wynikający z przekonań) jest taka, że zdaje on sobie sprawę z tego, jak kosztowna dla Kościoła może się okazać symbioza z władzami. Na sam koniec niniejszego kawałka zostawiłem sobie kwestię, która pewnie nie tylko mnie się po głowie plącze. Ponieważ w polskiej polityce nie da się wykluczyć absolutnie niczego (nauczył mnie tego rok 2015), to też trzeba brać pod rozwagę scenariusz, w którym w drugiej turze wyborów obecny Prezydent RP spotka się z Hołownią. Jak się już taki (mało prawdopodobny) scenariusz weźmie pod rozwagę, to trzeba by było się zastanowić nad tym „co robić?” W ramach odpowiedzi na to pytanie pozwolę sobie zacytować fragment książki, której ekranizacja pojawiła się nie tak dawno temu na Netflixie i która to ekranizacja (co było do przewidzenia) sprawia, że w miejscach, w których mieszkają ludzie o prawicowych poglądach, w aptekach zaczyna brakować stoperanu: „- Zło to zło, Stregoborze - rzekł poważnie wiedźmin wstając. - Mniejsze, większe, średnie, wszystko jedno, proporcje są umowne a granice zatarte. Nie jestem świątobliwym pustelnikiem, nie samo dobro czyniłem w życiu. Ale jeżeli mam wybierać pomiędzy jednym złem a drugim, to wolę nie wybierać wcale.” 


Mam wrażenie, że gdzieś już tę frazę widziałem, tym niemniej: w pierwszej połowie grudnia (muszę przyznać, że obrodziło nam w tym roku), Patryk Jaki Wanna Be, znany również jako Sebastian Kaleta, zajęty kwestiami reprywatyzacji (taki tam żarcik), wyprodukował „raport”, w którym opisywał, jakie to straszliwe pieniądze są „wydawane na LGBT” przez władze Warszawy. Tytuły artykułów, które pojawiły się na rządowych portalach, były, of korz, bardzo wyważone. W Polityce: „7 mln złotych na organizacje LGBT. Kaleta ujawnia miażdżący dla ratusza Trzaskowskiego raport: To wierzchołek góry lodowej”. Do Rzeczy: „Jak Trzaskowski promuje LGBT. Kaleta publikuje wstrząsający raport”. Byłaby wielka szkoda, gdyby ktoś to wszystko podliczył i wyszłoby mu, że generalnie na „promowanie LGBT” (to „promowanie” to bzdura, ale trzymajmy się konwencji) władze Warszawy przeznaczyły (w przeciągu 3 lat) 0,0137%  wydatków budżetowych. Doprawdy, kurwa, wstrząsające. Tak z ciekawości sobie podliczyłem ile plnów by mi wyszło, gdyby władze Tarnobrzega wydały podobny % wydatków na „promowanie LGBT” i otrzymałem oszałamiającą kwotę rzędu 109 tysięcy złotych. Warto również nadmienić, że tytuły artykułów, które się objawiły na rządowych portalach są cokolwiek, ekhm, mylące. Kaleta „analizował” wydatki z trzech lat: 2017, 2018 i 2019. Trzaskowski został zaprzysiężony 22 listopada 2018 roku. Z tego by wynikało, że przez większą część czasu (uwzględnionego, w „raporcie”) „promowaniem LGBT” zajmowała się Hanna Gronkiewicz-Waltz, prawda? Rzecz jasna, są to rozważania akademickie, bo cały ten raport to typowe prawackie pierdolenie. Być może część z was pamięta gównoburzę, która wybucha w 2015 roku, kiedy to okazało się, że (według prawicy): „Literatura LGBT ważniejsza od ks. Tischnera? Naukowcy oburzeni decyzją resortu nauki”. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że to tytuł z TVP, jednakowoż artykuł pojawił się w lipcu, czyli przed wyborami, tak więc TVP jeszcze wtedy nie było „narodowe”. Tym niemniej tytuł był w 100% zbieżny z prawicowymi narracjami, które, jak się pewnie domyślacie, miały tyle wspólnego z rzeczywistością ile Patryk Jaki z wychowywaniem się w biedniejszej rodzinie. Nawet bez wdawania się w szczegóły (co rzecz jasna zaraz uczynię) widać, że prawicowa narracja to idiotyzm. Ministerstwo kultury miało 49 baniek na dofinansowanie projektów. Na literaturę queer przeznaczono 265 tysięcy 900 złotych. Z prostej arytmetyki wynika, że 48.734.100 złotych NIE PRZEZNACZONO na literaturę queer. Warto również nadmienić, że w ramach tego programu dofinansowano 76 projektów. Jak się pewnie domyślacie 75 z nich – to nie była literatura queer i można by było kręcić gównoburzę pt. „każdy z tych 76 projektów okazał się ważniejszy od Tischnera”. Tyle, że średnio się dało, bo prawie 3 bańki wydano na projekty związane z religią. Niestety, przepadły mi stare linki, a w zestawieniu zbiorczym brakuje 24 pozycji (tak więc może być i tak, że projektów „religijnych” było więcej). Jednakże nawet z tego zestawienia wynika, że projekty związane z religią dofinansowano znacznie bardziej szczodrze. W utyskiwaniach prawicy brakuje jednego szczegółu. Otóż, we wniosku trzeba było napisać o jaką kwotę dofinansowania się wnioskodawca ubiega. Jakiż był mój brak zdziwienia, gdy się okazało, że absolutnie w żadnym z artykułów, w których się oburzano na decyzję ministerstwa, nie napisano o jaką kwotę ubiegali się wnioskodawcy „od Tischnera”. Nie udało mi się jej wygrzebać, ale można bezpiecznie założyć, że brak takiej informacji wziął się stąd, że kwota była znacznie wyższa od tej przyznanej wnioskodawcom od literatury queer i gdyby tę kwotę podano, to narracja by się posypała. Tutaj mamy podobną sytuację. Sebastian Kaleta rozkręcał gównoburzę o 7 baniek i absolutnie nikt go, kurwa, nie zgrillował w temacie tego, czy przypadkiem ta kwota nie jest aby mała w porównaniu do wydatków budżetowych Wawy. Tak samo, jak nikomu nie chciało się go zapytać o to, czy jako przewodniczący komisji weryfikacyjnej nie ma przypadkiem jakichś ważniejszych zajęć (no nie wiem, może np. napisanie ustawy reprywatyzacyjnej) niż pisanie jakichś, kurwa, bieda raportów, z których wynika jedynie tyle, że Sebastian Kaleta nie ma pomysłu na to, jak sobie wizerunek wykreować, więc się przyłącza do nagonki na mniejszości seksualne.


