piątek, 29 marca 2019

Hejterski Przegląd Cykliczny #48

Zacznijmy od folołapu „Piątki Kaczyńskiego” (tzn. teraz będzie to „szóstka”, bo trzeba zdelegalizować K-pop). Otóż napisałem byłem, że ploteczki się objawiły, że Prezes Polski jak sobie tę swoją Piątkę wymyślał, to tak jakby wyjebane miał na to, czy da się to jakoś zrealizować (bo tym to się przeca służba ma zajmować). Okazało się, że ploteczki były prawdziwe, albowiem (jak donosi portal „w Polityce”) pod koniec lutego ministra finansów, Teresa Czerwińska, podała się do dymisji, jeno Premier Tysiąclecia tej dymisji nie przyjął. „Zdarzenie miało miejsce kilka dni po ogłoszeniu przez Jarosława Kaczyńskiego tzw. „nowej piątki PiS””. Innymi słowy, nowa szóstka PiS (pamiętajmy o K-popie) była tak doskonale przemyślana, że aż osoba odpowiedzialna za finanse postanowiła się prewencyjnie katapultować. Co ciekawe, sam Premier Tysiąclecia zdebunkował doniesienia „w Polityce”; stwierdził, że „nie było niczego takiego” i że mamy do czynienia z „burzą w szklance wody”. Do sprawy odniósł się również Szef KPRM, Michał Dworczyk, kóry : „ocenił, że takie wrzutki to celowe odwrócenie uwagi. – Takie zamieszanie wygenerowane w celu odwrócenia uwagi od problemów programowych czy problemów, z którymi boryka się Koalicja Europejska”. Dobrze przeczytaliście, wrzutka na „w Polityce” pojawiła się dlatego, że KE ma „problemy programowe”. Nieco zaś bardziej na serio, obstawiam, że news o nieprzyjętej dymisji pojawił się na portalu w ramach prewencji, bo obawiano się, że jakieś insze medium to odpali. Potem ktoś „w centarli” uznał, że może lepiej jednak tę sprawę zbagatelizować i „w Polityce” znowu się nadziało na „pazurki”. Ja tam specem od ekonomii nie jestem, ale wydaje mi się, że ta próba katapultowania się przez ministrę sugeruje, że „to jebnie”. Warto również wspomnieć o tym, że geniusze, którzy wymyśli hasło „są pieniądze na wszystko, wystarczy nie kraść” zrozumieli, że PiS może mieć z tego tytułu srogo przejebane, bo się narracyjnie wszystko może nie spiąć. Z jednej bowiem strony mamy „no elo, my tu, kurwa, rządzimy tak dobrze, że pieniędzy jest od cholery więcej niż było za czasów PO-PSL” a z drugiej „Budżet nie jest z gumy, to nie worek bez dna. To rzecz oczywista dla każdego zarządzającego jakimkolwiek budżetem, nawet domowym czy firmy” (Premier Tysiąclecia odniósł się w ten sposób do żądań pracowników oświaty, coby może im zaczęto płacić trochę lepiej). Potem dodał, że deficyt wzrośnie, bo „sorry taki mamy klimat”. W tym miejscu pokuszę się o wróżozsufologię, ale odnoszę wrażenie, że to co się tam oddupca, to przejaw walki o życie. Tzn. nasze obecne władze są (eufemizując) nie do końca pewne tego, że wygrają (a chyba nie trza tłumaczyć co oznacza dla nich porażka), tak więc cel uświęca środki. Obstawiam, że nikt tam (poza ministrą) nie zastanawiał się nad tym, że „hajs się nie będzie zgadzał”, bo skoro najważniejsze jest wygranie wyborów, to po ewentualnym zwycięstwie „jakoś to będzie” (jeżeli PiS te wybory przegra, to członkowie tej formacji będą mieli większe zmartwienia). Ja się w tem miejscu powtórzę, ale muszę, coby mnie nikt nie podejrzewał o to, że zapadłem na „nie-za-moje-podatki-ozę”. Nie hejtuję prosocjalnych propozycji, hejtuję jeno bezmyśl polityków, którzy tłumaczą, że nie ma potrzeby podwyższania podatków, bo „gdzieś te pieniądze znajdziemy”. Skąd je, kurwa, wyciągnięcie? Ze skarpety? Debata publiczna osiągnęła u nas ten poziom, że samobójstwem dla partii byłoby budowanie narracji: możemy zrobić to, to i to, ale trzeba podnieść podatki (składki na NFZ/etc.). Acz to (składki na NFZ) to osobna historia, która przypomina trochę Uroborosa, bo jak ktoś teraz czeka latami na wizytę u specjalisty, to trudno taką osobę zachęcić do płacenia wyższych składek (bo reakcja będzie się ograniczać do „pojebało was chyba, już teraz płacę i gówno z tego mam”). Ponieważ zaś uzdrowienie (taki tam sucharek) sytuacji w niedofinansownej Służbie Zdrowia wymagałoby płacenia przez nas wyższych składek, jesteśmy w czarnej dupie. Podziękować za ten stan rzeczy możemy idiotom, którzy w ramach lansu politycznego opowiadają pierdolety o tym, że poradzimy sobie nie podwyższając podatków (albo wręcz je obniżając). Tak z zupełnie innej beczki. Pamiętacie protest opiekunów osób z niepełnosprawnościami? Wielu geniuszy się wtedy wypowiadało, ale przypomnę wypowiedź Jacka Sasina, który powiedział był: „Nie będzie żywej gotówki dla protestujących. Ci, którzy mówią, abyśmy dali te pieniądze, niech powiedzą komu mamy zabrać”. Tak więc – pieniędzy dla nich nie było, bo „trzeba komuś zabrać”, ale teraz pieniądze są na całą szóstkę (nie, nie przestanę) Kaczyńskiego i nikomu nie trzeba zabierać. Ok, bo już zabrnąłem w dygresje, a tu dopiero początek Przeglądu. Tl;dr – trzeba zapiąć pasy.


