poniedziałek, 2 marca 2020

Hejterski Przegląd Cykliczny #67

Z racji tego, że przeważnie nie śpieszę się z opisywaniem różnych zjawisk i sytuacji, które nawiedzają naszą scenę polityczną (acz nie tylko polityczną), bo czekam sobie spokojnie na rozwój wypadków, zaobserwowałem dość ciekawą prawidłowość (uwaga, anecdata będzie grana). Nie wiem, czy ktokolwiek mierzył „czas połowicznego rozpadu newsa” w Polsce, ale chyba nikt nie ma wątpliwości odnośnie tego, że ów czas jest raczej krótki. W przeważającej większości przypadków, uwaga mediów skupia się na tych tematach, które generują jak największą liczbę wejść na stronę/etc. (clickbaitoza wiecznie żywa). Jeżeli liczba wejść generowanych przez temat spada – praktycznie przestają się nim zajmować. Są, rzecz jasna, wyjątki. Doskonałym przykładem będzie tu Onet i to, jak ów portal pochylał się nad tym, co działo się w kontekście Fundacji Otwarty Dialog. Na Onecie było od cholery follow-upów w tej sprawie, a każdy z nich był napisany przez kogoś, kto ogarniał temat (a, jak wiadomo, nie jest to norma). Niemniej jednak, zazwyczaj wygląda to tak, że temat jest „grzany”, a potem się go olewa. Zapewne część z was sobie pomyślała w tym momencie „dude, to miała być ta „prawidłowość”? Przecież to wiedza powszechna”, tak więc śpieszę z wyjaśnieniami: nie, nie chodziło o to co robią media, ale o to, jak reagują na to odbiorcy. Chodziło mi o to, że te wszystkie tematy (choć media je olewają) sobie spokojnie „trwają” w pamięci odbiorców i czekają na „swój moment”. Nie inaczej było z tematem Krzysztofa Suwarta, który co prawda był łamiącą wiadomością, ale bardzo szybko okazało się, że ponieważ nikogo nie da się tym obalić, można to olać (był jeden wyjątek, o którym za moment). Co ciekawe, kiedy Wirtualna Polska „pożyczyła” sobie ode mnie research/etc. z notki o jednym takim „znikniętym” koncie kampanijnym z 2015, na ćwitrze praktycznie momentalnie pojawiły się komentarze odnoszące się do Suwarta (było ich trochę). I tak sobie wtedy pomyślałem, że to nie jest tak, że pięć minut po tym, jak się jakiś temat zrobi „medialny”, ludzie mają go w dupie. Tzn. owszem, może i tematy generują mniej kliknięć, ale nadal budzą zainteresowanie, po prostu media mają na te tematy wyjebane, a przeciętny obywatel raczej nie ma szans na to, żeby sobie samemu przeprowadzić śledztwo dziennikarskie. No dobra, to był tylko przydługi wstęp/dygresja do kawałku Przeglądu, który będzie traktował właśnie o Suwarcie. Konkretnie zaś, będzie się odnosił do „wywiadu”, który nieistniejący Krzysztof Suwart przeprowadził z żoną kandydata na prezydenta Warszawy, który to kandydat, jak wiemy, pochodził z biedniejszej rodziny i do wszystkiego doszedł dlatego, że pracował dwa razy ciężej od innych (bo „bez pracy nie ma kołaczy”). Nie wszystkie media olały temat i dziennikarze z GW zapytali Doktora Chłopaka z Biedniejszej Rodziny o to, jak to było z tym Suwartem i wywiadem. To, że Człowiek z Marketingu będzie się tłumaczył przy pomocy „alternatywnych faktów” (copyright Kellyanne Conway), było oczywistą oczywistością. Niemniej jednak muszę przyznać, że jestem pod wrażeniem: „Pytam Patryka Jakiego, czy wywiad Krzysztofa Suwarta z jego żoną dla wp.pl to tekst sponsorowany. Zapewnia, że nie. - Zadzwonił do niej ktoś z Wirtualnej Polski. Zapytał, czy może przeprowadzić wywiad. Moja żona z nim porozmawiała i tyle. Moja żona nie odróżnia nazwisk dziennikarzy pracujących dla portalu - zapewnia. - To portal bierze odpowiedzialność za tekst.”. To jest bardzo krótka wypowiedź, ale jest w niej tyle dobra, że miałem problem z tym, „od czego zacząć”. Po głębszym namyśle uznałem, że zacznę od rozgrzewki. Na użytek moich dywagacji załóżmy, że Krzysztof Suwart istniał naprawdę i faktycznie przeprowadził wywiad z Anną Jaki. Ciekawi mnie to, w jaki sposób zdobył jej prywatny numer telefonu. Tak, wiem, dziennikarze potrafią w takie rzeczy, ale wiem również, że czasami mają problemy ze zdobyciem numerów (prywatnych) czynnych polityków. Anna Jaki nieczęsto rozmawia z mediami, tak więc szczerze wątpię w to, że jej numer jest ogólnodostępny. No, ale to tylko takie moje czepialstwo, bo skoro nieistniejący Krzysztof Suwart był w stanie pisać artykuły, to na pewno byłby w stanie również zdobyć numer telefonu Anny Jaki i przeprowadzić z nią wywiad, prawda? Skoro sobie już pożartowaliśmy, to teraz można na poważnie. Jeżeli sobie popatrzymy na datę publikacji „wywiadu”, to sobie zobaczymy, że doszło do niego mniej więcej w najgorętszym okresie kampanii. Praktycznie cały komentariat wieszczył wtedy, że „Jaki ma spore szanse”. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że nawet gdyby ktoś nie bardzo sobie potrafił przełożyć datę na to, co się wtedy działo w kampanii, to zapoznanie się z pierwszym „pytaniem”, które padło w „wywiadzie” momentalnie odświeżyłoby wspomnienia. Pytanie było bowiem bardzo podchwytliwe: „Czy czuje pani dumę z rosnących szans męża w kampanii wyborczej na prezydenta Warszawy?”. Ponieważ był to taki, a nie inny etap kampanii, ciśnienie w sztabie Chłopaka z Biedniejszej Rodziny musiało być gigantyczne, bo ów sztab na pewno wierzył w to, że ich kandydat „da radę”. Ponieważ w sztabie panowały takie, a nie inne nastroje, musiano się tam liczyć z tym, że „wrogowie” będą chcieli zrobić wszystko, żeby zdyskredytować kandydata. Można mieć pewność co do tego, że otoczenie kandydata zostało pouczone „co robić w sytuacji, w której ktoś chce z nami w wywiad”. Równie pewne jest to, że gdyby ktokolwiek „nie swój” chciał przeprowadzić wywiad z Anną Jaki, to kazano by mu spierdalać. Kolejną bzdurą jest to, że Anna Jaki nie wie, komu udzieliła wywiadu. Serio, kurwa? Bezczelność Jakiego jest raczej powszechnie znana, ale próba wytłumaczenia PR-owego fuckupu przez robienie z żony nieogara, to kolejny poziom bezczelności. Gdyby wersja wydarzeń opowiedziana przez Człowieka z Marketingu Politycznego była prawdziwa, to w skrócie wyglądałoby to tak: ktoś zadzwonił do jego żony i zapytał o to, czy może udzielić wywiadu. Nie wiemy, kim był ów ktoś, bo, albo się nie przedstawił, albo się przedstawił, ale Anna Jaki „zapomniała”. Wywiad musiał zostać przeprowadzony „z miejsca”. Tzn. ktoś zadzwonił do Anny Jaki i zapytał, „czy można w wywiad”, a ona jebnęła wszystkim i udzieliła go od razu. Rzecz jasna, wywiad nie był autoryzowany (no chyba że Anna Jaki dostała maila z adresu dziennikarz.z.wirtualnej.polski@wp.pl). Ktoś mógłby w tym miejscu powiedzieć, no dobra, ale skoro ktoś do niej zadzwonił, to przecież można było oddzwonić na ten numer, prawda? Już tłumaczę: najprawdopodobniej zadzwoniono do niej z numeru „prywatnego” (bo Krzysztof Suwart bardzo dbał o swoje incognito). Potem zaś (co za przypadek) okazało się, że ów wywiad jest ulotką wyborczą na sterydach. Wszystko to brzmi o wiele bardziej wiarygodnie od naciąganego tłumaczenia, w myśl którego, nie było żadnego wywiadu, zaś treść tekstu została wcześniej przygotowana przez sztabowców (a na portalu pojawiła się w ramach szeroko pojętej współpracy z resortem, ekhm, „sprawiedliwości”). Wypowiedź Doktora Chłopaka z Biedniejszej Rodziny jest piętrową bzdurą, ale skonstruowaną tak, że nie da się jej zweryfikować. Tak się bowiem składa, że nikomu z głównych zainteresowanych nie zależy na tym, żeby opowiedzieć o tym, jak było naprawdę, bo główni zainteresowani mogliby na tym jedynie stracić. Czy z tego wynika, że sprawa jest beznadziejna i nie da się niczego wyjaśnić? Odpowiem po filozoficznemu: to zależy. Jeżeli ktoś chciałby ów temat wyjaśnić przy pomocy pytań, podobnych do tych, które dziennikarze GW zadawali Jakiemu, to sprawa jest raczej beznadziejna, bo tańczącemu z narracjami nie powinno się zadawać pytań, które pozwalają mu uciekać w ogólniki. Sprawa wyglądałaby inaczej, gdyby ktoś go na serio zgrillował i zadawał mu nieco bardziej szczegółowe pytania i np. skupił się na tym, jak to możliwe, że nieistniejący człowiek przeprowadził wywiad z żoną kandydata na prezydenta Wawy i nikt na ten fakt nie zwrócił uwagi. Skupianie się na tym, czy tekst był sponsorowany, czy też nie, jest cokolwiek bezsensowne, bo nie da się tego w żaden sposób udowodnić. No chyba, że nagle do mediów zgłosi się jakiś człowiek i powie, że to on jest Brianem z Naza, errr, znaczy się Krzysztofem Suwartem z Wirtualnej Polski, ale wydaje mi się, że taki scenariusz jest raczej mało prawdopodobny (byłby prawdopodobny, gdyby Zjednoczona Prawica zaczęła tonąć). Mógłbym ten kawałek Przeglądu zakończyć pointą, w której po raz kolejny podkreśliłbym to, jak chujowe mamy w Polsce media, ale zamiast tego proszę was o skierowanie się w stronę kolejnego kawałka Przeglądu, w którym opiszę to, jak chujowe mamy w Polsce media.


Zanim zacznę przejdę do meritum, chciałbym zaznaczyć, że podjąłem wiekopomną decyzję i postanowiłem podzielić sobie materiał „wsadowy” tak, żeby kwestie niepowiązane z kampanią prezydencką 2020 (bądź te raczej luźno powiązane) poruszać w zwyczajnych przeglądach, a nad tymi stricte kampanijnymi pastwić się w Hejterskich Przeglądach Wyborczych (i wcale wam nie sugeruję, że możecie się spodziewać takowego Przeglądu już całkiem niebawem). Jednakowoż, żeby nie było wam przykro, że tak znienacka wyciąłem z Przeglądów kampanię, pozwolę sobie opisać jeden wyimek z kampanii, który to wyimek nawiązywać będzie do mojego własnego tekstu o znikniętym koncie kampanijnym. Chciałbym w tym miejscu podsumować reakcje medialne na zniknięcie tegoż konta. Zaczęło się od tego, że nikt nie zwrócił na to uwagi. Potem pojawił się mój tekst. Następnie część mediów zwróciła na to uwagę. Potem zaś temat umarł, bo nikomu się go nie chciało pociągnąć dalej. Na uwagę zasługuje również to, że część mediów zastosowała dupochrony. Owszem, opisali to, że konto zniknęło, ale kiedy przyszło do opisywania przyczyn, to praktycznie wszędzie stało, że „zdaniem blogera” to dlatego, że (...)”. Jest to o tyle zabawne (acz przyznaję, że to wisielczy humor), że wystarczyłoby poczytać te ćwity, żeby wypracować sobie własną opinię na temat tego „dlaczego to konto zniknęło akurat teraz”. Nikt nie zrobił żadnego follow upu, nikt nie próbował się dobijać do otoczenia Prezydenta RP (ani też do sztabu) z konkretnymi pytaniami (nie, nie takimi w rodzaju „czemu konto skasowano”, ale „czy Prezydent podtrzymuje swoją opinię z 2015, kiedy to mówił, że (...)”). Wydawać by się mogło, że takie podejście to podstawy podstaw, ale jak mawiał bohater jednego z filmów, znanych każdemu koneserowi chujni („Smoleńsk”): „to nie jest proste, a nawet wręcz przeciwnie”. W kontekście powyższego cieszy mnie to, że temat w ogóle został odnotowany. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że sztaby wyborcze na to również praktycznie nie zareagowały (poza kilkoma wypowiedziami polityków), acz nie można wykluczyć, że któryś sztab rozgrzebie ten temat i go pociągnie na dalszym etapie kampanii. O ile ewentualne „przyczajenie się” sztabów można jakoś zrozumieć (bo to polityka), to reakcję mediów można podsumować jednym słowem: jebałpiesizm. W tym kawałku nie mogło zabraknąć wzmianki o Wirtualnej Polsce. O tym, że ów portal sobie ode mnie pożyczył trochę rzeczy do swojego artykułu, na pewno wiecie, bo inbiłem w tym temacie. Jednakże na tym się sprawa nie skończyła. Dzień później, na tym samym portalu pojawił się tekst (innego autorstwa), w którym stało, że konto zniknęło i że pierwszy się nad tym pochylił niżej podpisany. I wszystko byłoby spoko, gdyby nie to, że ten stary, w którym stoi, że to Wirtualna Polska się dowiedziała o tym, nadal wisi na ich portalu. Nie bardzo wiem, jak należy to interpretować, ale domyślam się, że zapewne chodzi o stan kwantowy.  


UWAGA! Artykuł sponsorowany przez Suwerena!

https://patronite.pl/Piknik-na-skraju-g%C5%82upoty


Dumałem nad tym, czy pisać cokolwiek na temat koronawirusa, bo, jak się zapewne domyślacie, tak trochę średnio się znam na chorobach/epidemiologii/etc. Najpierw uznałem, że może lepiej nie tykać tego tematu, żeby nie wyjść na Typowego Polskiego Publicystę, któremu się wydaje, że się zna na wszystkim, ale potem poczytałem sobie wpisy polityków Zjednoczonej Prawicy (oraz rządowych influencerów) i przysłowiowy chuj mnie strzelił, albowiem po raz kolejny mamy do czynienia z tupolewizmem w stanie czystym. Różnica polega na tym, że tym razem te jebane nieogary mogą nas wszystkich zabrać na przejażdżkę. No ale, jak to mawiał Wołoszański: „nie uprzedzajmy faktów”. Wpisem, który doprowadził mnie do stanu wkurwienia był wpis Sebastiana Kalety, który komentował (całkiem sensowny[all things considered]) wpis Małgorzaty Kidawy Błońskiej: „To kwestia czasu, aż koronawirus pojawi się w Polsce. Jakie działania podjął polski rząd? Potrzebujemy natychmiastowych rzetelnych informacji o stanie przygotowań Polski na pierwszy przypadek niebezpiecznego wirusa.”. Ów wpis bardzo nie spodobał się Sebastianowi Kalecie, który stwierdził, że: „Ton tego tweeta kandydatki, oraz jej sztabowców (Bartosz Arłukowicz i Sławomir Nitras) brzmią jak oskarżenie wobec rządu za szerzenie się koronawirusa w sytuacji gdy jeszcze nie dotarł do Polski. Opanujcie się. Wczoraj przedmiotowo traktowaliście temat onkologii, dzisiaj epidemię.”  Ja się przyzwyczaiłem do tego, że w sytuacji, w której polityk Zjednoczonej Prawicy nie jest w stanie się odnieść do meritum, postawi chochoła, z którym następnie tańczy (czyli wymyśli sobie argument, z którym potem będzie dzielnie walczył), ale muszę przyznać, że chochoł Kalety to jest, kurwa, klasa sama w sobie. W ćwicie jak wół stoi, że „no elo, napiszcie, czy i jak się przygotowaliście”, ale Kaleta dzielnie walczy z tym, że Zjednoczonej Prawicy zarzuca się to, że wirus się szerzy. Kluczowy jest, moim zdaniem, fragment wpisu Kalety, w którym stoi: „w sytuacji, gdy jeszcze nie dotarł do Polski”. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że wpis Kalety pojawił się na ćwitrze zanim zaczęły się przepychanki na linii dziennikarze-Ministerstwo Zdrowia (dziennikarze twierdzą, że w Polsce są już przypadki koronawirusa, Ministerstwo twierdzi, że ich nie ma). Czemu uznałem, że wzmianka o tym, że wirus jeszcze nie dotarł, jest kluczowa? Już tłumaczę. Gdyby powyciągać z tej wymiany ćwitów wszystkie ozdobniki, wyglądałoby to tak MKB: „ej, co zrobiliście, żeby zabezpieczyć kraj przed koronawirusem? SK: „no przecież tego wirusa jeszcze w Polsce nie ma”. Nie wiem, jak was, ale mnie to w chuj uspokoiło. Cebulą na torcie była końcówka wpisu, w której członek Zjednoczonej Prawicy zarzucał komuś „przedmiotowe traktowanie” jakiegoś tematu. Zupełnie bez związku z całą sprawą przypominam to, co odjebywała Zjednoczona Prawica w kontekście kryzysu migracyjnego. Konkretnie zaś chodzi o wypowiedź ówczesnego kandydata na Prezesa Polski: „Imigranci mogą przynieść nieznane choroby” (wypowiedź była dłuższa, ale w takiej formie po internetach rozrzucały ją drony i mediaworkerzy Dobrej Zmiany). Jak mniemam, wtedy to nie było „przedmiotowe traktowanie” epidemii, bo mowa była o tym, że „być może” jakieś choroby się u nas pojawią. W sytuacji, w której praktycznie pewne jest, że koronawirus do nas dotrze prędzej, czy później (ze względu na to, że okres inkubacji wirusa waha się od 2 do 24 dni), nagle okazuje się, że zadawanie pytań o to, czy aby się nasze państwo do tego przygotowało, to „przedmiotowe traktowanie epidemii”. Warto w tym miejscu zaznaczyć, że nawet jeżeli okaże się, że koronawirus nas ominie (co jest mocno wątpliwe), to z tego, kurwa, nie wynika, że można ten temat olać i nic nie robić, bo „może akurat się uda”. Jeszcze jedna sprawa mi się po łbie kołacze. Eksperci tłumaczą, że zagrożenie epidemią biblijnych rozmiarów jest niewielkie, bo co prawda wirus pojawia się w różnych miejscach, ale kraje UE sobie radzą dobrze i choroba się jakoś za bardzo nie rozprzestrzenia/etc. Tylko, że to mnie jakoś tak średnio uspokaja, bo mam podejrzenie, że szybkie ogarnianie kwestii koronawirusa w tych krajach bierze się stąd, że ochrona zdrowia działa w tych krajach (eufemizując) nieco lepiej, zaś władze tych krajów nie mają wyjebane? Ja tu się nie chcę bawić w fearmongering. Tylko, że mam jakieś takie przeczucie graniczące z pewnością, że jeżeli koronawirus wpadnie do nas z gospodarską wizytą, to będziemy mieli do czynienia z jebaną paniką. Paniką, której można by było uniknąć, gdyby prowadzono jakąś sensowną politykę informacyjną. Zamiast takowej, mamy do czynienia z radosną twórczością rządowych dronów. Na jednym z kont ćwiterowych (nazwę zmilczę), które dzielnie wspiera Zjednoczoną Prawicę pojawił się taki wpis: „Wczoraj opozycja zaczela wrzucac tweety o koronawirusie, dzis TVN24 od rana grzeje temat, juz sa eksperci, lekarze i madre glowy, wszyscy oczywiscie o tym ze rząd nie przygotowal Polski na koronawirusa. „Nagle” to zauwazyli jednoczesnie .Tak sie tworzy tematy”. Być może „tworzenie tematu” bierze się stąd, że ludzi ten temat interesuje, a władze (przynajmniej do momentu, w którym ten tekst sobie pisałem) były nieszczególnie zainteresowane informowaniem. Edycja: już po napisaniu tego kawałka okazało się, że Zjednoczona Prawica jednak chce w politykę informacyjną odnośnie koronawirusa. Zaczęło się spektakularnie, albowiem Wicemarszałek Senatu wystąpił w filmiku, w którym pokazał, że Marszałek Senatu źle umył ręce. Jesteśmy, kurwa, w dobrych rękach.


