Na samym początku niniejszej notki lojalnie uprzedzam, że będzie ona dość obszerna, albowiem chciałem pochylić się nad rządami partii „Dobrej Zmiany”. A żeby tego dokonać, nie można skupiać się na obecnej biegunce parlamentarnej (składanie ustaw-bubli etc.), tylko prześledzić cały proces, w ramach którego doszło do „dobrej zmiany”. Ponieważ, moim zdaniem, proces ów rozpoczął się wraz z wystawieniem Andrzeja Dudy w wyborach prezydenckich – trochę „materiału” jest do ogarnięcia.
Marsz po władzę – Andrzej Duda prezydent z przypadku
Kiedy PiS ogłosił, że w wyborach prezydenckich wystawi niejakiego Andrzeja Dudę, ogromna większość Polaków zadała sobie jedno pytanie: kogo? Sporej części społeczeństwa „Duda” kojarzył się z Piotrem Dudą (szef NSZZ Solidarność) i w sumie tak się przedstawiała jego „rozpoznawalność”. Konsternacja nie trwała długo i uznano, że PiS wystawił takiego, a nie innego kandydata (którego przy dużej dozie dobrej woli można by określić mianem trzeciorzędowego polityka), żeby „ktoś przegrał z Bronkiem” i żeby ta porażka nie odbiła się na wizerunku partii Jarosława Kaczyńskiego. Mało tego – narracja, którą budował PiS (i usłużni dziennikarze, którzy byli w kampanii tak bardzo niezależni, że teraz zostali obdarowani różnymi stołkami)sugeruje, że porażkę Dudy chciano wykorzystać w wyborach parlamentarnych. Mowa tu, rzecz jasna, o bredniach „będą fałszować wybory – weź długopis etc.” Podkładką pod tę narrację był blamaż PKW, do którego doszło w trakcie wyborów samorządowych 2014 (PiS ten blamaż momentalnie skapitalizował). Z jednej strony mieliśmy przedwyborczy trash-talk „Duda wygra”, ale z drugiej strony przez praktycznie całą kampanię karmiono ludźmi bzdurami o tym, że „wybory będą sfałszowane”. Jestem się w stanie założyć o wiele, że gdyby po pierwszej turze wyborów więcej głosów miał Bronisław Komorowski, to jeszcze głośniej mówiono by o „fałszowaniu”. No ale misterny plan poszedł się kochać, albowiem Duda wszedł do drugiej tury z 1. miejsca. Co prawda usiłowano klarować, że „jakby nie fałszerstwa, to by Duda miał jeszcze więcej głosów”, tym niemniej były to bardzo odosobnione głosy. Po zwycięstwie Dudy w drugiej turze nagle się temat fałszerstw urwał. Nie dało się przed wyborami parlamentarnymi twierdzić, że „Układ nam może przeszkodzić w wyborach”, bo oznaczałoby to, że tenże sam układ pozwolił Andrzejowi Dudzie na zwycięstwo (tzn. ja wiem, że część betonu PiS-owskiego - jak to beton ma w zwyczaju - łyknie dosłownie każdą narrację, ale większość Polaków tymże betonem nie jest i PiS musiał to uwzględnić w swoich planach).
No dobrze, ktoś zapyta, ale gdzie tu miejsce na „przypadek”, o którym mowa w śródtytule? Bo, moim zdaniem, Prezydent Andrzej Duda to wypadek przy pracy (co czyni go prezydentem z przypadku). Nie wiem, ile tysięcy stron tekstu poświęcono analizom kampanii prezydenckiej 2015 (pewnie „w cholerę”), wiem natomiast, że chyba nikt nie zwrócił uwagi na jeden drobny szczegół. Wszyscy obserwatorzy byli zgodni – PiS miał cholernie skuteczną kampanię internetową. Nikt również nie ma wątpliwości co do tego, że w PiS-ie wszystkich za mordę trzyma Jarosław (wspomagany przez starych towarzyszy z zakonu PC). Jak to się więc stało, że Jarosław, który nie umie w internety (na jego niegdysiejsze blogowanie spuśćmy zasłonę milczenia), postanowił wpompować kupę kasy w kampanię internetową (i oddelegować tam sporo ludzi)? Zanim ktoś powie „posłuchał doradców!”; mam uwierzyć w to, że Jarosław Kaczyński posłuchał jakiegoś „gówniarza”, który przyszedł do niego i zachwalał mu FB i Twittera? I tak bardzo się zapalił do tego pomysłu, że powiedział „weź tyle i tyle kasy, weź tylu ludzi i wygrajmy te wybory!”? Serio?
