Poprzednią notkę zakończyłem
pytaniem o to, czemu bossowie fanatyków (nazwisk już nie będę
powtarzał, bo są one ogólnie znane) tak śmiało sobie poczynają.
Dlaczego kościół zagroził rządowi „wojną”, jeśli rząd
zacznie „majstrować przy ustawie antyaborcyjnej” (nie udało mi
się znaleźć źródeł, ale tego rodzaju „wojenna” retoryka ze
strony kościoła pojawiła się niemalże zaraz po wygranych przez
PO wyborach – tzn. tych pierwszych)? Wszak w interesie kościoła
powinna leżeć współpraca z rządem. Czemu Bossowie zamiast
spróbować łagodnej retoryki, która jest o wiele bardziej
skuteczna od ostrej - bo nie zniechęca „niezdecydowanych” -
stosują tę drugą właśnie? W przypadku tematu aborcji jest to
szczególnie widoczne. Obrazkiem można zaszokować, ale jego
oddziaływanie jest krótkotrwałe. Szokowanie jest na dłuższą
metę nieskuteczne, bo nie można cały czas robić tego w ten sam
sposób. Dlatego też bossowie starają się cały czas szokować
różnymi metodami. Ku uciesze swoich fanów (będących niemalże
ich wyznawcami), prześcigają się w krytykowaniu tych, którzy maja
inne zdanie w temacie aborcji. Terlikowski osiągnął już niemalże
perfekcję – nikt, kto nie jest zacietrzewionym „prolajferem”,
nie jest w stanie czytać jego celebryckich wypocin nie odczuwając
jednocześnie chęci rzucenia monitorem o ścianę. Tego rodzaju
zachowanie sprawia, że czytają go tylko ci, którzy mają takie
same poglądy jak on – a co za tym idzie, do jego wypowiedzi mało
kto się odnosi. Czasem ktoś udaje, że próbuje dyskutować z
Terlikowskim, ale kończy się to tak jak jego ostatnia wymiana
uprzejmości z Maziarskim. Pod koniec której Maziarski poprosił,
żeby jednak nie krytykować Terlikowskiego, bo to fajny facet jest.
Ja widzę dwie przyczyny (równie
ważne), dla których bossowie sobie tak folgują. Pierwsza to ta, że
łagodna retoryka – choć skuteczna - nie zapewnia rozgłosu.
Cejrowski, będąc grzecznym ewangelistą, nie mógłby liczyć na
rozgłos, który jest mu niezbędny – bez rozgłosu książki będą
się gorzej sprzedawać. A tak – ma chłop darmową reklamę.
Hołownia mógłby być nieco mniej zarozumiały, ale wtedy nie byłby
tak bardzo rozchwytywany przez media. I tak dalej, i tak dalej.
Druga przyczyna jest banalnie prosta.
Robią to, bo mogą. Społeczeństwo się nie buntuje przeciwko temu,
choć nie zgadza się z opiniami wszystkich tych panów, którzy są
zwolennikami całkowitego zakazu aborcji, antykoncepcji, mieszkania
ze sobą przed ślubem etc. Mainstreamowi są oni na rękę, bo
wystarczy zacytować , a klikalność w Internecie wzrasta.
Publicyści nie bardzo wiedzą jak dyskutować z „argumentami”
kogoś, kto kategorycznym i nieznoszącym sprzeciwu tonem plecie o
tym, że powinniśmy postępować tak, a nie inaczej, bo bóg tego od
nas chce. I jeśli naruszyłem czyjeś uczucia religijne tym zdaniem
to bardzo mi przykro, ale skoro człowiek nie jest w stanie „poznać”
boga, to w jaki sposób Terlikowski & co. mają pewność, że to
co mówią/piszą jest w 100% zgodne z wolą boską?