Ponieważ sytuacja rozwija się dość dynamicznie, musiałbym do poprzedniego kawałka dowalić jeszcze kilka edycji, tak więc sobie pomyślałem, że po prostu dopiszę kolejny. Wydaje mi się, że wiem, dlaczego polityka informacyjna Zjednoczonej Prawicy w tym konkretnym przypadku jest tak bardzo chujowa. Niestety, będziemy musieli (po raz kolejny) nawiązać do osoby Patryka Jakiego, acz w tym przypadku będzie on tylko tłem. Jeżeli ktoś przyglądał się uważnie Bitwie Warszawskiej 2018, to prawdopodobnie zauważył pewną prawidłowość. Patryk Jaki jest mistrzem „one-linerów”, wszelkiej maści point i przypierdalania się do oponentów. Jego wystąpienia są do siebie bardzo podobne pod tym względem, że praktycznie w każdym z nich (czy to konferencja prasowa, czy to wywiad) stara się naprodukować całą kupę tych „one-linerów”, nawet jeżeli nie mają one nic wspólnego z przedmiotem konferencji/wywiadu. Po co mu to? Ano na wypadek, gdyby wywiad/konfa poszła niezbyt dobrze. W takim przypadku uruchamia się armia dronów, która tnie wywiad/konfę na kawałeczki na tyle drobne, żeby znaleźć ten kawałek, w którym Jaki walnął jakimś tekstem, który „ma potencjał”. Potem się taki filmik wrzuca w internety z komentarzem, że „zaorał” dziennikarzy/opozycję/etc. Jest to metoda bardzo skuteczna (o czym świadczy popularność tego polityka). Wcześniej wzmiankowana prawidłowość polegała na tym, że do momentu, w którym Jaki mógł się ograniczać do hejtowania oponentów szło mu dobrze, ale kiedy trzeba było zmontować jakiś pozytywny przekaz, wszystko się mu rozjeżdżało. Idealnym przykładem może być konwencja wyborcza Jakiego (22-09-2018), w trakcie której wyżej wymieniony przez bardzo długi czas coś opowiadał. Coś – tzn. usiłował budować pozytywną narrację (z rzadka tylko przypierdalając się do Trzaskowskiego), ale praktycznie nikt tego nie oglądał, bo było to zbyt długie i zbyt nudne. Ze Zjednoczona Prawicą jest dokładnie tak samo. Do momentu, w którym w przekazie można się do kogoś przypierdolić, Zjednoczonej Prawicy idzie dobrze. Jednakże, kiedy trzeba sieknąć jakimś pozytywnym przekazem, Zjednoczona Prawica łapie zadyszkę. Warto zwrócić uwagę na to, że do tej pory, praktycznie każdy problem Zjednoczonej Prawicy był rozwiązywany (przez rządowe media) w bardzo prosty sposób: kogoś flekowano. Protest nauczycieli? Nieroby. Strajk rezydentów? Nieroby. Walka o TK? Nieroby. Flekowanie sędziów? Komuniści i nieroby. I tak dalej i tak dalej. Jeżeli zaś chodzi o to, jak Zjednoczonej Prawicy idzie robienie czegoś „pozytywnego” (w sensie narracyjnym), do podsumowania jej dokonań wystarczą trzy litery: PFN. Największym problemem Zjednoczonej Prawicy w kontekście koronawirusa jest to, że nie da się nikogo flekować. Czy to znaczy, że rządowe media (i politycy Zjednoczonej Prawicy) nic nie robią? A gdzie tam. Obecnie budowana jest narracja, w myśl której, po pierwsze nic się nie dzieje, a po drugie opozycja jest be, bo „gra epidemią”. Rzecz jasna, jeżeli akurat Prezydent RP chwali się tym, że w PrezydentoBusie pojawił się płyn antybakteryjny, to nie jest granie pod publiczkę, tylko bycie odpowiedzialnym. Sensownej polityki informacyjnej, póki co, nie uświadczyliśmy. Gwoli ścisłości przez „sensowną politykę informacyjną", rozumiem taką, dzięki której Polacy mogliby się dowiedzieć tego: na jakie symptomy należy zwracać uwagę, gdzie należy się zgłosić w przypadku wystąpienia powyższych, które przybytki medyczne dysponują testami, jak długo trzeba czekać na wyniki badań, jaka procedura będzie wdrażana, jeżeli okaże się, że ktoś zapadł na koronawirusa. Na tym przerwę wyliczankę, ale w telegraficznym skrócie, chodzi o informacje, których rozpowszechnianie zminimalizowałoby ryzyko wystąpienia paniki w momencie, w którym koronawirus się u nas oficjalnie zamelduje. Zamiast takowych informacji, rządowe media i politycy Zjednoczonej Prawicy opowiadają nam o tym, że „są bardzo przejęci”, „informują Polaków na bieżąco”/etc. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że jak się już jakaś informacja istotna pojawi, to się człowiekowi włos na głowie jeży. Przykładem niech będzie informacja, którą zamieszczono na ćwiterowym koncie Kancelarii Prezesa Rady Ministrów: „Minister Michał Dworczyk w #KPRM: Dzisiaj wyleciał rządowy samolot, będziemy mieli więcej testów do badania osób potencjalnie zarażonych. Mimo że nie ma w Polsce osób zarażonych koronawirusem, chcemy być przygotowani na każdą sytuację.” Tak więc widzicie, byliśmy doskonale przygotowani, ale teraz chcemy się przygotować jeszcze bardziej doskonale. Nawiasem mówiąc, nie dziwi mnie to, że ten konkretny wpis sprawił, że ludzie zaczęli się zastanawiać nad tym, czy aby to nie było tak, że w Polsce mógł się już wyżej wymieniony wirus pojawić, ale nikt o tym nie wiedział, bo brakowało narzędzi diagnostycznych. Nie można w tym miejscu nie wspomnieć o nonszalancji części komentujących, którzy „uspokajają”, że w sumie ten wirus to nie jest taki groźny bo wylogowują się z jego powodu „starsi ludzie”. Gdybym był złośliwy (a nie jestem) napisałbym, że być może jest to jakiś zakamuflowany sposób na odciążenie systemu emerytalnego. Żeby już nie przedłużać tego wątku, poruszę jeszcze tylko jedną kwestię. Kilka dni temu rządowe media zachwycały się sondażem IBRISu, który badał: „Co Polacy myślą o działaniach rządu ws. koronawirusa?”. Byłaby wielka szkoda, gdyby okazało się, że media proposujące ten sondaż, po prostu ordynarnie ściemniają, prawda? Najpierw pomyślałem sobie, że rządowi mediaworkerzy po prostu nie potrafili poprawnie odczytać tego sondażu, ale potem okazało się, że, owszem, potrafili, ale postanowili go trochę poprawić. Jedynym wyjątkiem było „Do Rzeczy”. No ale, przejdźmy (khe, khe) do rzeczy. Pozwolę sobie zacytować fragment artykułu: „Na pytanie, czy w ostatnim czasie spotkał się Pan/Pani lub słyszał o działaniach rządu na rzecz przeciwdziałania zagrożeniu koronawirusem, ponad połowa ankietowanych, 53 proc., odpowiedziało, że tak. 38 proc. stwierdziło, że nie słyszało o takich działaniach, a 8,1 proc. udzieliło odpowiedzi: "nie wiem". Niemal połowa badanych, dopytywanych, jak oceniają te działania, stwierdziło, że "dobrze". Takiej odpowiedzi udzieliło 49,7 proc. Źle działania rządu w tej kwestii ocenia jedynie 9,1 proc. Neutralny stosunek do ruchów podejmowanych przez rząd ws. koronawirusa wyraziło 37,1 proc. ankietowanych.” I teraz się zastanówmy, czy z tego, co tu napisano wynika, że (jak twierdzi, między innymi, TVP) „Blisko połowa Polaków dobrze ocenia działania rządu ws. koronawirusa”? Absokurwalutnie nie wynika. Co prawda, ja tę swoją socjologię kończyłem dawno temu, ale o ile ją skończyłem dobrze, to wydaje mi się, że kluczowe jest we fragmencie dorzeczowym to, że respondenci byli dopytywani „jak oceniają działania”. Jest to kluczowe o tyle, że dopytywać można było jedynie tych spośród respondentów, którzy zetknęli się z działaniami rządu, bo pytanie o to, tych, którzy się z nimi nie zetknęli, nie miałoby najmniejszego sensu. Ujmując rzecz mądremi słowy, pytanie o to, czy respondent się „zetknął” było tzw. pytaniem filtrującym, no ale to tylko dygresja. Co więc wynika z tego sondażu? Ano to, że 49.7% spośród 53% respondentów „dobrze ocenia działania rządu”. Ja tam co prawda nie mam doktoratu ze statystyki, ale wydaje mi się, że media, które twierdzą, że „blisko połowa Polaków dobrze ocenia działania rządu ws koronawirusa” delikatnie rzecz, kurwa, ujmując „nieco” mijają się z prawdą, bo mnie wychodzi jakieś 26,3%, a to jest wynik bardzo mocno chujowy. Tłumaczy on również to, dlaczego taką furorę robią maski, które absolutnie nie chronią przed zarażeniem (jedynie przed zarażaniem) i dlaczego ludzie wykupują nawet maski przeciwpyłowe ze sklepów budowlanych.