Teraz trochę archeologii. Otóż, pod koniec stycznia odbyło się jedno z posiedzeń komisji ds. promocji Patryka Jakiego (i Sebastiana Kalety) zwanej potocznie Komisją Weryfikacyjną ds. Reprywatyzacji. Słówko wyjaśnienia się należy. To, co się odpierdalało w Wawie w związku z reprywatyzacją było jebanym skandalem, amen. Tym samym nikt przy zdrowych zmysłach nie powinien mieć nic przeciwko temu, żeby jakoś te ewidentne wały poodkręcać. Tylko, że Dobra Zmiana ma na to wyjebane. Może inaczej. Dobrej Zmianie zależało na odkręcaniu wałów tak bardzo, że szefem komisji został jeden z największych nieogarów prawniczych (the one and only, Patryk Jaki). Poza tym oddelegowano do niego Sebastiana Kaletę, który mimo ukończenia (z wyróżnieniem) Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Warszawskiego i zdanego egzaminu radcowskiego posiada wiedzę prawniczą porównywalną z moją (a ja się na tym ni chuja nie znam). Otóż, obaj panowie lansowali się w najlepsze, aż do tej połowy lutego, kiedy to na przesłuchanie wezwano świadka Roberta Nowaczyka. Patryk Jaki zapowiadał, że, „będzie to najważniejsze jak dotąd przesłuchanie przed komisją weryfikacyjną.” Jak poszło duetowi Patryk&Sebastian? Pamiętacie może co się stało, gdy ktoś wmówił Małgorzacie Wasserman (może sama sobie wmówiła), że poradzi sobie z Donaldem Tuskiem? Jakiemu i Kalecie (eufemizując) poszło w chuj razy gorzej, a po wszystkim okazało się, że nawet do nich nie dotarło to, jak bardzo dali dupy. Nadzieje były wielkie, bo obaj panowie byli napaleni na to przesłuchanie, jak członkowie rodziny polityków PiS na robotę w Spółkach Skarbu Państwa. Przyczyna tego stanu była taka, że Robert N. jako podejrzany składał wyjaśnienia, które bardzo się spodobały Patrykowi i Sebastianowi (mniejsza o szczegóły, wystarczy to, że się im podobały). Liczyli więc na to, że Robet Nowaczyk jako świadek powtórzy dokładnie to samo, co mówił wcześniej, a może nawet dorzuci kilka nowych smakowitych kąsków. I w tym momencie marzenia duetu zderzyły się czołowo z ich brakiem wiedzy. Otóż, żadnemu z geniuszy nie przyszło do głowy to, że zeznania świadka Roberta Nowaczyka mogą się różnić od wyjaśnień, które złożył Robert N. jako podejrzany. Żaden z nich nie wiedział, że świadek musi mówić prawdę (bo sankcje za ściemnianie), zaś podejrzany może sobie mówić co mu się podoba (bo brak sankcji za ściemnianie). Patryk Jaki okazał się tak wielkim nieogarem, że przynajmniej raz zwrócił uwagę Robertowi Nowaczykowi, że „co innego mówił wcześniej”, na co ów odpowiedział, że ma do tego prawo i stwierdził, że „to są podstawy”' i kilkukrotnie dodał, że wie, że zeznaje pod przysięgą i wie co mu grozi za składanie fałszywych zeznań. Parę dni po przesłuchaniu złożył doniesienie do prokuratury o możliwości popełnienia przez Nowaczyka przestępstwa składania fałszywych zeznań. Gdybyśmy mieli do czynienia z prawniczym wygą, można by było założyć, że skoro pojawia się takie doniesienie, to pewnie wyga coś wynorał. Ponieważ składającym doniesienie jest Patryk Jaki, obstawiam, że powodem jest to, że w trakcie przesłuchania ucierpiała jego miłość własna i że w doniesieniu stało coś w rodzaju „no bo on co innego mówił wcześniej jako podejrzany, a co innego teraz, jako świadek”. Słowo wyjaśnienia na sam koniec. Świadek, którego wezwano na komisję, był umoczony w kwestie dzikiej reprywatyzacji i dlatego jestem ostatnią osobą, która by mu kibicowała. Wkurwia mnie jedynie to, że nikomu nie zależy na wyjaśnieniu tego, co się działo w Wawie. W teorii PiS bardzo, ale to bardzo chciał wszystko powyjaśniać, ale w praktyce miał się tym zajmować król chujowych memów i internetowych „one-linerów”, któremu nawet nie chciało się przygotować do „najważniejszego przesłuchania” i którym podłogę wytarł średnio wyszczekany prawnik. Patryk Jaki twierdził, że wcześniej mieliśmy do czynienia z „państwem z tektury”. To, w jaki sposób ów geniusz prawa (któremu serialowy Harvey Spectre mógłby co najmniej buty czyścić, a Perry Mason nosić za nim teczkę) przeprowadził „najważniejsze przesłuchanie” sugeruje, że teraz mamy do czynienia z państwem z czegoś innego. Nie napiszę z czego, bo jeszcze mnie dopadnie vloger Dariusz razem ze swoim Ośrodkiem Monitorowania Antypolonizmu.


Skoro zaś już jesteśmy przy temacie nieogarów, to warto wspomnieć o dokonaniach Polskiej Grupy Zbrojeniowej (nie, nie, o Misiewiczu będzie trochę później). Otóż, wchodząca w skład PGZ spółka Cenzin wpłaciła (w kilku transzach) 4 miliony zeta komuś, kto przysłał im maile, w których podawał się za czeskiego dostawcę broni: „w korespondencji poinformowano o zmianie konta, na które Cenzin ma wpłacać pieniądze za dostawy. Osoby odpowiedzialne za finanse dokonały zmian w systemie płatności i kwoty za towar od czeskiego producenta przelewano na nowy rachunek.”. To już jest ten poziom „fachowości”, że równie dobrze mogli te 4 bańki wysłać Nigeryjskiemu Księciu, bo ten im obiecywał gigantyczne zyski (wiele mnie kosztowało powstrzymanie się przed żartem na temat maili pt. „enlarge your penis”). To jest dokładnie ten sam poziom, co wysyłanie informacji niejawnych Piotrowi Niewiechowiczowi. Chciałem napisać, że ciekawi mnie to, o ilu Niewiechowiczach się nie dowiedzieliśmy i ile kasy wysłano do innych książąt, ale po głębszym namyśle doszedłem do wniosku, że chyba nie jestem aż tak bardzo ciekawy, bo mogłoby mi skalę wyjebać.


