Moja opinia na temat wyborów prezydenckich 2015 |
Długo się zbierałem do napisania tego tekstu, bo tematyka, z którą przyjdzie mi się zmierzyć (kampania prezydencka 2015), doprowadza mnie do szewskiej pasji. I nie w tym rzecz, że jest to kampania kur**sko żenująca (a to i tak eufemizm). Chodzi o to, że ta żenada nie jest dziełem przypadku. Jeśli komukolwiek wydaje się, że jakakolwiek z decyzji „dużych” sztabów (mam tu na myśli PO i PiS, bo SLD raczej sztabu nie posiada), to ma rację – wydaje mu się. To nie jest tak, że w sztabie PiS siedzi Mastalerek (i, dla odmiany, jakiś Nałęcz w sztabie PO) i tworzy te wszystkie „złote myśli”, którymi zarzucają nas kandydaci. Każda z decyzji jest podejmowana w oparciu o wyniki badań (jestem się w stanie założyć o wiele, że decyzja Andrzeja Dudy o tym, żeby nie uczestniczyć w pogrzebie Władysława Bartoszewskiego, nie była do końca „jego” decyzją – tylko „tak wyszło z badań”).
Dlaczego więc kandydaci traktują nas, wyborców, jak debili? Bo mogą. Bo z badań zleconych przez sztaby zapewne wyszło, że lepiej zarzucić gówno na wiatrak i wynająć legion trolli do spamowania internetu, niż zaproponować sensowny program polityczny. Lepiej szczuć swój elektorat na kandydata przeciwnego, niż traktować społeczeństwo po partnersku. Ponieważ kampania króla cebuli 2015 przypomina wojnę podjazdową – merytoryczne przygotowanie kandydatów pełni marginalną rolę. Ważne jest, żeby „nasz kandydat” miał maczugę większą niż „ten drugi” (a jak już nią przypieprzy, to żeby ten drugi nie wstał). Najgorsze jest w tym całym cebulowym syfie, że dziennikarze biorą w tym udział. Ja wiem, że skoro od paru lat mam trzeci krzyżyk na karku, mógłbym łaskawie wyrosnąć z idealizmu młodzieńczego. Jednak, w mej skromnej opinii, dziennikarze nie są od tego, żeby włazić w dupę kandydatom swoich ukochanych partii, ale żeby wszystkich kandydatów grillować (w imię wyborców, którzy takiej możliwości nie mają). A u nas wygląda to tak, że dziennikarze zaangażowali się w kampanie „swoich” i grillują jedynie „innych”. Kandydaci tak bardzo się do tego przyzwyczaili, że są absolutnie nieprzygotowani do starcia z przeciętnym dziennikarzem (o czym boleśnie przekonał się 4 maja Andrzej Duda).
Dobra, pomarudziłem sobie tytułem wstępu, teraz przejdźmy do części właściwej, czyli do kandydatów. Jako lewak, zacznę od tych, do których powinno mi być najbliżej.
Magdalena Ogórek
Jeśli chodzi o moją opinię na temat SLD, jest ona dość krótka: mogliby przestać udawać, że są lewicą i wyprowadzić sztandar (pogrobowców pewnie z chęcią przytulą PiS i PO). Tym niemniej, w swej bezbrzeżnej naiwności pomyślałem, że może się jakoś Betonowy Leszek ogarnie i wystawi sensownego kandydata wyborach prezydenckich. Wiadomo, że ów kandydat nie miałby najmniejszych szans (bo głównymi rozdającymi są PiS i PO), ale można było powalczyć o wynik lepszy od Napieralskiego z 2010 (13,68% głosów). Choćby dlatego, że lewicowy elektorat jest w Polsce od dłuższego czasu cholernie niezagospodarowany (a ludzie mają coraz bardziej dosyć duopolu PO-PiSowego). Okazało się jednak, że Leszek Miller chce popełnić spektakularne samobójstwo i ogłoszono kandydaturę dr Magdaleny Ogórek.
