To, że w Polsce doszło do politycznego mordu, nie jest dla mnie najmniejszym zaskoczeniem (I am Jack's complete lack of surprise). Debata publiczna, która sprowadza się do szczucia obywateli (na oponentów politycznych, na nielubianych dziennikarzy, na innych obywateli) osiągnęła taki poziom spierdolenia, że już dawno wyjebało skalę. Były już naruszenia nietykalności fizycznej, pobicia, dewastowanie biur poselskich (i różnych innych obiektów, które komuś nie przypadły do gustu), podpalenia/etc. Najmniejszym zaskoczeniem świata było to, że jeżeli chodzi o akty wandalizmu/etc nasze władze zapadły na dwójmyślenie. Praktycznie każde z tych zdarzeń, które dotyczyło opozycji było obśmiewane przez rządowych mediaworkerów (vide, heheszki z podpalenia przy kamienicy, w której mieszka Brejza), zaś bardzo często napastnicy mogli liczyć na „moralne wsparcie”. Przykładowo, Beata Mazurek stwierdziła (po tym, jak narodowcy skopali KOD-owca), że: „Dopóki żyjemy, to mamy emocje. I te emocje dały swój upust w Radomiu (…) To sytuacja, która nie powinna mieć miejsca, ale też ich rozumiem”. Innym razem urzędniczka, która spoliczkowała kobietę w trakcie obchodów Dnia Weterana, została praktycznie zasypana gratulacjami i wyrazami poparcia. W telegraficznym skrócie, robiono wszystko, żeby nikt sobie nie pomyślał, że „coś się stało”. Zupełnie inaczej rzecz się miała w przypadku, w którym np. ktoś napisał coś na biurze polityka partii rządzącej. Wtedy nie było mowy o heheszkach, zaś prokuratura się, nie pierdoliła. Kiedy 48-latka napisała (sprayem) „PZPR” na biurze poselskim byłego członka PZPR. Prokuratura była tak rozgrzana, że postawiła 48-latce zarzut „propagowania ustroju totalitarnego”. Po miesiącu prokuratura ten zarzut wycofała (i zajmowała się już tylko uszkodzeniem mienia), ale temu, kto go wymyślił nie można odmówić kreatywności. Innym razem, TVP uznało, że trzeba zrobić materiał o tym, że ktoś zniszczył plakaty wyborcze kandydatów z PiS w Sandomierzu. Kiedy dochodziło do zdarzeń poważniejszych, np. podpalenie biura poselskiego Beaty Kempy, Mariusz Błaszczak (ówczesny szef MSWiA), nie miał problemu ze znalezieniem winnych: „Nie ma przyzwolenia na bandyckie zachowania inspirowane mową nienawiści, którą od 2 lat wobec rządzących posługuje się totalna opozycja”, zaś Beata Kempa stwierdziła, że był to akt terrorystyczny. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że po zabójstwie Pawła Adamowicza przedstawiciele partii rządzącej już nie byli tacy wyrywni. Mariusz Błaszczak nie stwierdził, że „nie ma przyzwolenia na bandyckie zachowania inspirowane mową nienawiści, którą od 3 lat posługuje się rząd”, zaś Beata Kempa, nie nazwała tego co się stało „aktem terrorystycznym”. Ale, jak to mawiał Wołoszański, „nie uprzedzajmy faktów”. Niezależnie od podejścia mediów/etc do tych wcześniejszych zdarzeń od jakiegoś czasu źle się działo w państwie polskim. Źle się działo, a mimo tego, nikomu nie zależało na tonowaniu nastrojów, choć nietrudno było się domyśleć, że takie eskalowanie nie może się dobrze skończyć. W kontekście powyższego, jak to mawiał klasyk, oczywistą oczywistością było, że może u nas dojść do tragedii. Kwestią otwartą było jedynie to, kto ucierpi.