PGZ wiąże się nierozerwalnie (tzn. w sumie rozerwalnie, bo go wyjebali, ale jakoś trzeba było zacząć) z medalistą, Bartłomiejem M. Otóż, w przypadku tego pana rumakowanie skończyło się aresztem tymczasowym i zarzutami: „przekroczenia swoich uprawnień jako funkcjonariuszy publicznych i działania na szkodę spółki PGZ w związku z zawartą przez nią umową szkoleniową". W sprawie wypowiedział się Antoni Macierewicz, który oznajmił, że: „Jeżeli popełnił przestępstwo – nic go nie usprawiedliwia. Nie możemy jednak zapominać o zasługach, jakie Bartłomiej Misiewicz miał dla bezpieczeństwa Polski” i ja w sprawie tych „zasług” właśnie chciałem. Otóż, czytałem sobie jakiś czas temu „Generałów” Ćwielucha. Sporo miejsca (tzn. sporo, jak na to, kim był Bartłomiej M.) poświęcono tam medaliście i temu, czym się zajmował. W skrócie – przeczołgiwaniem najwyższych dowódców, zawracaniem im dupy (np. proszeniem o wydrukowanie i przesłanie kilkudziesięciu tysięcy stron dokumentacji dotyczącej jakiegoś przetargu [każda ze stron musiała zostać opieczętowana, bo dokumenty niejawne/etc.]). Poza tym, Bartłomiej M. zachowywał się jak każdy 20-paro latek, któremu nagle dano do ręki olbrzymią władzę (eufemizując, „najebało prądu w kitę”). Nic nie wskazywało na to, żeby wypowiadający się na jego temat dowódcy w jakikolwiek sposób przesadzali. Po zatrzymaniu Bartłomieja M. w „Sieciach” pojawił się artykuł na jego temat (rozmawiano z byłymi współpracownikami medalisty).  W artykule można przeczytać między innymi to, że (w opinii współpracowników) Bartłomiej M. to: „Młody chłopak, który długo niewiele znaczył, a nagle dostał prezent w postaci władzy. Jego humor decydował o tym, czy kogoś zwolni, czy tylko udzieli reprymendy”. Innym razem groził, że „wypierdoli kogoś z roboty” bo bolał go ząb (sprawdzić, czy nie Król Bul). Nie jestem specem od wojskowości, tak więc ciężko mi ocenić, czy to były te zasługi dla bezpieczeństwa Polski, o których wspominał Antoni Macierewicz. Of korz, nie mam wątpliwości co do tego, że „Sieci” pochyliły się nad Bartłomiejem M. dlatego, że ktoś przestawił tam wajchę (najprawdopodobniej chodziło o jakiejś napierdalanki wewnątrzpartyjne i komuś zależało na przyjebaniu w Macierewicza).


UWAGA!! Artykuł sponsorowany przez Suwerena!

https://patronite.pl/Piknik-na-skraju-g%C5%82upoty

Nieco wcześniej napisałem, że dla PiS wybory parlamentarne 2019 to walka o życie. Obstawiam, że politycy tej formacji najbardziej obawiają się tego, że po zmianie władzy Jeszcze Lepsza Zmiana zrobi audyt z ich rządów. Teraz jest tak, że wałki wychodzą na jaw jeżeli wynorają je dziennikarze, albo Brejza napisze interpelacje. Gdybym był złośliwy (a nie jestem), napisałbym, że biorąc pod rozwagę to, że Brejza jest jednym z najskuteczniejszych polityków jeżeli chodzi o wkurwianie PiSu, zrozumiała jest decyzja o wystawieniu go w wyborach do PE. No, ale to tylko dygresja. Wracajmy do naszego milusińskiego. Krzysztof Brejza zapytał MON, czy dane, o których Macierewicz opowiadał z mównicy sejmowej (w trakcie ogłaszania przez PiS „audytu”), nie są aby informacjami niejawnymi. Co było dalej? Ano: „Antoni Macierewicz jako minister obrony ujawnił w Sejmie informacje o stanie polskiej armii, które miały status niejawnych – wynika z odpowiedzi MON na poselskie wystąpienie Krzysztofa Brejzy.” To cytat z artykułu, który pojawił się na portalu „Polityka”. W dalszej części napisano, że Brejza zapowiedział złożenie zawiadomienia do prokuratury (domyślam się, że Zbyszek po przeczytaniu tego fragmentu, zakrztusił się kawą z wrażenia). Może inaczej, Macierewiczowi może się coś stać (w wymiarze „prawnym”) tylko i wyłącznie wtedy, gdy pozwoli na to Prezes Polski. Ponieważ chuja mu się do tej pory stało, można bezpiecznie założyć, że nadal tak będzie. Obstawiam, że rząd Dobrej Zmiany doskonale sobie zdawał sprawę z tego, co odjebał Macierewicz, ale najwyraźniej Prezes powiedział, że „nic się nie stało”. Of korz, w sprawie wyjawiania niejawnych informacji wypowiedział się sam główny zainteresowany: „Opozycji zajęło trzy lata by przeanalizować moje wystąpienie w Sejmie, nic dziwnego gdyż mają się czego wstydzić biorąc pod uwagę horrendalne zaniedbania w wojsku w czasie ich rządów.” Nie no, kurwa, typowi zarzucają ujawnianie informacji niejawnych (niestety, nie da się tego napisać inaczej), a ten odpowiada, że TYLE LAT IM ZAJEŁO ANALIZOWANIE, HAHAHA, ALE BEKA. Szkoda, że na samym końcu nie dodał „jestem poważnym człowiekiem”.  Wspominałem już o tym, że nie jestem złośliwy, nieprawdaż? Gdybym był, to bym napisał, że „być może opozycji zajęło to trzy lata, ale Rosja się pewnie znacznie szybciej uwinęła”. A teraz sobie pomyślmy o tym, ile takich akcji udało się przykryć, bo jeszcze żaden dziennikarz się do nich nie dokopał (albo Brejza się nie upomniał o nie). Póki PiS trzyma łapę na kwitach, autorzy takich fuckupów (albo ludzie, których działań nie można tłumaczyć ich głupotą) są w miarę bezpieczni. Dziennikarz musi się napracować, żeby się dokopać do kwitów. Jeżeli dojdzie do zmiany władzy, to nikt nie będzie musiał kopać za tymi kwitami, bo media zostaną nimi zasypane. Aczkolwiek, media będą najmniejszym problemem ustępującej władzy. Znacznie większym może być zmiana Osób Kontrolujących Niezależną Prokuraturę. W tym miejscu sobie po raz kolejny pozwolę na wróżenie z fusów, ale wydaje mi się, że po ewentualnej zmianie władzy, prokuratorzy ustawią się w kolejce do ścigania dobrozmianowiczów, a pierwsi w kolejce będą prokuratorzy, którzy dobrej zmianie zawdzięczają stołki (coby się wykazać i udowodnić, jak bardzo nie mają związków z poprzednią władzą). Aczkolwiek, tak jak napisałem, to tylko moje wróżenie z fusów.


