Siedziałem sobie spokojnie i pisałem sobie grzecznie tekst o lewicy, ale się nagle zorientowałem, że trochę się materiału wsadowego nazbierało do Przeglądu, tak więc tekst wyżej wymieniony będzie musiał trochę poczekać.
Przegląd niniejszy zacznę od tematu, który kilka dni temu zdominował internety. Otóż, doszło do rozłamu w Pewnym Instytucie, o którym nie wolno było mówić, że nie wolno było o nim mówić wiadomo czego. Rozłam nastąpił jakiś czas temu, ale wtedy mało kto na to zwrócił uwagę (no ja na ten przykład ni cholery nie zwróciłem). Teraz zrobiło się o nim nieco głośniej ze względu na, ekhm, „kulisy” całej sprawy. O tych kulisach było (i nadal jest, choć szczyt fali „beki” jest już za nami) dość głośno, tak więc nie będę się tu specjalnie pastwił nad tym, kto gdzie i z kim, bo nie czas to i nie miejsce. Skupię się bardziej na tym, czym tak właściwie jest „polski konserwatyzm”, bo choć „wiadomo to od dawna”, to jednak casus, ekhm, „rozłamu” wprost idealnie nadaje się do takiego mini podsumowania. W telegraficznym skrócie: „polski konserwatyzm” to nadawanie sobie prawa do szczucia na każdego, kto się takiemu polskiemu konserwatyście (w dalszej części tekstu daruje sobie to „polskie”, bo skoro wiadomo o czym ja tu, to powtarzanie tego w kółko nie ma sensu) nie podoba. Ponadto, taki konserwatyzm to hejtowanie wszystkich dookoła za nieprzestrzeganie zasad, których się samemu nie przestrzega. I wreszcie, konserwatyzm to próby (niestety, w naszym kraju są to próby skuteczne) decydowania o tym, jak mają żyć wszyscy inni (albowiem konserwatysta wychodzi z założenia, że ma prawo do decydowania o tym, jak mają żyć wszyscy dookoła). Warto w tym miejscu wspomnieć o tym, że (jak to zostało wcześniej zaznaczone) owo meblowanie innym życia, poprzez wymuszanie na tych innych przestrzegania różnych „świętych” zasad, absolutnie nijak się ma do tego, jaki sposób postępują konserwatyści, no ale, jak to mawiał Wołoszański, „nie uprzedzajmy faktów”.
Co prawda obiecałem, że nie będę się pastwił w temacie tego „kto z kim” tam w tym instytucie, niemniej jednak, żeby ruszyć dalej z tematem konserwatyzmu trzeba wspomnieć o tym, że te kulisy rozłamu to między innymi jakieś tam rozwody, do których doprowadziły jakieś tam romanse (gdyby dało się w tekście wrzucać obrazki, to w tym miejscu wrzuciłbym obrazek zdziwionego Pikachu). Dla nikogo zaskoczeniem nie powinno być to, że następstwem upublicznienia się pewnych informacji było to, że ludkowie z internetów weszli w tryb „przypomnimy to państwu hurtowo”. W tym miejscu chciałbym wyraźnie zaznaczyć, że jeżeli ktoś zasłużył sobie na wiwisekcję życia prywatnego, to tym kimś są członkowie Wiadomego Instytutu. Choćby ze względu na to, że ów instytut zajmuje się głównie zaglądaniem wszystkim pod kołdry, celem sprawdzenia, czy aby wszystko tam po bożemu się odbywa. To już chyba starość, ale przyznam się wam szczerze, że nie miałem najmniejszych wątpliwości w kwestii tego, jak zareagują na to, co się dzieje „główni bohaterowie” (tzn., czy w ogóle zrozumieją to, czemu po tym, jak się zrobiło głośno o kulisach rozłamu w OI – gówno wpadło w wentylator). Żeby zachować klarowność hejterskiego wywodu, bohaterów podzielimy na trzy kategorie: bohater, bohaterka i bohaterski instytut. Zanim przejdę do opisu perypetii wyżej wymienionych bohaterów wspomnę o tym, że obserwując to, co się działo, byłem totalnym brakiem zaskoczenia Jacka, gdy okazało się, że część komentariatu (a jakże) nagle zaczęła tłumaczyć, że niefajne jest to, że ktoś wyciąga na światło dzienne prywatne sprawy tych państwa. Ta część komentariatu zachowała się tak, jak gdyby w całej tej sprawie chodziło o to, że jakieś przypadkowe osoby się rozwodzą, a ktoś je za to prześladuje. Czy Ty, kurwa, jesteś poważny komentariacie, czy też może przeleżałeś ostatnich kilka lat pod lodem i nie wiesz, czym się zajmował i nadal się zajmuje Wiadomy Instytut? No dobrze, skoro komentarz odnośnie komentariatu mamy już za sobą, przejdźmy do meritum.
Jeżeli chodzi o bohatera to udzielił on wywiadu Onetowi, którego to wywiadu na serio nie warto czytać (niemniej jednak link w Źródłach znajdziecie), albowiem jest on pełen jakichś słownych wypełniaczy, z których w sumie wynika tyle, że prowadzącemu rozmowę nie chciało się za bardzo drążyć, a bohaterowi odpowiadać na zadane pytania. Poza wywiadem bohater dokonał aktu spektakularnego wjebania się na grabie. Otóż, osoby opisujące ze szczegółami kwestię rozłamu (chodzi o portale) unikały podawania personaliów bohaterów. I w tym momencie wszedł bohater cały na konserwatywno i zaczął opowiadać o tym, że on sobie nie życzy, żeby o nim cokolwiek pisać i że on będzie pozywał. Warto w tym miejscu wspomnieć o tym, że Wiadomy Instytut prowadził (i nadal prowadzi) specyficzną politykę komunikacyjną. Otóż, gdy instytut kogoś hejtuje, to robi to tak, że hejtowana osoba ma niewielkie szanse na to, żeby cokolwiek temu instytutowi zrobić, bo nie jest w stanie udowodnić, że w tym, czy innym rzygu instytutowym chodziło właśnie o nią. Nieco zabawne jest więc to, że były już członek (w tym miejscu mógłby się pojawić jakiś żart słowny, ale wszyscy tu jesteśmy dorosłymi ludźmi i wcale a wcale nie bawią nas dowcipy o benisach) Wiadomego Instytutu nie zorientował się, że ktoś zastosował tę samą taktykę (nawiasem mówiąc, bohaterka również wdepnęła na te same grabie).
