Wyniki pierwszej tury wyborów prezydenckich musiały być szokujące dla co najmniej kilku sztabów (nie wspominając już o obserwatorach naszego piekiełka politycznego). Śmiem twierdzić, że najbardziej zaskoczeni takim obrotem sprawy byli sztabowcy Andrzeja Dudy. Co prawda od początku kampanii z ich strony płynęły zapewnienia o tym, że „Duda może wygrać”, ale gdyby byli pewni zwycięstwa, nie pompowaliby balonu o nazwie „wybory na pewno będą sfałszowane”. Bo z tymi wyborami to było u nas tak, że były sfałszowane do godziny 21 w niedzielę. Dlaczego do 21? Bo od 21 okazało się, że według exit-poll, Duda ma więcej głosów niż Komorowski. I nagle bełkotliwa narracja „fałszujo” urwała się jak nożem uciął. Jestem się w stanie założyć o bardzo wiele, że gdyby Bronisław Komorowski miał choćby 0,5% głosów więcej niż Andrzej Duda – narracja „fałszerska” rozkręciłaby się na dobre. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że PO również nie było przygotowane na prowadzenie kampanii z „drugiego miejsca”.
W tym miejscu muszę przyznać, że mnie również zaskoczył lepszy wynik Dudy. Mniej więcej do momentu, w którym PKW podało frekwencję z godziny 17:00 byłem przekonany o tym, że Komorowski będzie miał więcej głosów. Wtedy (po ogłoszeniu frekwencji) zrozumiałem, że najprawdopodobniej więcej głosów będzie miał Duda (bo PiS ma bardziej zdeterminowany elektorat), ponieważ frekwencja była niższa od frekwencji z 2010. No ale, żeby nie zostać uznanym za praktyka „mądrości po fakcie”, posypuję głowę popiołem i przyznaję, że wróżenie z fusów (przewidywanie wyników wyborów) kiepsko mi poszło.
Tyle tytułem wstępu, teraz przejdźmy do pastwienia się nad kandydatami.
Rzeź maskotek
Niespodzianką nie było to, co spotkało „maskotki” wyborcze. Paweł Tanajno (znany mi tylko i wyłącznie z tego, że jest antyszczepionkowcem) otrzymał 29785 głosów. Jacek Wilk, który startował z KNP tylko i wyłącznie dlatego, że Krul Korwin założył nową partię – 68186. Adam Jarubas, jak przystało na kandydata PSL-u, poległ okrutnie w wyborach (238761 głosów). Z PSL-em jest tak, że kandydaci tej partii dostają łomot w wyborach prezydenckich (bo im w sumie nie zależy), wszyscy wieszczą klęskę partii w wyborach (wspomagają się sondażami, które w przypadku PSL są o kant dupy potłuc, bo mało komu by się chciało sprawdzać „jak tam te ludzie na wsi bendom głosować), a potem są straszliwie zaskoczeni tym, że PSL jednak nie padł. Tym razem pewnie będzie tak samo. Znacznie bardziej rozpoznawalny polityk PSL – Waldemar Pawlak- uzyskał w 2010r. 294273 głosy, a PSL się od tego nie zawalił.
Grzegorz Braun (zwolennik intronizacji broni nuklearnej na króla Polski i pozyskiwania Jezusa dla Armii, albo na odwrót) otrzymał 124132 głosy. Zanim ktoś dostanie zawału z tego powodu (bo Braun to „ciężki przypadek”) pragnę przypomnieć, że w roku 2000, w wyborach prezydenckich startował Jan Łopuszański (popierany między innymi przez Narodowe Odrodzenie Polski) i otrzymał 139682 głosy. Nie jest więc tak, że ludzie w rodzaju Brauna „nagle” zyskali elektorat. Ten elektorat żyje sobie spokojnie w naszym kraju i czasem po prostu nie ma na kogo głosować.