Jakiś czas temu partia rządząca pochwaliła się listami wyborczymi do Parlamentu Europejskiego i muszę przyznać, że owe listy były dość zaskakujące, albowiem znaleźli się na nich, między innymi obecny szef MSW, Szefowa MEN i rzeczniczka Prawa i Sprawiedliwości. Of korz na liście znalazła się również Poprzedniczka Premiera Tysiąclecia, ale to było akurat do przewidzenia, bo coś trzeba było z nią zrobić, żeby dziennikarze i opozycja przestali wreszcie pytać o to, „czym się tak właściwie ta osoba zajmuje”. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że ostatnimi czasy Poprzedniczka Premiera Tysiąclecia zajmuje się głównie wkurwianiem nauczycieli (najprawdopodobniej w ramach prowadzenia kampanii wyborczej). No dobrze, wróćmy teraz do ministrów dobrej zmiany. Ich obecność na listach została uznana przez sporą część komentujących za rejteradę ze strachu przed przegraniem wyborów parlamentarnych 2019. Trochę sobie nad tym podumałem i doszedłem do wniosków równie jednoznacznych, co zakończenie „Incepcji”. W teorii bowiem, nic (tzn. sondaże) nie wskazuje na to, że PiS powinien się obawiać porażki. Poza tym, zrozumiałe jest to, że na listy wrzuca się lokomotywy wyborcze. Tylko, że w praktyce wygląda to trochę inaczej. Ok, Brudziński na pewno jest popularnym ministrem, ale Anna Zalewska i Beata Kempa już tak chyba nie do końca (nie mówię, że będą „szkodzić” listom, ale raczej nie wygenerują chuj wie jakiego wyniku). Jeżeli chodzi o rzeczniczkę Prawa i Sprawiedliwości, to cieszy się ona raczej umiarkowaną popularnością. Osobną kwestią jest to, że osoby te można (nie ubliżając nikomu) określić mianem „partyjnego betonu”. Może inaczej – wśród żelaznego elektoratu na pewno cieszą się one sporą popularnością, ale dla wyborcy centrowego te kandydatury mogą być ciężkie do przełknięcia. Insza inszość, to fakt, że być może PiS uznał, że na wyborcę centrowego przyjdzie czas w trakcie wyborów parlamentarnych, a teraz chodzi o zmobilizowanie żelaznego elektoratu (tak, żeby nie olał on wyborów do PE, bo frekwencja zazwyczaj niska bywała). Idźmy dalej. Startujący do PE pierwszy garnitur PiSu pokazał, że jest trochę nieogarnięty. Na ten przykład rzeczniczka PiS powiedziała, że „jak zdobędziemy mandat, to będziemy decydować, czy będziemy go obejmować”. I wszystko byłoby spoko, gdyby nie jeden drobny szczegół. Owszem, politycy Dobrej Zmiany mogą sobie dywagować nad tym, czy chcą przyjąć mandat europosła, tyle że najpierw stracą mandat parlamentarzysty. Działa to bowiem tak, że mandat posła jest wygaszany automatycznie. W kontekście powyższego, jakoś mi się nie chce wierzyć w to, że taki na ten przykład Joachim Brudziński, po tym, jak wygaśnie mu mandat poselski stwierdzi, że on to pierdoli i nie idzie do europarlamentu. Poza tym, bądźmy poważni, nawet gdyby było tak, że uzyskanie mandatu europosła nie wygaszałoby automatycznie mandatu poselskiego, to nikt by się, kurwa, nie wahał, bo jeżeli nasi politycy nas czegoś nauczyli, to tego, że „hajs się musi zgadzać”. Na tym jednak nie koniec. Jeżeli ministrowie katapultują się do Brukseli, ktoś zajmie ich miejsce. Biorąc pod rozwagę zajebiście krótką ławkę PiSu, możemy bezpiecznie założyć, że nowi ministrowie prawie na pewno będą spektakularni. A teraz pytanie za pierdylion punktów. Co się dzieje, gdy kolejny udzielny książę obejmuje stołek ministra i dlaczego Ministerialną Sekundę po posadzeniu dupy na stołku zaczyna wymieniać ludzi na „swoich” (żeby też się najedli)?Taka wymiana może się skończyć np. wycieknięciem jakichś kwitów (bo ktoś może być zły za to, że go wypierdalają, więc na wszelki wypadek zrzuci na nich głowicę nuklearną z orbity, żeby mieć pewność, że nie tylko on będzie miał przesrane [skądoś się te przecieki biorą przecież]). Wiem, że się trochę rozteoretyzowałem, ale sprowadza się to do tego, że tego rodzaju roszady przed wyborami mogą mieć mocno „różne” konsekwencje. Zanim przejdę do „wniosków końcowych” muszę wspomnieć o tym, że na listach do PE (z ramienia PiS) znalazł się na ten przykład Tommy Wiseau dyplomacji, Witold Waszczykowski (poprzednim razem się do PE nie dostał). Nie zabrakło na nich również Patryka Jakiego, choć jemu bardzo długo szukano miejsca (eufemizm od, „przekopywano go z miejsca na miejsce”). Koniec końców wylądował w okręgu małopolsko-świętokrzyskim. Niespecjalnie się dziwię temu, że Jaki startuje w wyborach do PE, bo zapewne musi się odkuć po wyborach w Wawie. Jednakowoż zabawnym znajduję fakt, że nie tak dawno temu twierdził, że: „Będziemy tak aktywną opozycją, jakiej jeszcze PO w Warszawie nie widziała. Moja aktywność się nie zmniejszy. Wciąż będę zabiegał o sprawy mieszkańców”. Najwyraźniej będzie o nie zabiegał w Brukseli. Teraz pora na „wnioski końcowe”. Zastanawiam się nad tym, na ile legitne są sondaże. To, jak bardzo rozminęły się warszawskie sondaże z „wynikami końcowymi” powinno nas nauczyć podchodzenia do nich z zajebistą dozą podejrzliwości. Politycy tej lekcji nie przyswoili i pierdylion razy na tydzień możemy zobaczyć hasła w rodzaju „zwyciężymy” (padające z każdej strony). Najprawdopodobniej najbardziej legitne są tzw. „sondaże wewnętrzne”, ale tymi partie nieczęsto chcą się dzielić z opinią publiczną (bo wyniki są przeważnie mniej spektakularne niż te, w których pincet % respondentów deklaruje, że NA PEWNO WEŹMIE UDZIAŁ WE WYBORACH). W skrócie telegraficznym, to co robi PiS, tzn. to, w jaki sposób ułożyli listy do PE i jak bardzo, kurwa, nikt nie przemyślał Szóstki Kaczyńskiego (nie, nadal nie mam dosyć) sugeruje, że partia Prezesa Polski nie ma pewności co do wyniku wyborów parlamentarnych. 


Pora na kolejną porcję archeologii. Gdzieś tak w pierwszej połowie lutego, dyrektor Wedla udzielił wywiadu, w którym utyskiwał na to, że rynek pracy jest przejebany, bo on by z miejsca zatrudnił 50-60 osób, ale ich nie ma. Tzn. nie chcą pracować. Potem powiedział, że chciał im płacić 3 tysie brutto. W chuj szekli, jak na Wawę, co nie? I tak sobie myślę. Jacy ci ludzie są, kurwa, niewdzięczni. Przecież typ chce im płacić i nie powiedział, że będą mieli do portfolio! W dodatku, tyle kasy można zarobić, a oni nic. To nie jest kraj dla przedsięb, dobra, kurwa, wystarczy. Nie wiem, jak bardzo trzeba być odklejonym, żeby uważać, że W WARSZAWIE ludzie będą się zabijać za robotę, za którą im ktoś chce zapłacić 3 kafle (brutto). Swoją droga, ciekawym, jak długo panu derektoru we firmie brakuje tych 50-60 pracowników i czy ktoś wreszcie szepnie mu na ucho „ZAPROPONUJ, KURWA, WIĘCEJ”, czy też za 10 lat ów derektor wyda swoje dzienniki, w których będzie stało, że przez 10 lat szukał pracowników, aż wreszcie się poddał, bo to nie jest kraj dla przedsiębiorców.


W styczniu 2017 kolumna wioząca Antoniego Macierewicza (wtedy jeszcze szefował MON) zaliczyła poważny dzwon. Ponieważ to, co działo się dalej idealnie opisał Onet, toteż zacytuję tę przepiękną kompilację (trochę długi będzie ten cytat, ale doskonałości nie powinno się zmieniać, ani skracać): „Podczas głośnego wypadku samochodowego Antoniego Macierewicza, jego ulubiony kierowca nie miał zezwolenia na kierowanie pojazdami uprzywilejowanymi - wynika z ustaleń Onetu. Służby podległe Macierewiczowi wystawiły mu takie papiery ekspresowo, kilkanaście dni po wypadku. Prokuratura przymknęła na to oko. Uznała, że pan Kazimierz jeżdżąc służbowym BMW z Macierewiczem nie włączał "kogutów", a zatem co prawda poruszał się pojazdem uprzywilejowanym, ale tak jakby to nie był pojazd uprzywilejowany.” Kurwa, to jest po prostu czysty tupolewizm. No ale, po chuj komukolwiek jakiekolwiek uprawnienia, skoro Zbyszek może potem wszystko załatwić. Nie, nikt mnie nie przekona do tego, że prokuratura sama z siebie uznała, że „nic się nie stało”. Po coś, kurwa, te uprawnienia są i z jakiegoś powodu kierowca Macierewicza ich nie miał. Aczkolwiek, nie powinno mnie dziwić to, że Macierewicz pozwolił się wozić jakiemuś typowi bez uprawnień. Wszak mowa tu o osobie, która najpierw wprowadziła kilkunastogodzinne kursy oficerskie w Służbie Kontrwywiadu Wojskowego (poprzednie rządy Dobrej Zmiany), a następnie zajebiście przyśpieszył kariery niektórych dowódców wojskowych (najprawdopodobniej tych, którzy doskonale dogadywali się z medalistą), acz to już za obecnych rządów. Skoro poruszony został temat kierowców wożących VIPów, to wrzucę tu od razu kolejną perełkę (znowu dłuższa, ale znowuż, to prawdziwa doskonałość): „Chodzi o kierowcę, który w ostatnich dniach przyjechał wcześnie rano po premiera na jedno z warszawskich osiedli, gdzie mieszka Mateusz Morawiecki. Funkcjonariusz miał przypadkowo włączyć sygnały dźwiękowe. Według naszych informatorów, nie umiał ich wyłączyć. Hałas obudził mieszkańców zamkniętego osiedla, zaczęli dzwonić na policję. Kierowca z włączonymi syrenami wyjechał z osiedla i przejechał do siedziby jednej ze służb specjalnych, mieszczącej się nieopodal. Tam prosił o pomoc. Gdy wysiadł z pojazdu, limuzyna się zatrzasnęła”. Ciekaw jestem, jak wyglądało (i ile trwało) szkolenie kierowcy, który nie potrafił ogarnąć auta, którym miał wozić VIPa. Tak, wiem, obsługa takiego auta nie jest prosta (bo można np. wyjebać przyciskiem przednią szybę), ale coś się mnie wydaje, że ktoś, kto pracuje w SOP (jako kierowca) powinien się potrafić w tym odnaleźć.


W Gdańsku przez jakiś czas trwała bitwa o pomnik. Przyzwoici ludzie chcieli się pozbyć pomnika Jankowskiego. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że w obecnej chwili praktycznie nie ma najmniejszych wątpliwości w kwestii tego, czy ów wykorzystywał seksualnie dzieci. Pomnik został obalony nocą (zaś wywalanie pomnika zostało uwiecznione na nagraniu). Dzień później weszli działacze „Solidarności” cali na biało i postawili pomnik na cokole (wcześniej Piotr Duda złożył, kurwa, kwiaty przed cokołem). Szef „Solidarności” (z której została już praktycznie nazwa) odgrażał się, że oni będą pomnika pilnować i żeby elementy wywrotowe (musiałem) miały się na baczności. W tym miejscu pora na dygresję. Sporo ludzi (ok, jakaś część ludzi, ale „sporo” brzmi poważniej) dziwi się świętojebliwości „Solidarności”, która tak bardzo uczepiła się krzyża, że nie potrafi sobie odpuścić nawet w tak ewidentnej sytuacji. Otóż jakiś czas temu sobie czytałem „Klęskę Solidarności” Davida Osta. Książkę polecam, ale uprzedzam, że nie jest to przyjemna lektura. Otóż w pewnym momencie Ost opisuje (ze zdziwieniem), że „Solidarność” zamiast zajmować się robotnikami, którzy zaczęli być dymani po 89, zajmuje się, na ten przykład, aborcją. Prócz tego, dodał, że ludzie, którzy usiłowali przypominać, że może by tak jednak bronić robotników, byli wypierdalani (albo spychani na margines, żeby nie przeszkadzać w zbożnym dziele). Działo się to w chuj lat temu, więc ciężko oczekiwać od tej organizacji, żeby nagle się ogarnęła. Aczkolwiek upadek organizacji, która zaczynała od obrony najsłabszych i w pewnym momencie dotarła do bronienia oprawców i potępiania najsłabszych (zarzucanie im kłamstwa nie jest niczym innym, jak aktem potępienia), ma, kurwa, wymiar wręcz absolutny. Na tym sprawa pomnika się nie skończyła, bo na początku marca: „Rada Miasta Gdańska zdecydowała o rozbiórce pomnika ks. prałata Henryka Jankowskiego i o zmianie nazwy skweru, który nosił jego imię. Wcześniej na tej samej sesji radni pozbawili duchownego tytułu honorowego obywatela miasta Gdańska”. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że radni partii, która wzięła sobie na sztandary „obronę rodziny” i której wódz darł ryj „wara od naszych dzieci” nie wzięli udziału w głosowaniu. Przewodniczący klubu radnych PiS, Kacper Płażyński (o którym za moment się rozpisze), tłumaczył to „niegłosowanie” tym, że władze Gdańska to pała, bo hurr durr, trzeba powołać specjalną komisję: „Zgódźcie się na powołanie komisji, poczekajcie na wyniki jej pracy i wtedy decydujcie, czy postać tę można w Gdańsku upamiętniać, czy nie”. W tym miejscu chciałbym przekazać panu Płażyńskiemu moje najszersze YOU HAD ONE JOB. Ja wiem, że PiS musi bronić duchownych „z automatu”, bo jakoś trzeba zapracować na to, żeby Kościół mógł (jak zawsze) stwierdzić, że „nie popieramy żadnych kandydatów, ALE (...)”, jednakowoż, kurwa, rzygać mi się chce jak czytam tego rodzaju „śliskie” wypowiedzi. Tak nawiasem mówiąc, PiSowi ta „obrona rodziny” i okrzyki „wara od naszych dzieci” mogą wyjść bokiem już niebawem, bo 11 maja będzie można obejrzeć film Sekielskiego. Innymi słowy, ktoś powie PiSowi „sprawdzam” i zobaczy, jak to jest z tą obroną dzieci.


Na początku marca w mediach pojawił się news, w którym stało, że były kandydat na prezydenta Gdańska, Kacper Płażyński, zarejestrował się jako bezrobotny i: „W ramach unijnego programu "POWER" polityk otrzymał około 20 tys. zł. Jest to najwyższy możliwy pułap dofinansowania. Dzięki pomocy finansowej Płażyński otworzył kancelarię adwokacką.” Ponieważ o sprawie zrobiło się głośno, Płażyński postanowił się odnieść do sprawy na swoim ćwitrze: „"Śledczy" Wyborczej odkrył, że prowadzę kancelarię adwokacką i legalnie dostałem dofinansowanie na swoją działalność gospodarczą #JaCieNieMoge Afera na miarę Wyborczej. Dziękuję za reklamę (w tym miejscu była emotka)”. Ponieważ (co zrozumiałe) sprawa nie przysychała, pan Płażyński się wkurwił i postanowił zaorać krytyków: „W maju zrezygnowałem z dotychczasowej pracy. Od tamtego czasu byłem bezrobotny. Zgodnie z prawem otrzymałem środki unijne na pierwszą działalność gospodarczą tak jak dostają tysiące innych młodych Polaków (też adwokatów). Artykuł w wyborczej to zwykłe szczucie i dno.” Zanim przejdę dalej, uprzedzam, że można być bezczelnym, można być zajebiście bezczelnym i można być Kacprem Płażyńskim (tak więc, You have been warned). No to jedziemy. Kacper Płażyński oznajmił, że zrezygnował z roboty w maju. Żeby sobie ułatwić obliczenia, załóżmy, że pracował do końca maja. Zerkamy do oświadczenia majątkowego pana Płażyńskiego, a tam stoi, że w 2018 zarobił (z umów o dzieło/zleceń) 68.922 zety. Poza tym, Pan Płażyński miał 69 tysi PLN-ów oszczędności i posiada (między innymi) mieszkanie warte pół bańki (+ kawałek domu i lokalu mieszkalnego). Kredytów brak. No ale skupmy się na zarobkach. Po zaprzęgnięciu kalkulatora wychodzi nam, że Płażyński zarabiał (średnio) 13.784 brutto miesięcznie. Moim zdaniem, całkiem nieźle sobie radził, jak na kogoś, kto potrzebował dofinansowania na aktywizację zawodową dla osób mających problem ze znalezieniem pracy. Z tego wszystkiego by wynikało, że Płażyński starał się o dofinansowanie, mimo że zarobienie tych 20 kawałków zajęłoby mu niecałe 2 miesiące. Abstrahując od tego, że mógł sobie tę swoją kance spokojnie sfinansować z oszczędności i zostałoby mu 49 tysięcy. No chyba, że te oszczędności to jakiś „Zapas Nienaruszalny”? Względnie, może chodzić o to, że jeśli oszczędności Płażyńskiego spadną poniżej pewnego poziomu, to nie będą mu chcieli rezerwować stolików w jakiejś fancy restauracji? Gdybym był złośliwy (a nie jestem), to bym napisał, że Płażyński jebnął robotą i nie pracował przez 9 miesięcy (jeżeli mówi, że nie pracował do marca 2019, to ja mu wierzę), żeby się móc postarać o dofinansowanie. W ciągu tych 9 miesięcy (wnioskując ze średnich zarobków z 2018) zarobiłby jakieś 120 tysięcy z hakiem. Ciekawe, czy sobie powtarza przed lustrem „a jednak, warto było!”. Nie, jeszcze nie możemy tego zakończyć (choć ja sam mam już szczerze dosyć), bo w narracji Płażyńskiego brakuje jednego elementu. Otóż, owszem, zrezygnował on z pracy, ale zrobił to dlatego, że startował w wyborach prezydenckich (nie zaś z jakichś przyczyn niezależnych/etc.). Tak więc, mamy typowego elitariusza, który na dobrą sprawę „sra pieniędzmi”, mającego na tyle mocne plecy, że partia rządząca wystawiła go w wyborach na prezia sporego miasta (na którą to kampanię na pewno poszło od chuja szekli, jak nie więcej). Elitariusz o mentalności bazarowego cwaniaczka, wyciąga rękę po kasę, z której skorzystać powinien ktoś gorzej sytuowany (kto na serio ma problemy ze znalezieniem roboty). Tenże sam elitariusz jest na tyle, kurwa, bezczelny, że tłumaczy, że on tylko korzysta z dofinansowania „tak jak tysiące młodych Polaków”. No nie wydaje mi się, żeby tysiące młodych Polaków startowało w wyborach na prezia Gdańska, ale mogę być w błędzie.