Moim zdaniem o wiele bardziej prawdopodobny był inny scenariusz. Do Jarosława przychodzili jacyś gówniarze i truli mu dupę „panie prezesie – a może by tak internet?”. Jarosław dzielnie ich spławiał (i to przez kilka ładnych lat), ale wreszcie mu się cierpliwość skończyła i pomyślał, że może nadszedł czas na pozbycie się natrętów. Wpadł więc na pomysł taki, że on im pozwoli się wyszumieć i da im zielone światło na ten internet, a jak się już zbłaźnią (i PiS-owski kandydat na prezia przerżnie wybory), to powtórzy się scenariusz, który doprowadził do utworzenia partii „Polska Jest Najważniejsza”. W telegraficznym skrócie – JK w 2010 pozwolił „młodym” prowadzić kampanię prezydencką, a potem, jak się zaczęli stawiać, wywalił ich na zbity pysk. Różnica polega na tym, że tym razem JK nie musiałby już (wybaczcie słownictwo) rżnąć głupa i udawać, że „nie wiedział co się działo w kampanii, bo był na proszkach” (gdyby JK faktycznie był w trakcie kampanii 2010 nafaszerowany silnymi prochami uspokajającymi - do tego stopnia, że „nie wie co się działo" – to przypominałby schyłkowego Breżniewa, bo byłby ledwie przytomny), bo tym razem kto inny kandydował (biorąc pod rozwagę to, że PAD był człowiekiem Lecha, a nie Jarosława – pewnie wyleciałby razem z resztą młodych).
No ale na moment załóżmy, że rację mają ci, którzy wierzą w to, że Jarosław nagle przekonał się do internetów i zrozumiał, że właśnie internet jest kluczem do zwycięstwa. Jeśli poczynimy takie założenie, to może mi ktoś wytłumaczyć, dlaczego wystawiono akurat Andrzeja Dudę? Człowieka absolutnie bez właściwości, którego jedynymi atutami były: wiek, nie najgorsza aparycja i przyklejony uśmiech (nie trzeba być Paulem Ekmanem, żeby dostrzec to, że uśmiech PAD-a jest momentami mocno sztuczny)? Mam uwierzyć w to, że „najlepszym” kandydatem okazał się ktoś, kto został znokautowany w trakcie wywiadu przez Beatę Tadlę (bo ta miała czelność zapytać go o to, ile będzie kosztować realizacja obietnic wyborczych)? A może mam uwierzyć w to, że najlepszym kandydatem był ktoś, kto w trakcie pierwszej debaty z Komorowskim pełnił rolę worka treningowego?
Jeśli ktoś nadal nie jest przekonany i nadal uważa, że to wszystko (kandydatura AD połączona z działaniami w „internetach”) było przemyślane od początku do końca i PiS od początku „grał” na zwycięstwo Andrzeja Dudy, to osoba taka powinna jedną kwestię przemyśleć. Dlaczego Andrzej Duda zaczął kampanię od wpadek „światopoglądowych”? A to „moje stanowisko na temat in vitro jest zgodne ze stanowiskiem Episkopatu”, a to wygłaszanie (w Rydzykomediach) tyrad o tym, że trzeba zakazać aborcji. Odpowiedź „bo miał być kandydatem konserwatystów” nie wystarcza. Czemu? Ano temu, że do wygrania wyborów nie wystarczą głosy konserwatystów – trzeba też uzyskać poparcie centrum (tak samo było w 2001 z SLD, które przed wyborami parlamentarnymi zmiękczyło swoją lewicową retorykę, żeby nie zniechęcać centrowych wyborców). Nie można takowego poparcia uzyskać, głosząc hasła godne Terlikowskiego (a przynajmniej nie w Polsce). Poza tym – gdyby te wypowiedzi były „elementem wizerunku konserwatysty”, to AD by się z nich potem nie wycofywał.