Choć bohater wypowiadał się częściej i gęściej od bohaterki, to jej wpisy na ćwitrze są moim zdaniem o kilka rzędów wielkości bardziej, no cóż „konserwatywne”. Tym razem, niestety, nie obejdzie się bez cytatów (co prawda, będą to tylko trzy ćwity, ale to będzie samo gęste). Najpierw pojawiło się na jej ćwitrze takie coś-w-rodzaju-oświadczenia: „Wiele miesięcy temu zakomunikowałam mężowi, że chcę rozwodu - z przyczyn, których nie chcę komentować. Złożyłam również pozew o rozwód. Od tamtej pory padam ofiarą hejtu, który w ostatnich dniach przybrał bezprecedensową skalę. Dalsze kłamstwa będę ścigać prawnie.” Ponieważ wywołało to żywiołową reakcję ćwiternautów (w tym moją), potem bohaterka popełniła jeszcze kilka ćwitów (ten był reakcją na wpis Hanny Lis): „Szanowna Pani Redaktor, radzę Pani powściągliwość w wydawaniu tego typu opinii. Po pierwsze, "śmianie" się z czyjejś osobistej sytuacji, o której Pani nic nie wie, nie przystoi poważnej dziennikarce. Po drugie, nie wiem co jest złego w postulacie obowiązkowych mediacji.”. Następnie dodała: „Nie mam zamiaru upubliczniać szczegółów mojej decyzji, do której dojrzewałam z wielu przyczyn przez ostatnie lata. Natomiast nawoływanie się do śmiania się z czyjejś osobistej sytuacji na podstawie internetowego hejtu jest po prostu niesmaczne, szczególnie gdy robi to Pani.”
To jest kwintesencja konserwatyzmu. Organizacja, w której wyżej cytowana bohaterka się lansowała, ochoczo wzywała do „powstrzymania fali rozwodów” i wymyślała coraz to nowsze sposoby na uprzykrzenie życia potencjalnym rozwodnikom. W tym miejscu pora na dygresję połączoną z anecdatą. Konserwatyści mają jedną, sprawdzoną metodę, przy pomocy której chcą „naprawiać” wszystko, co wydaje im się złe. Tą metodą jest właśnie uprzykrzanie życia. Swego czasu udzielałem się na jednym forum internetowym i toczyłem boje z tamtejszym prawactwem. W trakcie jednej z tych dyskusji rozmawialiśmy sobie z jednym ultraprawakiem (gość miał srogie przesunięcie w fazie, bo, na ten przykład, tłumaczył, że jak żona się zorientuje, że jej mąż jest pedofilem i gwałci ich dzieci, to nie powinna zgłaszać tego na policję, bo przecież sama sobie może jakoś z tym poradzić, a poza tym, na pewno nie powinna to być podstawa do rozwodu) i zeszło na dostępność antykoncepcji. Ja stwierdziłem, że w sumie powinna być ona łatwo dostępna, bo dzięki temu będzie można uniknąć sporo niechcianych ciąż wśród młodzieży. Teraz wygląda to zupełnie inaczej, ale w czasach nie tak odległych człek kupujący (a raczej starający się kupić) prezerwatywy, mógł się odbić w kiosku, bądź w aptece od osoby sprzedającej, która musiała wyrazić swoją opinię na temat antykoncepcji. Jak bardzo zjebane były tamte czasy niech zaświadczy to, że biolog, który nam (sam z siebie) prowadził zajęcia z edukacji seksualnej (w trakcie której to edukacji zajmował się debunkowanie bzdur o skuteczności watykańskiej ruletki) czuł się w obowiązku poinformować nas, że jeżeli chcemy gdzieś kupić „gumy”, to sprzedawca nie może od nas żądać dokumentu potwierdzającego pełnoletność. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że to nie jest jakieś takie pierdolenie, które ma na celu pokazanie, że MYŚMY MIELI CIĘŻKO, NIE TO CO TERAZ TE GÓWNIARZE CO TO MAJĄ ŁATWIEJ (bo aż tak stary to jeszcze nie jestem, to po pierwsze, a po drugie to cieszy mnie to, że teraz jest pod pewnymi względami lepiej [aczkolwiek teraz młodzież musi się mierzyć z „mieniem przejebane” na innych płaszczyznach, więc bilans pewnie na zero wychodzi), ale to nakreślenie kontekstu, w którym należy osadzić ówczesną walkę konserwatystów z antykoncepcją
Wiem, że wyszła mi z tego dygresja wewnątrz dygresji w dygresji, ale nic na to nie poradzę. Wracamy teraz na pierwszy poziom dygresji. W pewnym momencie dyskusji konserwa mi odpisał, że w sumie to ta antykoncepcja nie powinna być łatwo dostępna, bo skoro młodzież się nie wstydzi robić tego, co robi, to nie powinna się też wstydzić kupować gumek. Ten trip down memory lane miał służyć temu, żeby pokazać mentalność konserwatystów: „będę robił wszystko, żeby zniechęcić cię do robienia tego, czego nie mogę ci zabronić”. Do pewnego momentu ludzie o takich pojebanych poglądach, jak ten jegomość z forum, siedzieli sobie i pisali komentarze. Potem pozakładali jakieś fundacje i instytuty i zaczęli działać na nieco innej płaszczyźnie. Przykładem doskonałym będzie to, co działo się zanim Żoliborski Intelektualista uznał, że w Polsce trzeba zaostrzyć prawo aborcyjne. Formalnego zakazu nie było, ale zygotarianom udało się doprowadzić do sytuacji, w której na Podkarpaciu terminacja ciąży co prawda była legalna, ale nie można jej tam było przeprowadzić (osiągnięto to między innymi dzięki zygotariańskim „protestom” przed szpitalami). Z rozwodami jest podobnie. Nie da się ich zakazać (no przeca sobie rząd Zjednoczonej Prawicy nie będzie sam robił na złość, prawda?)? No to trzeba zrobić tak, żeby ludzi do nich zniechęcić. Np. poprzez wprowadzenie obowiązkowych mediacji (aczkolwiek na tym się pewnie pomysłowość konserwatystów nie skończy).
Teraz zaś możemy wrócić do naszej bohaterki. Okazuje się (tu można by było wstawić zamiennie „Jack's complete lack of surprise”, albo zdziwionego Pikachu), że co prawda Wiadomy Instytut przeorywał życie prywatne ogromnej liczby osób, ale jak się była członkini rozwodzi, to jest jej prywatna sprawa i nikomu nie wolno się z tego śmiać. Co zrozumiałe, bohaterka nie będzie się wypowiadać na ten temat. Co jest bardzo wygodne, bo ktoś (np. jakiś dziennikarz) mógłby się jej zapytać o to, czy jest już po mediacjach, czy te mediacje są dopiero przed nią (bo co prawda nie ma jeszcze takiego obowiązku, ale jako konserwatystka na pewno nie będzie unikać tego, co chce zafundować wszystkim innym, którzy znaleźli się w takiej samej sytuacji jak ona, prawda?). Jeżeli chodzi o wpisy bohaterki, to mnie niewymownie rozbawiło to, co napisała o tym, że od momentu, w którym złożyła pozew o rozwód „pada ofiarą hejtu”. Rozbawiło mnie to o tyle, że do momentu, w którym gówno wpadło w wentylator mało kto wiedział kim jest bohaterka i czym się zajmuje (dla większości osób była po prostu członkinią [czy tam członkiem, albowiem Wiadomy Instytut na pewno nienawidzi feminatywów) Wiadomego Instytutu. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że bohaterce nagle przeszkadza to, że ktoś jest dla niej nieuprzejmy, a nie przeszkadzała jej sytuacja, w której Wiadomy Instytut, w którym się lansowała wcześniej tłumaczył, że mamy wolność słowa i nie powinno się jej ograniczać ze względu na jakieś tam niejasne pojęcia „mowy nienawiści” i insze chuje muje, dzikie węże. Tak sobie myślę, że bohaterka powinna się cieszyć z tego, że może doświadczyć wolności słowa w uderzeniowych dawkach.