Pisząc ten tekst, zastanawiałem się nad tym, czy władze naszego kraju tego nie dostrzegały, czy też dostrzegały, ale dalej podkręcały atmosferę. Innymi słowy, zastanawiałem się nad tym, czy ci ludzie są aż tak cyniczni, czy też są idiotami, którzy nie zdają sobie sprawy z tego, do czego może dojść. Obstawiam, że w grę wchodziła głupota i totalny brak wyobraźni. W przeciwnym wypadku musielibyśmy się pogodzić z tym, że władze chciały doprowadzić do „powtórki z Cyby”. Nie mam najlepszego zdania na temat naszych władz, ale nawet ich nie podejrzewam o takie skurwysyństwo. Nie zmienia to rzecz jasna faktu, że taka ”powtórka” zostałaby momentalnie wykorzystana przez spindoktorów Dobrej Zmiany. Witold Waszczykowski znowu by powiedział, że „Nie zabijajcie nas! Chcemy pracować dla dobra demokratycznej Polski.”, a potem opowiadałby o tym, że „jest to owoc strasznej nagonki od lat, którą prowadzi się przeciwko rządowi. Musiało do tego prędzej czy później dojść.” (w wypowiedzi należy zamienić słowo „rządowi” na „opozycji” i będzie dosłowny cytat z Waszczykowskiego). Politycy Prawa i Sprawiedliwości nigdy nie mieli oporów przed wykorzystywaniem „trumien” do walki politycznej. Czasem były to polskie trumny, czasem trumny ofiar zamachów terrorystycznych. Ja wiem, że nie ma czegoś takiego, jak „subtelne” wykorzystywanie trumien, ale, do kurwy nędzy, to co potrafił w tej materii zrobić rząd Dobrej Zmiany, to nie było dno dna, to była otchłań. Wyobraźmy sobie, że jakiś premier z „Zachodu”, dwa dni po zamachu na Adamowicza powiedział „Dokąd zmierzacie? Dokąd zmierzasz, Polsko? Powstań z kolan i obudź się z letargu, bo w przeciwnym razie codziennie będziesz opłakiwała swoich obywateli!”. No przecież skończyłoby się to międzynarodowym skandalem. Te same słowa padły w Sejmie z ust byłej pani Premier i jeszcze długo potem jarano się tym, że rosyjskie konta Twitterowe, które wrzuciły tę wypowiedź (z angielskimi napisami) miały olbrzymie zasięgi.
Zamiłowanie naszych władz do surfowania na trumnach sprawiło, że wierzę w to, że politycy dobrej zmiany szczerze modlili się za Pawła Adamowicza. Nie, nie dlatego, że obchodził ich jego stan zdrowia, ale dlatego, że wiedzieli ile sami byliby w stanie „ugrać” politycznie na takim zdarzeniu, gdyby ranny został ktoś „od nich”. Jeżeli ktoś chciałby mi zarzucić, że przesadzam w ocenie, to pragnę przypomnieć, że Wielce Szanowny Prezydent RP w czasie, w którym Paweł Adamowicz walczył o życie co prawda przesłał wyrazy wsparcia, ale w tym samym tweecie zaznaczył, że: „zwykle różnimy się z Panem Prezydentem Pawłem Adamowiczem w poglądach, jak powinny być prowadzone sprawy publiczne i sprawy Polski”. Wiecie czemu to zrobił? Bo wsparcie wsparciem, ale o własny elektorat trzeba dbać. Jak się na kogoś urządzało medialne polowanie z nagonką, to nie można było ot tak sobie wyrazów wsparcia przesłać, bo betonowy elektorat mógłby mieć dysonans poznawczy. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że gdyby rozdawano nagrody za najbardziej chujowy wpis na Twitterze, to Samuel Pereira miałby bardzo wysoką lokatę. Wydalił on bowiem z siebie wpis: „Prezydent Gdańska walczy o życie, a Jerzy Owsiak...” (wpis opatrzony był screenem z którejś z licytacji). Aż by się to, kurwa, chciało sparafrazować: Prezydent Gdańska walczy o życie, a Samuel Pereira kombinuje, jakby w tej sytuacji przyjebać w Owsiaka”.