Zresztą – o tym, że PiS nie wierzył w to, że będzie musiał sięgać po elektorat centrowy (a więc – że będzie szedł po zwycięstwo) świadczy choćby to, że co prawda wycofano kuriozalny projekt ustawy, która zakładała karanie więzieniem za in vitro, ale zastąpiono go niewiele lepszym, w którym można było znaleźć taką perełkę:
Art. 68
1. Kto tworzy embrion ludzki poza organizmem kobiety, podlega grzywnie. W razie skazania sąd orzeka zakaz wykonywania zawodu związanego z prowadzeniem badań genetycznych, zapłodnienia pozaustrojowego lub obrotu gametami na czas nie krótszy od 5 lat.
Przypominam, że taki projekt złożono w trakcie kampanii prezydenckiej. I choć wiadomo było, że tego rodzaju projekt nie ma szans, to jednak nie ma wątpliwości co do tego, że tego rodzaju wyskok działa na centrowego wyborcę jak płachta na byka. Innymi słowy – składanie tego rodzaju projektów ustaw w trakcie kampanii raczej nie służy pozyskiwaniu centrowego wyborcy.
Marsz po władzę – Beata Szydło – Bierna Mierna Wierna
Czemu Jarosław Kaczyński zrezygnował z ubiegania się o stanowisko premiera RP? Ok, jeśli mu się zachce być premierem, to zostanie nim w dowolnym momencie (a Beata Szydło będzie zaskoczona swoją własną decyzją o podaniu się do dymisji), nie w tym rzecz. Chodzi mi o to, że po raz pierwszy od 2007 roku, PiS szedł do wyborów z innym (niż Kaczyński) kandydatem na premiera. Czemu tak się stało?
Na pierwszy rzut oka odpowiedź jest banalnie prosta: Kaczyński zauważył, że Duda wygrał tam, gdzie jemu się nie udało i zrozumiał, że jeśli nadal będzie „kandydatem PiS na premiera”, to może przegrać kolejne wybory. I praktycznie nikt nie zwrócił uwagi na to, że wcześniejsze założenia były nieco inne. Oddajmy głos Jarosławowi Kaczyńskiemu, który 12.11.2014 powiedział, że „nie ma obowiązku startu w wyborach. "Mając do wyboru stanowisko prezydenta i premiera, wolałbym być premierem, z różnych względów. Wolę tę funkcję – wierzymy, że mamy szansę i wygramy”.
No dobrze, może potem zmienił zdanie? Odpowiedzi na to pytanie może udzielić artykuł Michała Karnowskiego (który jest mniej więcej tak samo niezależny od PiS, jak dron Predator od swojego operatora) z 08.02.2015
Wchodzimy w kluczowy okres kampanii wyborczej. Wbrew wszelkim trudnościom Prawo i Sprawiedliwość zbudowało bardzo mocną ofertę parlamentarno-prezydencką. Jarosław Kaczyński jako kandydat na premiera, Andrzej Duda jako wskazany przez niego kandydat na prezydenta - ta polityczna oferta naprawdę może wygrać z duetem Ewa Kopacz/Bronisław Komorowski.
Niedługo potem na portalu „wPolityce” pojawił się artykuł prof. Nowaka, który stwierdził, że Jarosław dobrze by zrobił, jakby sobie jednak darował bycie premierem. Gównoburza, która wybuchła po PiS-owskiej stronie miała pokaźne rozmiary. Jeśli ktoś nadal nie jest przekonany, to może warto przyjrzeć się temu, co miała na ten temat do powiedzenia Beata Szydło?
"Po jesiennych wyborach premierem będzie Jarosław Kaczyński". Beata Szydło ucina spekulacje na temat ewentualnego premierowania Andrzeja Dudy” (04-05-2015)
(krótka legenda – ponieważ [przed pierwszą turą wyborów] nie wierzono w to, że Duda wygra – zastanawiano się nad tym, czy w przypadku uzyskania dobrego wyniku będzie kandydatem PiS na premiera).