Osobną kwestią jest kolejna spektakularna klęska Ruchu Narodowego. W wyborach do Europarlamentu 2014 – RN uzyskał 98626 głosów. W wyborach prezydenckich na Mariana Kowalskiego zagłosowało 77630 osób. Warto pamiętać o tym, że choć frekwencja w wyborach prezydenckich była dość niska, to jednak była ponad dwukrotnie wyższa od frekwencji w wyborach do PEU (odpowiednio 48,96% i 23,83%). Tym samym klęska kandydata „siły, o której politykom się nie śniło”, jest o wiele bardziej dotkliwa (bowiem dwukrotnie wyższa frekwencja nie przełożyła się ni cholery na wyższe poparcie). Wydaje mi się, że do narodowców zaczęło docierać to, że „coś jest nie tak” - bo ostatnio bardzo łatwo dostać od nich bana na Twitterze (wcześniej trzeba było się postarać – np. zapytać Krzysztofa Bosaka o to, czy mógłby podać źródła badań, na które się powołuje).
Zdetronizowany Korwin
Najmniej powodów do radości miał po ogłoszeniu wyników exit poll (a potem po ogłoszeniu oficjalnych wyników przez PKW) JKM. Od początku kampanii widać było, że KORWIN-owcy walczą o trzecie miejsce (bo dobry wynik, w ich mniemaniu, gwarantował im dostęp do korytka sejmowego). Oderwania od korytka boi się pewnie poseł Wipler, który zdał sobie sprawę z tego, że niebawem wybory parlamentarne, a on nadal nie ma zaklepanego miejsca na żadnej liście wyborczej. Choć sam JKM usiłował zagospodarować elektorat „wkurwionych”, to jednak jego kampania (choć prowadzona z rozmachem) trafiała, w moim mniemaniu, jedynie do żelaznego elektoratu (tj. kuców). I nie ma się czemu dziwić- czym innym jest tzw „antysystemowość” (którą rozumiem jako sprzeciw wobec władzy), a czym innym obietnice zaorania Polski i posypania jej solą (a mniej więcej do tego sprowadzają się „programy” Korwina). Do Krula w pewnym momencie dotarło, że dobry wynik w wyborach zostanie mu odebrany przez Kukiza- stąd jego atak na PK w debacie (kiedy to panowie poszarpali się o JOW-y, a potem Kukiz porównywał to, co zrobił JKM do 17 września i powiedział, że to „nóż w plecy”). Tyle że atak ten (po którym nastąpiła raczej żenująca wymiana zdań i ujawnianie sms-ów) na nic się zdał, trzecie miejsce i bardzo dobry wynik przypadły Kukizowi. Wynik wyborów prezydenckich znalazł momentalnie odbicie w sondażach wyborczych do parlamentu – KORWIN spadł „pod kreskę” i raczej nie będzie go w sejmie.
Korwin ma poza tym jeszcze dwa inne powody do zmartwień. Pierwszym jest to, że mimo wyższej frekwencji (niż w wyborach do PEU) ubyło mu wyborców. W wyborach do PEU zagłosowało na niego 505586 osób, w wyborach prezydenckich 2015- 486084. Widać więc wyraźnie, że wyższa frekwencja nie przełożyła się na wyższe poparcie. Hasło „tej siły już nie zatrzymacie” okazało się odrobinkę chybione. Drugim problemem jest to, że uchylono mu immunitet europarlamentarzysty (sprawa Boniego). Sam fakt uchylenia immunitetu nie powinien raczej nikogo dziwić (Europarlament to nie nasza ukochana Bolanda, w której wszyscy kryją swoich ziomków – tam się tego rodzaju zachowań nie toleruje). Sprawa Boniego raczej skończy się wyrokiem skazującym i to może być koniec marzeń Krula o karierze politycznej.
Czy ktoś widział lewicę?