Przyznam szczerze, że nie chciało mi się pisać o tym, co z siebie prawy sektor wydalił (to i tak eufemizm) po tym, jak Olga Tokarczuk dostała nagrodę Nobla, ale trafiły mi się takie perełki, że po prostu nie mogłem nad nimi przejść obojętnie. Pierwsza z nich jest autorstwa Jacka Piekary, którego niestety nikomu nie trzeba przedstawiać. Ów jakże przemiły Pan w ferworze dyskusji z Kataryną napisał był: „Gigantycznym sukcesem jest Sapkowski, a nie Tokarczuk. Bo przy "Wiedźminie" producenci gier i serialu zainwestowali dziesiątki milionów dolarów, dając zabawę milionom ludzi. A przy Tokarczuk parunastu akademików dogadało się przy stoliku, że lubią książki tej pani. Jest różnica?”. Zacznę od końca. Prawicowi influencerzy wykorzystują tę narrację zawsze wtedy, gdy trzeba komuś dojebać. Ot, tłumaczy się, że jakieś tam „elity” stoją za tym kimś (albo np. decydują o tym, że ktoś dostał Nagrodę Nobla). Ciekaw jestem, kiedy grupa docelowa prawicowych influencerów przestanie reagować na te narracje. Piekarze wytłumaczono, że książki Tokarczuk przetłumaczono na w chuj języków, więc nie jest tak, że jakieś towarzystwo sobie to wymyśliło przy kawie i ciastkach, ale ja nie o tym chciałem. Zwróciłem bowiem uwagę na to, że we fragmencie o Sapkowskim Piekara wspomniał o grach komputerowych. Tak na dobrą sprawę wystarczyłoby wspomnieć o tym, że Sapka tłumaczą na różne języki, że serial nakręcili/etc. Owszem, na pewno na decyzję o nakręceniu serialu miał wpływ fakt, że na podstawie prozy Sapka powstały gry, które spotkały się z bardzo pozytywnym przyjęciem, ale gdyby Sapka nikt nie czytał, to te gry by raczej nie powstały. A potem sobie przypomniałem, że przecież seria gier ma  powstać na podstawie pisaniny Jacka Piekary i nagle stało się jasne, dlaczego dla Piekary fakt stworzenia gry na podstawie książek jest wyznacznikiem gigantycznego sukcesu. Druga z perełek, o których chcę napisać jest autorstwa Arkadiusza Mularczyka (który specjalizuje się w kreowaniu własnego wizerunku w oparciu o „reparacje”), który na ćwitrze napisał: "Szkoda, że przedstawiciel Akademii Szwedzkiej Per Waesterberg wspominając w laudacji dla Olgi Tokarczyk o polskiej 'historii kolonializmu i antysemityzmu' nie wykorzystał szansy, aby przeprosić za 'potop szwedzki'" Przyznam szczerze, że obserwując stale rosnącą liczbę państw, które powinny nas przeprosić oraz listę powodów, dla których powinny to zrobić, zaczynam dochodzić do wniosku, że niebawem o wiele łatwiej będzie stworzyć listę państw, które nie powinny nas za nic przepraszać, bo będzie ona znacznie krótsza.