Narracja była więc jednoznaczna – Andrzej Duda ma być prezydentem, a Jarosław Kaczyński premierem. Czemu więc nagle okazało się, że kandydatem PiS na premiera będzie Beata Szydło? Bo Andrzej Duda wygrał wybory, które miał (z godnością!) przegrać. Gdyby PiS (czyli Jarosław i Zakon PC) od początku na serio traktowali kandydaturę Andrzeja Dudy, to po jego zwycięstwie Kaczyński nadal „wolałby zostać premierem”. Jego rezygnacja uprawdopodabnia moją teorię, według której AD (razem z „młodymi”) został wystawiony na odstrzał. Ponieważ jednak Andrzej Duda wygrał, Jarosław Kaczyński nie mógł odstrzelić młodych i co gorsza – owi młodzi udowodnili mu, że jego (Kaczyńskiego) nieobecność w trakcie kampanii (i jego niekandydowanie w wyborach na prezia Polski) miała zbawienny wpływ na wynik wyborów.
W teorii Kaczyński mógł się zaprzeć i nadal „kandydować na premiera”, ale musiał brać pod rozwagę to, że po ewentualnej klęsce nawet Zakon PC przestanie go bronić. Trzeba więc było wybrać innego kandydata na premiera. Znamienne jest to, że owym kandydatem nie był nikt znaczący w partii, ale właśnie Beata Szydło - osoba, która po ewentualnej wygranej nie będzie stanowiła żadnego zagrożenia dla Jarosława Kaczyńskiego. Zresztą – o tym, jak bardzo poważnie PiS traktował Beatę Szydło może zaświadczyć to, że w czasie, w którym wybierano ministrów, została ona oddelegowana „na wakacje” (z których wróciła, jak media zwęszyły sprawę i PiS zrozumiał, że kiepsko to wygląda). Jeśli ktoś nadal jest gotów twierdzić, że Jarosław zrezygnował z „bycia premierem”, bo już nie chciał się bawić w dużą politykę, niech mi wyjaśni, dlaczego to właśnie Jarosław spotkał się z Orbanem?
O wyniku wyborów parlamentarnych nie ma potrzeby się rozpisywać. Totalnie spieprzona kampania PO, połączona z wypłynięciem taśm z knajpy „Sowa i przyjaciele” i kryzysem migracyjnym dały efekt taki, że PiS ma większość parlamentarną. Reszta jest milczeniem.
Sługa wierny, sługa niezłomny
Po wyborach prezydenckich mainstream eksplodował niezwykle przenikliwymi analizami, według których, skoro Andrzej Duda został już prezydentem, to pewnie się uniezależni od Kaczyńskiego, no bo co mu ten Kaczyński może zrobić? Przecież go nie odwoła! Zanim zacznę się pastwić nad tymi analizami – przypomnę, jak wyglądała narracja budowana przez mainstream
Przed pierwszą turą - „Prezydentem zostanie Komorowski!”
Po pierwszej turze „Mój boże! Niechże ktoś powstrzyma tego Dudę, bo jak zostanie prezydentem to będzie słuchał Kaczyńskiego!”
Po drugiej turze „No to teraz Duda będzie niezależny”
Po bardzo niedługim czasie „Mój boże! Ten Duda robi to co Kaczyński mu każe!!”
Doprawdy – Duda robi to, co każe mu Kaczyński! Najmniejsze zaskoczenie świata. No ale wróćmy do momentu, w którym mainstream (nie cały rzecz jasna) uznał, że Duda może się usamodzielnić. Jak już wspomniałem – usamodzielnienie się Dudy miałoby wynikać z tego, że „Kaczyński go przecież nie odwoła”. Genialne, no po prostu GENIALNE!
Wiele złego można powiedzieć o naszym nowym Prezydencie (choćby to, że jest skrajnie infantylny i jest człowiekiem praktycznie „bez właściwości” [ma dokładnie takie poglądy i opinie, jakie powinien mieć w danym momencie]), ale nie można powiedzieć o nim, że jest idiotą (jeśli zabłąkał się tu jakiś PiS-owiec, który postanowi się obrazić, to pragnę zwrócić uwagę na fakt, że przed „jest idiotą” znajduje się „nie można powiedzieć o nim” [które pełni rolę zaprzeczenia]). Tylko idiota uznałby, że skoro Kaczyński „nie jest w stanie go odwołać”, to znaczy, że można mieć tego Kaczyńskiego w dupie i nie przejmować się tym politycznym emerytem.