W przypadku kandydatów, którzy mieli reprezentować lewicę- a więc wystawioną przez SLD Magdalenę Ogórek oraz Janusza Palikota – niespodzianki nie było. Każdy, kto miał choć odrobinę oleju w głowie (prócz niepokornych w rodzaju Samuela Pereiry, który twierdził, że „Ogórek ma szanse na poprawienie wyniku SLD”) wiedział, że kandydatura Magdaleny Ogórek to kpina. Nie chce mi się wierzyć w teorie spiskowe, według których „Miller grał na osłabienie SLD”, bo w obecnej chwili „osłabienie” oznacza śmierć polityczną tej formacji. Wydaje mi się, że Miller po prostu nie chce oddać władzy w SLD nikomu innemu. Gdyby SLD wystawiło jakiegoś poważnego kandydata/kandydatkę (na którego lewica chciałaby głosować) i owa osoba faktycznie poprawiłaby wynik Sojuszu – dni Millera byłyby policzone (bo członkowie SLD poszli by za „nowym”). Paradoksalnie – po łomocie, który dostał w wyborach – Millerowi jest się łatwiej obronić (bo nie ma konkurenta, którego Sojusz by poparł – ostatniego polityka sojuszowego „z dobrym wynikiem” wywalono). No zaraz, ktoś powie „ale czy to nie było graniem na osłabienie SLD?” Niezupełnie- to było granie na utrzymanie władzy, osłabienie Sojuszu wyszło Millerowi niejako przypadkiem, bo pewnie w ogóle nie myślał o tym, jakie konsekwencje może mieć jego zachowanie. Tak jak nie myślał o tym w momencie, w którym dobijał SLD w trakcie rządów Sojuszu 2001-2005 – wtedy też chodziło o utrzymanie się na stołku za wszelką cenę. A co by się stało, gdyby M. Ogórek miała dobry wynik? Władzy Millerowi by nie odebrała, bo mocno jej nie po drodze z Sojuszem. Zaś sam Miller by się umocnił, bo wystawienie M.O. to był jego pomysł. Po nokaucie wyborczym przyszłość Sojuszu jawi się w czarnych barwach, bo nawet żelazny elektorat pokazał mu środkowy palec.
Co się zaś tyczy Palikota. Jego porażka była pewna. On sam walczył długo, ale była to walka cokolwiek bezsensowna, bo JP chyba wcale nie brał pod rozwagę tego, że stracił wiarygodność w oczach wyborców. Gdyby wiarygodność straciła partia, w której był – mógłby z niej uciec (albo założyć nową). Jego problemem było jego własne ego, które kazało mu umieścić w nazwie partii swoje własne nazwisko. W efekcie czego wszystkie problemy jego formacji (a było ich sporo) zaciążyły na jego własnym nazwisku.
Waga ciężka 2 miejsce – Bronisław Komorowski
Bronisław Komorowski stracił 2miliony głosów (bo o tyle mniej ludzi głosowało na niego w porównaniu do wyborów 2010), przez to, w jaki sposób prowadził swoją kampanię. Sztab PBK od początku kampanii grał „na lewicę” (in vitro, antyprzemocówka, niesłuchanie Kościoła). I zapewne z badań (i wyliczeń) wynikało, że elektorat PBK + elektorat lewicowy + anty PiS wystarczy do zwycięstwa. W całej tej wyliczance nie uwzględniono jedynie takiego drobnego szczegółu, jak zmęczenie rządami PO. Sztab PBK „zaklepał sobie” głosy lewicy przy pomocy debat światopoglądowych (in vitro, antyprzemocówka etc.) i uznał, że nie trzeba się spinać za bardzo, bo wybory wygrają z marszu. Nie traktowano poważnie „biskupa Andrzeja”, bo to przecież człowiek znikąd i jak on w ogóle może sobie myśleć, że Gajowego nam wysadzi z siodła. Ta bezczelność doprowadziła do brutalnego zderzenia z rzeczywistością – Andrzej Duda uzyskał więcej głosów. W tym miejscu chciałbym niejako w obronę wziąć sondażownie. Ok – co prawda ustawiają sobie badania tak, żeby im się „potwierdziło”, ale prawda jest taka, że jeśli 70% badanych twierdzi, że weźmie udział w wyborach, a potem okazuje się, że głosować idzie 48,9%, to ciężko mieć pretensje do sondażowni o to, że „słupki się nie zgadzają”. Ludzie mieli dosyć tej gównianej kampanii i nie chciało się im głosować. Niestety, nie da się uwzględnić w badaniu tego, że ludzie mogą „zmienić zdanie” i nie pójść na wybory.