Na sam koniec niniejszego Przeglądu zostawiłem sobie prawdziwą, kurwa, ucztę intelektualną. Zapewne spotkaliście się już (i to wielokrotnie) ze zlepkiem słów, jakim jest „marksizm kulturowy”. Co oznacza ten zlepek? Łatwiej będzie to wytłumaczyć na przykładach. Uważasz, że Twoi znajomi geje powinni mieć prawo do zawarcia związku partnerskiego/małżeństwa jednopłciowego? Uważasz, że kobieta powinna mieć prawo do decydowania o własnym ciele? Twoim zdaniem, kobiety powinny zarabiać tyle, ile zarabiają mężczyźni? Twoim zdaniem kobiety powinny mieć prawo do decydowania o tym, czy chcą mieć dzieci, czy też nie chcą? Jeżeli zgadzasz się z którymkolwiek z tych zdań, to mam dla Ciebie złą wiadomość: jesteś zwolennikiem marksizmu kulturowego. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że ów zlepek odnosi się do znacznie większej liczby tematów, która rośnie wraz z liczbą rzeczy, które wkurwiają prawicę. Do niedawna ów zlepek rezonował sobie po skrajnej prawicy i bardzo rzadko stamtąd wychodził. Zmieniło się to w momencie, w którym zaczął go upowszechniać niejaki Jordan Peterson. Kim jest Jordan Peterson? Jeżeli nie wiecie, to wam zazdroszczę. Jeden z moich znajomych określił go mianem Zięby psychologii i moim zdaniem jest to bardzo trafne określenie. Jak się tak popatrzy na twórczość Petersona, to wynika z niej, że wszystkiemu winne są kobiety i właśnie marksizm kulturowy (acz marksizm bardziej) oraz „radykalna lewica”. Jak już wspomniałem, do pewnego momentu o „marksizmie kulturowym” nawijała skrajna prawica, ale po tym, jak się okazało, że polski komentariat zaczął chwalić Petersona (no bo intelektualista i te sprawy), kwestią czasu było to, kiedy ów marksizm pojawi się gdzie indziej. Gdzieś tak w połowie listopada w „Newsweeku” pojawił się artykuł autorstwa Cezarego Michalskiego, o łamiącym tytule i równie łamiącym leadzie: „Przekuwanie dusz – jak PiS i radykalna lewica budują nowego człowieka”. W artykule możemy przeczytać, że: „Dziś, kiedy liberalna demokracja walczy o przetrwanie, lewicowych radykałów znów opanowała gorączka kulturowego marksizmu”. Cezary Michalski był również łaskaw zwymiotować na akcję #metoo i generalnie przypierdalał się do większości sytuacji, w których ktoś miał czelność zwrócić jakiemuś politykowi uwagę na to, że ów polityk zachował się niestosowanie. Generalnie, diagnoza ta jest godna Jordana Petersona. Tyle, że na tym się to wszystko nie skończyło. Otóż, Cezary Michalski w pewnym momencie zaczął klarować, że: „największy paradoks polega na tym, że to nie zamknięta w swojej bańce radykalna lewica, ale dominująca w społeczeństwie prawica (co zrozumiałe, absolutnie nieradykalna, przyp. mój własny) odwołuje się głównie do marksizmu kulturowego”. Konkluzją tekstu było zaś następujące zdanie: „Władza używa narzędzi marksizmu kulturowego od czterech lat, nowego Polaka wciąż nie ma, są tylko oportuniści”. Muszę w tym miejscu przyznać, że uwielbiam sytuacje, w których komentariat (i nie tylko) używa pojęć o chuj wie jakim zakresie pojęciowym, bądź też pojęć, które w praktyce nie oznaczają nic. Przykładem tego pierwszego zjawiska jest stosowanie określenia „lewak”. Otóż, lewakiem może być Razemita, ale lewakiem był również krytykujący PiS za "socjal" polityk Nowoczesnej (tak była kiedyś taka partia). Jeżeli zaś chodzi o marksizm kulturowy, to ów zlepek nie oznacza dosłownie, kurwa, nic i dlatego można go użyć do opisania działań zarówno „radykalnej lewicy” (of korz, że Michalski nie ma pojęcia o tym, jak wygląda radykalna lewica), jak i działań konserwatywno-prawicowo-religianckiej Zjednoczonej Prawicy. Mógłbym to jakoś skomentować, ale nie wiem, czy nie podpadałoby to pod marksizm kulturowy, więc na wszelki wypadek powstrzymam się od komentarza.