Jak już wspomniałem wcześniej, debata publiczna w Polsce to jedno wielkie obustronne szczucie. Tym niemniej, nie można postawić znaku równości między tym, co robi szeroko pojęty antyPiS i tym, co robi strona rządowa, bo to tak, jakby porównywać komara ze skorpionem. Spindoktorzy Dobrej Zmiany są tego świadomi i dlatego starają się teraz narzucić narrację, w myśl której to rząd (i rządowi dziennikarze) padają ofiarą nagonki. To, co 14 stycznia zrobiły „Wiadomości” było tak bezczelne, że chyba nawet partyjny beton miał z tym materiałem problem. Otóż, macherzy zmontowali materiał, z którego wynikało, że jedyne wypowiedzi, które można by określić mianem „mowy nienawiści”, padały ze strony „antyPiSu”. Szczególnie absurdalne było to, że cytowano wypowiedź Sikorskiego o potrzebie „dorżnięcia watahy”, ale zignorowano fakt, że praktycznie identyczna wypowiedź znalazła się na Twitterze Beaty Mazurek (link w źródłach). W tym miejscu warto poczynić pewno rozróżnienie. Rzecz jasna, w wyliczance „Wiadomości” nie znalazło się miejsce na wpis Stanisława Janeckiego, który w trakcie protestu opiekunów osób z niepełnosprawnościami napisał, że jest: „za natychmiastowym spacyfikowaniem tego syfu”. Nie było również wzmianki o wpisie Ziemkiewicza, który komentując blokowanie wjazdu na Wawel stwierdził, że policja dużo kosztuje, więc taniej byłoby: „odstrzelić hołociarzy, ale niestety nie można tak”. Ujmujące jest to, w jaki sposób politycy Dobrej Zmiany usiłują bronić tego jednostronnego materiału. Otóż, okazuje się, że wszystko jest w porządku, bo to są prawdziwe wypowiedzi. Parafrazując klasyka: „urocze”.
Teraz dochodzimy do dość istotnej kwestii. Czy wypowiedzi w rodzaju „pacyfikowania syfu”, „odstrzeliwania hołociarzy”, „dorżnięcia watahy” są groźne? Moim zdaniem są, ale w umiarkowanym stopniu. Może inaczej to ujmę, moglibyśmy mówić o wielkim szczęściu, gdyby polska debata publiczna cierpiała tylko i wyłącznie na tego rodzaju przypadłości. Owszem, te wypowiedzi są skandaliczne i nie powinny padać w debacie publicznej. Owszem, ludzie, którzy są przez innych uznawani za autorytety, nie powinni stosować tego rodzaju retoryki. Owszem, niektóre z nich świadczą o skrajnym zbydlęceniu. Tym niemniej, to nie tego rodzaju retoryka stanowi największe zagrożenie. Znacznie większe zagrożenie stanowią wypowiedzi z gatunku tej, którą zaserwowała była radna PiS, Anna Kołakowska. Swego czasu wezwała ona do złapania i ogolenia na łyso posłanki PO. Pani Anna miała (i nadal ma) powiązania ze skrajnie prawicowymi organizacjami, więc tego rodzaju „odezwa” powinna przyciągnąć uwagę prokuratury (choćby dlatego, że skrajnie prawicowe organizacje mają długą historię spuszczania wpierdolu w ramach prowadzenia debaty publicznej). Te powiązania Kołakowskiej nie były tajemnicą i prokuratura musiała o nich wiedzieć. W tym miejscu melduje się kolejna dygresja wymuszona przez kronikarski obowiązek – Anna Kołakowska startowała w wyborach samorządowych 2018 [sejmik] z list Ruch Narodowego. Dygresja dygresją, ale, jak to już zaznaczyłem, prokuratura musiała wiedzieć o tych powiązaniach. Co więc zrobiono w tej sprawie? Umorzono postępowanie. Agnieszka Pomaska musiała się z Anną Kołakowską szarpać w sądzie cywilnym. Pomaska co prawda tę sądową