Pozwolę sobie w tym miejscu na małą
dygresje (kolejną ;)) Pewnie już opisywałem ów casus, ale nie
zaszkodzi przypomnieć. „Znajomy-znajomej”, osoba wierząca,
praktykująca, uczęszczająca na spotkania młodzieży katolickiej,
będąca „pro life” (owa osoba podpisała nawet petycję – tę
dotyczącą „dużej książki o aborcji”) napisała u siebie na
FB coś, od czego mi się nieco włos na głowie zjeżył. Tajemnicą
nie jest dla nikogo to, jakie zdanie na temat pigułki mają
fanatycy. No jest zła i tyle. Ów osobnik (nazwiska nie podam)
również ma takie zdanie - zalinkował artykuł dotyczący tego, że
pigułka może zwiększać ryzyko zatoru, który może doprowadzić
do zgonu. W artykule stało o odszkodowaniach od firmy
farmaceutycznej (bo zator zabił kilka osób) itd. No i nie byłoby w
tym fakcie nic zdrożnego – wszak artykuł zgodny z „jedyną
słuszną linią”, gdyby nie to, jakim komentarzem go opatrzył.
Było to „ojej, kto by pomyślał, że pigułka jest szkodliwa”.
Przypomnijmy: wierzący katolik, „pro life” skomentował artykuł
dotyczący śmierci -nastu osób (albo i –dziesięciu, nie
pamiętam) - „ojej”. Jedyne, co było dla tego osobnika ważne,
to to, że „miał rację”! A to, że ktoś umarł – czort z
tym! Napisze się ironiczny komentarz i wszystko będzie super.
Innymi słowy - „chronimy i szanujemy wszelkie życie, ale baba co
bierze pigułkę jest głupia i możemy się z niej śmiać, jak
umrze!”
Do tego rodzaju zachowań doprowadza
owa deklarowana niezachwiana pewność siebie, którą prezentują
bossowie. „Szaraczki-fanatycy” tacy pewni niczego nie są i z
radością powitają wszystko co jest zgodne. Ktoś umarł? To bardzo
dobrze! Wreszcie mamy potwierdzenie! Jeśli ktoś jest czegoś pewien
(przykładowo tego, że grawitacja działa), nie będzie z radością
wklejał na swojego FB zdjęć ludzi, którzy wyskoczyli z 10 piętra
i komentował „HA! A jednak miałem rację!”. Że przykład z
grawitacją jest przejaskrawiony? W kontekście bezrefleksyjnej wiary
„szaraczków” w to, co mówią bossowie, przykład grawitacji
jest moim zdaniem za mało „kolorowy”. Jednakże trudno znaleźć
przykład, który w pełni będzie odzwierciedlał ośli upór i
ślepą wiarę w to, co z siebie wyrzucają bossowie. Taki szaraczek
nie ma łatwego życia. Z jednej strony bowiem bossowie grzmią, że
pigułka zabija, Frondzia podrzuca odpowiednie smakowite artykuły, a
z drugiej strony sporo kobiet pigułek używa i jak na złość nic
się im nie dzieje...
Ale to tylko taka dygresja, rzecz jasna
tendencyjna - jak wszystko inne u mnie - mająca na celu pokazanie
(rzecz jasna na jednostkowym przykładzie), że woda z mózgu jaką
robią ludziom bossowie, czasem daje efekty w rodzaju „głęboko
wierzącego katolika”, który żartuje sobie ze śmierci „tych co
nie słuchali”. Bo takiemu człowiekowi - w tym konkretnym
przypadku - wszystko co złe spotka kobietę biorącą pigułki. To
rodzaj niemalże „boskiej sprawiedliwości”.
Powróćmy do argumentu „bo mogą”.
Tutaj bowiem w pełnej krasie widać w jaki sposób bossowie
postrzegają tolerancję i jak ją wykorzystują do swoich celów.
Społeczeństwo – większa jego część, która się z poglądami
bossów nie zgadza – toleruje ich wybryki i nie mówi głośno
tego, co o tychże wybrykach sądzi. Że przesadzam? Że kraj
katolików? To jak wytłumaczyć, że ogromna większość
społeczeństwa nie popiera wymarzonego i upragnionego przez
Terlikowskiego całkowitego zakazu aborcji? Tak samo rzecz się ma z
terminacją ciąży będącej wynikiem gwałtu. Ale co tam aborcja.