Wydaje mi się, że ogromna większość ludzi w momencie ogłoszenia kandydatury zadała sobie pytanie: „ale kto to jest ta Magdalena Ogórek?”. A potem niestety dowiedzieli się, kto zacz. Na głowę Leszka Millera wylano hektolitry błota. Najdelikatniejszym z zarzutów był ten, że Miller sobie po prostu jaja robi z wyborców i dlatego wystawił kandydatkę „z kapelusza”. Samo SLD usiłowało robić dobrą minę do złej gry i tłumaczyło wszem i wobec, że to dobra kandydatura, a jeśli ktoś się z tym nie zgadza, jest po prostu głupi i pewnie nie popiera lewicy. SLD przez większą część kampanii ukrywało Magdalenę Ogórek przed mediami. I jeśli mam być szczery – nie ma się czemu dziwić, bowiem kandydatka SLD jest tak jakby (eufemizując) „mało lewicowa”. Z ostatniego wywiadu we „Wprost” można się było dowiedzieć, że M.O. jako prezydent podpisałaby zarówno ustawę liberalizującą prawo aborcyjne, jak i tę całkowicie zakazującą aborcji. W dalszej części rozmowy powiedziała, że ludzi w sumie ta tematyka nie obchodzi (w domyśle – problemy światopoglądowe), bo ważniejsze jest bezpieczeństwo na granicy etc. I zupełnie umknął jej fakt, że jeśli ktoś głosuje na kandydata wystawionego przez (w teorii) LEWICOWĄ partię, to spodziewałby się po nim zachowań choćby odrobinę zbieżnych z lewicowością, do jakich należy np. wetowanie debilnych ustaw, które wymyślać sobie może prawica (zakazy in vitro, zakazy aborcji etc).
Tak na dobrą sprawę, jedynymi środowiskami, które potraktowały kandydatkę SLD poważnie, były środowiska stricte PiSowskie. To one opowiadały o „polowaniu na Ogórek” (które miało być wywołane obawą PBK przed utratą głosów). Kilka tygodni kampanii wystarczyło do tego, aby PiSowcy porzucili tę narrację z przyczyn oczywistych – kandydatka, która ma kilkuprocentowe poparcie nie jest zagrożeniem dla nikogo prócz SLD (które, według niektórych sondaży, może wylecieć z parlamentu po wyborach 2015). Co ciekawe, członkowie SLD chyba wreszcie zrozumieli, że (za przeproszeniem) dali dupy i nie ma sensu wmawianie ludziom, że „Magdalena Ogórek wejdzie do drugiej tury wyborów”, bo brzmi to cokolwiek żenująco.
Ciekaw jestem, jaki był zamysł SLD? Na co liczyła ta partia? Nie uwierzę w to, że w XXI wieku, w kraju, w którym jest olbrzymi, niezagospodarowany elektorat lewicowy, ktoś mógł pomyśleć „nie no, weźmiemy tę panią, bo co prawda nie ma nic wspólnego z lewicą, ale przynajmniej ładnie wygląda na zdjęciach”. Aczkolwiek mogę się mylić i być może Miller już tak bardzo się od rzeczywistości odkleił.
Janusz Palikot
Nad Januszem Palikotem pastwiłem się już jakiś czas temu. Przyznam szczerze, że nie rozumiem jego zachowania – bo jest ono cholernie nieracjonalne. Nie można bowiem po kilku latach zajmowania się trollingiem dziwić się temu, że ludzie traktują taką osobę jak trolla i mają duuuży dystans do tego, co taki delikwent mówi. Nie rozumiem też jego utyskiwań, że media go ignorują. Nawet gdyby była to prawda (a nie jest, bo jednak JP bywa w programach publicystycznych), to istnieje coś takiego jak media społecznościowe. Człowiek, który jest gotowy wydać grube pieniądze na kampanię, w dobie mediów społecznościowych może bez problemu ominąć embargo informacyjne (choćby za pomocą akcji viralowych). Tym niemniej, to nie owo mityczne embargo jest problemem Palikota – jest nim fakt, że praktycznie nikt go już nie traktuje poważnie.
I mniej więcej tak się prezentuje „lewica” w wyborach prezydenckich. Kandydować miały jeszcze Wanda Nowicka i Anna Grodzka, ale zostały pokonane przez logistykę i brak kadr – prócz chęci trzeba mieć jeszcze ludzi do zbierania podpisów. Dość powiedzieć, że lewicowy elektorat (do którego się zaliczam) ma prawo do wkurw***ia. Bo, co prawda, na wybory trzeba iść, tyle że nie ma na kogo głosować (znowu).
Maskotki
W kampanii nie mogło zabraknąć również kandydatów pełniących rolę maskotek. Grzegorz Braun, który zasłynął ostatnio obietnicami o „zabieganiu o broń jądrową dla wojska i intronizacji Chrystusa króla” (nawiasem mówiąc, retoryka pana Brauna trąci antysemityzmem na kilometr – ktoś powinien mu powiedzieć, że Jezus był Żydem; pewnie by się szybko z tego pomysłu wycofał...). Jest Adam Jarubas, którego dopisywałem do tej listy już po napisaniu notki (po prostu zapomniałem, że taki człowiek kandyduje). Pan Tanajno, o którym nie ma żadnych informacji, prócz tego, że kandyduje. Jacek Wilk, o którym wiadomo, że jest z KNP i kandyduje dlatego, że Korwin uciekł i założył kolejną partię.