batalię wygrała (co raczej nie powinno nikogo dziwić), ale, do kurwy nędzy, dlaczego prokuratura te sprawę olała? Zapewne dlatego, że z „centrali” poszedł przekaz, że „naszych nie ruszamy”. Efektem programy „naszyzm+” było również umorzenie postępowania w sprawie radnego z PiS, który komentując event (no przeca, kurwa, nie napiszę „happening”) narodowców, w trakcie którego na szubienicach powieszono portrety polityków PO, zasugerował dostawienie większej liczby szubienic i powieszenie reszty polityków tej formacji. W kwestii samego „eventu” postępowanie prokuratury trwa nadal. W ramach miziania się z nacjo-Sebixami umorzono również postępowanie w sprawie performance Międlara (z mszy propsującej 82 rocznicę utworzenia ONR). Umorzono również postępowanie w sprawie politycznych aktów zgonu, które narodowcy wystawili sporej liczbie prezydentów miast. Kronikarski obowiązek ze smutkiem każe wspomnieć o tym, że jeden z aktów zgonu wystawiono Pawłowi Adamowiczowi. Tak nawiasem mówiąc, ta akcja z wystawianiem politycznych aktów zgonu doskonale obrazuje spierdolinowatość skrajnej prawicy. Można było wysłać polityków na polityczną emeryturę (i np. wystawić im dyplomy z tej okazji). Ale nie, to jest skrajna prawica, więc musi być, kurwa, jakiś element przemocy, bo inaczej prawicowy nie zrozumie o co chodzi. Nie, nie można iść w polityczną złośliwość, trzeba pierdolić o pobiciach, wieszaniu, zabijaniu, kulach w głowę. To jest jednak, kurwa, stan umysłu. Przez moment zastanawiałem się nad tym, co się dzieje w głowach „czynników decyzyjnych”, które sprawiły, że te sprawy zostały umorzone. Nie zastanawiałem się nad tym zbyt długo, bo sobie przypomniałem o tym, że Adam Andruszkiewicz został wiceministrem cyfryzacji.
Nie trzeba chyba wspominać o tym, że hejterskie wypowiedzi internautów (niebędących „figurami”) również były olewane ciepłym moczem. Rzecz jasna, do czasu. Kiedy 8 grudnia 2018 Joachimowi Brudzińskiemu podrzucono screeny z wpisami (o wieszaniu/etc), zapytano go: „Panie Ministrze to nie jest przypadkiem sprawa dla Was???” Ów odpowiedział „Jest. I niech żadna kreatura nie sądzi, że pozostanie anonimowa”. Jak to się stało, że władza, która do tej pory miała wypierdolone na tego rodzaju zachowania (i z uporem godnym lepszej sprawy umarzała postępowania prokuratorskie [tzn. kazała prokuratorom umorzyć, na jedno wychodzi]), nagle się wkurwiła na internetowy hejt? Odpowiedzią jest „naszyzm”. Dopóki hejtowano polityków innych formacji i to im grożono wywieszaniem, goleniem na łyso (i wystawiano im polityczne akty zgonu), władza miała to w dupie. Przestała mieć, bo szambo wyjebało po śmierci Jolanty Szczypińskiej. Tak więc, to nie był ludzki odruch, tylko implementacja zasady „Wszystkie zwierzęta są sobie równe, ale niektóre są równiejsze od innych ”. Nie zrozumcie mnie źle, ja całym swoim lewacko-hejterskim sercem popieram ściganie ludzi, którzy piszą takie rzeczy. Możemy się chyba, kurwa, umówić, że wzywanie do mordowania ludzi (pisanie o tym, że dobrze by było, gdyby ten i owy stanął przed plutonem egzekucyjnym/etc), to nie jest coś, czego można by bronić powołując się na „wolność słowa”. Rzecz jasna, wielu innych wypowiedzi nie da się wybronić „wolnością słowa”, ale to temat na osobny tekst.