Pierwsze chaotyczne decyzje PBK (np. ta o JOW-ach) pokazały, że jego sztab w ogóle nie przewidział sytuacji, w której Gajowy będzie w drugiej turze startował z drugiego miejsca. Próba pozyskania elektoratu Kukiza była dość żenująca i nie mogła być skuteczna. Jeśli ktoś głosował na Kukiza „na złość Bronkowi” w pierwszej turze – to w drugiej może zagłosować „na złość Dudzie” (bo gdyby chciał poprzeć tego drugiego – głosowałby na niego w pierwszej). Analogicznie – jeśli ktoś głosował na Kukiza, bo „mam dość WSI i agentów blablabla” to znaczy, że choćby się Bronisław Komorowski nie wiem jak napinał – te głosy przejdą na Andrzeja Dudę. Kampania sobie trwała w najlepsze i wszyscy już położyli PBK do politycznego grobu. Niedzielną debatę (17 maja) PiS-owcy (i usłużni dziennikarze/publicyści) traktowali jak formalność. Co prawda robili sobie heheszki i tłumaczyli, że „faworytem jest PBK”, ale wiadomo było, że obecnego prezydenta uznali za worek treningowy, na którym Andrzej Duda będzie sobie mógł potrenować przez 80 minut.
Przebieg debaty musiał być sporym szokiem dla sztabu Andrzeja Dudy (gwoli ścisłości, tekst ten pisałem przed obejrzeniem drugiej debaty, nie wiem więc jak się ona potoczyła). Gajowy przebudził się z letargu i solidnie go obił. I jeśli mam być szczery – mnie forma PBK też zaskoczyła (bo tak jak większość ludzi, doszedłem do wniosku, że AD go „zmasakruje”), a potem „spadło” na mnie zrozumienie. Możemy sobie myśleć, że PBK to taki pocieszny „stary pierdoła”, który na wyjazdach zagranicznych zajmuje się skakaniem po krzesłach. Ale prawda jest taka, że PBK jest człowiekiem, który zrobił karierę polityczną w czasach, w których trzeba było umieć rozpychać się łokciami. Prawda jest taka, że poza „skakaniem po krzesłach” PBK bierze udział w rozmowach z głowami innych państw i tylko ktoś naiwny uzna, że te rozmowy to pogaduszki o pogodzie i wzajemne poklepywanie się po plecach. Sztabowcy Dudy, po tym, jak się podnieśli z desek, tłumaczyli, że PBK był agresywny w debacie, a to „nie wypada”. I nie wiem, czy oni po prostu robią z ludzi idiotów, czy też do tego stopnia nie ogarniają rzeczywistości. Prezydent musi być czasem agresywny i musi sobie umieć radzić ze stresem i presją. Raz już mieliśmy prezydenta, który (za przeproszeniem) dostał sraczki po tym, jak niemiecka gazeta nazwała go „polskim kartoflem” i wydaje mi się, że jeden prezydent tysiąclecia nam w zupełności wystarczy. Różnica pomiędzy Dudą a Komorowskim polega na tym, że ten pierwszy dobrze sobie radzi z wystąpieniami solo (bo te da się wyreżyserować), a ten drugi jest (delikatnie rzecz ujmując) nudziarzem, jeśli chodzi o wystąpienia solo. Z drugiej jednak strony – PBK znacznie lepiej radzi sobie w dynamicznej szermierce słownej, w której z kolei Duda jest zagubiony, bo brak mu doświadczenia (w debacie nie potrafił zaimprowizować i cały czas usiłował powtarzać „formułki”).
Gwoli ścisłości, to nie jest tak, że nagle zapałałem miłością do miłościwie nam panującego Bronisława K. Dla mnie jest to jeden z najbardziej wyrachowanych i cynicznych polityków, który przez długi czas olewał lewicę i dopiero przed wyborami rzucił jej jakieś ochłapy i uznał, że „to wystarczy”. Jego sztab od początku kampanii rozgrywał kartę „mniejszego zła” - wyraźnie mrugając przy tym do lewicy- „jeśli nie zagłosujecie na nas, to wygra Duda, a on wam już pokaże!”. Tyle, że to wcale nie oznacza, że jeśli Gajowemu „coś wyjdzie”, będę to ignorował, „bo go nie lubię”. Debatę niedzielną wygrał PBK, ciekaw jestem jak potoczy się debata dzisiejsza. Wbrew temu co powtarzają „niepokorni” - debata może wiele zmienić (i dlatego kupa ludzi oglądała niedzielną).