Jest również reprezentant „siły, o której politykom się nie śniło” (czyli Ruchu Narodowego) – Marian Kowalski. To, że ma poparcie w granicach błędu statystycznego, jest doskonałym dowodem, że czego, jak czego, ale „przebudzenia narodowego” nikt się nie musi obawiać. Piszę o tym dlatego, że jeszcze nie tak dawno temu media straszyły wszystkich dookoła „brunatnym przebudzeniem i odrodzeniem faszyzmu”. Narodowcy startując w eurowyborach liczyli na 500 tysięcy głosów – skończyło się blamażem i 98.626 głosami (nie wiem, jak ostatecznie poszło RN w wyborach samorządowych [bo PKW], ale pewnie nielepiej) . Dość powiedzieć, że narodowcy ZNACZNIE przeszacowali swoje możliwości. Biorąc pod rozwagę fakt, że przeciętny wyborca Ruchu Narodowego z chęcią przypieprzyłby mi kijem baseballowym w potylicę (za to, że jestem „zdrajcom ojczyzny” bo prowadzę lewackiego bloga), jakoś niespecjalnie mi ich szkoda.
I na tym można zamknąć temat maskotek.
Krul Korwin
Pamiętam szał kucerii, która świętowała wynik wyborów do Europarlamentu. Pamiętam też dyskusję z jednym młodym jej przedstawicielem, który przekonywał mnie o tym, że teraz Krul wreszcie pokaże na co go stać i poparcie będzie mu stale rosnąć. Trochę racji w tym było – Korwin pokazał na co go stać, jak przypieprzył Boniemu. Jeśli sprawa skończy się wyrokiem skazującym, będzie to koniec politycznej kariery „kandydata młodych”. Ale to tylko dygresja. Korwin nie ma najmniejszych szans w wyborach prezydenckich. Ogromna część społeczeństwa traktuje go jak klauna estradowca, który lubi drzeć japę stojąc na mównicy zbitej ze skrzynek po pomidorach. Ma, co prawda, swoich wiernych wyznawców, ale to mu nie wystarczy.
Nietrudno zgadnąć, że przytulony do Korwina Wipler liczy na to, że dobry wynik w wyborach prezydenckich przełoży się na wynik w wyborach parlamentarnych (bo jeśli się nie przełoży, poseł będzie musiał sobie znaleźć inne zajęcie). Tylko że to jest, w mej skromnej opinii, myślenie magiczne. Kiepski wynik w wyborach samorządowych sugeruje, że sukces na miarę wejścia do PEU raczej się nie powtórzy. Problemem Korwina (tak jak Ruchu Narodowego) jest brak kadr (gimnazjalistów nie wliczam) i to, że nie będzie miał sensownych kandydatów do sejmu. W tej chwili sondaże opierają się na tym, że partia nazywa się KORWIN. W momencie, w którym zacznie się kampania i okaże się, że na listach wyborczych KORWINA pojawią się jakieś ogórki (bez skojarzeń), poparcie może mu w magiczny sposób spaść.
Skąd pomysł, że KORWINowi nie starczy kandydatów? Choćby stąd, że zaliczył porażkę w wyborach samorządowych. I nie mam tu na myśli wyborów do rad miejskich/gminnych i prezydentów miast (bo to jest naprawdę poważne wyzwanie logistyczno-kadrowe dla dużej partii; małe, „miejskie” komitety mają lepiej, bo martwią się tylko i wyłącznie o jeden region). Chodzi o wybory do sejmików, które zakończyły się dla KNP (ówczesna partia JKM) totalną klęską. Sam Korwin tłumaczył to tym, że „jego wyborcy chcą zmieniać świat, a tego nie da się zrobić na szczeblu samorządowym”. Abstrahując już od faktu, że jest to wypowiedź godna PZPR-owca z krwi i kości, który wierzy tylko i wyłącznie we władzę scentralizowaną – była to nieudolna próba zamaskowania problemu kadrowego. JKM nie był w stanie znaleźć sensownych kandydatów na listy do 16 województw. Jak więc poradzi sobie w sytuacji, w której trzeba znaleźć kandydatów do 41 okręgów wyborczych? Zważywszy na to, że ma przy sobie jedynie armię kuców i Wiplera, śmiem twierdzić, że sobie nie poradzi.