Nie wiadomo, czy podwładnym Brudzińskiego udało się ustalić personalia autorów tamtych gównowpisów. Wiadomo natomiast, że gdyby dotyczyły one kogoś innego, to Joachim Brudziński miałby to w dupie. Dlaczego? Bo mógł. Przestał móc mieć w dupie (rzecz jasna, z przyczyn stricte wizerunkowych) po 13 stycznia. Dzień po ataku na Pawła Adamowicza Szefernaker (wiceminister MSWiA) oznajmił: „Wpisy w internecie są monitorowane, nie będzie żadnej pobłażliwości dla osób, które grożą komukolwiek. Na scenie politycznej nie miejsca dla osób, które w takich sytuacjach dolewają oliwy do ognia. Powinniśmy piętnować takie wpisy”. Od tamtej pory złapano 20 osób. Niby nie jest to wiele (o czym zaświadczy każdy, kto ma dostęp do internetów i wie co się tam potrafi odpierdalać), ale od czegoś trzeba zacząć. Pytanie, które warto by było sobie zadać w tym momencie, brzmi następująco: nie dało się, kurwa, wcześniej zacząć? Trzeba było czekać ze ściganiem tych ludzi do momentu, w którym ktoś został zamordowany? I jeszcze ta duma Brudzińskiego z tego, że tego i tego zatrzymano. Może minister chce, kurwa, medal za to dostać? Osobną kwestią jest to, że absolutnie, kurwa, nie wierzę w to, że ściganie autorów wpisów/filmików, w których nawołuje się do przemocy (bądź np. sugeruje potrzebę postawienia kogoś przed plutonem egzekucyjnym) będzie kontynuowane. Tzn. przez jakiś czas Brudziński&co będą się chcieli wykazać, ale bardzo szybko im się to znudzi. Jeżeli tak nie będzie i jeżeli będą ich ścigać do końca swojej kadencji, to z przyjemnością przyznam się do błędu.
Nawet jeżeli służby będą wytrwale ścigać autorów tych gównowpisów, to na niewiele się to zda. Trzeba by bowiem usunąć przyczyny, dla których ludzie wyrzygują z siebie takie rzeczy. Owszem, część autorów to ludzie, którzy robią to „bo trolling”, ale reszta robi to dlatego, że jest przekonana o tym, że jedynym ratunkiem dla kraju, jest powieszenie/rozstrzelanie jakiegoś polityka/dziennikarza/etc. Winę za taki stan rzeczy ponoszą w głównej mierze politycy, którzy używają takiej, a nie innej retoryki. Retoryka ta (o której za moment) ma się dobrze zarówno w antyPiSie, jak i w PiSie. Aczkolwiek warty nadmienienia jest fakt, że nie ma tu mowy o żadnej symetrii. Tzn. jedna i druga strona „szczuje”, ale obecne władze robią to tak, że brakuje skali. O jaką retorykę chodzi? O przekonanie swojego elektoratu do tego, że jeżeli wygra „ta druga” strona, oznaczać to będzie armagedon. Część polityków opozycji (i publicystów sprzyjających tejże) przekonuje, że jeżeli PiS wygra wybory w 2019, będzie to oznaczało co najmniej Węgry (o ile nie większy zamordyzm), wyjebanie nas z UE, bankructwo, państwo policyjne i tak dalej, i tak dalej. Część z tych „zarzutów” jest mniej więcej prawdziwa (bo mędrcom z PiS marzyłby się Budapeszt w Warszawie [wszystkie media pod kontrolą/etc]), ale nie w tym rzecz. AntyPiSowi brakuje jakiegoś pozytywnego przekazu w rodzaju, „jak wygramy to zrobimy to i to”. Jedynym przekazem jest „wszystko chuj, bo najważniejsze