Niestety, na tym nie możemy poprzestać (i jeszcze przez kawałek tekstu będziemy się pochylali nad twórczością bohaterki). Otóż tłumaczy ona, że jej decyzja była poprzedzona kilkuletnim namysłem. No i wiecie, wszystko spoko, bohaterka ma do tego prawo. Tyle, że innym osobom (w takiej samej sytuacji) Wiadomy Instytut miał do zaoferowania wprowadzenie obowiązkowej mediacji. Innymi słowy, może i ktoś tam latami dojrzewał do decyzji, ale chuj nas to obchodzi, mediacje mają być. Tak swoją droga, zerknąłem sobie na ten wykwit konserwatywnej mądrości (ze strony instytutu) na temat rozwodów i zostałem znokautowany duszosztypatielnym kawałkiem, w którym autorzy tłumaczą, że dla nastoletniego dziecka rozwód rodziców jest katastrofą. Nie chciałbym być źle zrozumiany, ja sobie doskonale zdaję sprawę z tego, że tego rodzaju sytuacja (rozwód rodziców) może być traumą dla dziecka, ale wydaje mi się, że to taka sama trauma jak życie w rodzinie, w której rodzice chcą się rozwieść, ale konserwatyści starają się im to uniemożliwić. Członkowie Wiadomego Instytut żyją w magicznej rzeczywistości, w której „ograniczenie liczby rozwodów” będzie automatycznie oznaczało to, że małżonkowie (którzy wcześniej chcieli rozwodu) nagle zapałają do siebie uczuciem na powrót (albowiem „kochajcie się mamo i tato”). Przyznaję, że byłoby to śmieszne. Byłoby, gdyby nie to, że osoby myślące podobnymi kategoriami mają ogromny wpływ na naszą rzeczywistość. Żeby zakończyć kawałek poświęcony bohaterce, pozwolę sobie na powtórzenie czegoś, co na pewno widzieliście już wielokrotnie w internetach. Z konserwatystami jest tak, że oni będą z żelazną konsekwencją wymagać od innych zasad, których sami nie przestrzegają dlatego, że w ich przypadku (uwaga, capslock) ZAWSZE mamy do czynienia z wyjątkową sytuacją.
No dobrze, perypetie bohatera i bohaterki mamy już za sobą, tak więc przyszła pora na pochylenie się nad bohaterskim instytutem. Pamiętacie pewnie doskonale, jak się bohaterski instytut wzmagał, gdy się okazało, że IKEA zwolniła typa, który publikował komentarze, które były wzywaniem do robienia krzywdy przedstawicielom mniejszości seksualnych, ale potem zagrał kartę „wychodzisz wolny” w postaci „HAHA, JA TYLKO CYTOWAŁEM BIBLIE, CHOLERNE LEWAKI”. Ileż wtedy instytut się nawymądrzał, że wolność religijna, że wolność słowa i że tak nie wolno. Czemu o tym teraz wspominam? Ano zupełnie bez związku z tym, co dzieje się na fanpeju wiadomego instytutu. Pozwolę sobie zacytować jedną ćwiteriankę: „Na fanpage (Wiadomego Instytutu) na FB ukrywane i usuwane są komentarze z cytatami z Pisma Świętego. Dlaczego Państwo ukrywacie Słowo Boże? Co to za dyskryminacja? Stop chrystianofobii!!!”. (Of korz, w cytowanym ćwicie znajduje się letalna dawka trollingu). Gdybym był złośliwy, to bym napisał, że ktoś powinien powiadomić Wiadomy Instytut o tym, że gdzieś w internecie ktoś chce cenzurować Biblię, a wyżej wymieniony podmiot pewnie chętnie podjąłby się reprezentowania osób, którym komentarze usunięto (i potraktowano ich banem). Ponieważ zaś złośliwy nie jestem, napiszę jedynie tyle, że ecce konserwatyzm (Biblia jest dobra, chyba że nam nie pasują cytaty z tejże, to wtedy już nie jest dobra i wypad lewaki!). Warto o tym pamiętać, kiedy Wiadomy Instytut znowu zacznie tłumaczyć, że „cenzurowanie Biblii” jest złe.
W przysłowiowym międzyczasie (gdy się guzdrałem z pisaniem tego kawałka) okazało się, że osoby, które odeszły z Wiadomego Instytutu, otrzymały pomocną dłoń od redaktorów Gazety Wyborczej. Na ćwitrowym koncie Dominiki Wielowiejskiej pojawił się link do artykułu, opatrzony komentarzem: „Koniecznie przeczytajcie, bo warto czasem spojrzeć na kulisy pewnych wydarzeń i zastanowić się, czy przypadkiem nie spełniamy oczekiwań tej strony, do której nam najdalej.”. Jeżeli chodzi o tekst, to wydaje mi się, że jego lead jest z gatunku self-explanatory: „Tymoteusz Zych, wiceprezes Ordo Iuris założył konkurencyjny think tank i nazajutrz po inauguracji został bohaterem skandalu obyczajowego. To nie jest przypadek.”. Nie będę się pastwił nad całą jego treścią i skupię się jedynie na tym leadzie. Otóż, raczej nikt nie będzie zaskoczony tym, że całą akcję musiał „odpalić” ktoś z Wiadomego Instytutu, bo przecież skądś musiały na „zewnątrz” wyjść informacje o tym, że w Wiadomym Instytucie doszło do szarpaniny (kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że to nie jest plotka, bo zostało to potwierdzone przez bohaterkę). Czy ten (i wiele innych szczegółów) został upubliczniony w ramach zemsty? Zapewne tak. Czy ma to jakiekolwiek znaczenie i czy przez to powinno się traktować „ulgowo” wszystkich głównych bohaterów inby? Absokurwalutnie nie. Swoją drogą, gdybym miał sobie pozwolić na odrobinę gdybania, to bym napisał, że czynniki decyzyjne z Wiadomego Instytutu, które uznały, że odpalenie tej inby im w czymkolwiek pomoże, nie przewidziały tego, że ich organizacja oberwie rykoszetem, który pozostawi po sobie krater, któremu rozmiarów mógłby pozazdrościć Hertzsprung. Tak się bowiem złożyło, że mało kogo (poza autorem artykułu z DF) nie obchodzi jakiś „Logos” i wszyscy skupili się na Wiadomym Instytucie (dlatego też zawiadowcy fanpejdża tejże organizacji musieli się zająć „cenzurowaniem Biblii”.) Czy z tego, że całą inbę odpalił Wiadomy Instytut wynika, że nie powinno się zwracać uwagi na to, co się w tym instytucie działo (i jak się to ma do deklarowanych przez konserwatystów zasad)? Nie. Czy to, że ludzie, którzy odeszli z Wiadomego Instytutu założyli swój własny, o którym nikt nie słyszał oznacza, że nie powinno się piętnować hipokryzji? Absolutnie nie. Czy powinno nas obchodzić to, że ten inny instytut może kiedyś stanowić konkurencje dla Wiadomego Instytutu i czy powinniśmy przez to ulgowo traktować ten kolejny konserwatywny nowo-twór? Jeżeli nas nie pojebało, to odpowiedź nadal będzie negatywna.