Paweł Kukiz
Dla wielu ludzi wskoczenie (póki co w sondażach) Pawła Kukiza na 3 miejsce w wyścigu prezydenckim było niemałym szokiem. No, bo jak to? Jakiś frajer, bez zaplecza ląduje na 3 miejscu? A gdzie spece od kreowania wizerunku, gdzie gruby szmal na badania focusowe, sondażowe etc.? Gdzie treningi komunikacji (które sprowadzają się w sumie do tego, że z polityka robi się drona, reagującego wyuczonymi kwestiami na konkretne hasła)? Przyznam, że na samym początku (kiedy Kukiz ogłosił swój start) jakoś tak nieszczególnie chciało mi się wierzyć w to, że będzie miał wynik dużo lepszy niż „Typowy Marian” z Ruchu Narodowego. Tyle że bardzo szybko dotarło do mnie to, że Kukiz jest jedynym kandydatem, z którym mogą się utożsamiać „wkurwieni” (staram się nie nadużywać wulgaryzmów, ale to słowo doskonale oddaje stan emocjonalny wyborców Kukiza). W wyborach 2010 sporo ludzi głosowało na Napieralskiego, bo mieli dosyć sytuacji, w której zmusza się ich do głosowania na dwóch „zawodników wagi ciężkiej” (Kaczyński vs Komorowski). 5 lat później ludzie mają jeszcze bardziej dosyć duopolu PO-PiS i wiadomym było, że ktoś ten elektorat zagospodaruje. SLD się nie nadawało (bo Ogórek), Palikot już od jakiegoś czasu się nie liczy, JKM jest dla wielu ludzi klaunem-estradowcem o absolutnie niestrawnej retoryce, Marian Kowalski kojarzy się z kibolem. Na kogo więc mają głosować wkurwieni?
Jest jeszcze jeden czynnik, który decyduje o tym, czy polityka traktujemy przychylnie, czy też jak pacynkę. Czynnikiem tym jest autentyczność. I w tym przypadku Kukiz wypada najlepiej. Komorowski i Duda to wysokiej klasy produkty sztabowe (temu drugiemu sporo brakuje do PBK, ale w PBK zainwestowano już znacznie więcej), Magdalena Ogórek non stop klepie swoje formułki, JKM jest estradowcem, a autentyczność Mariana Kowalskiego może się zamknąć w tym, że dla wielu osób jest autentycznym dresiarzem. Kukiz, co prawda, zawiesił się na JOWach i często się zacina w trakcie wywiadów, ale sporo ludzi woli takiego „zacinającego się” polityka od kogoś, kto recytuje z pamięci swoje hasełka (które spece od treningów erystyki kazali mu wykuć na blachę), nie mające nic wspólnego z pytaniem.
Osobną kwestią jest to, co się będzie działo z inicjatywą Kukiza w wyborach parlamentarnych. Moim zdaniem – pokona go logistyka. Wybory prezydenckie można oprzeć na jednym nazwisku, wyborów parlamentarnych się już nie da. Palikot doskonale sobie zdawał z tego sprawę i dlatego miał w 2011 roku na listach wyborczych sporo znanych nazwisk. Insza inszość to fakt, że Kukiz idzie do wyborów prezydenckich bez programu. Nie czynię mu z tego powodu zarzutów (bo prawda jest taka, że choć inni kandydaci mają programy, to i tak w razie zwycięstwa mieliby je w dupie). Jednakże nie da się iść do wyborów parlamentarnych mając program, który zamyka się w trzech literach: JOW. Nawet bajkopisarz JKM o tym wie i dlatego zawsze ma „program” (cudzysłów użyty z rozmysłem). Mnie z Kukizem mocno nie po drodze. Nawet gdybym „nie znał człowieka”, sam fakt nawiązania (albo prób nawiązania, bo akurat się pokłócili) współpracy z JKM sprawia, że nie zamierzam oddawać na niego głosu. Tym niemniej – nie będę mu odmawiał skuteczności w pozyskiwaniu wyborców.
Waga ciężka – Gajowy vs Człowiek Episkopat
Jeszcze przed ogłoszeniem nazwisk kandydatów wiadomo było, że jeśli dojdzie do drugiej tury, Bronisław Komorowski zmierzy się w niej z kandydatem PiS. Po tym, jak PiS wystawił Andrzeja Dudę, część „analityków” (niepokornych etc.) uznała, że to celowa robota. Zaczęto budować narrację „PiS wybrał polityka z dalszych rzędów, bo ktoś musi przegrać z Komorowskim, a ten to przynajmniej nie pociągnie partii w dół”. Jak widać, do głowy im nie przyszło, że w dzisiejszych czasach, dysponując odpowiednimi środkami na specjalistyczne szkolenia i tabun specjalistów, można bez problemu przerobić wizerunkowo polityka z ostatniego rzędu w męża stanu.