Waga ciężka 1 miejsce - Andrzej Duda
Po ogłoszeniu wyników exit poll (a potem po potwierdzeniu ich przez PKW) PiS nie posiadał się z radości. Bo oto, po tylu latach porażek, WRESZCIE udało się coś ugrać. Ich kandydat wszedł do drugiej tury wyborów z pierwszego miejsca! Sam nadpapież Terlikowski ogłosił wszem i wobec, że „wreszcie przemówiła milcząca większość konserwatywna, która nie chce genderu/etc./etc”. Radość była tak ogromna i tak zaraźliwa, że „obozowi niepodległościowemu” udało się przykryć jedną rzecz, która musiała ów obóz bardzo zmartwić. Ponieważ „obóz” się zmartwił – praktycznie nikt z tegoż obozu nie powoływał się na dane liczbowe (opierano się głównie na procentach). I to trochę zastanawiające, bo przecież w 2010 roku, kiedy BK wygrał z Jarosławem K., PiS podkreślał, że różnica głosów była niewielka (bo to tylko milion głosów, a cóż to jest milion, skoro na JK zagłosowało 8 milionów Polaków!).
Tym razem nikt na liczby się nie powołuje. I nie chodzi o to, że różnica w głosach między PBK, a AD wynosi 148.032 (bo tak po prawdzie fakt, że prezydent urzędujący nie ma co najmniej 5% przewagi nad kontrkandydatem, sam w sobie jest porażką). Chodzi o to, że żelazny elektorat zawiódł PiS. Po ogłoszeniu exit poll wszyscy (w tym ja) założyli, że wynik jest taki a nie inny, „bo PiS ma bardziej zmotywowany elektorat” i ten elektorat poszedł głosować w całości, a „Bronkowy” olał wybory. W pierwszej turze wyborów prezydenckich w 2010 roku, na Jarosława Kaczyńskiego zagłosowało 6128255 osób. Andrzej Duda w pierwszej turze zebrał 5179092 głosy. Ujmując rzecz innymi słowy – PiS „zgubił” prawie milion głosów (949163). I to musiało być dla partyjnych fachmanów sporym szokiem. Do tej bowiem pory PiS zawsze „grał” na mniejszą frekwencje. Teraz okazało się, że mniejsza frekwencja dla nich też oznacza straty. Do tej pory „zmęczenie materiału” omijało „wieczną opozycję”. Poza tym, ten ubytek głosów jest dla PiS bardzo złą wróżbą na przyszłość – do tej pory to oni surfowali na społecznym niezadowoleniu, teraz okazało się, że nie są „jedynymi”. Co prawda część głosów uda im się odzyskać, ale w wyborach parlamentarnych może być z tym różnie.
Jeszcze innym problemem PiS jest fakt, że Andrzej Duda jest tym, kim jest. Nie nazwę go „człowiekiem znikąd”, bo w pewnych kręgach jest znany i jakieś tam funkcje pełnił. Pomimo tych funkcji – AD nadal jest kandydatem wyciągniętym z kapelusza. AD zbudowano (zapewne za ciężki szmal) wizerunek męża stanu, wspaniałego mówcy, który porywa tłumy etc. Pierwsza rysa pojawiła się w momencie, w którym wspaniały mówca zachwiał się w trakcie wywiadu, który przeprowadziła z nim Beata Tadla (TVP info). Wykute na blachę formułki ciężko dopasować do pytań o konkrety. Wyraźnie było widać, że AD ciężko znosi presję (nawet niewielką). Gdyby miał więcej doświadczenia – poradziłby sobie bez problemu, ale był politykiem z odległego rzędu i nie miał kiedy go nabrać. Ciężkim nokautem skończyła się debata, w której PBK był bezlitosny i skupił się na próbach zamęczenia przeciwnika. Narracja „obozu niepodległościowego” była taka, że „Andrzej Duda był grzeczny”, ale prawda jest taka, że był po prostu niemrawy i nie był w stanie odpowiedzieć na część pytań (vide – powoływanie się na papieża, w momencie, w którym padło pytanie o „2 lata za in vitro”).