W ciągu ostatnich nastu miesięcy, Tomaszowi Terlikowskiemu zdarzało się od czasu do czasu napisać coś, co sprawiało, że ludzie niezaznajomieni z jego twórczością, zaczynali go uważać za człeka o „umiarkowanych poglądach”. W związku z powyższym niżej podpisanego cieszy niezmiernie to, że Terlikowski nadal potrafi pokazać swoje prawdziwe, wyjątkowe (nawet jak na polskie standardy), oblicze. W zeszłym tygodniu jeden z polskich duchownych zamieścił na ćwitrze informację: „Arcybiskup Mediolanu zarządził od niedzielnego wieczoru odwołanie Mszy świętych w kościołach (...)”. W kontekście śmigającego sobie we Włoszech koronawirusa, decyzja ta była całkiem sensowna. I w tym momencie wchodzi Terlikowski, cały na biało: „Jakoś mnie nie przekonuje odwołanie Mszy świętych w kościołach z powodu koronawirusa. To właśnie wtedy potrzebujemy Eucharystii najbardziej, żeby nie umrzeć duchowo.” Wszystkim, którzy po przeczytaniu powyższego pomyśleli sobie „o ja pierdolę”, chciałbym powiedzieć, że to „typowy Terlik”. Warto w tym miejscu zaznaczyć, że Terlikowski nie był jedynym fundamentalistą, którego oburzyło odwołanie mszy, jednakowoż jest on najbardziej rozpoznawalnym. Jeżeli zaś chodzi o samą wypowiedź, to od razu nadmieniam, że dywagacje pt. „jak bardzo trzeba mieć zryty łeb, żeby (...)”, nie mają sensu. To jest fundamentalizm religijny w stanie czystym. Religia ma tutaj wartość nadrzędną i wszystko inne należy tejże religii podporządkować. Wszystko ze zdrowiem włącznie. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że Terlikowski był jedną z wielu osób, które „ostrzegały” Polaków przed przyjmowaniem uchodźców, bo to są jakieś obce kulturowe elementy i fundamentaliści, dla których najważniejsza jest religia.