Ostatnim tematem, nad którym się pochylę w niniejszym Przeglądzie będzie kwestia szczucia polityków opozycyjnych przez media rządowe (wspierane dronami). Ja jestem wielkim fanem przypierdalania się do polityków, ale jest spora różnica między przypierdalaniem się, a szczuciem. Skupię się na dwóch osobach (Dulkiewicz i Trzaskowski), bo na ich przykładzie widać, jak działa rządowa machina hejtowo-propagandowa. Na początku marca rządowe media i drony dokonały aktu zesrania się, albowiem prezydentka Gdańska kupiła sobie wódkę w sklepie. Poza tym, miała czelność pojawić się w sklepie w otoczeniu ochroniarzy (no i po co jej ci ochroniarze? Przecież nie jest tak, że poprzedni prezio Gdańska został zamordowany, a nie, czekajcie). Stopień popierdolenia komentarzy był tak duży, że Prezydent RP przemówił ludzkim głosem i napisał, że to jej prywatna sprawa i niech się ludzie od niej odpierdolą (za co został zjebany przez drony i rosyjskie konta). Sprawa jest o tyle przejebana, że to nie było tak, że jakiś Bogdan607 „przypadkiem” zobaczył, że kupuje alkohol. Nic z tych rzeczy. Ktoś upublicznił nagranie z monitoringu z Biedry (tzn. pracownik zewnętrznej firmy ochroniarskiej „nagrał monitor” telefonem). Biedra przeprosiła za to, co się stało i wyjebana została jedna z pracownic, która pozwała Biedrę (reprezentować pracownicę będzie Płażyński). Gwoli ścisłości, pracownica tłumaczyła się tym, że to nie ona upubliczniła nagranie. Nie jestem specem od prawa (tzn. znam się na nim lepiej od duetu Patryk&Sebastian, ale to żadne osiągnięcie), ale wydaje mi się, że jeżeli pracownica „odpowiadała” za monitoring, to zwolnienie jej za to, że dopuściła do tego, że ktoś to nagrał na telefon, to Biedra była w prawie. Jeżeli ktoś z was ogarnia ten kawałek prawa, to bym prosił o doedukowanie, żebym nie był jak ten Sebastian Kaleta. Rządowe mendia się przyczaiły i chwilę potem zaczęły się przypierdalać o to, że: „Dulkiewicz rozpoczęła prezydenturę w Gdańsku z nowym łańcuchem. Wisior ze srebra i bursztynu kosztował ponad 18 tys. zł”. Dopiero w artykule możemy przeczytać, że „Dotychczasowy łańcuch prezydenta Pawła Adamowicza trafi do Muzeum Gdańska, tak jak wszystkie pamiątki po prezydencie”. Kronikarski obowiązek (któryż to już raz w tym Przeglądzie...) każe wspomnieć o tym, że nieco później na Dulkiewicz rzuciły się internetowe drony i zaczęły tłumaczyć, że nowy łańcuch jest chujowy, bo nie ma tam orła (no oczywiście, że jest, ale lepiej się zrzygać w internetach niż cokolwiek sprawdzić). Jeżeli chodzi o Trzaskowskiego to ten ma zamaszyście przejebane od samego początku (IMHO, dowodzi to tego, że PiSowi na serio zależało na Wawie i na serio uwierzono tam, że Jaki może wygrać i to, co teraz obserwujemy to fallout po gigantycznym bólu dupy). Za co hejtowany jest Trzaskowski? Ano np. za to, że: „Trzaskowski przyjął ambasadora Ukrainy. Na stole banany, pojemnik z jedzeniem i ogólny bałagan” (to ćwit TVP info). Rozumiem, że zdaniem telewizji rządowej, biurko powinno być nieskazitelnie czyste (takie, jak miał Patryk Jaki w trakcie swojej wizualizacji „co zrobię, jak zostanę prezydentem Warszawy [ciekawe co się dzieje z tym biurkiem? Może Jaki planuje zabranie go ze sobą do Brukseli?]). Aczkolwiek mistrzostwem było przypierdalanie się do Trzaskowskiego za to, że w przetargu na tramwaje nie wygrała droższa oferta (i nie, nie chodziło o to, że oferta była o złotówkę droższa, more like „dzieści” procent). Przypierdalanie się rozpoczął Sebastian Kaleta, który napisał był na ćwitrze: „Miasto ma gigantyczne środki na kupno nowych składów, a Prezydent Warszawy cieszy się, że popłyną one do koreańskiego giganta, a nie do polskiego przedsiębiorstwa i pracowników. Pamietacie kampanijne - po co nam CPK, skoro mamy lotnisko w Berlinie? Tak to wygląda w praktyce.”. Chwilę później przyłączył się do tego Łukasz Schreiber: „Pan Prezydent Trzaskowski cieszy się z przetargu. Byłoby pięknie gdyby dostawcą tramwajów okazała się polska firma - taka jak np. PESA z mojej Bydgoszczy. A tak, no cóż...”. A potem ruszyła cała machina z TVP na czele. Jestem się w stanie założyć o to, że gdyby Wawa wybrała droższą ofertę, to tenże sam Sebastian Kaleta złożyłby wniosek do CBA o kontrolę, no bo przecież Dyscyplina Finansów Publicznych i Prawo Zamówień Publicznych , a w ogóle, to co sobie ten Trzaskowski myśli, że trwoni pieniądze Warszawiaków, PEWNIE ŁAPÓWKĘ JAKĄ WZIAŁ! Of korz PESA się odwołała (bo szefy miały raczej niewielki wybór, na ich miejsce jest pewnie w chuj chętnych). Na moment sprawa przyschła, aż tu nagle Bogdan607 oznajmił na ćwitrze, że: „Sukces Trzaskowskiego Krajowa Izba Odwoławcza zakończyła postępowanie dotyczące przetargu zorganizowanego przez Tramwaje Warszawskie. Wybór będzie musiał zostać unieważniony”. Wpis ten był pięknym przykładem researchu Ziemkiewiczowskiego (no ale z jakiegoś powodu Bogdan607 dostał fuchę w TVP, nieprawdaż?), albowiem (o czym nawet napisano na TVP Info) Warszawskie Tramwaje będą MOGŁY unieważnić wybór, ale nie mają takiego obowiązku. Biorąc pod rozwagę stanowisko WT: „Dzisiejszy wyrok przybliża nas do momentu, gdy będziemy mogli podpisać umowę na nawet 213 nowych tramwajów”, raczej nikt nie będzie niczego unieważniał. Przyznaję, że to tylko kilka przykładów, bo gdybym chciał opisać wszystkie, to musiałbym tu wyjebać książkę całą. Przykładów kilka ale spektrum spierdolenia dość szerokie. Od zwykłego hejtu począwszy, na czepianiu się o to, że ktoś nie złamał prawa skończywszy. Łączy je to, że do niedawna tego rodzaju wyrzygi można było znaleźć jedynie na forach, na które nie zaglądała moderacja. Teraz zajmują się tym duże media. To są chyba te ciekawe czasy, o których mawiali starzy górale.