Źródła:

http://wiadomosci.gazeta.pl/wiadomosci/7,114883,25484760,patryk-jaki-nie-chce-komisji-sledczej-w-sprawie-szefa-nik-mariana.html


https://www.money.pl/gospodarka/afera-banasia-plan-b-nie-wypalil-przyznaje-premier-morawiecki-wini-opozycje-6459809377650305a.html

https://www.gazetaprawna.pl/artykuly/1443751,banas-sondaz-dgp-nik-pis-zmiana-w-prawie-poparcie-wyborcy.html


https://www.facebook.com/PatrykJaki/posts/2325859030851494


https://tvn24.pl/wiadomosci-z-kraju,3/beata-kempa-o-nik-maja-kolejne-zlecenia-prawdopodobnie-na-mnie,992666.html

http://wiadomosci.gazeta.pl/wiadomosci/7,114884,25474066,policja-przeszukala-mieszkanie-radnego-pis-dariusza-mateckiego.html

https://wiadomosci.dziennik.pl/polityka/artykuly/588393,czarnecki-syn-awantura-noz-prokuratura.html





Zajawka wywiadu Terlikowskiego z Hołownią:

https://dorzeczy.pl/640/nowicjusz-w-talibanie.html

Moja notka o książce Hołowni. Lojalnie uprzedzam, że żeby wejść w polemikę z tym co tam wyczytałem musiałem zahaczyć o gimboargumentację. Dzisiaj bym tę notkę napisał zupełnie inaczej (i pewnie byłoby w niej sporo wulgaryzmów):











w dokumencie trzeba znaleźć wiersze "tradycja 1a" i "tradycja 1b".

https://www.archiwum.nauka.gov.pl/g2/oryginal/2018_09/ef44ff3a7eb23a2bae2fbffe0ca40dff.pdf


https://niestatystyczny.pl/2019/03/27/powstana-gry-na-podstawie-ksiazek-jacka-piekary/

http://wiadomosci.gazeta.pl/wiadomosci/7,114883,25501177,mularczyk-szwedzka-akademia-nauk-powinna-przeprosic-za-potop.html

Newsweek 46/2019 12-19.11.19

1 komentarz:

  1. Bardzo dobra analiza. Ja też od kiedy Kaczyści doszli do władzy zastanawiam się jak to jest że jeszcze od Szwedów nie domagają się zadośćuczynienia. W sumie podczas potopu Polskę ograbiono oraz zniszczono ponad 70 procent własności. W potopie zginęła znaczna część mieszczan przez co utraciliśmy zdolność do handlu. Musieliśmy zagrozić do Polski ludzi żydowskiego pochodzenia ponieważ nie został prawie nikt kto by się znał na handlu. Nie żebym miał coś do Żydów, bo nie mam ale przez potop dziś Polska cierpi na chorobę zwaną homofobia. Domagałbym się też zadośćuczynienia od Mongolii bo też nam nabroili. być może to oni są winni narodzin Kaczyńskich ponieważ nagwałcili się w Polsce co nie miara i swoje geny zostawili.
    Ogólnie nasz rząd za mało poświęca uwagi przyszłości a zbyt wiele poświęca rozdrapując rany.

    OdpowiedzUsuń