Jak wyglądała kampania Andrzeja Dudy? Ano wyglądała tak, że robiono od cholery badań opinii publicznej. Praktycznie cała jego kampania opierała się na tych badaniach (kwestie, które poruszał, odpowiedzi, których udzielał [np. lawirowanie w sprawie in vitro etc.]). Tajemnicą poliszynela jest to, że po wygranych wyborach nie zarzucono tych badań. Żeby nie było nie porozumień – ja nie czynię PAD-owi zarzutu z tego, że dba o PR, nic z tych rzeczy, zwracam jedynie uwagę na fakt, że takowe badania są przeprowadzane. I teraz warto sobie zadać jedno pytanie – kto sponsorował te badania w trakcie kampanii? A kto sponsoruje je teraz? Czy komuś się wydaje, że PiS nadal wspierałby w ten sposób prezydenta, który „wybiłby się na niezależność”? Serio? Bez tych badań PAD byłby praktycznie całkowicie bezradny.
Kwestia druga. Czy komuś się wydaje, że PAD nie wie, w jaki sposób prowadzono jego kampanię? Machina propagandowa PiS-u bezlitośnie punktowała Komorowskiego (później zaś Ewę Kopacz). PiS ma do dyspozycji swoje własne media (nawet przy założeniu, że PAD postawiłby się Jarkowi i zawetował ustawę medialną – PiS nadal miałby do dyspozycji Niezależną, Gazetę Polską etc.), które zajmowały się głównie hejtowaniem BK i PEK. I teraz pytanie – czym zajęłyby się te media, gdyby PAD uznał, że on ma w dupie „emeryta z Żoliborza”? Jak szybko zaczęłyby „masakrować” niezłomnego prezydenta? Który to „niezależny prezydent” byłby idealną ofiarą, bo zostałby odcięty od badań opinii publicznej.
Kwestia trzecia – brak zaplecza. Andrzej Duda, jako polityk z trzeciego rzędu, nie posiadał zaplecza w partii. I nie chodzi tu już o dziury kadrowe, które doprowadziły do tego, że w kancelarii prezia znalazł się taki geniusz, jak redaktor Magierowski, tylko o to, że Andrzej Duda nie miał „swoich” ludzi. W razie „usamodzielnienia się” nie mógłby liczyć na jakiekolwiek wsparcie z PiS. Nie wspominając już o tym, że ludzie Kaczyńskiego, którzy otaczają PAD-a w kancelarii, mogliby zrezygnować z pełnionych funkcji i sparaliżować w ten sposób pracę kancelarii prezydenckiej.
No i na sam koniec. Przy okazji analiz o „usamodzielnieniu się” tłumaczono, że przecież PAD musi to zrobić, bo nie będzie miał szans w kolejnych wyborach! No i wszystko byłoby super, gdyby nie to, że żeby mieć szanse w kampanii – trzeba mieć kasę (którą miał z PiS), ludzi (których miał z PiS) i media (które ma PiS). Dopóki ktoś nie zaoferuje PAD-owi tego samego, co gwarantuje mu bycie „sługą niezłomnym”, prawdopodobieństwo tego, że się „usamodzielni” wynosi równe -1.
Ministrowie Dobrej Zmiany
Na kilka dni przed wyborami parlamentarnymi spłodziłem dość długą notkę. W tejże notce napisałem również trochę na temat tego, jak będzie się przedstawiał rząd PiS od strony kadrowej:
No dobrze, może ktoś powiedzieć, my to wszystko wiemy, ale co dalej? A dalej to będzie zamaszyście przejebane. I nie chodzi mi o ryzyko wprowadzenia cenzury, państwa wyznaniowego/etc (bo choć politycy PiS-u mają przeważnie polot kafarów do wbijania pali mostowych, to jednak potrafią czytać raporty z badań, które dla nich przeprowadzają firmy badawcze i wiedzą, że jeśli zaczną przesuwać kredens w prawo, to się ludzie wkurwią). Mnie chodzi jedynie o to, że o ile rządom PO baaaardzo daleko było do tego, aby je nazwać „poprawnymi”, to przy nadchodzących rządach PiS-u będą się one jawić jako „rządy fachowców”, a nasze społeczeństwo bardzo szybko przypomni sobie o tym, dlaczego w 2007 roku pokazało premierowi Kaczyńskiemu środkowy palec. Partia Kaczyńskiego już w latach 2005-2007 miała gigantyczny problem z kadrami (nie chodzi mi tu ludzi dobieranych z klucza Bierny Mierny Wierny, ale o ludzi z kwalifikacjami wykraczającymi poza „jestem znajomym Jarka”)
(...)