jest odsunięcie PiSu od władzy, bo jak nie to przejebane będzie”. Straszy się elektorat wszystkim (z próbą fałszowania wyborów włącznie). I znowuż, nie chciałbym być źle zrozumiany. Jestem ostatnią osobą, która byłaby skłonna przekonywać kogoś do tego, że kolejna kadencja PiSu nie byłaby jebaną katastrofą. Chodzi mi jedynie o budowanie przekazu w oparciu o „albo my, albo koniec świata”. Bo nietrudno sobie wyobrazić sytuacje, w której ktoś, bombardowany z każdej strony uproszczonym do granic możliwości przekazem uzna, że skoro ma być koniec świata, to może lepiej będzie, jak on coś z tym zrobi. Jak to już wspomniałem wcześniej, jeżeli chodzi o stosowanie takiej retoryki, nie ma mowy o jakiejkolwiek symetrii. Zacznijmy od tego, że choć przekazowi antyPiSu można wiele zarzucić (vide, porównywanie PiSu do hitlerowców, bolszewików/etc), to jednak nie spotkałem się z komunikatem „jak oni wygrają, to sprowadzą tu terrorystów, którzy będą was mordować”. Narracje budowane przez nasze władze są tak popierdolone, że głowa mała. Nie ma w nich miejsca na spór. Elektorat nawet przez moment nie może pomyśleć o tym, że opozycja może mieć rację, więc się go bombarduje 24/7 czystym jadem. W narracjach budowanych przez władze i rządowe media opozycja to zdrajcy ojczyzny, totalna targowica, komuniści, złodzieje, 3 pokolenie ubeków, ubeckie wdowy, bolszewicy (szkoda, że nie „mienszewicy”, byłoby przynajmniej „historycznie”), naziści (najwyraźniej obie strony nie potrafią w prawo Godwina), folksdojcze, szmalcownicy i tak dalej. Działania opozycji (zawsze) szkodzą Polsce. To nie jest tak, że oponenci krytykują rząd, nic z tych rzeczy, oni atakują Polskę. Wniosek z tego płynie prosty – to nie mogą być Polacy. Nietrudno zgadnąć, że podobne mechanizmy odnoszą się do mediów, które mają czelność krytykować obecne władze - „niemieckie media” „der Onet” (/etc). Prawdziwą maestrię nasze władze osiągnęły budując narrację, w myśl której istnieje (w Polsce i na świecie) potężny Układ, który nie pozwala PiSowi na wprowadzanie zmian. Co prawda, mają samodzielną większość parlamentarną i Prezydenta, ale nadal niewiele mogą. Ten układ steruje sądami i broni „kasty”. Układ jest tak silny, że potrafi zmusić Unię Europejską, żeby „broniła kasty” (która składa się z komunistów/zdrajców/etc) i uniemożliwiła „reformę sądownictwa”. To jest w sumie dość pojebane, bo z jednej strony Układ rządził PO, a z drugiej PO rządziło Układem (i np. dyktowało sędziom wyroki, bo „sędziowie na telefon”). Ta narracja była władzom niezbędna, żeby ludzie, którzy uwierzyli w sławetny „Audyt” nie zaczęli zadawać pytań o to, gdzie, do kurwy nędzy, są akty oskarżenia i wyroki. Skoro bowiem PO nadal kontroluje sądy, to nie ma po co stawiać członków PO przed sądem, nieprawdaż? Nawiasem mówiąc, skoro PO kontroluje sądy, to chyba, kurwa, nie powinniśmy się dziwić temu, że ktoś, kto w swojej opinii niesłusznie siedział w pierdlu (i nie puszczono go „na warunkowe”), miał pretensję akurat do tej, a nie innej partii?