Źródła:



https://wiadomosci.dziennik.pl/polityka/artykuly/594156,minister-finansow-dymisja-premier.html

http://next.gazeta.pl/next/7,151003,24586429,morawiecki-budzet-nie-jest-z-gumy-deficyt-budzetowy-wzrosnie.html


https://nto.pl/patryk-jaki-szefem-komisji-ds-reprywatyzacji/ar/12066862

http://sebastiankaleta.pl/o-mnie/


https://www.rp.pl/Reprywatyzacja-w-Warszawie/190209513-Jaki-sklada-doniesienie-na-Nowaczyka-falszywe-zeznania.html


https://www.rmf24.pl/fakty/polska/news-gigantyczna-afera-w-polskiej-grupie-zbrojeniowej-milionowe-s,nId,2825611


https://www.tvn24.pl/wiadomosci-z-kraju,3/byly-rzecznik-mon-bartlomiej-m-z-zarzutami,904714.html






https://dorzeczy.pl/kraj/94231/Rzeczniczka-PiS-Jak-zdobedziemy-mandat-to-bedziemy-decydowac-czy-go-obejmowac.html

https://www.rp.pl/Rzecz-o-polityce/312049902-Patryk-Jaki-Mam-w-sobie-wielka-zlosc.html

https://www.tvp.info/41933339/patryk-jaki-musimy-bronic-ue-wartosciami-ktore-stanely-u-jej-podstaw

https://twitter.com/AlicjaCzubek/status/1095780275647328263

http://wyborcza.pl/7,155068,24449923,przez-brak-pracownikow-juzmielismy-przerwy-wprodukcji.html

https://twitter.com/bweglarczyk/status/1098830059207565312


https://osp.pl/artykuly/kierowca-sop-przypadkowo-wlaczyl-sygnaly-i-nie-umial-wylaczyc-potem-zatrzasnal-samochod,16509/

https://osp.pl/artykuly/kierowca-sop-przypadkowo-wlaczyl-sygnaly-i-nie-umial-wylaczyc-potem-zatrzasnal-samochod,16509/

https://wiadomosci.wp.pl/dymisja-szefa-sop-tomasz-milkowski-rezygnuje-6353692379448961a


https://www.tvp.info/41640100/pomnik-ks-jankowskiego-ma-byc-rozebrany-postanowienia-rady-zostana-wykonane

https://dorzeczy.pl/kraj/95823/Kacper-Plazynski-dostal-20-tys-zl-dotacji-Afera-na-miare-Wyborczej.html

https://twitter.com/KacperPlazynski/status/1103198238948147202 

https://twitter.com/KacperPlazynski/status/1103276398947549184


https://wiadomosci.wp.pl/aleksandra-dulkiewicz-kupila-wodke-biedronka-przeprasza-za-upublicznienie-filmu-6357503342839937a

https://twitter.com/AndrzejDuda/status/1105107358798221315



https://twitter.com/LukaszSchreiber/status/1093969659597082626

https://twitter.com/WitoldUrbanowic/status/1095698205566791680

https://twitter.com/ZGryglas/status/1096001498570469376


https://twitter.com/bogdan607/status/1110894956921667584



2 komentarze:

  1. Musiałem sobie odświeżyć ten wpis żeby powalczyć w komentazach powyborczych gdzie pod zdjęciem szczęśliwego płazyńskiego są komentarze:"Na taki PiS się godzę. Młody człowiek przypomina ojca. jest zrównoważony, szczery, nie jest zajadły, z kulturalny, inteligentny. Jestem za, bo tacy ludzie zbudują zrównoważoną demokrację, bo przecież z prawej strony też coś musi być. A to co jest teraz musimy jakoś przetrzymać. Miło by było gdyby na prawicy byli tacy mili ludzie jak pan Płażyński" Kacper jest dojzalym mlodym politykim jest wyksztalcony dobrze wychowany a nie uchowany" "SZACUN dla mlodego czlowieka z PIS.Gdańsk jest uwikłany w różne ciemne sprawki.Klika ,dno i metr mułu.Tym bardziej gratulacje dla czlowieka z super kulturą osobistą.Pozytywna postać dla POLSKI" "Pan Płazynski pokazał za rzeczowosc i uczciwosc sa w cenie!!!!" "Młody pracowity czlowiek mieszkam w Katowicach ale widziałem go. Takich ludzi trzeba dziwi sie że w Gdańsku go nie wybrali na prezydenta"

    OdpowiedzUsuń