Wydawało mi się, że na powyższym kawałku skończy się moje pochylanie się nad tą tematyką, ale w przysłowiowym międzyczasie na Interię wjechał wywiad z bohaterką i (niestety) trzeba się do tegoż wywiadu odnieść. Czym jest ten wywiad? Najzwyklejszym w świecie dupochronem. Bohaterka twierdzi w nim, na ten przykład, że ona się nigdy tak do końca nie zgadzała uchwałami, za które część polskich gmin straciła kasę z UE. I wszystko byłoby fajnie, gdyby nie to, że raczej ciężko w to uwierzyć. Może inaczej: nie miałbym problemów z uwierzeniem w tę deklarację, gdyby padła ona nieco wcześniej. Jak bardzo „nieco wcześniej”? Ano np. wtedy, gdy Wiadomy Instytut zaczął bronić tych uchwał i zaczął ścigać aktywistów, którzy zrobili mapę gmin/województw, które te uchwały przyjęły. W innym kawałku wywiadu bohaterka wybiela Wiadomy Instytut twierdząc, że „Przez lata jako Ordo Iuris popełniliśmy wiele błędów komunikacyjnych. Instytut zaczął być kojarzony z postulatami, których nigdy nie formułował.”. W tym przypadku chodziło o ten nieszczęsny zakaz rozwodów. Of korz, bohaterka słowem się nie zająknęła w temacie tego, że Wiadomy Instytut niezdrowo podniecał się tym, że ten, czy inny rządowy projekt ustawy „ograniczy skalę rozwodów”. Co zrozumiałe, nigdzie w wywiadzie nikt nie porusza tematu tego, czym się Wiadomy Instytut zajmował. Jeżeli więc ktoś się spodziewa choćby pytania na temat prawniczego bullyingu, to się srodze zawiedzie.
UWAGA! Artykuł sponsorowany przez Suwerena!
https://patronite.pl/Piknik-na-skraju-g%C5%82upoty
Skoro temat konserwatywnego instytutu i jego byłych członków mamy za sobą, możemy iść dalej. Jakiś czas temu zmarło się na covid jednemu człekowi z CBA. Traf chciał, że człowiek ów miał związek z Pegasusem, tak więc od razu zmaterializowały się komentarze, w których stało, że „to nie był przypadek”. Równolegle z tymi komentarzami pojawiły się inne (te, co zrozumiałe, padały ze strony rządowej), których autorzy tłumaczyli, że nie powinno się wykorzystywać śmierci/tragedii/etc. w celach politycznych. Czemu o tym wspominam? Ano temu, że w tej sprawie istotny jest kontekst. Pozwolę sobie zacytować wpis jednego ze zjednoczono-prawicowych tuzów, Stanisława Żaryna (Rzecznik Ministra-Koordynatora Służb Specjalnych): „Obrzydliwe jest granie śmiercią człowieka i wikłanie jej w bieżącą kampanię polityczną. Śmierć b. Dyrektora z CBA to dla opozycji pretekst do insynuacji i dalszych ataków na rząd. Nie do pomyślenia...”. I znowuż, czemu akurat jego zacytowałem? Ano temu, że swego czasu, ten sam człowiek popełnił pewien artykuł, którego fragmenty pozwolę sobie zacytować (będzie sporo cytatów, bo ten tekst to samo gęste): „Lista spraw niewyjaśnionych wydłuża się, lista tajemniczych zgonów wydłuża się, liczba niewygodnych dla salonu osób stale maleje (…) Śmierć Krzysztofa Zalewskiego wydłuża listę zaskakujących i wielce niepokojących tajemniczych zgonów. Dołącza do listy wydarzeń, które zaczynają się układać w logiczny ciąg zdarzeń, realizowanych niczym według nakreślonego z góry planu. Planu horrendalnego (…) Po medialnym szumie, po zainteresowaniu dziennikarzy mainstreamu zapada śmiertelna cisza. Pytania formułują jedynie ci, których słuchać w Polsce nie trzeba, ani nie należy. Pytają i "jątrzą" ci, którzy nie wierzą w zapewnienia rządu na słowo, nie wierzą w deklaracje oraz nie mają wiary w polskie instytucje (…) To Donald Tusk i jego partia doprowadzili do sytuacji, w której gwarancje bezpieczeństwa coraz mniej znaczą, w której obowiązki państwa związane z zapewnieniem porządku publicznego są fikcją. To przez nich nie można mieć pewności, czy prokuratura mówi prawdę, czy jest jak za PRLu narzędziem walki u boku władzy. Oni doprowadzili do sytuacji, w której nie ma żadnych gwarancji ze strony państwa, że tajemniczy zgon zostanie wyjaśniony, że sprawa nie zostanie ukręcona, że śledczy nie włączą się aktywnie w mataczenie (…) Kwintesencją skutków rządów Tuska jest upadek polskiej państwowości, rozpasanie, i poczucie bezkarności. Niestety kolejne tragiczne zgony mogą być w mojej opinii jedynie kwestią czasu...”.
Tekst został wynorany przez ćwiterianina Józefa Monetę (który swego czasu skopiował cały internet i teraz nie zawaha się go użyć). Gwoli ścisłości, ja doskonale pamiętałem to, że obecny obóz rządzący opowiadał brednie o „seryjnym samobójcy” i pierdolił smuty o tym, że ktoś, kto sobie zmarł na nowotwór został „zamordowany, bo wiedział za dużo o Smoleńsku”', ale (w przeciwieństwie do Józefa Monety) wyparłem z pamięci nazwiska twórców tych bzdur. Co zrozumiałe, Żaryn również nadział się na mechanizm „przypomnimy to panu hurtowo”. Jednakowoż, jeżeli ciekawi was jego reakcja na te wspominki, to będę was musiał cokolwiek rozczarować. Reakcją bowiem był brak reakcji. To jest typowa PiSowska taktyka. Jeżeli jakiś tuz zderzy się w przestrzeni publicznej ze swoją wcześniejszą twórczością, która stoi w jawnej sprzeczności z tym, co akurat tuz robi, to albo to obśmieje (tak jak Fogiel, [niedorzecznik PiSu], który po tym, gdy mu przypomniano jego heheszki z Pegasusa stwierdził, że no pytanie było wtedy niepoważne to sobie zażartował), albo po prostu to zignoruje. Polscy dziennikarze robią wszystko, żeby utwierdzać polityków partii rządzącej w przekonaniu, że jest to bardzo skuteczna metoda. Prawda jest bowiem taka, że po tym, jak się okazało, że „wykorzystywanie tragedii do walki politycznej jest złe”, politycy Zjednoczonej Prawicy powinni zostać przeczołgani pytaniami o to, „jak to się stało, że wcześniej można było wykorzystywać takie tragedie, a teraz jest to oburzające?”.