Po co więc JK wystawił Dudę, skoro miał sporą rzeszę wyjadaczy medialnych, którzy bez problemu poradziliby sobie z „wrogimi” mediami i z trudnymi pytaniami? Z tego samego powodu, dla którego Miller wystawił Ogórek. Andrzej Duda nie ma w PiS zaplecza (które posiada każdy z „wyjadaczy”). Tym samym, niezależnie od wyników wyborów, Duda nie stanowi zagrożenia dla Kaczyńskiego. Nawet jeśli w drugiej turze poprawi wynik JK z 2010 roku (to jest polska polityka, tu wszystko jest możliwe), to i tak brakuje mu zaplecza do tego, żeby przejąć władzę w PiS. Gdyby PiS wystawił „wyjadacza”, który poprawiłby wynik Kaczyńskiego – los tego ostatniego byłby przesądzony. Gdyby wyjadacz, nie daj Rydzyku, wygrał wybory- w szefostwie PiS mogłoby się nagle zrobić za ciasno dla Jarosława. Warto pamiętać o tym, że Donald Tusk musiał powycinać wszystkich swoich konkurentów – choć on przecież wygrywał, więc nie było zbyt wielu powodów do tego, żeby „zmienić szefa”. Jarosław Kaczyński przegrywał wybory za wyborami i to na pewno musiało wytworzyć ciśnienie wewnętrzne, a mimo to „prezes” utrzymał się w siodle bez problemu. Teraz może mieć więcej problemów, bo retoryka szczucia Polaków na państwo (rozumiane jako władzę/etc.) przyniosła niespodziewane (i nieprzewidziane przez nikogo) efekty w postaci czarnego konia wyborów 2015.
Czarny koń - Paweł Kukiz.
Trzecie miejsce Kukiza (i jego bardzo dobry wynik) nie był dla mnie żadnym zaskoczeniem (Skoro nie udało mi się wytypować 1. miejsca – to pochwalę się chociaż tym, że z 3. mi wyszło). Dopiero po kilku dniach od ogłoszenia wyników wyborów, we łbie mym pojawiła się myśl, którą przed 1 turą uznałbym za śmieszną. Cóż to za myśl? Paweł Kukiz mógł wejść do drugiej tury wyborów. Gdyby nie spieprzył kampanii – budując wizerunek „katolickiego fundamentalisty”, bredzącego o tym, że „kobiety mogą rodzić dzieci z gwałtu, bo on ma znajomą, która(...)”. Gdyby nie upajał się tak swoim uberpatriotyzmem, nie darł ryja o tym, że „media go prześladujo”, gdyby miał jakiś sensowny program i nie pieprzył głupot o „ubeckich układach”- miałby szansę na znacznie lepszy wynik. Miałby szansę na drugą turę. Bo sporo ludzi zastanawiało się nad tym, czy nie oddać na niego głosu, ale zniechęcały ich jego skrajne poglądy. Na autentyczności ugrał bardzo dużo, ale absolutny wręcz brak zmysłu politycznego sprawił, że sam sobie odebrał szansę na drugą turę. A jeśli komuś się wydaje, że przeginam, to niech sobie odpowie na pytanie – jaka byłaby jego reakcja gdyby ktoś mu powiedział rok temu: „Kukiz wystartuje w wyborach prezydenckich i poprze go 20% głosujących”?
Oba sztaby zlekceważyły Kukiza. Nie potrafiono w żaden sposób zneutralizować jego retoryki. Dotyczy to zarówno PiS jak i PO. Tylko że Kukiz jest znacznie większym problemem dla PiS-u. Bo PO – prędzej czy później- musi z kimś przegrać wybory. PiS liczy na to, że będzie „tym kimś”, z kim PO przegra, aż tu nagle wyskakuje zupełnie znikąd jakiś prawdziwek i zgarnia kupę głosów „niezadowolonych”. Głosów, które są efektem wieloletnich utyskiwań PiS-u i które PiS sobie wyhodował (bo retoryka PiSu o „układzie” jest co prawda bełkotliwa, ale jest jej tyle, że ludzie w nią wierzą – bo przez myśl im nie przejdzie to, że ktoś mógłby tak ordynarnie łgać). Prawda jest taka, że gdyby do drugiej tury wszedł Duda z Kukizem – ten pierwszy nie miałby żadnych szans. Nie dałoby się zagrać kartą „na zmianę”, bo obaj kandydaci się za nią opowiadają. Cała misternie budowana retoryka „walki z układem” też by nie zadziałała, bo Kukiz jako „człowiek z zewnątrz” polityki, nie pasuje do retoryki układu. Natomiast Kukiz, jako człek z łatką „antysystemowca”, poradziłby sobie zarówno z PBK jak i AD. Bo obaj kandydaci „wagi ciężkiej” są systemowi.
PiS przez długi czas korzystał z elektoratu antysystemowego. Na samym początku nieco obawiano się w tej partii Ruchu Narodowego, ale bardzo szybko okazało się, że RN może liczyć na marginalne poparcie. Tym samym PiS był jedyną „partią zmiany” (jedyną, która dysponowała tak ogromnym zapleczem propagandowym). Teraz okazało się, że niewiele brakło, a PiS przegrałby z człowiekiem, którego na dobrą sprawę sam wyhodował, stosując antysystemową retorykę.
Zapowiedź trzęsienia ziemi
Tytuł notki mógł być mylący. Nie chodziło mi o to, że wynik pierwszej tury jest zapowiedzią trzęsienia ziemi (rozumianego jako zwycięstwo Dudy). Nie chodziło mi również o to, że trzęsieniem ziemi będzie marsz Kukiza do sejmu. Trzęsienie ziemi może nastąpić po tym, jak Kukiz (przepraszam za wyrażenie) da dupy i się wypali. Paweł Kukiz nie posiada żadnego zmysłu politycznego (bo koniec końców udzielił poparcia jednemu z kandydatów) i nie posiada żadnego sensownego programu. Efektem tego będzie raczej kiepski wynik w wyborach parlamentarnych. Jeśli Kukizowi uda się wejść do sejmu (co może być problematyczne, bo kampania parlamentarna to gigantyczne przedsięwzięcie logistyczne), bardzo szybko okaże się, że nie za bardzo wie co dalej. No bo można się drzeć o układzie tak długo, jak długo jest się poza nim. Wchodząc w politykę – Kukiz stanie się częścią układu (w retoryce swoich wyborców – dorwie się do koryta). Ponieważ programu nie posiada (jeśli nawet go ułoży to pewnie będą to same ogólniki – bo tym najłatwiej się „uwodzi”), nie będzie miał go jak zrealizować. Jeśli nie zrealizuje programu – ludzie uznają, że po prostu polazł do sejmu żeby dorwać się do koryta i się nachapać (czyli zrobił to samo co Korwin w PEU, który „miał niszczyć”, a zajmuje się głównie spaniem i opowiadaniem o „niggerach”).
Naiwnym będzie ten, kto uzna, że wszystko skończy się wraz z porażką wyborczą Kukiza (niezależnie od tego, kiedy owa porażka miałaby nastąpić). Owszem, Kukiz prędzej czy później padnie, ale co z wyborcami? Co z trzema milionami wkurwionych ludzi, którzy „chcą zrobić porządek w kraju”? Co z ludźmi, którzy dali sobie wmówić, że „JOW-y” wystarczą do tego, żeby w Polsce był zachód i żeby było super? Odpowiadam – ci ludzie nadal będą wkurwieni. I z roku na rok będzie ich coraz więcej. Ruch Narodowy przebierał nóżkami, żeby zagospodarować tych ludzi, ale nie ma na to szans, bo „robienie porządku w kraju” to nie to samo, co darcie mordy „Polska dla Polaków”, demolowanie centrów miast, heilowanie i straszenie ludzi genderem i gejami. Nie jest celem niniejszego celu straszenie „rewolucją”, ale też skrajną naiwnością byłoby ignorowanie tego, że w Polsce jest coraz więcej ludzi, których wkurza to, co się dzieje dookoła i którzy nie identyfikują się z żadną formacją polityczną. Bo z tego wynika taki wniosek, że jeśli ci ludzie się kiedyś zdenerwują za bardzo – nie będą chcieli z nikim rozmawiać. I właśnie wtedy może nastąpić trzęsienie ziemi.