Tematyka fundamentalizmu religijnego wiąże się nierozerwalnie z jedną z najbardziej rozpoznawalnych kuratorek oświaty, Barbarą Nowak. Do tej pory katowała wszystkich głównie wypowiedziami, które można (eufemizując) określić mianem homofobicznych rzygów, ale w przypływie szczerości chyba się jej zdarzyło wysypać i przez przypadek ujawniła przyczyny, dla których robi to, co robi. Na moim ukochanym portalu „wpolityce” pojawił się artykuł autorstwa pani kuratorki, która krytykowała edukację seksualną. Niby nic nowego, ale na uwagę zasługuje to, jakiej argumentacji użyła. Lojalnie was uprzedzam, że cytat, który zaraz wam zapodam przeznaczony jest tylko i wyłącznie dla ludzi o mocnych nerwach (ZOSTALIŚCIE OSTRZEŻENI). „Dziewczynki i kobiety są traktowane instrumentalnie. Mają być gotowe w razie, gdy ktokolwiek tylko ich zapragnie. Standardy WHO kładą nacisk na skupianie uwagi na budzeniu i zaspokajaniu popędu płciowego. Ogniskują zainteresowania człowieka od najmłodszych lat na własnej seksualności. Sztucznie rozbudzanie potrzeby muszą znaleźć gdzieś swoje zaspokojenie. Nic dziwnego, że ogromnie wiele dzieci szuka kontaktów seksualnych nie tylko z rówieśnikami. Jak wskazują dane policji na całym świecie, dochodzi do wykorzystywania tej gotowości na seks przez dorosłych przestępców seksualnych, czyli pedofili.” Już na pierwszy rzut oka zapowiadało się ciekawie, bo zaczęło się od hejtowania WHO (w typowo prawicowo-idiotyczny sposób). Jednakże potem pada argument, który do tej pory grała jedynie strona kościelna. Chodzi mi rzecz jasna o to, że: „Nic dziwnego, że ogromnie wiele dzieci szuka kontaktów seksualnych nie tylko z rówieśnikami.” Ktoś może pamięta „lapsus językowy” kościelnego funkcjonariusza, Józefa Michalika, który stwierdził, że dzieci wciągają dorosłych w pedofilię? (właśnie sobie zdałem sprawę z tego, że pytanie o to, czy ktoś to pamięta jest zasadne, bo ten konkretny przejaw dzbanizmu miał miejsce w 2013 roku). To, co napisała Barbara Nowak, to praktycznie to samo, ale w nieco innym wydaniu. O ile Michalik zrzucał winę na „dzieci szukające miłości”, to kuratorka już wprost pisze o tym, że dzieciom chodzi o seks. Co prawda, wspomina o tym, że pedofile wykorzystują dzieci, ale przesłanie jest raczej jednoznaczne – gdyby dzieci „nie szukały”, to pedofile by ich nie mogli wykorzystywać. Wiem, że się powtórzę, ale uprzejmie przypominam, że pani Barbara Nowak jest kuratorką oświaty, która (w teorii) powinna zajmować się ochroną dzieci. Co znamienne, zamiast chronić dzieci, pani Barbara woli chronić księży przed antypedofilskimi wytycznymi WHO. Artykuł Barbary Nowak zasługuje na uwagę z wielu przyczyn. Jedną z nich jest fakt, że ta sama Barbara Nowak kilka dni wcześniej żaliła się mediom: „zrobiono ze mnie patologię.” Tak sobie myślę, że jeżeli patologią nie jest zwalanie na dzieci odpowiedzialności za pedofilię, to nie bardzo wiem, co nią jest.


31 stycznia 2020 Wielka Brytania katapultowała się z Unii Europejskiej. Ten wieloodcinkowy fuckup jest powszechnie znany pod nazwą Brexitu. Na początku lutego Donald Tusk powiedział, że gdyby Szkocja się odłączyła od Wielkiej Brytanii i chciała w UE, to UE chętnie by Szkocję przyjęła. W tym miejscu muszę popełnić dygresję. Nie jestem fanem Tuska (ze względu na srogie różnice światopoglądowe), tak więc jestem w chuj daleki od fanboyowania. Jednakowoż – nie wydaje mi się, żeby ta wypowiedź była „nieprzemyślaną wypowiedzią Tuska”. Obstawiam, że Tusk po prostu przekazał stanowisko wierchuszki UE. Co zrozumiałe, wypowiedź ta spotkała się z wkurwem ze strony szefa brytyjskiego MSZ,  spotkała się również z reakcją Zjednoczonej Prawicy. Reakcję tę idealnie skompilowano na ćwitrze Tommy'ego Wiseau dyplomacji, Witolda Waszczykowskiego, na którym pojawił się następujący wpis: „Jest obwiniany za Brexit. Dziś podżega do rozbicia W Brytanii, mocarstwa nuklearnego, członka NATO. Rozpad WB to cios dla bezpieczeństwa Europy i Polski. Aż tak nienawidzi własnego kraju? Kto służy interesom rosyjskim? Właśnie takie działanie!”. Ponieważ we wpisie tym jest bardzo dużo dobra, trzeba to po kawałku komentować. Primo. Witold Waszczykowski zapomniał wspomnieć o tym, że Tusk, owszem jest „obwiniany o Brexit”, ale głównie przez Zjednoczoną Prawicę (która oskarżyłaby go również o spowodowanie Herezji Horusa, byle tylko się przyjebać). Ten fragment wypowiedzi Waszczykowskiego zakorzeniony jest w idiotycznej narracji Zjednoczonej Prawicy, z której to narracji wynikało, że Tusk i UE po referendum brexitowym powinni iść „na rękę” Wielkiej Brytanii. Chodziło o to, żeby UE zgodziła się na wszystkie ustępstwa, byle tylko zatrzymać Wielką Brytanię. Ze mnie to nie jest szpec pokroju Waszczykowskiego, ale wydaje mi się, że tego rodzaju strategia miałaby opłakane skutki, bo gdyby UE okazała w tym momencie słabość, to mogłoby się okazać, że również inne przygłupy będą sobie organizować referenda, byle tylko wymusić na UE „coś dla siebie”. Moim zdaniem, taka strategia miałaby opłakane skutki, ale gdzie mi do najtęższych umysłów pokroju Waszczykowskiego (ludzi, którzy zrobili z niego szefa MSZ [chciałbym w tym miejscu pozdrowić obecnego Prezydenta RP]). Narracja „zły Tusk zrobił Brexit” zaczęła się jeszcze przed referendum. Wtedy Zjednoczona Prawica tłumaczyła, że gdyby „unijne elity” (i Tusk) poszli na rękę Wielkiej Brytanii, to ta w ogóle nie musiałaby organizować referendum. To, że tego rodzaju działanie ośmieliłoby kolejnych dzbanów, którzy usiłowaliby coś „wymóc” na UE przy pomocy groźby zorganizowania referendum, geniuszom ze Zjednoczonej Prawicy jakoś tak umyka. Swoja drogą, pocieszne jest to, że Zjednoczona Prawica winą za zorganizowanie referendum brexitowego obarcza wszystkich, prócz ludzi, którzy za to referendum odpowiadają (ktoś jeszcze pamięta fana świń, Davida Camerona?). Secundo, jakie, kurwa, znaczenie ma to, że Wielka Brytania jest mocarstwem nuklearnym? W czasach, w których głowice nuklearne mogły śmigać na niewielkie dystanse, można by było taki argument podnosić, choć nadal byłby on idiotyczny, bo „rozpad mocarstwa nuklearnego” nie oznaczałby wyparowania z tegoż mocarstwa głowic nuklearnych. Osobną kwestią jest to, że gdyby doszło do konfliktu nuklearnego, to czy Wielka Brytania byłaby w stanie się przyłączyć do organizowania autoexterminatusu, bo i tak wszystkich nas chuj strzeli (kwestią otwartą jest to, czy po wojnie nuklearnej walutą będą kapsle od nuka-coli, czy też naboje). Tertio, rozbawił mnie (rozbawił, bo wkurwianie się na Waszczykowskiego nie ma sensu), fragment o „aż tak nienawidzi własnego kraju”. Jest to o tyle zabawne, że w ten sposób Waszczykowski krytykował prounijne zachowanie Tuska. O ile mnie pamięć nie myli, w przeciwieństwie do Wielkiej Brytanii, Polska nadal jest w Unii Europejskiej, tak więc prounijne zachowania siłą rzeczy działają na naszą korzyść. Quatro, cebulą na torcie (to już druga, ale od nadmiaru cebuli na torcie jeszcze nikomu się nic nie stało) jest końcówka, w której stoi, że: „Kto służy interesom rosyjskim? Właśnie takie działanie!”. Urzekło mnie to pytanie „kto służy(...)”. Szczególnie w kontekście tego, że Zjednoczona Prawica od 2015 robi wszystko, byle skonfliktować nas z Unią Europejską (i „zgniłym zachodem”). Jak mniemam, to wcale nie jest działanie w interesie Rosji, albowiem ŻOŁNIERZE WYKLĘCI.


Na sam koniec niniejszego Przeglądu (który rozrósł mi się tak bardzo, że kupa tematów została przesunięta do następnego [nie, nie tego o wyborach, bo ten będzie o wyborach]) zostawiłem sobie dwie sprawy, które są ze sobą powiązane. Jedną z nich będzie coś, co (jak na skalę problemu) przeszło praktycznie bez echa, drugą historia z wyimaginowanego miasta nad akwenem. Pierwszą sprawą jest to, co spotkało Kwaśniewskich, którzy oberwali rykoszetem sporu między byłymi najlepszymi przyjaciółmi (Agent Tomek vs Mariusz Kamiński/Wąsik/CBA). Agent Tomek poszedł do mediów i powiedział, że cała sprawa z „Willą Kwaśniewskich” była, eufemizując, chuja warta. Jak zareagowali jego byli funfle? Ujawnili prywatne rozmowy Kwaśniewskich (pozyskane w ramach prowadzenia tej gówno-akcji), żeby pokazać „jak bardzo winni byli”. Po ujawnieniu, prawy sektor ćwitra wypełnił się heheszkami z tego, o czym sobie Kwaśniewscy rozmawiali. Jeżeli zaś chodzi o to, czy rozmowy cokolwiek „wykazały”, to ja bym chciał uprzejmie zauważyć, że gdyby tam było cokolwiek obciążającego, to Kwaśniewscy poszliby siedzieć. Tak się jednakowoż składa, że w ich „sprawie” nie było nawet aktu oskarżenia (a bez niego, nawet w państwie rządzonym przez Zjednoczoną Prawicę ciężko o wyrok sądowy[rzecz jasna, póki co]). Warto w tym miejscu pochylić się nad sposobem, w jaki Zjednoczona Prawica tłumaczyła wjebanie komuś w internet życia prywatnego (z materiału nie wycięto niczego, nawet rozmów o chorobach), bo partia ta tłumaczy od 2015 (tzn. dłużej, ale po wygranych wyborach zaczęła bardziej), że zależy jej na „uzdrowieniu wymiaru sprawiedliwości”. Żeby ograniczyć liczbę cytatów, pozwolę sobie wrzucić tutaj ten, który wprost idealnie opisuje mindset Zjednoczonej Prawicy: „Nie my wywołaliśmy potrzebę ujawnienia materiałów, które znajdują się w dyspozycji prokuratury, tylko ci, którzy twierdzili, iż miały miejsce działania niezgodne z prawem”. Czy to, w jakikolwiek sposób usprawiedliwia to, co odjebano w tej sprawie? W najmniejszym, kurwa, stopniu, bo gdyby po prostu chodziło o coś „obciążającego”, to odtajniono by te właśnie fragmenty. No chyba, że prywatne rozmowy o chorobach miały jakiś związek z całą sprawą (nie jestem z CBA, więc „nie wydaje mje się”). Tym, co powinno zaalarmować każdego, kto nie należy do betonowego elektoratu Zjednoczonej Prawicy jest fragment: „nie my wywołaliśmy potrzebę ujawnienia(...)”. Po pierwsze dlatego, że owszem, oni to wywołali (konkretnie zaś działania ich byłego funfla [który popadł w niełaskę, jak Pancerny Marian]). Po drugie, nawet gdybyśmy założyli (na użytek tych dywagacji), że to nie oni „wywołali potrzebę”, to nic nie stoi na przeszkodzie, aby następnym razem (kiedy ktoś uzna, że warto komuś wrzucić życie prywatne do sieci) któryś z PiSowskich tuzów : „tym razem to my wywołaliśmy potrzebę ujawnienia tych akt, ale stał za tym ważny interes publiczny” (którym to interesem publicznym będzie, na ten przykład, potrzeba zgnojenia oponenta politycznego). W tym miejscu chciałbym życzyć wszystkim zaangażowanym w ten proceder (oraz wszystkim, którzy bronili ujawnienia publicznych rozmów) tego samego. Tzn. żeby ktoś ich podsłuchiwał na podstawie gównianych przesłanek, a na samym końcu (kiedy okaże się, że niczego się nie da udowodnić) wrzucił cały materiał do sieci. Jeżeli Zjednoczona Prawica uważa, że wszystko, co zrobiono w sprawie Kwaśniewskich było zgodne z prawem, to moje życzenia powinny ich ucieszyć. Teraz przyszła pora na historię z wyimaginowanego miasta nad akwenem. Wyobraźmy sobie, że w (wyimaginowanym) mieście nad akwenem, rządził sobie włodarz, który w pewnym momencie mocno skonfliktował się z partią rządzącą. Wyobraźmy sobie, że konflikt na linii włodarz-regionalny bonzo z partii rządzącej był na tyle spektakularny, że wiedzieli o nim praktycznie wszyscy mieszkańcy. Teraz zaś wyobraźmy sobie, że razu pewnego CBA zatrzymuje włodarza chwilę po tym, jak przyjął on łapówkę od jednego z biznesmenów. Wyobraźmy sobie, że sprawa jest na pierwszy rzut oka ewidentna, bo włodarz został zdybany z pieniędzmi we własnym gabinecie. Ok, od tej pory przestanę pisać „wyobraźmy sobie” (bo musiałbym to powtarzać pierdylion razy), ale z tego absolutnie nie wynika, że historia, którą wam opiszę wydarzyła się naprawdę, bo gdyby tak było, to świadczyłaby ona nienajlepiej o naszym państwie, no ale to dygresja jedynie, „jedziemy dalej”. Włodarz nie posiadał zastępcy, tak więc po tym, jak został trafiony kartą „Areszt Tymczasowy” w mieście musiał pojawić się komisarz. Zamiast komisarza pojawił się „pełniący obowiązki”. Zapewne zarzucicie mi, że sprzedaje wam tu jakieś kiepskie political fiction, ale Pełniącym Obowiązki został wcześniej wymieniony regionalny bonzo, o którym było wiadomo, że ma być kandydatem partii rządzącej w zbliżających się wyborach samorządowych. Jedną z pierwszych decyzji Pełniącego Obowiązki było wyjebanie z roboty jednego z obrońców włodarza. Drugą było powołanie sobie zastępczyni. Po pewnym czasie włodarzowi uchylono Areszt Tymczasowy, ale zagrano kartę „zakaz pełnienia funkcji”. Jednakże mimo tego zakazu, wraz z uchyleniem Aresztu Tymczasowego, Pełniący Obowiązki przestał pełnić obowiązki (miało to jakiś związek z tym, w jaki sposób go powołano). W tym momencie Pełniącą Obowiązki została zastępczyni, którą powołał wcześniej regionalny bonzo. Pierwszą decyzji Pełniącej Obowiązki było powołanie regionalnego bonza na swojego zastępcę (bowiem ten był w kiepskiej sytuacji, żeby zostać P.O. złożył mandat radnego i zrezygnował z roboty [którą obdarowali go wcześniej koledzy z partii]). Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że regionalny bonzo spektakularnie przejebał wybory na włodarza miasta (i to przejebał je w pierwszej turze). W przysłowiowym międzyczasie, po wyimaginowanym mieście nad akwenem rozeszły się plotki, z których wynikało, że sprawa może nie być tak ewidentna, bo podobnież „wręczający łapówkę” bardzo długo robił podchody do włodarza i oferował mu „pożyczkę”. Kiedy włodarz wyszedł z Aresztu Tymczasowego, zapowiedział, że będzie się starał o to, żeby w trakcie procesu zeznania „wręczającego łapówkę” były jawne. Sędzia w pierwszej chwili wyraził na to zgodę, ale potem CBA powiedziało: chuja tam, niczego nie ujawnimy, sędzia zaś się do tego przychylił. Jak skończyła się sprawa włodarza wyimaginowanego miasta nad akwenem? Dostał wyrok skazujący (sąd apelacyjny utrzymał go w mocy). Proces zaś wyglądał tak, że wszystko, co miało kluczowy związek ze sprawą (nagrania rozmów, przesłuchanie „głównego” świadka, mowy końcowe i uzasadnienie wyroku) zostało utajnione. Wyobraźmy sobie teraz, że skazany powiedział, że ma nadzieje na to, że kiedyś materiał dowodowy zostanie odtajniony, żeby wszyscy mogli się przekonać o tym, „jak było naprawdę”. Wydawać by się mogło, że w takiej sytuacji, dla CBA/prokuratury ujawnienie materiału dowodowego nie powinno stanowić problemu, bo przecież stoi za tym ważny interes społeczny, a mieszkańcy wyimaginowanego miasta nad akwenem zasługują na to, żeby „poznać prawdę”. Gdyby nawet ujawniono jakieś tam prywatne rozmowy, to przecież zawsze można powiedzieć, że: „to nie my wywołaliśmy potrzebę ujawnienia tych materiałów”. Wiecie czego jeszcze brakuje w tej (całkowicie zmyślonej przeze mnie) historii? Żeby sędzia, który skazał włodarza w pierwszej instancji, odnalazł się na listach poparcia do KRS. Moja wyobraźnia nie sięga tak daleko, ale wydaje mi się, że podobnie było z drugą instancją. Dobrze, że historia, którą wam opisałem jest w stu procentach zmyślona, bo gdyby tak nie było, to musielibyśmy się pogodzić z tym, że żyjemy w państwie, w które jest w stanie przeczołgać każdego. Bo wiecie, w tej wyimaginowanej sprawie, którą opisałem, mogło być tak, że włodarz faktycznie wziął w łapę, ale równie prawdopodobne (w kontekście tego ,gdzie się odnalazł wyimaginowany sędzia, który wydał wyrok skazujący, chyba nawet bardziej) jest to, że przeczołgano niewygodnego samorządowca przy użyciu prowokacji. Prowokacji przeprowadzonej na tyle chujowo, że na wszelki wypadek nikt nie odważył się na pokazanie materiałów suwerenowi (bo suweren mógłby zacząć zadawać jakieś pytania). Ktoś mógłby powiedzieć, no ale zaraz, przecież ten wyimaginowany włodarz mógł po skazaniu opowiedzieć „jak było”, bo przecież nie mogliby mu już nic więcej zrobić. Tylko, że to nieprawda. Gdyby bowiem włodarz opowiedział o tym, co znajduje się w materiałach niejawnych (i dlaczego zdecydowano o tym, żeby suweren ich nie poznał), to wymiar, khe khe, sprawiedliwości mógłby mu przyjebać zarzuty, bo o materiałach niejawnych nie wolno opowiadać. Z drugiej zaś strony mamy sytuację z Kwaśniewskimi. Ponieważ nie udało się ich przeczołgać sądownie, trzeba było ich przeczołgać w inny sposób. W jednym i w drugim przypadku (po raz kolejny przypominam, że ten drugi przypadek był całkowicie zmyślony i jakiekolwiek podobieństwo do jakichkolwiek/etc., etc.) mamy do czynienia z niejawnymi informacjami, którymi dysponowały te same służby i, co znamienne, podejście do tych niejawnych informacji w obu przypadkach było diametralnie różne. Gdybym był złośliwy, to bym napisał, że to, w jaki sposób władza podchodzi do niejawnych informacji, zależy od potrzeby chwili. Ponieważ zaś złośliwy nie jestem, napiszę jedynie, że jeżeli obecne władze dokończą „reformę” wymiaru sprawiedliwości, to przejebane będzie mógł mieć każdy. Wystarczy, że podpadnie jakiemuś partyjnemu kacykowi (albo np. kacykowi się będzie wydawało, że ktoś źle na niego spojrzał). I tym optymistycznym akcentem kończę niniejszy Przegląd.


Źródła:

https://en.wikipedia.org/wiki/Alternative_facts



Notka na temat fearmongeringu Zjednoczonej Prawicy (acz nie tylko ZP)










Brak komentarzy:

Prześlij komentarz