Inną metodą stosowaną przez tuzów PiSu jest po prostu ordynarne kłamanie (połączone z metodą zdartej płyty). Idealnym „kejsem” opisującym tę metodę będzie to, co (eufemizuąc) odjebała jakiś czas temu w telewizji posłanka (czy tam poseł, nie wiem, jak ona tam stoi z feminatywami) Iwona Arent. Otóż w jednym z programów grillowaną ją w temacie tego, że jak to jest, że obiecano 14 emeryturę „na stałe”, a potem się okazało, że to tylko jednorazowe? Posłanka (czy tam poseł) twierdziła, że (tak w skrócie) wszyscy, którzy tak mówią kłamią i się dziwiła temu, że po co oni kłamią ci wszyscy. Rzecz jasna, non stop nawijała o tym, że taka obietnica (o tym, że będzie to świadczenie stałe) nigdy nie padła. Miłosz Motyka (PSL) zacytował jej słowa Kaczyńskiego. W momencie, w którym przeczytał, że chodzi o „czternastą emeryturę” posłanka (czy tam poseł [nie, nie znudzi mi się to]) zaczęła go poprawiać, że chodziło o trzynastą. Polsatowscy researcherzy bardzo szybko wykopali wypowiedź Genialnego Stratega, którą cytował Motyka. Okazało się, że Motyka zacytował ją dosłownie. Gdyby posłanka (czy tam poseł) była osobą przyzwoitą, to przynajmniej przeprosiłaby za ten swój ośli upór i wyzywanie wszystkich dookoła od kłamców. Co zrobiła posłanka (czy tam poseł) Arent? Stwierdziła, że no w sumie to może i powiedział, ale te słowa padły w 2019, tak więc nikt wtedy jeszcze nie słyszał o pandemii, więc lewaki dupa cicho. No i wszystko fajnie (bo faktycznie w 2019 jeszcze nie było 2020), ale można było chyba od razu tak powiedzieć, prawda? Tzn. „no tak, obiecaliśmy, ale potem się okazało, że pandemia i bida w ogóle (a poza tym, są ważniejsze wydatki: TVP, płot na granicy, kary, które płacimy za to, że rządzą nami idioci nie mający pojęcia o dyplomacji i tak dalej). Zamiast tego były zaprzeczenia „on tego nie powiedział”. Ciekawi mnie to, czy gdyby posłankę (czy tam posła) Arent grillowano w tym temacie w innych mediach, to czy od razu zaczęłaby od argumentum ad pandemium, czy też znowu zaczęłaby od tłumaczenia, że „nikt tego nie powiedział” licząc na to, że tym razem nikomu nie będzie się chciało wygrzebywać wiadomej wypowiedzi (biorąc pod rozwagę poziom polskiego dziennikarstwa i mediów, faktycznie mogłoby się nikomu nie chcieć). Zastanawiam się nad tym, kiedy szanowni państwo dziennikarze zrozumieją, że polityków PiSu (i Konfederacji) nie można traktować jak zwykłych rozmówców i się kurwa łaskawie zaczną przygotowywać do programów, w których udział biorą politycy wyżej wymienionych tworów politycznych (tak, wiem, zapewne „nigdy”).
W poprzednim Głośnym Tekście napisałem trochę liter o tym, że Zjednoczona Prawica zastawiła pułapkę na samorządowców. Pułapką tą była ustawa o podwyżkach dla samorządowców, które nie były podwyższane „na sztywno” (tzn. nie było to, na ten przykład „wszystkim po 50%”). Zamiast tego, ustawodawca sobie wymyślił, że to będzie tak, że sami samorządowcy sobie zdecydują o tym, jak duże te podwyżki będą (of korz, w artykułach publikowanych w rządowych mediach stoi, że co prawda podwyżka jest dlatego, że ustawa wjechała, ale wysokość tejże podwyżki zależy od samorządowców). To, że „nielubiani” samorządowcy będą grillowani przez rządowe media (głównie, acz nie tylko) za te podwyżki było tak oczywiste, jak to, że kiedy na dworze spadnie trochę śniegu, prawicowe opiniomaty zasrają wszystko wypowiedziami (uwaga CAPS): NO I GDZIE TO WASZE GLOBALNE OCIEPLENIE LEWAKI?! Niemniej jednak, reakcja jednego z rządowych portali (chodzi o moje ukochane wPolityce) potrafiła mnie rozbawić. Otóż Wielce Szanowni Redaktorzy tegoż portalu zaczęli się przypierdalać do Trzaskowskiego. Jest to o tyle zabawne, że Trzaskowski był jednym z tych samorządowców, którzy wyczuli pismo nosem i zdecydowali się na najniższą możliwą podwyżkę. Tym samym, przypierdalanie się do Trzaskowskiego, w tym konkretnym przypadku oznacza przypierdalanie się do Zjednoczonej Prawicy. Czy redaktorzy mojego ukochanego portalu to zrozumieli? Ni cholery. Aczkolwiek w niczym im to nie przeszkadza, bo portal ten skierowany jest głównie do partyjnego betonu, a partyjny beton po tym artykule zaczął wyzywać Trzaskowskiego za te podwyżki. Insza inszość to to, że „nic się nie dzieje przypadkowo”. Zielone światło na te hejty musiały dać czynniki decyzyjne. Skoro zaś je dały, to znaczy, że w Zjednoczonej Prawicy wynik wyborów samorządowych z 2018 nadal wywołuje gigantyczny ból dupy (a wszystkie te teksty „myśmy wiedzieli, że nie mamy szans” to bzdury). O tym, jak bardzo wielki jest ten ból miejsca, w którym plecy tracą swoją szlachetną nazwę, niech zaświadczy wpis jednego z rządowych dronów, który jakiś czas temu wrzucił na ćwiter fotkę gabinetu prezia Wawy i dodał opis: „Czemu gabinet prezydenta dwumilionowej europejskiej metropolii wygląda jak antykwariat podczas inwentaryzacji?”. Tak, ów pan usiłował rozkręcić hejty na Trzaskowskiego, albowiem ten zły Czaskoski ma w gabinecie książki w ilościach hurtowych. Tak se myślę, że gdyby ten dron nie był naczyniem gospodarczym o szerokim zastosowaniu, zwykle służącym do przenoszenia (przechowywania) płynów lub drobnoziarnistych materiałów sypkich i miał coś takiego, jak poczucie humoru (nie, prawicowe poczucie humoru się nie liczy), to zadałby Trzaskowskiemu pytanie o to, ile z tych książek w gabinecie to tzw. „Pile of Shame” (dla niezorientowanych: chodzi o tę stale rosnącą pryzmę nieprzeczytanych książek, która zalega w waszych mieszkaniach [tak, wiem, niebawem przeczytacie wszystkie te książki]). No ale, temu dronowi nie płacą za poczucie humoru (a szkoda, bo gdyby mu płacili, to zbyt wiele by nie zarobił). Jeżeli zaś chodzi o kwestię samych podwyżek to nawet „wolne media” zaczęły pisać ćwity o tym, że „Czaskoski podwyżkie dostał” i of korz, w ćwicie nie ma wzmianki o tym, że to nie on sobie tę ustawę przegłosował.