Dosłownie na palcach jednej ręki można wyliczyć ludzi, którzy nie dostali (w 2005) teki ministerialnej z klucza partyjnego. Jednym z nich był Zbigniew Religa, którego Lech Kaczyński poprosił o objęcie teki ministra zdrowia (i musiało to Lecha wiele kosztować, bo Religa wyborach prezydenckich 2005 poparł Tuska). O Relidze przypominam również dlatego, że ów podpadł PiS-owcom okrutnie, bo nie zrobił czystek w ministerstwie (a przecież tylu chętnych na stołki było), z czego z kolei można wysnuć wniosek, że teraz już nikt w PiS-ie nie popełni „błędu” w postaci obdarowania teką ministerialną kogoś, na kim nie można wymusić podjęcia „słusznych” decyzji.
Wykrakałem. Gwoli ścisłości – nie przytaczam tych fragmentów po to, żeby się chwalić swoją zajebistością, ale dlatego, że po prostu nie chce mi się pisać po raz drugi tego samego. Insza, inszość to fakt, że pomimo tego, że spodziewałem się „wszystkiego najgorszego”, to jednak zaskoczyły mnie takie nazwiska jak Ziobro, Kempa, Jaki etc. Ktoś może powiedzieć „no przecież mieli umowę” - tedy przypominam, że „mienie umowy” nie przeszkodziło Kaczyńskiemu w nie wpuszczeniu na listy PiS Pawła Kowala. Jak to się stało, że „zdrajcy” załapali się na takie stołki? Wszystko staje się jasne, jeśli przyjrzeć się parlamentarnej arytmetyce.
Parlamentarny pat
234 – taką liczbą posłów dysponuje parlamentarny klub Prawa i Sprawiedliwości. Liczba ta, na pierwszy rzut oka, gwarantuje PiS-owi stabilną większość parlamentarną do końca kadencji i gwarantuje Kaczyńskiemu to, że nie będzie się musiał układać z żadną inną partią. Tyle, że to błędne założenie, wynikające z tego, że sporo ludzi nie odróżnia „klubu poselskiego” od partii politycznej. Prawda jest bowiem taka, że w klubie parlamentarnym PiS prócz posłów tejże formacji, znajduje się 8 posłów z Polski Razem Gowina i 9 posłów z Solidarnej Polski Zbigniewa Ziobry.
Narracja, którą budowały usłużne PiS-owi media brzmiała tak: Przystawki (Gowin i Ziobro) nie podskoczą prezesowi, bo prezes je trzyma w szachu! Rzeczywistość wygląda nieco inaczej. Owszem, Kaczyński był „panem życia i śmierci (politycznej)” Gowina i Ziobry (oraz posłów z ich partii), ale tylko do 25 października. Po wyborach ta sytuacja uległa zmianie. I choć dla nikogo nie jest tajemnicą to, że Jarosław Kaczyński ma jeden sposób na radzenie sobie z „wewnętrzną opozycją” (która była na tyle głupia, że się upubliczniła) – wywalenie z partii, to jednak należy pamiętać o tym, że PiS już nie jest w opozycji i nie może sobie pozwolić na stratę posłów. Bo jeśli PiS straci większość parlamentarną, to będzie się musiał „układać” z jakąś inną partią. PSL raczej by się nie skusił – pozostałby jedynie KUKIZ, a to jest tak bardzo nieprzewidywalna grupka posłów, że ciężko by się było Kaczyńskiemu z nimi dogadać (o ile, rzecz jasna, by chcieli). Gdyby się nie dogadał z żadną partią, pozostałby mu rząd mniejszościowy. Mógłby również rozpisać wybory, ale łatka „tego, kto nie potrafi się dogadywać i rozpieprzył własny klub parlamentarny” raczej by mu w wyborach nie pomogła.
Kto tu więc kogo trzyma za łeb? Odpowiedź jest dość prosta – Jarek - Gowina i Ziobrę, Ziobro - Gowina i Jarka, a Gowin - Ziobrę i Jarka. Dlatego nazwałem tę sytuację patem. Prawda jest bowiem taka, że „przystawkom” również nie opłaca się wojowanie (bo w ewentualnych wyborach parlamentarnych nie miałyby szans na przekroczenie progu wyborczego). Tym samym na pytanie „czy Jarek po raz drugi rozpieprzy parlament” ciężko udzielić jednoznacznej odpowiedzi, aczkolwiek (jak to mawiają członkowie „Zespołu Macierewicza”) „nie można tego wykluczyć”. Jednakże warto mieć na uwadze to, że (wbrew powszechnej opinii) „Naczelnik” nie ma 100% władzy nad swoim klubem parlamentarnym.
Ecce PiS
Sytuacja wygląda więc następująco: mamy prezydenta z przypadku, mamy wyrób premieropodobny, mamy wkurwionego „Naczelnika” (bo chciałby sobie znowu jeździć i spotykać się z głowami państw) i sytuację, w której „Naczelnik”nie może liczyć na to, że niezależnie od tego co zrobi, będzie miał większość parlamentarną do końca kadencji. Dodajmy do tego ewidentne problemy kadrowe (wystarczy popatrzeć na ostatni wyskok „rzeczniczki” PiS, która proponowała samotnym matkom „ustabilizowanie sytuacji rodzinnej i posiadanie większej ilości dzieci”) i ustawy pisane na kolanie (choć tak po prawdzie – ten tryb pisania ustaw wynika z braków kadrowych). Nie można również zapominać o tym, że może i PiS-owcom brakuje kwalifikacji, ale wygłodniali są po 8 latach posuchy, więc rzucają się na każdy możliwy stołek. Zresztą – sam „marsz po stołki” sugeruje, że „czynniki decyzyjne” w PiS wiedzą, że większość „aktywu partyjnego” to ludzie bez żadnych kwalifikacji. Bo jak inaczej wytłumaczyć „rewolucję” w służbie cywilnej? Rewolucję, którą tak na dobrą sprawę zapowiadano od 2005 roku (bo już wtedy wspominano o tym, że „konkursy są złe” i że lepiej „zatrudniać za zasługi”). Nie chciałbym być źle zrozumiany – każda partia po wygranych wyborach robi skok na stołki. Jednakże tylko PiS robiąc ten skok wyraźnie pokazuje, że ludzie, których tymi stołkami obdaruje, nie posiadają odpowiednich kwalifikacji.
Ecce „dobra zmiana”
Niektórzy komentatorzy twierdzą, że jeśli PiS spełni obietnice wyborcze (obniżenie wieku emerytalnego, „rodzina 500 plus” etc.), to zyska żelazny elektorat (wykraczający poza swój własny + ten, który zapewnia mariaż z Dyrektorem Radia Zła Żmija i Episkopatem), który będzie na tę partię głosował i zapewni jej co najmniej 2 kadencje. Nie wierzę w to, żeby taki scenariusz się ziścił. Choćby dlatego, że pomysły PiSu najprawdopodobniej rozwalą nam budżet. Nie tak dawno temu minister Radziwiłł zapowiedział, że rząd planuje zmiany w systemie opieki zdrowotnej, które zakładają zniesienie ubezpieczenia zdrowotnego i objęcie wszystkich Polaków darmową opieką zdrowotną (z danych, które podano w artykule wynika, że dzisiaj 2,5 miliona Polaków nie ma ubezpieczenia). W wywiadzie, w którym Radziwiłł opowiadał o tym pomyśle, można było przeczytać „Nie wiadomo, ile taki pomysł będzie kosztował, ale jak przypomina sam minister - osób nieubezpieczonych jest w Polsce blisko dwa i pół miliona.” Innymi słowy, minister pomysł ma, ale nikt jeszcze nie wie ile to będzie kosztować (bo gdyby było wiadomo – to przynajmniej orientacyjna kwota by „wypłynęła” w trakcie rozmowy).
I wydaje mi się, że dokładnie tak samo rzecz się ma z innymi projektami PiS. Nikt nie ma pojęcia ile będą one kosztowały. Nikt się tym nie przejmuje, bo przecież „jakoś to będzie”. I właśnie to „jakoś to będzie” doprowadzi „partię dobrej zmiany” do klęski (bo budżet nie jest z gumy). Jak zachowa się ten potencjalny „żelazny elektorat” w momencie, w którym PiS będzie musiał zrezygnować z „rodziny 500 plus”? Usłużni dziennikarze i usłużne media zachwycają się „tempem, w jakim PiS wprowadza dobrą zmianę”. Moim skromnym zdaniem ten pośpiech sugeruje brak jakiegokolwiek długofalowego planu (nie żebym wierzył w istnienie takowego – po tym, jak okazało się, że sławetna „niebieska teczka pełna ustaw” gdzieś zaginęła i trzeba je pisać od nowa) – wszystko robi się „na żywioł”. „Rodzina 500 plus” jest idealnym przykładem na to, jak bardzo nieprzemyślane są ruchy PiS-u. Chodzi mi o „apele”, żeby ludzie bogaci nie brali 500 złotych. Apele wzięły się stąd, że w ustawie brakuje kryterium dochodowego (w przypadku więcej niż jednego dziecka). Usłużne trolle tłumaczyły, że brak tego kryterium wynika z „terminów”. Konkretnie zaś (w telegraficznym skrócie) chodziło o to, że gdyby chciano wprowadzić to kryterium – wprowadzenie programu „rodzina 500 plus” mogłoby się opóźnić. Na pytanie „czy PiS-owcy nie wiedzieli o tych terminach, kiedy zaczynali pracować nad ustawą”, trolle już nie odpowiedziały. No i teraz trzeba zadać sobie pytanie – czy gdyby „partia dobrej zmiany” miała jakiś konkretny plan (długofalowy), to czy aby nie powinna w nim uwzględnić tych terminów? A jeśli by je uwzględniła, to czy nie mogła najpierw zająć się innymi obietnicami wyborczymi? Zamiast tego zrobiono dziurawą ustawę. Śmiem twierdzić, że cała „dobra zmiana” będzie wprowadzana w ten sam sposób – za pomocą niezbornych ruchów, z konsekwencjami których (wykraczającymi poza następnych kilka miesięcy) nikt się nie liczy.
W związku z tą nonszalancją, rządy PiS najprawdopodobniej skończą się katastrofą (osobną kwestią jest to, jakich rozmiarów będzie ta katastrofa). Nie cieszy mnie to wcale, bo choć PiS-u (delikatnie rzecz ujmując) nie lubię, to jednak nie zapadłem jeszcze na mainstreamozę i wiem, że ktoś będzie musiał poskładać do kupy to, co PiS rozpieprzy. Ujmując rzecz innymi słowy – PiS dostanie kopa od wyborców i zabierze swoje zabawki, a nam (najprawdopodobniej) zostanie Polska w ruinie.
Źródła:
http://niezalezna.pl/61339-kaczynski-wole-byc-premierem
http://wpolityce.pl/polityka/232930-kaczynski-jako-mocny-kandydat-na-premiera-duda-jako-wskazany-przez-niego-kandydat-na-prezydenta-ta-oferta-naprawde-moze-wygrac
http://wpolityce.pl/polityka/243171-po-jesiennych-wyborach-premierem-bedzie-jaroslaw-kaczynski-beata-szydlo-ucina-spekulacje-na-temat-ewentualnego-premierowania-andrzeja-dudy
http://www.se.pl/wiadomosci/polityka/beata-szydlo-kandydatka-pis-na-premiera_629164.html
http://tvn24bis.pl/z-kraju,74/pis-zmienia-ustawe-o-sluzbie-cywilnej,603751.html
http://www.tokfm.pl/Tokfm/1,103454,19535554,minister-radziwill-zapowiada-bombe-planujemy-odejscie-od-powszechnego.html
Cięzka rozkmina, a raczej analiza.
OdpowiedzUsuńRaczej nie tyle rozwali ich 500+ tylko szukanie pieniedzy na te 500+. Podatek bankowy i handlowy pokazuje ze poszli z "genialnymi" pomyslami ale rzeczywistosc prawna okazala sie nie do przeskoczenia. I to nie ta polska bo w obecnej konfiguracji moga uchwalic dowolna bzdure nawet nielegalna i udwac ze biale jest czarne jak dlugo ludzie im majdanu nie urzadza. Problemem jest prawo unijne i miedzynarodowe. Nie moga udupic tylko zagranicznych firm bo wtedy udupi ich unia. Wiec udupia wszystkich w tym polskie franczyzny z bonusem ze bedzie wiecej kasy na rozdawnictwo... w teori.
OdpowiedzUsuń