Co zrobić 24 maja?
Jest to dość trudne pytanie, bo jeśli ktoś nie jest niczyim „żelaznym elektoratem”, nie bardzo wie co ma robić. Z jednej strony byle jaki PBK, który siedzi sobie gdzieś w pałacu i generalnie to ma nas wszystkich w dupie, ale przypomniał sobie o nas z okazji wyborów. Z drugiej strony fanatyk religijny, który siedział sobie gdzieś w jakichś ważnych gabinetach i generalnie miał nas wszystkich w dupie, ale teraz z okazji wyborów prezydenckich udaje, że „wie jak źle się wszystkim żyje”. W drugiej turze mamy więc wybór między dżumą a cholerą.
Jeśli chodzi o moją prywatną opinię w tej materii, to przedstawia się ona następująco. Wiem, że dla PBK „zwrot na lewo” to zagrywka stricte koniunkturalna. Gajowy jest konserwą i nic tego nie zmieni. Różnica między nim, a Andrzejem Dudą polega na tym, że ten drugi uważa mnie za człowieka drugiej kategorii, bo mu nie pasuje do „sztancy”.
Tak, panie kandydacie (pozwólcie mi żyć marzeniami, że kandydat Duda, albo jakiś jego sztabowiec tu zabłądzi), ja jestem właśnie taki lewak, którym pan i pana formacja gardzi. Czy panu się wydaje, że schowanie Krystyny Pawłowicz (Stanisława Pięty i innych ludzi „dialogu”) do szafy, sprawi, że zapomnę o tym, że ukochana posłanka Tadeusza Rydzyka używa określenia „lewak” jako obelgi? Czy panu się wydaje, że wystarczy w trakcie kampanii wziąć za mordę oszołomów, którzy porównują współczesną lewicę do NKWDzistów, strzelających w potylicę polskim oficerom, żeby lewica rzuciła się do urn i głosowała na „prezydenta dialogu”? Dwukrotnie głosował pan za zakazem aborcji w przypadku stwierdzenia nieodwracalnego uszkodzenia płodu, podpisał pan ustawę według której za in vitro powinno się karać więzieniem, zapowiedział pan, że „nie podpisze pan lewackiej konwencji antyprzemocowej”, pana formacja głosowała za zakazem edukacji seksualnej. Owszem, PBK ma mnie w dupie, ale to pańska formacja prowadzi ze mną wojnę światopoglądową tylko dlatego, że dzięki temu Episkopat i Tadeusz Rydzyk podrzucają wam kilka milionów głosów.
Niniejszym oświadczam: idź pan w cholerę, mojego głosu pan nie dostaniesz.
Bardzo dobrze napisane. Dość długi artykuł, ciężko czyta się go po całym tygodniu pracy, ale rzetelny i wyczerpujący.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam.
Nie jestem pewien, czy dobrze orientuję się na scenie politycznej, ale czy Kukiz to faktycznie czarny koń? Niewykluczone,że to się zmieni z uwagi na małe, a małe, ale zawsze puszczanie ,,oczka,, ku samemu PIS-owi. Rzekomo anty-systemowy kandydat już zaczyna się tulić do systemu. Być może nie będzie kandydował z list Pisu, ale to może pozostawić ferment.
OdpowiedzUsuńBTW. Niedawno czytałem jakiś wpis na Facebooku,ze Kukiz nie ma w planach tworzenia partii ale czegoś pokroju ruchu społecznego, tak jak RN. To chyba tyle ,jeżeli chodzi o jego karierę polityczną. Czy on liczy na to,że ktoś za niego stworzy partię i usadzi go jako lidera?
Pozdrawiam serdecznie.