Mniej więcej w połowie stycznia oczęta me zostały (po raz kolejny) brutalnie zaatakowane Czarnkiem (aka Minister Czegoś Tam Narodowego), który w trakcie jakiejś dyskusji internetowej (na ćwitrze się to działo) odpowiadał na różne pytania. Jedno z nich dotyczyło edukacji seksualnej (chodziło o wprowadzenie tejże edukacji do szkół). Odpowiedź Czarnka co prawda nie była niespodzianką, ale zacytuję ją tutaj, albowiem striggerowała ona u mnie pewne wspomnienia, którymi się podzieliłem byłem na ćwitrze, a teraz je trochę rozwinę: „Mógłbym zadać pytanie, a czego pani brakuje wychowaniu do życia w rodzinie? Bo wie pani, uczyłem się właśnie dokładnie takiej samej edukacji seksualnej i szczęśliwie dochowałem się dwójki dzieci. Wszystko umiem, niczego mi nie brakuje. Szanowni państwo, skupcie się na nauce, na zdobywaniu wiedzy z podstaw programowych. Na seks przyjdzie czas - odpowiedział Czarnek.”. Jak sobie tę wypowiedź przeczytałem, to wjechał mi flashback ze szkoły podstawowej. Otóż mieliśmy jakieś tam spotkanie dotyczące edukacji seksualnej (w jednym z ćwitów zwrócono mi uwagę, że to nie mógł być WDŻ, bo on się w szkołach pojawił późno dość).
Siedzi sobie więc nastoletni ja w sali zajęciowej i słucha, jak to jeden z kolegów pyta pani prowadzącej zajęcia o to, jaka jest najskuteczniejsza metoda antykoncepcji. Pani, z uśmiechem właściwym swej kondycji intelektualnej stwierdziła: „szklanka wody zamiast” (i zakończyła temat). Innym razem opowiadała jakieś brednie o tym, jak to wirus HIV przechodzi przez mikropory w prezerwatywie. Powtórzyłem te mądrości moim rodzicom, a oni powiedzieli, że jak następnym razem będę miał te zajęcia, to mam wyjść z sali, a oni mi to usprawiedliwią, bo nie chcą żebym wysłuchiwał tych bzdur. Zastanawiałem się potem (dużo później, jak już starszy byłem), co się działo z dzieciakami, których rodzice nadal posyłali je na te zajęcia. Teraz już wiem: takie dziecko mogło dorosnąć i zostać szefem Mein (Czarnek jest starszy ode mnie o 4 lata, tak więc załapał się na taką samą „edukację seksualną”. Warto w tym miejscu zwrócić uwagę, że ludzie pokroju Czarnka robią to wszystko świadomie. Wiedzą, że młodzież (pozwolę sobie na parafrazę) „nie będzie czekała z seksem”, robią więc wszystko, żeby było jak najwięcej „wpadek”. Czemu? Bo w głowach wypranych przez konserwatywną urawniłowkę seks „bez ślubu”, to straszliwe przewinienie. A skoro jest przewinienie, to musi być i kara (w postaci ciąży).
Już wcześniej (przy okazji literek dotyczących Wiadomego Instytutu) wspomniałem o tym, że edukację seksualną nam zafundował biolog w szkole średniej. Co prawda na samym początku dla części koleżeństwa był to (tzn. te kilka godzin seks edu) sposób na odsunięcie w czasie kilku godzin biologii, ale jak przyszła pora na zadawanie pytań (biolog był bardzo ogarnięty i wiedział jak „działa młodzież”, więc pytania zadawało się anonimowo, na kartkach papieru), to jednak się wciągnęli (nie pamiętam już wszystkich pytań, ale te które padały świadczyły o tym, że konserwatywna urawniłowka ze swoimi bzdurami o kalendarzykach/etc. miała się bardzo dobrze w owym czasie). Swoją drogą, już po napisaniu tego kawałka przypomniało mi się, że w tej samej szkole średniej mieliśmy styczność z jakimś zakonnikiem, który nie wiem po chuj do nas przychodził, ale, of korz, próbował nam wciskać do łbów idiotyzmy na temat antykoncepcji (bo wiecie, uprawianie seksu w prezerwatywie to jak podawanie komuś ręki w rękawiczce [przyznaję, że mój mózg pracuje w dziwny sposób i to o rękawiczkach przypomniało mi się również w 2020 roku, jak wjechała pandemia i wszędzie w sklepach popierdalało się w rękawiczkach, albo w workach foliowych na rękach]). Wydaje mi się, że różnica między seksem i podawaniem komuś ręki powinna być raczej oczywista, ale z drugiej strony, mowa tu o przedstawicielu organizacji, która przez długi czas nie widziała różnicy między nauczaniem religii i gwałceniem dzieci, tak więc z tymi oczywistymi różnicami sprawa nie jest dla duchownych taka oczywista.
Skoro zaś poruszyłem temat Czarnka, to warto w tym miejscu poświęcić odrobinę miejsca na Lex Czarnek. Od jakiegoś czasu w różnych miejscach pojawiają się wrzutki o tym, że Prezydent RP może zawetować tę (eufemizując) gówno-ustawę. Pierwsza dama zaprosiła do rozmów o Lex Czarnek posłanki opozycji. To, w jaki sposób działa obóz rządzący (do którego zalicza się prezydent RP) sprawiło, że wszyscy się odzwyczaili od czegoś, co można nazwać „gestem”. Chodzi o sytuację, w której nie wali się w odbiorcę z subtelnością cegły rzuconej w okno, ale sugeruje się coś. W tym przypadku nieistotne jest to, o czym tam rozmawiano i czy w ogóle o czymś rozmawiano, ale to, że do rozmów w ogóle doszło (szczególnie, jeżeli weźmie się pod rozwagę dotychczasowy brak jakiejkolwiek inicjatywy ze strony małżonki Prezydenta RP). Tutaj mieliśmy do czynienia z gestem, którego efektem była wyraźna sugestia, że maszynka do podpisywania ustaw mogła się zaciąć. Czy to oznacza, że Prezydent RP zawetuje tę ustawę? Ni cholery, ale w polityce istotne jest również „prawdopodobieństwo” jakiegoś zdarzenia. Gdyby, na ten przykład, w trakcie rozmów wewnątrzpartyjnych obecny Prezydent RP dał do zrozumienia swoim kolegom z partii rządzącej, że choćby skały srały, on tego nie podpisze, to mogłoby się okazać, że w trakcie kolejnego głosowania (albowiem ustawa wraca z Senatu), odpowiednia liczba polityków partii rządzącej zatrzaśnie się w kiblu, albo też okaże się, że ustawa padnie głosami PiSu, a w mediach rządowych pojawi się narracja: myśmy od zawsze byli przeciwni tej ustawie.