Ponieważ do sporej liczby polityków partii rządzącej (oraz rządowych mediaworkerów) bardzo szybko dotarło znaczenie słów Stefana W., usiłowano przejść do obrony przez atak. Internetowe drony zaczęły klarować, że „no może i PiS nie ma czystych rąk, ale przecież zaczęła Platforma, po przegranych wyborach w 2005”. Nie przeczę, że Tusk&co byli wkurwieni za to, co się stało, czemu wielokrotnie dali wyraz, ale ludzie, którzy usiłują klarować, że przed 2005 w Polsce nie było mowy nienawiści i nikomu nie odmawiano prawa do uczestnictwa w życiu publicznym/etc, powinny zażyć trochę niepierdolu. Osoby, które powtarzają te brednie, zachęcałbym do zapoznania się z historią marszów osób sprzeciwiających się dyskryminacji mniejszości seksualnych i Parad Równości. Niech sobie poczytają o tym, kto zakazał organizowania Parad w 2004 i 2005 i jakich argumentów używano. Warto również wspomnieć o akcji „niech nas zobaczą”. O ile mnie pamięć nie myli, przynajmniej jedna z par, które brały udział w tej akcji, musiała zmienić miejsce zamieszkania (nie jestem teraz w stanie wynorać artykułu na ten temat, ale wiem, że były z nimi jakieś wywiady). O takich drobnostkach, jak to, że w uczestników wieców/marszów przeciwko dyskryminacji napierdalano cegłami, wspominać chyba nie trzeba. Jak to się więc stało, że spora część fanów PiSu jest przeświadczona, że „mowa nienawiści” to wynalazek Tuska? Bo wtedy po raz pierwszy mainstreamowo zjebano zapiekły religiancki konserwatyzm (albowiem „mohery”). Dopóki hejt szedł po linii „konserwatywnej” mało komu to przeszkadzało, ale w momencie, w którym zaczęły obrywać konserwy, podniesiono larum. Ponieważ konserwy potrafią się drzeć najgłośniej (szczególnie w temacie tego, jak bardzo są uciskane), utarło się, że mowę nienawiści wymyśliło PO (bo „zabierz babci dowód”). O tym, że wcześniej hejtowano mniejszości, konserwa nawet nie pamięta, bo przecież dla konserwy to nie były hejty, ale „zdrowy odruch społeczeństwa” i polityków „walczących z demoralizacją”.
Na sam koniec zostawiłem sobie rozważania w temacie tego, „co dalej”. Moim zdaniem, dalej będzie przejebane. Gdyby do tego mordu doszło w innych okolicznościach przyrody, być może byłby cień szansy na to, że politycy się nam trochę ogarną. Być może nawet byłby również cień szansy na to, że nasze władze spuściłyby z tonu, jeżeli chodzi o stosowaną retorykę. Tylko, że mamy rok wyborczy. Gdyby nawet okazało się, że część polityków partii rządzącej dała by sobie na wstrzymanie, to to absolutnie nic nie zmieni. Po pierwsze dlatego, że pracownicy TVP wiedzą, że jeżeli PiS przegra wybory, to oni będą musieli szukać sobie pracy gdzie indziej, a nie pomieszczą się wszyscy w TV Republika. Już wcześniej sobie gdybałem w temacie tego, że TVP będzie się radykalizować w miarę zbliżania się wyborów parlamentarnych, ale teraz gdybam, że będzie jeszce gorzej. Po drugie, drony internetowe nie odpuszczą. Olbrzymia część tzw. „legionów” to ludzie obdarowani stołkami (lub członkowie rodzin, które obdarowano stołkami), pracownicy biur poselskich, ministerstw/etc. Ci ludzie doskonale sobie zdają sprawę z tego, jak dużą rolę w 2015 odegrał hejt. Tak więc, trudno byłoby ich przekonać do tego, żeby „przestali”. Po trzecie, nawet gdyby jakimś cudem udało się wytłumaczyć dronom, że „nie tędy droga”, to w internetach jest sporo (ciężko oszacować