I tak też się stało. Andrzej Duda, który do niedawna miał znikomą rozpoznawalność, dzisiaj jest przez wiele osób uważany za potencjalnego wybawcę Polski. I żaden z reprezentantów „żelaznego” elektoratu Dudy przez moment nie zastanowi się nad tym, jak to się stało, że taki wspaniały polityk tak długo siedział cicho i usłyszeli o nim dopiero wtedy, gdy Jarosław Kaczyński zdecydował o wystawieniu go jako kandydata na prezydenta.
Gdyby porównywać działania sztabów (PO i PiS) li tylko na podstawie tego, jak prezentują się (wizerunkowo) kandydaci, trzeba by uznać wyższość fachowców PiSowskich. To oni zrobili z jakiegoś prawdziwka męża stanu. Sztabowcy PO natomiast? No cóż, zachowują się cokolwiek nonszalancko i, generalnie rzecz ujmując, nie traktują Dudy poważnie. Ok, jest sobie tam jakiś PiSowski kandydat, śmiga po Polsce, opowiada dyrdymały, ale on sobie może skakać, a i tak to my wygramy. Ciężko się na pierwszy rzut oka dopatrzyć przyczyn takiego zachowania. Bronisław Komorowski jeździ po kraju i rzuca jakieś teksty o specjalistach od kur, na jego koncie twitterowym pojawiają się teksty godne Paulo Coelho, wk***wił wielu ludzi swoimi wypowiedziami dotyczącymi myślistwa i tak dalej, i tak dalej. Dlaczego więc wciąż ma wysokie poparcie (a jego sztab ma „tak bardzo wy***ne”)?
Dlatego, że wynik wyborów nie zależy od żelaznych elektoratów. O zwycięstwie (bądź przegranej) decyduje to, na kogo zagłosuje lewicowy elektorat. Jeśli komuś się wydaje, że to karkołomna teza, to niech mi łaskawie odpowie, czemu Jarosław Kaczyński mizdrzył się do lewicy przed drugą turą wyborów w 2010 roku? Czemu opowiadał, że Oleksy to „socjaldemokrata średnio-starszego pokolenia”? Czemu mówił, że „on już nie będzie używał określeń takich jak postkomuna”? Czemu Jarosław Kaczyński opowiadał (już w trakcie kampanii 2015), że PiS ma „gotowy plan pozyskania elektoratu Magdy Ogórek”? Co prawda, wygłupił się nieco (bo sztabowcy PiS nie przewidzieli, że M. Ogórek aż tak bardzo przydołuje w sondażach), ale wiadomo, że chodziło mu o elektorat lewicowy. Beata Szydło też wspominała, że „PiS przejmie elektorat lewicy”. PiS-owcy może nie są geniuszami strategii, ale doskonale pamiętali, czemu zawdzięczali zwycięstwo w wyborach prezydenckich 2005. Mianowicie temu, że lewica oddała swój głos na Lecha Kaczyńskiego albo zagłosowała nogami i nie poszła głosować na Tuska. Przesądziła tzw. „sprawa Cimoszewicza” i to, że Borowski został wystawiony jako kandydat rezerwowy. A jeśli ktoś w to nie wierzy, niech sobie porówna frekwencję z wyborów prezydenckich 2000 (61,12%) i 2005 (49,74% w pierwszej i 50,99% w drugiej turze). A przecież można się było spodziewać frekwencji porównywalnej z tą z 2001 roku (a nawet wyższej), bo PO z PiSem używało duszosztypatielnej retoryki o zbudowaniu nowej Polski (IV RP) etc., etc. Warto również pamiętać o tym, że Lech Kaczyński dystansował się od „afery Cimoszewicza”. Donald Tusk nie mógł, bo to jego kumpel (Konstanty Miodowicz) tę aferę rozkręcił.
PiSowcy zdają sobie sprawę, że do zwycięstwa potrzebują głosów „lewactwa” (którym na pokaz tak bardzo gardzą w trakcie trwania kadencji). PO również sobie z tego zdaje sprawę i w ten właśnie sposób dotarliśmy do sedna sprawy. PiS „ma plan pozyskania elektoratu lewicowego”, a PO swój własny plan realizuje już od jakiegoś czasu. Sprawę antyprzemocówki przeciągano bardzo długo. Dziwnym trafem – została ona klepnięta przed wyborami prezydenckimi. Czy powinno dziwić, że głosowanie nad in vitro też wypadło przed wyborami? Dodajmy do tego jeszcze skrajny kretynizm PiSu w postaci projektu ustawy zakazującej in vitro i nonszalancką wypowiedź kandydata Dudy, który z rozbrajającą szczerością powiedział, że jego stanowisko w temacie in vitro jest zgodne ze stanowiskiem Episkopatu. Rzeczony Episkopat usiłował pokrzykiwać na PO i wymusić na jej politykach posłuch, ale te głosy zostały olane (zarówno w temacie antyprzemocówki, jak i in vitro). Nie olał ich natomiast kandydat Duda, który antyprzemocówkę nazwał „lewacką” i powiedział, że nigdy by jej nie podpisał. Zapewne zupełnym przypadkiem przedostatni spot PO (przed pierwszą turą) nawiązywał do tego, że Andrzej Duda w 2012 roku podpisał się pod projektem ustawy zakładającej karę więzienia za stosowanie in vitro Takim samym przypadkiem były wtręty PBK o tym, że nie chce być prezydentem sumień i że on chciałby Kościoła, który nie angażuje się w spory polityczne.
I teraz zadajmy sobie pytanie – czyj sztab bardziej dał dupy? Duda z gracją hipopotama wpadł we wszystkie pułapki, które na niego zastawili sztabowcy PO i jeśli uznamy, że „sztabowcy PO to debile”, to będziemy musieli się pogodzić z tym, że „sprytni i przebiegli” sztabowcy PiSu zostali ograni przez debili. Bo brutalna prawda jest taka, że Duda przegrał walkę o lewicę zanim ją na dobre rozpoczął. Choć, tak po prawdzie, każdy z kandydatów PiSu dostałby dokładnie taki sam łomot (bo przecież nie mógłby powiedzieć, że ma w dupie zdanie Episkopatu i będzie popierał in vitro).
Ktoś może podnieść argument „no dobra, PO weźmie lewicę światopoglądową, ale jest przecież lewica gospodarcza (konserwatywna światopoglądowo), a tej bliżej będzie do Dudy niż do Komorowskiego”. Pełna zgoda, tyle że na tę część lewicowego elektoratu PO nigdy nie liczyło. Mało tego, sam fakt forsowania przez PO debat światopoglądowych sugeruje, że wbrew utyskiwaniom prawicy (która zawsze przy okazji takich debat wylewa morze jadu na „lewactwo”, a potem będzie drzeć mordę o tym, że „to temat zastępczy”), istnieje w społeczeństwie zapotrzebowanie na tego rodzaju debaty. Dowody? Około 90% Polaków popiera konwencję antyprzemocową, a ponad 80% popiera in vitro. Prawica, rzecz jasna, może sobie burczeć o tym, że „ludzie popierają antyprzemocówkę, bo jej nie rozumieją”, ale po pierwsze – jest to zwykła racjonalizacja, a po drugie – przed wyborami nie ma to znaczenia. Nawet jeśli prawica będzie chciała prowadzić akcję „reedukacyjną” i wciskać ludziom idiotyzmy, których w konwencji nie ma, to nie da się tego zrobić w kilka tygodni.
PO udało się doprowadzić do sytuacji, w której ludzie szczerze nieznoszący Gajowego (bo jest konserwą), będą na niego głosować dlatego, że Andrzej Duda w pocie czoła (swego i sztabowców) zapracował sobie na łatkę fanatyka religijnego. Poza tym, nikt nie wie, jak się potoczą wybory parlamentarne. Jeśli PO je przegra to PiS może (a raczej musi, bo tym razem KEP nie odpuści) rozpocząć ofensywę ustaw światopoglądowych np. unieważnienie ratyfikacji antyprzemocówki, o ile to możliwe, zakaz sprzedaży pigułek „dzień po”, zakaz edukacji seksualnej, zakaz aborcji i może jeszcze jako bonus karanie za „homopropagandę”. Jeśli PiS weźmie wszystko (prezydenta i parlament) tego rodzaju ustawy przejdą bez problemu. Jeśli z kolei PO weźmie prezydenturę a PiS parlament – prezydent bez problemu zawetuje tego rodzaju podrygi, a odrzucenie prezydenckiego weta wymaga 3/5 głosów. W kontekście powyższego jestem bardzo ciekaw sposobu, w jaki PiS chce przejąć elektorat lewicowy.
Okiem lewaka
Z mojego, lewackiego punktu widzenia – te wybory prezydenckie to jakieś nieporozumienie. W kraju, w którym kupa ludzi jest wk**wiona tym, co się dzieje (kiepskie warunki bytowe, niedziałający system edukacji, rzeź na rynku pracy, coraz większe obciążenia i daniny, które „wsiąkają” nie wiadomo gdzie, gigantyczna emigracja zarobkowa etc., etc.) nie ma ani jednego kandydata lewicowego. O głosy lewicy powalczą w drugiej turze konserwatywny koniunkturalista z fanatykiem religijnym (który przy okazji jest demagogiem). I sam nie wiem, kto z tego duetu jest gorszy. Gdyby lewica miała jakąś sensowną partię w parlamencie i kandydata na króla cebuli, który mógłby liczyć na 20% poparcia, nikt by sobie z lewicowym elektoratem tak nie pogrywał. W sytuacji, w której lewicę w Parlamencie reprezentuje dogorywające ugrupowanie Janusza Palikota i konserwatywne SLD – jesteśmy (my, lewacy) skazani na wybieranie tego, dzięki komu będzie mniej przeje***ne.
Po wyborach parlamentarnych 2011 w internecie pojawiło się zdjęcie karty wyborczej z kandydatami do senatu, na której ktoś narysował penisa (rzecz jasna, typowo „szkolną” kreską) i dopisał „karny k**as za ch***wych kandydatów”. Choćbym nie wiem jak długo myślał, lepszego podsumowania wyborów prezydenckich 2015 nie wymyślę.
Sorry, taki mamy klimat.
Brawo! Doskonale się czytało. Dziękuję ;)
OdpowiedzUsuńZastanawia mnie ten "olbrzymi, niezagospodarowany elektorat lewicowy" to czymś poparte założenia czy tylko pobożne(lub nie) życzenia autora?
OdpowiedzUsuńBo kolejne głosowania i sondaże świadczą o tym że mamy głównie centro-prawicowy obyczajowo, pro-kapitalistyczny elektorat. Palikot(jak do tej pory najskuteczniejszy) nie zajechał daleko na wózku lewicowym obyczajowo, Zieloni narażają się na śmieszność nie mogąc zarejestrować list czy kandydatki na prezydenta, partia kobiet to teoria i to tyle?
Kukiz, Braun, Narodowcy z Kowalskim czy nawet KNP bez Korwina dają radę i potwierdzają tezę że jest elektorat niezagospodarowany ale prawicowy.
Według mnie lewica w Polsce to promil, który wierzy w mityczny wielki elektorat lewicowy i "zniebozstąpienie" poważnej i autentycznej partii która wszystko zmieni.
Jeśli lewica to faktycznie taki promil - to po cholerę sztaby PO i PiS się o niego biją? Jaki jest sens bicia się o promil, skoro więcej mogliby uzyskać bijąc się o "niezdecydowanych" (którzy rzecz jasna - nie są lewicowcami bo lewica to promil).
UsuńZniebozstąpienia partii nie będzie - bo to by sugerowało, że jakieś tuzy się znajdą i "une nas poprowadzą". Jeśli już pojawi się takowa partia - to będzie ona wynikiem wkurwu oddolnego.
I bym bardzo prosił bez bajeczek o tym, ja kto w Polsce zapotrzebowanie na prawicę jest. Prawica sobie owo zapotrzebowanie sama wypracowała. W jaki sposób? O kwestiach językowych sporo już napisano, ale wystarczy porównać książkę "Myśli nowoczesnego endeka" z "Prześnioną rewolucją", żeby zrozumieć gdzie leży problem lewicy.
To nie jest tak, że "lewicy nie ma" - tylko nie ma komu z nią rozmawiać.
Ale czy PiS i PO się faktycznie bije o lewicę? Jak na mój gust to tylko maskuje swoje wąsy nieco, coby nie straszyć przed wyborami radykalizmem. Czysty pragmatyzm polityczny a przynajmniej ja tam walki o lewicę nie widzę.
UsuńPartie "wkurwu oddolnego" powstają i są one prawicowe, niezbyt silni ale stabilni Narodowcy, coraz silniejszy Korwin, Kukiz czy Demokracja Bezpośrednia. Można ich ignorować ale wystawiają listy, kandydatów na prezydenta i działają. To nie bajki tylko realia, niezależnie co o nich się myśli i i uważa. Na lewicy tego nie widać, więc znów gdzie to zapotrzebowanie?
Chyba że mówimy cały czas o ludziach których polityka nie interesuje i którzy głosują pod wpływem chwili i kaprysu czy potrzeby. Tyle że nazywanie ich elektoratem lewicowym to według mnie błąd bo brak mu jakiejkolwiek stabilności. Mało tego w ten sposób nie zbuduje się w ten sposób żadnej sensownej platformy tylko ludzi z łapanki jakich miał Palikot.
Oczywiście że z czasem sytuacja się może zmienić i może powstać miejsce na lewicę ale przynajmniej ja pisałem o tym co jest a nie co może być.
Skoro Kaczyński mówi o zabieganiu o elektorat lewicy (potem powtarza to Szydło) i skoro PO - siepie przed samymi wyborami światopoglądowe ustawy (antyprzemocówka i In vitro), to chyba nie po to, żeby (za przeproszeniem) wkurwić prawicowy elektorat (którego jest Twoim zdaniem więcej), tylko po to, żeby pozyskać lewicowy. Skoro w Polsce "dominuje" prawica - czemu jeszcze nie doczekaliśmy się zakazu aborcji, in vitro, sprzedaży pigułek dzień po (etc)? PO swoją retoryką sięga po elektorat antyklerykalny (i nie ma bata - w naszych realiach oznacza to raczej lewicę) a PiS sięga po elektorat lewicowy gospodarczo (choć nie do końca ogarnięty - bo większość obietnic PiS - nie da się zrealizować).
UsuńNarodowcy są stabilni o tyle, że składają się z od dawna istniejących formacji - ich podwójny blamaż wyborczy sugeruje, że raczej nie będą liczącą się siłą (nie bez wsparcia Kościoła - a ten już ma kogo popierać).
Jeśli dla Ciebie definicję lewicowca wyczerpuje tylko i wyłącznie redaktor Krytyki Politycznej - to faktycznie kiepsko to wygląda. Tylko że jest sporo ludzi o poglądach lewicowych - którzy nie słyszeli o Kry Polu (a jeśli słyszeli - to maja go w dupie).
Sporo ludzi (jak dużo - tego nie wiem) ma lewicowe poglądy ale nie ma na kogo głosować (bo nie utożsamia się z żadną partią). To co Ty nazywasz "niestabilnością" - jest przejawem wkurwienia. Bo ostatnim razem "lewicowym" kandydatem na prezydenta był bezbarwny Napieralski - który spieprzył kampanie okrutnie - a mimo to miał bardzo dobry wynik.
Teza o "braku lewicy" w kraju, w którym prawica (i quasi liberałowie) wrzucają w swoje programy lewicowe postulaty - jest cokolwiek brawurowa.
Serio widzisz w PO zabiegi o lewicę? Ja po ich 8 latach rządów i zlewaniu na lewicowość obyczajową, układania prawa pracy pod przedsiębiorców, podniesieniu VAT i stworzenia raju dla firm lichwiarskich/windykatorskich tego nie widzę. Platforma zakrywa wąs walcząc o elektorat centrowy strasząc PiSem i resztą.
UsuńZresztą czym innym jest lewicowa partia nadająca ton społeczno-gospodarczo-obyczajowy a czym innym centro-konserwatywna partia odcinająca się od kompletnych radykałów ale przeciwna też wszelakim zmianom typowo lewicowym.
Nie wiem czy istotne jest co wyczerpuje znamiona elektoratu lewicowego a co nie, ja widzę po prostu efekty braku takowego. Brak partii, przywódców i sukcesów a obecność i powstawanie ich po prawej stronie(choć wydawałoby się że miejsca tam już nie ma)
Cóż pozostaje mi pogratulować optymizmu i wiary w odrodzenie lewicy, ja widzę jej zanik i dalszą narrację konserwatywno-liberalną, co nie jest wynikiem ignorowania elektoratu a właśnie jego odzwierciedleniem.
Pozdrawiam i dziękuję za dyskusję.
Owszem widzę to, że duże partie zabiegają o lewicę. Gdyby lewica (o wymiar społeczny chodzi) aż tak bardzo zdychająca - PO nie odważyłoby się na poruszanie problemów "światopoglądowych" przed wyborami. Z bardzo prostej przyczyny - byłoby to skrajnie nieopłacalne.
UsuńPoza tym - ja nigdzie nie napisałem, że PO i PiS zabiegają o głosy lewicy w trakcie trwania kadencji. Owe partie przypominają sobie o lewicowych wyborcach w trakcie kampanii wyborczych. A wyborcy często decydują się na głosowanie na owe partie (lewica światopoglądowa - głównie na PO) bo nie mają na kogo oddać głosu.
Dodaj do tego bezczelność liderów lewicowych (lewicowych w teorii, tym niemniej) formacji, którym wydawało się, że niezależnie od tego co zrobią - głosy lewicy mają w kieszeni a o trzymasz elektorat, który czeka na powstanie jakiejś sensownej inicjatywy. A takowa się prędzej czy później pojawi (choć pewnie trzeba będzie poczekać do kolejnych wyborów parlamentarnych).
Możesz mi wierzyć (albo nie) - daleki jestem od optymizmu w tej kwestii.
Również pozdrawiam i dziękuję za dyskusję.
W pierwszej turze wygrał PiSowy kandydat. Jezu.
OdpowiedzUsuńO.