Jeżeli chodzi o Prezydenta RP, to moja opinia o nim jest taka, jaka była od momentu, w którym ogłoszono, że będzie kandydatem PiSu (of korz, po tym, jak sobie poczytałem, kto to jest) – nie zmienią tego żadne gesty i sugestie. Niemniej jednak nie mogę udawać, że nie widzę tego, że, na ten przykład Prezydent RP wrzucił ostatnio rządowi gorący kartofel w postaci ustawy likwidującej tzw. Izbę Dyscyplinarną (ustawa co prawda zakłada losowanie [a wszyscy wiemy, jak mogą wyglądać losowania po Zjednoczono Prawicowemu {vide Pawłowicz i 3-krotne wylosowanie sędziego, którego awans potem poparła}], ale jednak ID likwiduje). Projekt ustawy nie spodobał się kolegom Prezydenta tak bardzo, że w portalu wPolityce wystąpił incydent kałowy. Nie wiem o co się tam chłopcy i dziewczęta pokłócili, ale o coś się pokłócili na pewno. No chyba, że się o nic nie pokłócili i Prezydent RP sam z siebie nagle znielubił rozwiązanie w SN, które wcześniej podpisał, jak mu je wrzucili na biurko.
Ok, bo znowu mnie dygresja napadła, a tu o Lex Czarnek trzeba jeszcze wspomnieć. Ustawa ta sprawia, że panami i władcami szkół będą kuratorzy (od ich widzimisie będzie zależało to, czy w szkole, na ten przykład będą prowadzone zajęcia z edukacji seksualnej [Tak, Barbara Nowak, na pewno się na to zgodzi, prawda?]). Jedna z dziennikarek, (Justyna Suchecka, którą resort Czarnka darzy pewnie szczerą nienawiścią) drąży temat tego, jakie były przyczyny, dla których uznano, że kuratoriom trzeba dojebać sterydów. Ostatnio popełniła tekst, w którym zebrała wszystko do kupy (łącznie z prowadzonymi [via internet] dyskusjami z ludźmi z resortu Czarnka). Na początku stycznia w trakcie jednej z takich dyskusji doszło do następującej wymiany ćwitów. Jedna z ćwiternautek napisała: „Ja tam jako rodzic cieszę się, że jak się trafi jakiś sfiksowany na czymś nauczyciel czy dyrektor, będę miała narzędzie, żeby odwołać się do kogoś spoza szkoły.”. JS odpisała jej: „Ale dziś tez pani może się zgłosić do kuratora z każdą wątpliwością, a na wątpliwe zajęcia dodatkowe nie posyłać dziecka. Nie trzeba do tego zmieniać prawa.” W tym miejscu do jej wypowiedzi odniósł się Radosław Brzózka (szef gabinetu politycznego ministra Czarnka): „Trzeba. O to proszą rodzice i ich organizacje, których prawa naruszali politycy i urzędnicy z samorządów, a kurator był za słaby, aby to powstrzymać.”.
Gdyby padło na typowego dziennikarza z „doświadczeniem” (w jebałpiesizmie) sprawa by się pewnie na tym zakończyła, ale ponieważ trafiło na tę konkretną osobę, temat był drążony dalej (jak się za moment przekonacie, Brzózka nie brał takiego scenariusza pod rozwagę). Efektem tego był wcześniej wzmiankowany artykuł Sucheckiej. Lead tegoż artykułu jest z gatunku selfexplanatory: „W sześciu z 16 województw przez ostatnie sześć lat rodzice ani razu nie poskarżyli się na działalność organizacji pozarządowych w szkołach. W innych częściach kraju zdarzało się to incydentalnie - wynika z zebranych przez nas danych.”. Artykuł ten bardzo nie spodobał się Brzózce, który skomentował to w sposób właściwy swej kondycji intelektualnej (uwaga, odstawić płyny): „W każdym zakątku PL jest mnóstwo organizacji i mln rodziców popierających #SkutecznyNadzór i #BezpiecznaSzkoła - rozwiązania zawarte w #LexCzarnek Pani Poseł @kr_szumilas & Co! Skończcie nudny serial, który dowodzi, że... wpierający nas rodzice nie lubią pisać donosów. @jsuchecka”. Bo wicie rozumicie: co prawda miliardy rodziców się skarżyły na to, że jakieś złe NGOsy do szkół wchodzą, ale nie ma po tym żadnego śladu „na papierze”, bo rodzice (po raz kolejny proszę o odstawienie płynów): „nie lubią pisać donosów”.
Nawiasem mówiąc, nikogo nie powinno dziwić to, że tych „donosów” jest tyle, ilu mamy w Polsce przyzwoitych konserwatystów. Zajęcia prowadzone przez NGOsy są nieobowiązkowe, tak więc, żeby dziecko wzięło w nich udział, trzeba wyrazić na nie zgodę. Ponieważ NGOsy informują wcześniej o tym, co będzie się działo na zajęciach (i się tego trzymają), rodzice mają pełną świadomość tego, w czym będą brały udział ich dzieci (tak więc nie jest to coś w rodzaju nauczania religii, nad którym to „nauczaniem” nikt nie sprawuje żadnej kontroli). Skoro zaś rodzice wiedzą, to ciężko byłoby „obronić” skargę „no pani kuratorko, no ja posłałem tam dziecko i oni tam robili to, co mieli robić i mnie to oburza i dlatego tę skargę napisałem”. Tym samym, skarg jest tyle, ile jest dlatego, że mechanizm „wpuszczania” do szkół NGOsów jest skonstruowany tak, a nie inaczej.
O co więc w tym wszystkim chodzi? Ano o typową dla prawicy i konserwatystów (którzy najczęściej i najgłośniej drą mordę o tym, że lewica im prawa ogranicza i chce ludziom życie meblować) metodę działania. Obstawiam, że pewnie sporo osób w Polsce popiera ustawę Lex Czarnek. Czemu więc te osoby nie pisały „donosów”? Ano temu, że nie posyłają dzieci na zajęcia prowadzone przez NGOsy. Tym ludziom wcale nie chodzi o to, żeby „chronić” swoje dzieci przed czymkolwiek. Tym ludziom chodzi o to, żeby rodzice innych dzieci nie mogli posyłać swoich dzieci na zajęcia, na które chcieliby je posłać. Gdzie w tym miejscu jest wolność tych „innych” rodziców, którzy nie utożsamiają się z Czarnkiem i jego ustawą? W dupie. Pod hasłem o „prawach rodziców” wprowadza się konserwatywny zamordyzm. Już po napisaniu tego kawałka doszło do mnie, że może ja to źle zrozumiałem. Tu faktycznie chodzi o wolność. O wolność prawicowych konserwatystów do decydowania o tym, w jakich zajęciach będą brały udział dzieci rodziców, którzy nie są prawicowymi konserwatystami. Trochę mi wstyd za to, że dopiero teraz się zorientowałem.
Na sam koniec zostawiłem sobie kwestię Telefonu Zaufania, który został uratowany przez internautów (via zbiórka). Z tym TZ było tak, że w 2008 MSWiA utworzyło tę linię (tak więc, zrobiono to „za pratformy”). W jaki sposób Zjednoczona Prawica walczyła z tą linią? Najpierw obcięto finansowanie (i to w stopniu znacznym), a na końcu obcięto je całkowicie. Czarnek stwierdził, że fundacja (Dajemy Dzieciom Siłę) po prostu „nie chciała dalej działać” (nie chciała działać tak bardzo, że aż działa nadal i to na nią [tzn. na linię prowadzoną przez tę fundację] zorganizowano zbiórkę). O co w tym wszystkim chodzi? Nie, nie tylko o to, że PiS chce spalić, zaorać i posypać solą (rzecz jasna, solą egzorcyzmowaną) wszystko, co stworzyli poprzednicy. Tu chodzi również o pieniądze. Konkretnie zaś o to, żeby dostawali je ci, którzy (zdaniem Zjednoczonej Prawicy) powinni je dostawać. Ktoś (kto ostatnich kilka lat przeleżał pod lodem) mógłby zadać pytanie „no ale gdzie w tym wszystkim dobro społeczeństwa?”. Odpowiedź na to pytanie jest taka sama jak ta, która padła na pytanie o wolność rodziców dzieci, którzy nie są wyznawcami Czarnka. Kto zdaniem Zjednoczonej Prawicy powinien dostawać pieniądze? Kościół i ludzie z nim związani. „Na początku września Ministerstwo Edukacji i Nauki ogłosiło uruchomienie telefonu zaufania dla dzieci i młodzieży. Portal oko.press poinformował, że prowadzenie telefonu powierzono fundacji Auxilium z Tarnowa, prowadzonej przez księdza Józefa Partykę, wykładowcę KUL. Fundację wybrano ją bez konkursu, na podstawie ustawy „covidowej””. Kto pamięta, jak potoczyły się losy wspierania płodności przez Zjednoczoną Prawicę, ten nie będzie zaskoczony takim obrotem spraw. Jeżeli ktoś nie pamięta, to ja już przypominam: kiedy ujebano już finansowanie in vitro (bo za coś trzeba było kupić poparcie Kościoła, prawda?) Zjednoczona Prawica oznajmiła, że teraz to publicznie pieniądze będą szły na metodę, która jest skuteczniejsza od in vitro i „leczy” niepłodność etc. (aka „naprotechnologia”). Dość szybko okazało się, że metoda ta jest tak bardzo skuteczna, że ministerstwo najpierw przestało zbierać dane o ciążach (bo źli internauci wyliczyli, że 30 milionów, które wydano na „wspieranie płodności” przełożyło się na 70 ciąż [pi razy oko, to jakieś 420 tysięcy na jedną ciążę] i porównali to do kosztu in vitro [35 tysięcy]), a potem stwierdziło, że w sumie to trzeba zrezygnować z tego programu, bo i tak nie cieszył się powodzeniem (ciekawe, kurwa, czy miało to jakikolwiek związek z tym, że program był, za przeproszeniem w chuj nieskuteczny?]). No a teraz zgadnijcie, kto zarobił na „naprotechnologii” i dlaczego osoby powiązane z Kościołem. W przypadku Telefonu Zaufania mechanizm jest podobny. Nie jest istotne to, czy ta fundacja ogarnie prowadzenie tego telefonu (ogarniała to wcześniej w znacznie mniejszym stopniu). Istotne jest to, że jest prowadzona przez księdza. Na szczęście udało się uratować infolinię, którą chciała wykończyć Zjednoczona Prawica. Jednakowoż chyba wszyscy się zgodzą z tym, że to, czy dzieciaki będą miały dostęp do Telefonu Zaufania (który nie jest prowadzony przez fundamentalistów religijnych) nie powinno zależeć od tego, czy uda się ogarnąć zbiórkę.
Źródła:
https://wiadomosci.onet.pl/kraj/rozlam-w-ordo-iuris-odchodzi-kilkanascie-osob/z1nfsyy?
https://twitter.com/KDPawlowska/status/1487698683323949057
https://twitter.com/magdadropek/status/1487791697924874242
https://twitter.com/lsnienie/status/1488245684788772867
https://twitter.com/jozefmoneta/status/1484870149618421765
https://twitter.com/wPolityce_pl/status/1483917824859029504
https://wpolityce.pl/polityka/582467-nieprawdopodobne-trzaskowski-dostanie-6-tys-zl-podwyzki
https://twitter.com/Rybitzky/status/1463844880686497792
https://mobile.twitter.com/OnetWiadomosci/status/1484161934161158144
https://wiadomosci.wp.pl/wroci-przysposobienie-obronne-czarnek-jest-za-6727834275953504a
https://wydarzenia.interia.pl/wideo/video,vId,3186590
https://wpolityce.pl/polityka/584394-prezydent-zostawil-rannych-na-polu-bitwy-co-dalej-z-sn
https://twitter.com/RadoslawBrzozka/status/1489528776522412034
https://www.wirtualnemedia.pl/artykul/telefon-zaufania-dla-dzieci-i-mlodziezy-numer-116-111-zbiorka
Co do PADa to zaczyna to wyglądać tak, że obóz władzy go już nie kontroluje. Przy czym nie tyle PAD zerwał się ze smyczy, co nikt już tej smyczy nie trzyma. Zresztą cały obóz władzy ostatnio sprawia wrażenie, jakby nikt tam już nie rządził. Chyba prezesa jakaś demencja dopadła i przestał ogarniać.
OdpowiedzUsuńObstawiam, że problemy się zaczęły po wyborach w 2019. Bo ok, większość utrzymana, ale oni tam na serio liczyli na to, że konstytucyjną im się może udać (a to by oznaczało orbanizację i zabetonowanie polityki. Ponieważ mieli "tylko" większość zwykłą (i stracili Senat) do części z nich dotarło, że chyba mają właśnie "początek końca".
UsuńTak więc, każdy zaczął kombinować po swojemu. Ponieważ Gowinoidy się rozpadły, najsilniejszy jest Ziobro z kolegami. I tak sobie dumam, że on już sobie od dłuższego czasu buduje narracje na "potem": "zmian nie udało się wprowadzić, bo Kaczyński okazał się zbyt miękki" /etc.