jak dużo) osób, które rozrzucają hejty, bo są przekonane, że robią to „dla dobra Polski”. Tych ludzi za cholerę nikt nie przekona do tego, żeby przestali. Po czwarte, w polskich internetach działają sobie spokojnie fanpejdże/portale/konta TT (z dużą liczbą followersów) prowadzone przez braci zza Buga. Nie tak dawno temu ustalono, że rosyjskie konta angażowały się w spór dotyczący szczepień (na Zachodzie rzecz się działa), zarówno po stronie przeciwników obowiązkowych szczepień, jak i po stronie zwolenników. Widać więc wyraźnie, że zależało im na tym, żeby się ludzie za łby wzięli. Wspomniałem o tym, że czasem naszym braciom zza Buga zależy po prostu na tym, żeby się „na Zachodzie” brali za łby, bo po śmierci Adamowicza polskie internety zalały teorie spiskowe. Są one bardzo różne (moją ulubioną jest ta, w której występuje setnik z 10-letnim stażem w dźganiu ludzi włócznią [nie, to nie ja sobie robię jaja, tylko ludzie, którzy to gówno udostępniają]), ale łączy je to, że prawie we wszystkich istotną rolę odgrywają „służby”. Te „służby” to samograj w naszych okolicznościach przyrody. Czemu? Bo wyznawcami teorii, w myśl której Paweł Adamowicz zginął, bo chciały tego „służby”, może być zarówno zwolennik obecnych władz, jak i ich przeciwnik. Zwolennik uzna, że mord zleciły służby, które nie chciały, żeby prezydent Gdańska „sypnął”. Przeciwnik uzna, że mord zleciły służby, które chciały się pozbyć popularnego polityka/etc. Wydawać by się mogło, że mało kto byłby gotów w to uwierzyć, ale przypominam, że żyjemy w kraju, w którym historia o Arabach porywających Polakom żony (na jakimś bazarze) miała kilkadziesiąt tysięcy udostępnień na FB. Osobną kwestią jest to, że absolutnie nic nie wskazuje na to, żeby PiS chciał „dać na wstrzymanie”. Decyzja o niewystawianiu kandydata w wyborach w Gdańsku była zwykłą polityczną kalkulacją. Gdyby bowiem PiS kogokolwiek wystawił, to pięć minut po pojawieniu się pierwszego billboardu takiej osoby, pojawiłby się na nim napis „hiena cmentarna”. Choć nikt się do tego publicznie nie przyzna, w partiach na pewno trwają (i to od jakiegoś czasu) kalkulacje polityczne odnośnie tego, jaki wpływ na wybory w 2019 będzie miało to, co się stało w Gdańsku. Gdybym miał wróżyć z fusów (czyli z tego, co się dzieje w TVP), to bym napisał, że PiS jest przekonany o tym, że Gdańsk będzie miał olbrzymi wpływ na wybory i stara się temu jakoś przeciwdziałać. W jaki sposób? Wnioskując z dotychczasowych dokonań tej partii, najprawdopodobniej będzie to strategia „ani kroku w tył”.
Źródła:
https://twitter.com/AndrzejDuda/status/1084540163294928897
https://twitter.com/SamPereira_/status/1084581789656600576
Link do upolowanej wypowiedzi Beaty Mazurek
https://twitter.com/gnysek/status/1084768639327371264
https://twitter.com/St_Janecki/status/999696598518128640
https://wiadomosci.dziennik.pl/polityka/artykuly/588117,byla-radna-pis-skazana-grzywna-wpis.html
https://www.newsweek.pl/polska/wieszali-zdjecia-europoslow-ale-nie-uslyszeli-zarzutow-prokuratura-przymyka-oko-na/h29x0tg
http://www.tokfm.pl/Tokfm/1,103454,20753978,prokuratura-umarza-postepowanie-ws-ks-miedlara-niedobrze.html
https://twitter.com/jbrudzinski/status/1071519562397552640
Podziwiam Cię, że potrafisz to tak świetnie zebrać, wypunktować i skomentować.
OdpowiedzUsuńNie cierpię Cię, że masz taką cholerną rację...! :(