Bossowie mają ściśle określone zdanie na temat antykoncepcji,
które to zdanie większość społeczeństwa ma w głębokim
poważaniu. Czemu więc to samo społeczeństwo nie buntuje się
przeciwko filozofii miłości w wykonaniu bossów? Czemu tak mało
ludzi protestowało przeciwko obwoźnemu horror show (sławetna
„wystawa antyaborcyjna” obwożona po całym kraju)? Czemu nie
udało się zebrać odpowiedniej ilości podpisów pod akcją „tak
dla kobiet” (skoro 44% ludzi w Polsce jest zdania, iż przerwanie
ciąży do 12 tygodnia powinno być dopuszczalne i zależeć od
decyzji kobiety)? Czemu większość milczy?
Dlatego, że mniejszość sterowana
przez bossów osiągnęła coś, co wydaje się być prawie
niemożliwe. Tej mniejszości udało się zawrzeszczeć wszystkich
dokoła. Udało się doprowadzić do tego, że większość boi się
ostracyzmu. Bossom udało się zaprowadzić w naszym kraju coś, co
można określić mianem terroru semantycznego połączonego z
etykietowaniem. Każdy, kto nie jest z nimi, jest: mordercą,
złodziejem, bolszewikiem, Żydem, masonem (czasem cyklistą), chorym
człowiekiem, nieukiem, komunistą etc. Katolicy nieutożsamiający
się z bossami są w jeszcze gorszej sytuacji, bowiem wystarczy jedno
złe (z punktu widzenia bossów) słowo wypowiedziane publicznie żeby
boss uznał, że ktoś już nie jest katolikiem (casus Komorowskiego
i ekskomuniki, której się domagał dla niego Terlikowski). Są też
ludzie, którzy po prostu nie słuchają tego, co mają do
powiedzenia bossowie - tzn. nie są w najmniejszym stopniu
zainteresowani ich retoryką (bo „nie mają zdania” w temacie
danym). Owa swoista znieczulica doprowadza do tego, że bossowie
ogłaszają wszem i wobec, że przemawiają w imieniu większości. I
trudno mieć do nich pretensje o to. Wiedzą, że sytuacja nie będzie
trwała wiecznie – chcą więc wydrzeć dla siebie jak najwięcej
(w wymiarze stricte monetarnym). A że przy okazji sami przykładają
rękę do demonizowanej laicyzacji? To już nie ich problem.
Wspomniałem już o publicystach,
którzy nie bardzo wiedzą jak dyskutować z bossami. Nie wiem, czy
wynika to z pewnych problemów natury argumentacyjnej (jak dyskutować
z kimś, kto powołuje się na niepodważalny autorytet)? Czy też ze
zwykłego lenistwa intelektualnego – „a po cholerę z oszołomami
rozmawiać, ludzie swoje wiedzą!”. Czy też może chodzi o to, że
bossowie są wymagający –być może prezentują zbyt wysoki poziom
aby publicyści lewej strony umieli sobie z nimi poradzić? Czy też
po prostu brakuje nam elit. Takich elit, których przedstawiciele nie
bali by się złapać za bary z Hołownią i zrobili z niego sieczkę
(w wymiarze argumentacyjnym rzecz jasna). Przykład Hołowni nie jest
tu przypadkowy – wszak to on twierdził (w swej książce pt. „Bóg,
życie i twórczość”), że jego argumenty są zawsze skuteczne. I
chyba miał rację bowiem nikt jeszcze nie rzucił mu wyzwania. Tym
niemniej, efektem tego „lenistwa” oponentów bossowskich jest
supremacja bossów w debacie publicznej. Z której to supremacji
korzystają gdy „zauważą”, że ich wiara, uczucia religijne
itp. są zagrożone.
Współczesnymi „zagrożeniami” dla
kościoła zajmę się w kolejnej części „cyklu fanatycznego”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz