piątek, 12 czerwca 2020

Instytut

Pierwotnie mój zamysł był taki, że tekst ten miał się pojawić w kawałkach w Przeglądzie, ale w trakcie zbierania materiałów wsadowych zdałem sobie sprawę z tego, że tego jest po prostu za dużo i dlatego też instytutowi, o którym nie wolno mówić, że już wy dobrze wiecie co, poświęciłem osobną ścianę tekstu. Na samym początku muszę zaznaczyć, że tekst nie będzie się opierał na jakichś (cudem pozyskanych) tajnych informacjach, które udało mi się uzyskać z narażeniem życia. Tekst będzie się opierał na ogólnodostępnych informacjach. Gdyby zaś stało się tak, że przyplącze się tu jakiś tańczący z pozwami stażysta z Ordo Iuris, to takowego stażystę lojalnie uprzedzam, że wszystko tutaj będzie oźródłowane, tak więc szkoda zachodu. Właśnie sobie zdałem sprawę z tego, że chyba niezbyt roztropne było użycie w poprzednim zdaniu słowa „zachód”, bo co prawda nie jest to „Zachód” pisany wielką literą, ale to i tak instant-trigger dla ludzi z Ordo Iuris...


Czym zajmuje się ów instytut? Prawniczym bullyingiem. Ponieważ prawo mamy takie, a nie inne, toteż działalność Ordo Iuris jest całkowicie zgodna z obowiązującymi przepisami. Działalność tego instytutu pokazuje, że jak się chce, to można prawie wszystko. Na ten przykład, w kraju, w którym praktycznie wszystkie kluczowe stanowiska „trzymają konserwatyści” (a Minister Sprawiedliwości razem z kolegami zachowują się jak fundamentalista religijny), można zrobić karierę na tłumaczeniu konserwatystom (i wszelkiej maści religiantom), że są uciskani i prześladowani. Rzecz jasna, instytut (którego troskę o dzieci można przyrównać chyba jedynie do troski, którą przejawiał „Instytut” z książki Stephena Kinga) zajmuje się również innymi rzeczami. Między innymi, próbą wprowadzenia w Polsce religijnej urawniłowki (o czym za moment), tworzeniem nikomu niepotrzebnych analiz prawnych, z których (zawsze) wynika, że racje mają konserwatyści. O miłości instytutu do mniejszości seksualnych wspominać chyba nie trzeba, prawda?


Zacznijmy od tematu wprowadzania religijnej urawniłowki. W 2016 doszło w Polsce do pierwszego (za czasów rządów Zjednoczonej Prawicy) protestu, którego władza się autentycznie przestraszyła. Chodzi mi, rzecz jasna o Czarny Protest, który odbył się 3 października 2016. Warto w tym miejscu zaznaczyć, że nikt nie przypuszczał, że protest będzie miał aż taką skalę. Zjednoczona Prawica była tak bardzo pewna swego, że na samym początku protestu pluszaki władzy (pełniące obowiązki dziennikarzy/publicystów) usiłowały go wyśmiewać. Idealnym przykładem będzie Marcin Makowski, który na swoim ćwitrze opublikował zdjęcie, na którym widać było niewielką grupkę ludzi i opatrzył je komentarzem: "„Piknik strajkowy" Czarnego Protestu w Krakowie. Tłumów nie ma..". Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że dzień później dostałem od niego bana za to, że wyśmiałem ten wpis razem z jego autorem. Czemu w ogóle doszło do tego protestu? Bo istniało realne ryzyko wprowadzenia w Polsce jednej z najbardziej restrykcyjnych ustaw antyaborcyjnych na świecie. Projekt ustawy został skonstruowany w sposób, który zostawiał olbrzymie pole do interpretacji. Moim zdaniem napisano go tak, żeby jego autorzy mogli tłumaczyć, że „krytycy się pomylili, bo my mieliśmy co innego na myśli”. Przykładowo: krytycy całkiem sensownie podnosili argument, że po wejściu w życie, kobiety będą mogły być karane za poronienia. Autorzy projektu tłumaczyli, że wcale nie, bo: „Poronienia samoistne są zjawiskiem pozostającym poza zainteresowaniem prawa karnego. Nasz projekt jasno stwierdza, że również te poronienia, które są efektem niezachowania należytej staranności przez matkę nie będą karane”. Tylko, że to ma niewielki związek z zawartością projektu, w którym stało, że co prawda: „w przypadku nieumyślnego czynu, matka nie podlega karze.”. Niemniej jednak, ktoś musiałby najpierw ocenić, czy wyżej wymieniony czyn był umyślny, czy też nieumyślny. Osobną kwestią jest to, że najpierw ktoś musiałby ocenić, czy poronienie było samoistne. Podsumowując, autorzy (w mediach) swoje, a projekt swoje. Wspominam o tym projekcie dlatego, że jego autorami byli członkowie Ordo Iuris. Nawiasem mówiąc, Jerzy Kwaśniewski w ramach bronienia projektu powiedział był coś, co zacytuję w tym miejscu, albowiem przyda się nam to w dalszej części: „Karanie kobiet za aborcje to światowy standard” (takim tytułem był opatrzony artykuł w RzePie). Zapamiętajcie sobie to zdanie (bo przyda się nam ono w dalszej części).


Już po napisaniu powyższego kawałka rozmawiałem sobie z jednym znajomym, który dowiedziawszy się o tym, że zamierzam się produkować w temacie OI zapytał, czy tego co, oni robią, nie dałoby się aby podciągnąć pod SLAPP. Przyznać muszę, że nie wiedziałem o co chodzi, więc musiałem odpalić guglarkę. Po odpaleniu tejże okazało się, że SLAPP to „strategic lawsuit against public participation -› praw. pozew sądowy mający na celu zastraszenie i uciszenie krytyków przez zaangażowanie ich w obronę prawną, której kosztów mogą nie udźwignąć." Ów znajomy podrzucił mi również link do odcinka „Last Week Tonight”, w którym John Oliver się produkował w temacie tegoż zjawiska. W odcinku opisano to zjawisko nieco szerzej i okazało się, że w SLAPP chodzi w głównej mierze o to, żeby kogoś przeczołgać w sądzie. Po co? Żeby przeczołgany był przykładem dla innych: podskocz mi to spotka cię to samo. Ekipa z LWT nakręciła trochę wcześniej program poświęcony jednemu z „baronów węglowych” (aka Bob Murray). Ponieważ nie spodobał mu się program, zostali pozwani. Ponieważ zadbali o to, żeby wszystko, o czym mówili miało pokrycie w faktach (czytaj: ich researcherzy nie uczyli się swojego fachu od Ziemkiewicza), pozew został odrzucony. Wygrana sądowa batalia kosztowała ich kilkaset tysięcy dolarów. A teraz sobie wyobraźmy, że tę samą robotę wykonał ktoś, za kim nie stoi korporacja. Sprawę by wygrał, ale przy okazji musiałby pewnie zaciągnąć kilka kredytów na opłacenie prawników. W odcinku wspomniano również o Trumpie, który pozwał jednego typa (domagał się 5 miliardów dolarów). Po przegranej w sądzie Trump powiedział, że pozwał tego typa tylko i wyłącznie po to, żeby mu uprzykrzyć życie i że w sumie to mu się udało, więc jest szczęśliwy.


Czy działalność OI można „podciągnąć” pod polską wersję SLAPP? Pozwólcie, że opowiem wam o przygodach pewnych studentów. Jakiś czas temu, grupka studentów Uniwersytetu Śląskiego złożyła skargę na jedną z wykładowczyń: „Studenci twierdzą, że zamiast wiedzy prezentowała im swój światopogląd radykalno-katolicki, homofobiczny, nienaukowy (rodzina to mężczyzna i kobieta, antykoncepcja równa się aborcja).”. Potem sprawy potoczyły się tak, że rzecznik dyscyplinarny UŚ wnioskował o ukaranie wykładowczyni naganą, a ta się sama katapultowała z uczelni. Zanim przejdę dalej, pozwolę sobie na dłuższą dygresję. W tej konkretnej sprawie wierzę w stu procentach w to, co wykładowczyni zarzucali studenci. Czemu? Bo się wychylili. Na uczelniach (tak jak wszędzie) pracują ludzie różni, w tym tacy, którzy nieco się minęli z powołaniem i używają swojej pozycji do siania propagandy (względnie, do opowiadania straszliwych bredni [a czasem oba naraz]). Studenci się do tego przyzwyczajają, bo niby co mogą zrobić? Co prawda, można złożyć skargę, ale człowiek nigdy nie ma pewności, czy prowadzący, który przegina pałę, nie jest aby dobrym przyjacielem Kogoś Wysoko Postawionego. W takiej sytuacji złożenie skargi mogłoby się bardzo źle skończyć dla skarżących. Osobną kwestią jest to, że czasem po skardze (nawet ustnej), można się nadziać na grupkę fanatyków jakiegoś prowadzącego. Pamiętam bardzo dobrze jednego wykładowcę z mojej Alma Mater. Wykładowca miał ogromną wiedzę, ale absolutnie nie potrafił jej przekazać. Ponadto, jego wykłady miały bardzo niewielki związek z programem danego kursu (praktycznie cała kadra była tego świadoma). Jakoś się z nim przemęczyłem, ale ktoś z niższych roczników nie wytrzymał i kilka osób poszło na skargę, do dziekana bodajże (pamiętam nazwisko, ale nie pamiętam funkcji, którą pełnił ów jegomość wtedy). Potem wydarzyły się dwie rzeczy. Poinformowano decyzyjną osobę o tym, że wykłady prowadzącego nie mają związku z przedmiotem kursu/etc. (tak więc, powiedziano to, o czym wszyscy wiedzieli). Skargę przekazano prowadzącemu, ale zanonimizowano osoby, które z nią przyszły. Okazało się, że decyzja o zanonimizowaniu była trafna, bo okazało się, że nie wszystkim się ta skarga podobała. Pierwszą grupą byli jacyś Przewodniczący Czegoś Tam (bodajże samorząd studencki), którzy poczuli się dotknięci tym, że ktoś śmiał złożyć skargę i nie przyszedł do nich najpierw. Obrazili się również Fanatycy Prowadzącego, którzy zajmowali się hejtowaniem skarżących na forum wydziałowym, no bo „skoro oni rozumieją i szanują prowadzącego, to inni też powinni”. Ja wiem, że to, co napisałem powyżej to anecdata, ale nie wydaje mi się, żeby to był odosobniony przypadek. Jeżeli dzieciakom (uczniom/etc.) wpaja się, odkąd tylko potrafią odbierać komunikaty, że jeżeli chodzi o autorytety, to mają ich słuchać i jak im się coś nie podoba, to mogą zamknąć mordy, to raczej trudno, żeby ktoś po takiej tresurze się wychylił i powiedział „prowadzący przegina”. Obecnie studiujące pokolenia (trochę staro się czuję pisząc takie rzeczy), są ukształtowane już nieco inaczej i pewne sytuacje (skargi) zdarzać się mogą częściej. Niemniej jednak, złożenie skargi na prowadzącego zajęcia zawsze będzie ryzykowne, a studenci są tego świadomi. Poza tym, w skardze było zbyt dużo konkretów (link do artykułu na Oko Press, w Źródłach), żeby komukolwiek chciało się to wymyślać. Poza tym, bądźmy poważni, po co student miałby wymyślać jakieś bzdury i w oparciu o te bzdury pisać skargę? Wychylanie się w słusznej sprawie to (niestety) spore ryzyko, a wychylenie się w sprawie niesłusznej, to praktycznie „studenckie” samobójstwo.


Rzecz jasna, praktycznie od razu odezwał się prawicowy klub „co by było gdyby”. Na ten przykład, Sławomir Cenckiewicz na swoim ćwitrze napisał był: „Gdyby sytuacja była odwrotna (a zdarza się b. często): że wykładowca propaguje lewicowe poglądy a nawet lży prezydenta, rząd i polityków prawicy, to studenci o innych przekonaniach byliby bezradni a ich protest stałby się początkiem ich własnych kłopotów!”. Nie czas i nie miejsce na to, żeby zastanawiać się co Cenckiewicz rozumie poprzez „lewicowe poglądy” i dlaczego (zapewne) chodzi o antropogeniczność globalnego ocieplenia, krytykę skrajnie prawicowych organizacji (Cenckiewiczowi zdarzyło się bronić Sebixów obwieszonych celtykami metodą „Na wyspach brytyjskich faszyści z ONR i MN stawiali swoje znaki już w V wieku...” ze zdjęciem Wysokiego Krzyża [tak, ten człowiek ma stopień naukowy])/etc. Za to i czas i miejsce na to, by wspomnieć, że Cenckiewicz wymyśla sobie nieistniejący problem, żeby jakoś usprawiedliwić to, co spotkało studentów. A spotkało ich to, że w cała sprawę wmieszało się Ordo Iuris. Nawiasem mówiąc, już sam fakt zaangażowania się w sprawę wyżej wymienionego instytutu jest wyraźną sugestią, że wykładowczyni jest skrajną konserwatystką. To zaś bardzo uprawdopodobnia wersję studentów. No dobrze, w sprawę wmieszało się Ordo Iuris. Co było dalej? Ano dalej jest to, że studenci są teraz przesłuchiwani w charakterze świadków: „Przesłuchano już siedmioro. Na pierwszych przesłuchaniach studenci byli sami. Mają niewiele ponad 20 lat i to ich pierwszy kontakt z organami ścigania. Każda taka wizyta w komisariacie trwała od czterech do sześciu godzin. Treści pytań nie możemy ujawniać, bo to jest wstępne dochodzenie. Zdarzyło się, że było ich ponad 70, większość zadała przedstawicielka Budzyńskiej, czyli Ordo Iuris. Tak wynika z informacji od pełnomocników studentów. Gdy weszli do gry, na 80 procent pytań studenci odpowiadali: nie wiem.”. Wiadomo również, że: „Ordo Iuris chce, żeby studenci byli przesłuchiwani przez prokuratora i nagrywani”. W sprawie wypowiedziała się Helsińska Fundacja Praw Człowieka: „Inicjowanie postępowań karnych w sprawach skarg studentów korzystających z przysługujących im praw może wywołać efekt mrożący i powstrzymywać przed sygnalizowaniem uczelni dostrzeżonych nieprawidłowości”. Muszę się w tym miejscu przyznać, że nie jestem sobie w stanie wyobrazić, jak bardzo byłbym zestresowany tym, gdyby przez kilka godzin maglowano mnie na komisariacie kiedy miałem tyle lat, co wyżej wymienieni studenci. Domyślam się, że po kilkudziesięciu minutach przyznałbym się do wszystkiego, z zabójstwem Kennedy'ego włącznie, ponadto wskazałbym miejsce, w którym ukryłem Bursztynową Komnatę i Złoty Pociąg. Nie trzeba być geniuszem, żeby się domyślić tego, jaki efekt wywrą na studentach kilkugodzinne przesłuchania. Choć w sumie, kilkugodzinne przesłuchanie nie wywarłoby wrażenia chyba tylko i wyłącznie na kimś, kto ma spore doświadczenie w tych sprawach, albo stać go na sztab prawników, który go będzie reprezentował. Dla przeciętnego obywatela to będzie traumatyczne przeżycie.  Nie uwierzę w to, że ktoś, kto układał listę pytań, nie miał świadomości tego, że odpytywanie świadka potrwa kilka godzin (i tego, jaki to będzie miało wpływ na świadka). Tym samym, nie wydaje mi się, żeby było to przypadkowe zagranie ze strony Ordo Iuris. Skoro więc nie był to przypadek, to o co chodziło? O SLAPP. Wydaje się wam, że możecie podskoczyć konserwatystom? No to popatrzcie na to, co się dzieje i zastanówcie się nad tym, czy aby na pewno warto.


W tym miejscu pora na kolejną dygresję, bo, moim zdaniem, konieczne jest poruszenie tematu, który łączy się wręcz nierozerwalnie z działalnością Ordo Iuris. Tematem tym jest szeroko pojęte „obrażanie”, konkretnie zaś to, w jaki sposób nauczyła się to robić skrajna prawica. Ostatnio głośno było o Kai Godek, której obrońcy (bądź obrońca) domagał się od pozywających Kaję, żeby udowodnili, że kiedy ich klientka opowiadała brednie o homoseksualistach (nie będę ich tu cytował), to miała na myśli akurat tych, którzy ją pozwali. To jest metoda, którą skrajna prawica opanowała do perfekcji i stosuje ją od dawna (o czym za moment). Owszem, co jakiś czas zdarza się jakiś Ziemkiewicz, który zwyzywa kogoś używając personaliów, ale to są raczej wyjątkowe sytuacje. Ktoś może w tym miejscu poprosić o dowody, no bo skoro stawiam tezę, że oni to opanowali do perfekcji, to pasowałoby takowe przestawić. W 2015 roku napisałem notkę poświęconą Kai Godek. W tekście pochyliłem się nad retoryką pani Kai, która hejtując in vitro powiedziała: „Tak jak Wanda Nowicka brała pieniądze od biznesu aborcyjnego, tak owe fundacje i stowarzyszenia są za swoją pracę sowicie wynagradzane przez koncerny zarabiające na produkcji dzieci z probówki”. Opatrzyłem to swoim komentarzem, którego fragment brzmiał następująco: „Nawet jeśli jakieś koncerny faktycznie płacą tym stowarzyszeniom, to co z tego?”. Bodajże dzień po publikacji pod notką pojawił się wpis kogoś, kto najprawdopodobniej pracował w stowarzyszeniu „Nasz Bocian” (wynikało to z treści komentarza). Zacytuję tutaj kilka fragmentów tego komentarza: „stowarzyszenia pacjenckie działające na rzecz osób niepłodnych są dwa- jedno to Nasz Bocian, a drugie to katolickie stowarzyszenie wspierające niepłodne małżeństwa.” Nietrudno więc odgadnąć, w którą stronę skierowana była wypowiedź o koncernach płacących stowarzyszeniom/etc. W komentarzu stało również, że: „nasz bocian nie przyjmuje darowizn od klinik ani firm farmaceutycznych, jednym wyjątkiem może być darowizna rzeczowa (np. zestawy do wykonania badań genetycznych) pod warunkiem, że zostaną przekazane na rzecz pacjentów w celu konkursu. Z tego powodu rzucenie konkretnego oskarżenia pod naszym adresem (nie: "owe fundacje i stowarzyszenia są za swoją pracę sowicie wynagradzane przez koncerny zarabiające na produkcji dzieci z probówki.”, ale z podaniem nazwy) skończyłoby się procesem, który z przyjemnością byśmy założyli, jako że jego finał jest najzupełniej jasny” (…) I również dlatego pani Godek nie sprecyzuje adresata swoich insynuacji, ponieważ prawdopodobnie jest świadoma powyższego i woli poprzestawać na wrzucaniu gówna w wentylator, co oszczędza jej potem kompromitacji w sądzie, gdyż oczywiście nie możemy jej pozwać, skoro nie zostaliśmy wskazani z nazwy." Kilka dni później Anna Dryjańska potykała się w programie „Tak czy Nie” z Mariuszem Dzierżawskim (Kaja Godek z nim wtedy współpracowała, a dopiero potem założyła własną fundację). Niestety, nie będę mógł oźródłować programu, bo po przescrollowaniu praktycznie całej zakładki z archiwum Polsatu, dojechałem do późniejszych programów. Ten, o którym mowa wrzucono na antenę 9 kwietnia 2015. W trakcie programu Mariusz Dzierżawski zaczął opowiadać o dziennikarzach i publicystach sponsorowanych przez wiadome koncerny. Anna Dryjańska poprosiła go o to, żeby podał jakieś konkretne nazwiska. Jak się zapewne domyślacie, nie podał ich z powodów, dla których Kaja Godek opowiadała o „stowarzyszeniach” i nie wymieniła żadnej nazwy. Druga strona (tzn. niefundamentalistyczna) nie opanowała tej metody. Dlatego też Marta Lempart nie może przez rok powtarzać wiecie czego, o wiadomo którym instytucie. Gwoli ścisłości, temat Kremla zostanie poruszony w tej notce i będziecie się mogli przekonać, że można było powiedzieć to samo, ale innymi słowami. To niedostosowanie otoczenia do walki ze skrajnymi konserwatystami, to wprost idealne warunki dla Ordo Iuris, który czepiając się nieprecyzyjnych wypowiedzi może udowadniać, że w sumie to konserwatyści są prześladowani, albowiem są pomawiani i rzuca się w nich oszczerstwami/etc. 


Przez dłuższy czas Ordo Iuris było traktowane jako grupka w sumie niegroźnych fanatyków, którymi nie trzeba się przejmować, bo mają bardzo niewielką siłę sprawczą. Znamienne jest to, że nadal można się natknąć na takie opinie, mimo że od dłuższego czasu wiadomo, że siła sprawcza Ordo Iuris nie powinna być przedmiotem żartów. Niewiele brakło, a Ordo Iuris zafundowałoby nam drakońskie prawo antyaborcyjne. Nieco później Ordo Iuris stało za projektem nowelizacji ustawy o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie. Co miała zmienić nowelizacja? Np. definicję przemocy: „z definicji mówiącej, że przemoc to „jednorazowe albo powtarzające się umyślne działanie lub zaniechanie naruszające prawa lub dobra osobiste” wykreślone zostało słowo „jednorazowe”” oraz  „procedurę zakładania Niebieskiej Karty – wprowadza konieczność uzyskania zgody ofiary na „wszczęcie procedury monitorowania przemocowej rodziny przez policję i pracowników socjalnych”.” Projekt został wynorany przez Piotra Kupsia  (zawiadowca „To Nie Przejdzie”), bo jak się pewnie domyślacie, wszystko było robione po cichu, gdyż Ministerstwo Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej jakoś tak się nim nie chciało chwalić. Po tym, jak o projekcie zrobiło się głośno, wydarzyło się kilka rzeczy. Jedną z nich było to, że Jerzy Kwaśniewski z Ordo Iuris bronił tegoż projektu (ale to chyba nie powinno nikogo dziwić). Drugą było to, że Mateusz Morawiecki uwalił ten projekt. Trzecią rzeczą było to, że z pełnienia swojej funkcji zrezygnowała wiceministra z wyżej wymienionego ministerstwa (Elżbieta Bojanowska), która powiedziała, że: „taka wersja projektu nie powinna wyjść poza mury tego resortu, ale takie zapisy nie powinny pojawić się nigdy, nawet w wersji roboczej”. Ja mam w tym miejscu jedno pytanie: skoro te zapisy nie powinny się pojawić, to czemu tak właściwie się pojawiły? To nie była zapisana serwetka, którą personel sprzątający znalazł w męskiej toalecie, to był projekt nowelizacji, który pojawił się na stronie Rządowego Centrum Legislacji. Ktoś może w tym momencie powiedzieć, że skoro projekt nie przeszedł, to może to OI nie jest takie mocne? Tyle, że było na tyle mocne, że ten projekt się w ogóle pojawił i że nikt nie uznał, że wprowadzanie tego rodzaju zmian to średni pomysł. 


UWAGA! Artykuł sponsorowany przez Suwerena!

https://patronite.pl/Piknik-na-skraju-g%C5%82upoty


Rzecz jasna, Ordo Iuris nie złożyło broni i zeszło o oczko niżej, do samorządów/ Sejmików Wojewódzkich, w których zaczęli lansować tzw. „Samorządowa Kartę Praw Rodzin”. Warto w tym miejscu wspomnieć o tym, że w projekcie chciano zmienić również nazwę (tytuł?) ustawy z „ustawy o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie”, na „ustawę o przeciwdziałaniu przemocy domowej”. Bo wiecie, w rodzinie nic złego nie może się nikomu stać, prawda? Nie powinno to nikogo dziwić, bo dla skrajnie konserwatywnych i fundamentalistycznych organizacji i polityków pojęcie „rodziny” jest pojęciem kluczowym. Z jednej strony, przekonują wszystkich, że „jak co złego”, to na pewno nie rodzina. Z drugiej strony, ilekroć gdzieś pojawi się jakiś konserwatywny dokument z „rodziną” w nazwie, tylekroć można mieć pewność, że dokument będzie czymś w rodzaju matrioszki. Na wierzchu będzie, rzecz jasna, rodzina, ale w środku prawie na pewno pojawią się hejty na „niekonserwatystów”. Co zrozumiałe, hejty będą przeprowadzone przy użyciu wielu mądrze brzmiących określeń wydmuszek w rodzaju „ideologii LGBT”, albo „marksizmu kulturowego” (sprawdzić, czy nie bolszewizm kulturowy). Przykłady? Samorządowa Karta Praw Rodzin, albo „Karta Rodziny”, której podpisaniem ostatnio chwalił się obecny Prezydent RP. W tej podpisanej przez Prezydenta RP stało, że rodzina jest ważna/etc, ale, rzecz jasna, wrzucono tam idiotyzmy o walce z „ideologią LGBT”. Jeżeli chodzi o tę konkretną wydmuszkę pojęciową, to jej utworzenie było kolejnym majstersztykiem prawicy. Ową „ideologię” można obwiniać o wszystko, a jeżeli jakiś przedstawiciel mniejszości seksualnej się poczuje dotknięty i pójdzie do sądu, to przecież nie udowodni, że chodziło o niego, prawda? Z drugiej strony, ta część suwerena, która jest podatna na retorykę zrównującą (między innymi) homoseksualizm z pedofilią i tak będzie „wiedziała, o co chodzi”. Wróćmy na moment do tzw. „Samorządowej Karty Praw Rodzin”. Tam udało się połączyć dwie kwestie. Po pierwsze, hejtowanie „ideologii”, a po drugie, no cóż, sami popatrzcie (ale przed lekturą zapnijcie pasy, bo będzie trzęsło). Gotowi?  No to jedziemy: „Samorządowe programy profilaktyczne, które mają na celu przeciwdziałanie przemocy i pomoc jej ofiarom, przeciwdziałanie alkoholizmowi i narkomanii oraz realizację celów polityki zdrowotnej, powinny uwzględniać zasadę poszanowania integralności rodziny, która może zostać uchylona tylko w sytuacjach wyjątkowych, jak zagrożenie życia lub zdrowia jej członków. Tylko w ten sposób uda się uniknąć patologicznych sytuacji, gdy dochodzi do nieproporcjonalnej ingerencji w życie rodzin, w tym nawet odbierania dzieci, która nie jest uzasadniona jakimikolwiek poważnymi przesłankami.”. Zastanawiam się nad tym, ilu radnych (którzy przegłosowywali tę kartę w swoich samorządach) przeczytało ten dokument i zadało sobie trud zrozumienia tego, co przeczytali. Po pierwsze, fragment ów został raczej nieprzypadkowo skonstruowany nieprecyzyjnie. Jak bowiem należałoby interpretować „zagrożenie życia lub zdrowia”? Wbrew pozorom definicja ta jest wybitnie wybiórcza. Jeden z członków rodziny pobił swoje dziecko, albo swojego partnera? Jeżeli pobicie nie było ciężkie, a co za tym idzie „zdrowie nie było zagrożone”, to ważniejsza będzie integralność rodziny. Rodzic jest alkoholikiem/narkomanem i wynosi z domu różne przedmioty, celem spieniężenia ich? O ile nie sprzeda czyjejś pompy insulinowej – ciężko udowodnić, że to zagrożenie dla życia lub zdrowia. Co z przemocą psychiczną? Ano nic, bo fundamentaliści w nią nie wierzą. Prawda jest taka, że, jak wspomniałem, definicja jest wybiórcza i nie mieści się w niej bardzo dużo patologicznych zachowań, które są szkodliwe, ale „nie są poważnymi przesłankami”, które pozwoliłby naruszyć „integralność rodziny”. Generalnie rzecz ujmując, ten zapis powinien wywołać podobny skandal, jak wcześniejsza próba nowelizacji Ustawy o Przeciwdziałaniu Przemocy w Rodzinie, ale go nie wywołał, bo nikomu (z radnymi, którzy nad tym głosowali na czele) najprawdopodobniej nie chciało się przeczytać dokumentu.


Bardzo istotnym elementem działalności Ordo Iuris są ich analizy prawne. Cóż takiego analizuje OI? O wiele łatwiej byłoby zapytać: „czego nie analizuje”. W skrócie, wygląda to tak, że praktycznie za każdą wypowiedzią kogokolwiek z Ordo Iuris, „stoi” analiza, którą wykonało Ordo Iuris. Nie jestem prawnikiem, więc nie będę się tu zajmował rozbiorem tychże analiz (tym powinni zająć się ludzie, którzy się na tym znają), ale biorąc pod rozwagę to, jakiej argumentacji używają członkowie Ordo Iuris, można bezpiecznie założyć, że punktem wyjściowym praktycznie każdej takiej analizy jest „konserwatyzm = dobrze” i „niekonserwatyzm = źle”. Skąd taki wniosek? Już tłumaczę. Pamiętacie, jak nieco wcześniej poprosiłem was o zapamiętanie sobie wzmianki o tym, że „karanie kobiet za aborcję, to światowy standard”? W czasie, w którym wypowiedź ta podbijała internety, odbyłem krótką (i bardzo kształcącą) dyskusję z jednym z członków Ordo Iuris, Olafem Szczypińskim. W jego bio na stronie OI stoi: „były koordynator Zespołu Analitycznego Centrum Analiz Legislacyjnych Instytutu Ordo Iuris”. Dyskusję zacytuję w całości:  

(Wtrąciłem się do dyskusji w momencie, w którym Pan Olaf zaczął nauczać kogoś, kto ostro skrytykował wypowiedź Jerzego Kwaśniewskiego):

Pan Olaf: proponuję najpierw zapoznać się z przepisami innych państw, a później komentować.

Lewacki Troll z Podkarpacia: Chodzi o te przepisy według których aborcja jest legalna?

PO: Np. art. 145 Hiszpańskiego Kodeksu karnego: (w tym miejscu był screen)

LTzP: Ty na serio starasz się udowodnić, że "karanie kobiet za aborcje to norma" powołując się na przykład kraju, w którym aborcja jest dostępna "na życzenie" (do 14 tygodnia)? Pytam bo chyba nie zrozumiałeś fragm. "outside cases allowed by Law"

PO: to jest właśnie istotą kary kryminalnej, a o tym tu mowa. Działanie w granicach prawa nie podlega karze.

LTzP: Czyli Twoim zdaniem nie ma różnicy między całkowitym zakazem aborcji a legalną aborcją na życzenie do 14 tygodnia ciąży? Jeśli nie ma różnicy, to może przepiszcie całe prawo aborcyjne od Hiszpanów?

PO: jeśli nie rozumiesz różnicy między penalizacją a bezkarnością, to nie mamy o czym rozmawiać. Dobrego weekendu!

LTzP: Jeśli nie rozumiesz różnicy między karaniem za nielegalną aborcję w kraju, w którym jest liberalne prawo aborcyjne a krajem w którym aborcja miała być całkowicie zakazana, to faktycznie nie mamy o czym rozmawiać, "prawniku".


Pan Olaf się już więcej nie odezwał, ale z drugiej strony, nie dostałem bana, więc nie poszło tak źle.


Z powyższej wymiany ćwitów można wywnioskować na czym Jerzy Kwaśniewski oparł swój wywód o „światowy standard”. Otóż, oparł go na tym, że w niektórych krajach kobiety są karane za (muszę capslocka uruchomić) NIELEGALNĄ aborcję. Niemniej jednak jest bardzo wielka różnica między karaniem za nielegalną aborcję w sytuacji, w której mają one dostęp do aborcji „na życzenie” do nastego tygodnia ciąży, a karaniem kobiet za nielegalną aborcję, w sytuacji, w której jest ona całkowicie zakazana. To jest tak oczywista oczywistość, że nawet prawnicy z Ordo Iuris musieli sobie zdawać z tego sprawę. Mimo tego, budowali swoją narrację, z której wynikało, że to „światowy standard”. Tego rodzaju fikołków jest znacznie więcej, ale pozwolę sobie zaprezentować wam jeszcze dwa. Tym razem w roli głównej wystąpi Jerzy Kwaśniewski. Pierwszy przypadek był na tyle spektakularny, że pan Jerzy wylądował na Asz Dzienniku, ale nie uprzedzajmy faktów. W październiku 2018 usiłowano (prawnie) zablokować Marsz Równości w Lublinie. Zaczęło się od tego, że wojewoda Przemysław Czarnek dokonał słownego zwymiotowania na mniejszości seksualne, a potem prezydent Lublina, Krzysztof Żuk wydał: „zakaz organizacji planowanego na 13 października Marszu Równości(...)”. Decyzja została uchylona przez sąd, zaś marsz się odbył. Bardzo nie spodobało się to nacjo-Sebixom, których musiała spacyfikować policja. Jerzy Kwaśniewski skomentował to w sposób następujący: „Na marginesie Marszu Równości w Lublinie.  Trzeba powiedzieć, że jego przebieg potwierdził obawy prezydenta Lublina i Wojewody Czarnka. Ustawa i Konstytucja pozwalają na zakaz manifestacji w imię bezpieczeństwa publicznego. Sąd Apelacyjny stworzył zagrożenie dla wielu osób”. W tym samym roku Hanna Gronkiewicz-Waltz zakazała Marszu Niepodległości (przyczyny, na które się powołała były podobne to tych, na które powołał się prezydent Lublina). Zakaz został uchylony przez sąd. Zanim sąd wydał taką, a nie inną decyzję, sprawę skomentował Jerzy Kwaśniewski: „Doszło do rażącego naruszenia Konstytucji. Zgromadzenie cykliczne odwołane przed jakimkolwiek naruszeniem prawa. Organ nadzoru nawet nie zweryfikował, jakie nadzwyczajne środki bezpieczeństwa planowało Stowarzyszenie Marsz Niepodległości”. Tak więc, rozumiecie: rażące naruszenie Konstytucji jest wtedy, gdy zakazuje się Marszu Niepodległości, bo jeżeli zakazuje się Marszu Równości, to wtedy „Ustawa i Konstytucja pozwalają na zakaz manifestacji w imię bezpieczeństwa publicznego”. Proste, prawda? W drugim przypadku szpagat był moim zdaniem niemniej spektakularny, ale tym razem zainteresowało się tym mniej osób. Chodzi o wyrok Trybunału Konstytucyjnego (który powinien zmienić nazwę na Trybunał Przyłębski, względnie Trybunał Kaczyński), który uchylił artykuł, w oparciu o który skazano Drukarza z Łodzi (za odmowę wykonania usługi „bo LGBT”). Drukarza, rzecz jasna, reprezentowało Ordo Iuris, tak więc po ogłoszeniu wyroku TK członkowie OI dość długo się poklepywali po plecach. Niecały miesiąc później (lipiec 2019) głośno zrobiło się o pewnej rządowej gadzinówce, która produkowała naklejki ze „strefami wolnymi od”. Po tym, jak Empik zdecydował, że jeżeli ta naklejka zostanie dołączona do gadzinówki, to nakład się w Empiku nie pojawi, Jerzy Kwaśniewski napisał na swoim ćwitrze: „Muszę przyznać, że pękam z dumy. Dzięki zaangażowaniu Ordo Iuris, dzisiaj szefostwo Empiku może cieszyć się wolnością gospodarczą w nieskrępowany sposób. Nie byłoby tej wolności, gdyby nie sprawa drukarza z Łodzi. A to jaki kto czyni ze swej wolności użytek, to już ich sprawa”. Pod spodem dopisał: „Oczywiście to trochę tak z poczuciem humoru ;) Nie znam okoliczności, w tym treści wiążącej umowy, ogólnych warunków (o ile takie funkcjonują), argumentacji Empiku. Rzecz w tym, że dzięki sprawie drukarza ten spór jest już tylko cywilny. Prawo karne nie ma już nic do niego”. Tutaj wszystko jest proste jak budowa cepa: dzięki Ordo Iuris Empik miał prawo „zbojkotować” Gazetę Polską i jeżeli wydawcy coś się nie podoba, to może iść do sądu cywilnego. Dwa miesiące później na portalu Ordo Iuris można było przeczyta artykuł pt.: „Cenzura prewencyjna w Empiku. Wycofanie „Gazety Polskiej” ze sprzedaży narusza Konstytucję”. Na końcu artykuł stało zaś, że: „Instytut Ordo Iuris analizuje możliwość podjęcia działań w związku z nagannymi praktykami Empiku m.in. na gruncie prawa prasowego oraz ustawy o zwalczaniu nieuczciwej konkurencji.”.  Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że OI nie chwali się, jak poszła ta walka z „nagannymi praktykami”, no ale to dygresja tylko. Wróćmy do meritum. Jak to możliwe, że najpierw Jerzy Kwaśniewski „puchł z dumy”, bo dzięki niemu Empik mógł zbojkotować Gazetę Polską, a dwa miesiące później okazało się, że to, co zrobił Empik było naruszeniem Konstytucji, cenzurą /etc.? Te pytania należy kierować do Ordo Iuris. To, że nikt (w domyśle, żadne medium) ich nie zadał, dobitnie świadczy o tym, że spora część ludzi nadal nie bierze na poważnie OI. Jest to cokolwiek absurdalne, bo mediom nie umknęło to, że w 2019 były założyciel Ordo Iuris dostał stołek w Sądzie Najwyższym. Nie wiem, jak wam, ale mnie się wydaje, że między pobłażliwym stosunkiem do OI (przez który żaden z członków instytutu nie został nigdy solidnie zgrillowany w mediach), a tym, że OI wchodzi sobie „gdzie chce”, jest jakiś związek. 


Gdzie jeszcze udało się dostać instytutowi? W miejsce, w którym żaden jego członek nie powinien się pojawić. W maju w mediach pojawiła się informacja, z której wynikało, że: „Rzecznik Praw Dziecka powołał pierwszego członka komisji ds. pedofilii. To ekspert z Ordo Iuris”. Decyzja ta spotkała się z oporem, ale ponieważ media mamy takie, a nie inne, poza lekkim oburzonkiem pt. „bo Ordo Iuris”, nikt nie dostarczył żadnego sensownego (tzn. takiego, który przemówiłby do suwerena) argumentu przeciw powołaniu „eksperta z Ordo Iuris” do tej komisji. Jak się zaraz przekonacie, takowy argument jest i będzie to argument z gatunku tych, po zapoznaniu się z którymi, człowiek mocno zaciska zęby. Wcześniej wzmiankowany zawiadowca profilu „To Nie Przejdzie” rzucił na ćwitra informacje, która była dla mnie tak absurdalna (w kontekście powołania „eksperta z Ordo Iuris” na takie, a nie inne stanowisko), że musiałem ją sam zweryfikować, bo choć mam zaufanie do tegoż zawiadowcy, to jednak ciężko mi było uwierzyć w to, co czytam. Weryfikacja nie zajęła mi zbyt dużo czasu, bo wystarczyła chwila z guglarką, żebym znalazł artykuł, po lekturze którego zachciało mi się rzygać (nie, „zrobiło mi się niedobrze”, to byłby eufemizm, a ja się nie będą bawił w eufemizmy). Artykuł nosił tytuł: „Polityk oskarża księdza, który go molestował w dzieciństwie. "Myślałem, że wykrztusi choć słowo: przepraszam””. W leadzie artykułu można było przeczytać: „To pierwsza taka sprawa w Polsce. Krystian Legierski, prawnik, lewicowy polityk, działacz LGBT i były radny warszawski, składa zawiadomienie o możliwości popełnienia przestępstwa przez księdza, który w dzieciństwie molestował go seksualnie. Oskarża go o składanie fałszywych zeznań w trakcie procesu o zniesławienie, który wytoczył mu duchowny. - On wciąż idzie w zaparte i kłamie w sądzie - mówi Onetowi Legierski.” Po przeczytaniu leadu momentalnie zacząłem się zastanawiać nad tym „ale o jaki proces o zniesławienie chodzi?”. W dalszej części tekstu znalazłem odpowiedź: „W międzyczasie ksiądz Jerzy, jako oskarżyciel prywatny, wytoczył proces Legierskiemu, zarzucając mu pomówienia i zniesławienie. Nie podobało mu się, że w swoich wpisach i wywiadach polityk określał go mianem "księdza-pedofila". Uznał też, że cała ta sprawa „poniżyła go w opinii publicznej oraz naraziła na utratę zaufania potrzebnego dla urzędu proboszcza parafii oraz posługi kapłana Kościoła katolickiego”. Co ciekawe, w tej sprawie reprezentował go prawnik Ordo Iuris (...)” Warto w tym miejscu zaznaczyć, że ksiądz Jerzy był na tyle winny, że nawet sąd diecezjalny uznał go winnym: „Postępowanie to na etapie diecezjalnym zakończyło się 8 czerwca 2017 r., uznaniem go za winnego popełnienia tych czynów. Duchowny złożył jednak odwołanie, w związku z czym sprawa została przekazana do Kongregacji Nauki Wiary w Watykanie.” Nie wiem, jak się potoczyła sprawa odwołania, ale szczerze wątpię w to, żeby Watykan uchylił decyzję „miejscowych”. Jeżeli zaś chodzi o proces wytoczony Legierskiemu, to ksiądz-pedofil go przegrał. Podsumujmy to, co można wyczytać w artykule: Legierski opowiedział o tym, co go spotkało i nazwał swojego oprawcę pedofilem. W oprawcy wzburzyła się krew i uznał za stosowne pozwanie Legierskiego. W trakcie rozprawy reprezentował go członek Ordo Iuris. Nie chciałbym być źle zrozumiany. Nie mnie oceniać, czy prawnik powinien brać sprawę księdza-pedofila pozywającego ofiarę. Niemniej jednak znamienne jest to, że reprezentował go członek skrajnie konserwatywnej organizacji, która stara się wszystkich przekonywać do tego, że duchowni, konserwatyści, ludzie wierzący/etc. są ofiarami nagonek. I znowuż, nie mnie oceniać, czy OI powinno reprezentować tego księdza. Jednakowoż, jeżeli instytut się na to zdecydował, to żaden z jego członków nie powinien mieć wstępu do jakiejkolwiek komisji, która będzie się zajmować walką z pedofilią. Co sobie bowiem pomyśli ofiara pedofilii, która zobaczy w takiej komisji uśmiechniętą twarz członka organizacji, która reprezentowała księdza pedofila, który (caps jest konieczny) POZWAŁ SWOJĄ OFIARĘ? Warto w tym miejscu wspomnieć, że jakiś czas temu „Do Rzeczy” wyprodukowało laurkę pod adresem Ordo Iuris, którą zatytułowano „adwokaci normalności”. No, ale to dygresja tylko. Czy tylko mnie się wydaje, że po tym, jak Rzecznik Praw Dziecka powołał do wcześniej wzmiankowanej komisji „eksperta z Ordo Iuris”, właśnie ta sprawa „pozwania” powinna pojawić się we wszystkich mediach, zaś RPD powinien się tłumaczyć z tego, czy wiedział o tym, kogo reprezentował jeden z prawników Ordo Iuris i miał to w głębokim poważaniu, czy też nie wiedział, bo nie sprawdził, choć był to jego obowiązek? Warto w tym miejscu wspomnieć o tym, że Ordo Iuris powołało swój własny „Zespół ds. Ochrony Dzieci i Młodzieży”. Powinienem to jakoś skomentować, ale chyba mi się nie chce, bo dopiero co jadłem.


Trochę wcześniej zasygnalizowałem, że w tekście zostanie poruszona kwestia Kremla. Nie jest tajemnicą to, że Ordo Iuris ma powiązania ze Światowym Kongresem Rodzin. Media wspominały o tym wielokrotnie i, o ile mnie pamięć nie myli, Ordo Iuris nikogo za to nie pozwało. Na stronie instytutu można przeczytać: „W ramach Światowego Kongresu Rodzin powstała inicjatywa sformułowania dokumentu programowego, który tworzyłby doktrynalny punkt odniesienia dla współpracy środowisk działających na rzecz rodziny. Jej efektem jest Światowa Deklaracja Rodziny. Instytut na rzecz Kultury Prawnej Ordo Iuris został poproszony o dołączenie do grona organizacji, które poręczają treść tej deklaracji. Dokument jest już dostępny w internecie i każdy, komu zależy na wsparciu dla współczesnej rodziny, może go podpisać.”. Czemu wspominam o Światowym Kongresie Rodzin? Miło, że pytacie. Pozwolę sobie zacytować obszerny cytat książki Mashy Gessen pt. „Będzie to, co było. Jak totalitaryzm odradza się w Rosji.”:


„Na początku lat dziewięćdziesiątych, kiedy powstawał tam (w Moskwie) wydział socjologii, jego założyciele sięgali po kolegów po fachu z Zachodu, którzy znajdowali się z dala od liberalnego akademickiego mainstreamu. Jedną z tych osób był Allan Carlson, amerykański historyk, wykładający na ultrakonserwatywnym Hillsdale College w Michigan. Carlson był następcą Pitirima Sorokina, jednego z rosyjskich myślicieli wygnanych na Statku Filozofów w 1922. W jego bogatym dorobku znajdowało się apokaliptyczne ostrzeżenie o staczaniu się zachodniej cywilizacji i na tych właśnie ideach Carlson oparł swoje teorie. Napisał z pół tuzina książek, wszystkie ze słowem „rodzina” w tytule a w każdej twierdził, że rodzina to podstawa cywilizacji oraz jedyny klucz do przetrwania ludzkości. Carlson odwiedził Uniwersytet Moskiewski w 1995 roku, w którym nauki społeczne, ale także i wiele mediów zdominował kryzys demograficzny Rosji (…)


Wyjaśnienie Allana Carlsona było całkowicie odmienne – wczesna śmiertelność Rosjan jest pochodną osłabienia tego, co nazywał „naturalna rodziną”. W czasie swojej wizyty wraz z członkami wydziału socjologii postanowił zorganizować konferencję na temat tego, co Rosja oraz inne kraje mogą, żeby przetrwać atak na rodzinę prowadzony przez dekadencki Zachód. Konferencja, zorganizowana w Pradze w 1997 roku pod nazwą Światowy Kongres Rodzin, przyciągnęła prawie siedemset osób. Zachodni uczestnicy wywodzili się głównie z konserwatywnych organizacji religijnych, zmobilizowanych w walce przeciwko przyznawaniu większych praw gejom. Uczestnicy z Europy Wschodniej przybyli z nowo powstałych niezależnych państw narodowych – niektóre z nich były niewielkie, ale wszystkie borykały się ze zmianą kulturową i ekonomiczną – napędzała ich zatem egzystencjalna panika, Rosjan zresztą też.


Zainspirowani frekwencją, organizatorzy przekształcili Światowy Kongres Rodzin w trwała organizację poświęconą walce przeciwko prawom gejów, prawu do aborcji i przeciw studiom gender. Jej siedziba mieściła się w Illinois, jednak ośrodek duchowy był w Rosji, na wydziale socjologii Uniwersytetu Moskiewskiego. W ciągu następnej dekady, Rosjanie, którzy zaczęli jako uczniowie Carlsona, zostali w organizacji starszymi partnerami. Korzystając z poparcia rządu oraz Rosyjskiej Cerkwi Prawosławnej, mogli dodać politycznego wsparcia całej strukturze.

(…)

W pierwszej dekadzie XXI wieku Światowy Kongres stworzył stanowiska dla osób, które nazwano ambasadorami – dla lobbystów przy różnych organizacjach międzynarodowych i europejskich, w tym USA Zajęcie to powierzono Rosjanom, którzy wykorzystywali powagę rosyjskiej delegacji, by organizować nieformalne koalicje domagające się antygejowskich inicjatyw oraz przeciwstawiające się poszerzaniu praw społeczności LGBT."



Tak okołotematowo. Polecam tę książkę każdemu, kto jest zainteresowany tym, co działo się w Rosji, ale uprzedzam, że książka jest momentami bardzo „ciężka”. Nietrudno w niej znaleźć odniesienia do naszej rzeczywistości. W Rosji przez moment zapanowało coś na kształt „obyczajowej odwilży”, ale owa odwilż się bardzo szybko skończyła, zaś „wszystkiemu winni byli geje”. Gessen opisuje to, co wyczyniają w Rosji bojówki skrajnie prawicowych organizacji (i robią to za przyzwoleniem władz). Nie będę się wdawał w szczegóły i napiszę jedynie, że punktem wyjściowym tego, co robią owe organizacje, było zrównanie homoseksualizmu z pedofilią. W Polsce owa odwilż trwa już od jakiegoś czasu, a społeczeństwo jest bez porównania bardziej tolerancyjne względem osób homoseksualnych, ale z tego wynika jedynie to, że fundamentalistyczne organizacje znacznie silniej starają się „uwstecznić” ten znienawidzony przez siebie postęp. Retoryka, której używają dziś polskie władze, odnosząc się do mniejszości seksualnych, nie różni się praktycznie w ogóle od retoryki, której używają władze Rosji. Wracając zaś do meritum. Wydaje mi się, że cytat nie wymaga specjalnego komentarza (ani żadnej „analizy prawnej”), bo jest on raczej z gatunku self-explanatory i wyjaśnia skąd się nagle wzięła cała kupa organizacji, które „walczą o dobro rodziny”.


Ja wiem, że rządy Zjednoczonej Prawicy mogą potrwać jeszcze jakiś czas, ale mam nadzieję, że po tym, jak przyjdzie jakaś „lepsza zmiana” odpowiednie służby, które trzeba będzie najpierw odbudować (proces ów pewnie trochę potrwa) pochylą się nad polskimi organizacjami, mającymi powiązania ze Światowym Kongresem Rodzin, bo na tym, że ustawiają nas one na kursie kolizyjnym z Zachodem zyskuje tylko i wyłącznie Kreml. Kilka dni temu, Krzysztof Bosak, powielający rosyjskie „dezinfo”, z którego wynikało, że Antifa organizuje zadymy w USA, grzmiał (na ile, rzecz jasna, Krzysztof Bosak może „grzmieć”), że powinno się wprowadzić: „zakaz zagranicznego finansowania lewicy”. Zażartowałem sobie na ćwitrze, że ciekaw jestem, jak Bosak zareagowałby na postulat zakazu zagranicznego finansowania prawicy i czy aby przypadkiem nie wzburzyłyby się w nim Krew i Honor. Czemu o tym wspominam? Ano temu, że służby powinny się również przyjrzeć skrajnie prawicowym organizacjom finansowanym z zagranicy oraz tym, które mają powiązania z zagranicznymi organizacjami neonazistowskimi i faszystowskimi (te organizacje same się tak określają, więc potencjalnych zwolenników prawdopośrodkizmu proszę o nie wzmaganie się). 


To, że państwo powinno chronić swoich obywateli przed działalnością fundamentalistycznych organizacji jest dla mnie oczywiste. Niemniej jednak nastąpi to nieprędko, a taki, na ten przykład Instytut Ordo Iuris działa już teraz. Czy można coś z tym zrobić? Owszem, można, ale wymagałoby to sporych nakładów finansowych, a mimo prawicowych narracji, w myśl których lewica (rozumiana, jako „wszystko co nie jest konserwatywną prawicą”) dysponuje nieograniczonymi finansami „bo Soros”, nie jest to prawda. Dawno temu napisałem, że lewica potrzebuje „swojego” Ordo Iuris. Dopiero po jakimś czasie zrozumiałem, że takiej organizacji potrzebują wszyscy obywatele, bo każdy może stanąć po „złej stronie” tej, czy innej analizy prawnej autorstwa Ordo Iuris. Poza ochroną obywateli takie Obywatelskie Ordo Iuris powinno zajmować się bullyingiem (rzecz jasna, całkowicie zgodnym z prawem), który wymierzony by był w tych, którzy teraz uprawiają bullying. Powinno produkować swoje własne analizy prawne, które rozbierałyby na czynniki pierwsze twórczość Ordo Iuris. Powinno monitorować działalność i wypowiedzi członków OI pod kątem możliwości popełnienia przestępstwa i pod kątem możliwości pozywania ich „na drodze cywilnej”. Do tej pory Ordo Iuris czuło się w sądach bardzo dobrze, ale to zmieniłoby się w momencie, w którym instytut zostałby zepchnięty do defensywy. Każda organizacja ma skończone moce przerobowe i to samo odnosi się do Ordo Iuris. Gdyby udało się doprowadzić do „zapchania się” Ordo Iuris, to organizacja ta stanęłaby przed wyborem: albo robi to, co teraz i zaniedbuje obronę samej siebie, albo odpuszcza część dotychczasowej działalności i skupia się na obronie  (dzięki czemu część obywateli nie musiałaby się obawiać Ordo Iurisowych SLAPPów). Fajnie by było, gdyby Obywatelskie Ordo Iuris zafundowało Instytutowi na Rzecz Kultury Prawnej to samo, co ów instytut zafundował studentom z UŚ, czyli wielogodzinne przesłuchania (powód by się na pewno znalazł i na pewno byłby zgodny z prawem). Co prawda ryzyko, że jakiś nieszczęsny stażysta/praktykant z OI, który zaczął czytać niniejszy tekst dotrwał do tego momentu, jest niewielkie, ale nie jest ono zerowe. Tym samym chciałbym takiej osobie przekazać, że jeżeli uważa, że to, co moim zdaniem powinno stać się udziałem Ordo Iuris (czyli bycie po przeciwnej stronie SLAPPów) jest niefajne, to niech się taki praktykant/stażysta zastanowi nad tym, czy fajne jest to, co robi jego organizacja.


Na sam koniec muszę się z wami podzielić swoimi dywagacjami w temacie tego, po co w ogóle PiSowi jest Ordo Iuris. Organizacja ta niemalże bez przerwy ściąga PiSowi na głowę problemy wizerunkowe. Czarny Protest, który spadł na głowy polityków Zjednoczonej Prawicy, był efektem działalności Ordo Iuris. Oburzenie na próby nowelizacji Ustawy o Przeciwdziałaniu Przemocy w Rodzinie również. Takich przypadków było więcej (rzecz jasna nie były równie spektakularne co Czarny Protest, niemniej jednak były), a mimo tego PiS cały czas trzyma się Ordo Iuris i pozwala się rozpychać tej organizacji w przestrzeni publicznej. Tak wiem, część polityków Zjednoczonej Prawicy to fundamentaliści i oni traktują te wszystkie analizy OI, jak prawdę objawioną. Tak, wiem, część z nich to koniunkturaliści, którzy byliby gotowi przekonywać, że „Protokoły Mędrców Syjonu”, to autentyczny dokument i to, co w nim stoi, to szczera prawda. Owszem, ci ludzie tam są, ale jest tam na pewno trochę ludzi, którzy potrafią używać mózgu i na pewno dostrzegają to, do czego prowadzi działalność OI (i jemu podobnych organizacji). Na pewno dostrzegają to, że nie jest to kierunek, w który powinniśmy kierować kraj. Na pewno część z tych ludzi jest świadoma tego, że Prezydent RP wygaduje jakieś „duginowskie” brednie i że jest to retoryka bliźniaczo podobna do tej, którą raczy swoich obywatelki rząd rosyjski. Nie zrozumcie mnie źle, to nie jest apel do tych „rozsądnych” polityków Zjednoczonej Prawicy, bo ci już dawno temu udowodnili, że nie przeszkadza im kurs obrany przez „ciało decyzyjne”. Po prostu dziwi mnie to, że król jest tak bardzo nagi, bo ci ludzie obudzą się kiedyś z ręką w nocniku i nie będą mogli udawać, że „o niczym nie wiedzieli”. Tzn. udawać będą mogli, ale nic im z tego nie przyjdzie.



https://www.rp.pl/Plus-Minus/311039915-Szef-Ordo-Iuris-Karanie-kobiet-za-aborcje-to-swiatowy-standard.html

https://www.youtube.com/watch?v=UN8bJb8biZU












Link do mojej dyskusji z Panem Olafem z Ordo Iuris:

https://twitter.com/PiknikNSG/status/794573113614860289

Bio Pana Olafa:

https://ordoiuris.pl/olaf-szczypinski




https://www.tvp.info/43233459/karanie-za-odmowe-wykonania-uslugi-niekonstytucyjne-jest-wyrok-tk-w-glosnej-sprawie

https://twitter.com/jerzKwasniewski/status/1153362434935185409


https://oko.press/zalozyciel-ordo-iuris-wchodzi-do-sadu-najwyzszego-to-juz-drugi-aktywista-tej-formacji-w-sn/


https://ordoiuris.pl/rodzina-i-malzenstwo/skuteczna-pomoc-ofiarom-naduzyc-seksualnych-ordo-iuris-uruchamia-zespol-ds

https://oko.press/od-anti-choice-do-pro-family-religijni-fundamentalisci-na-niebiesko-rozowo-swiatowy-kongres-rodzin/

https://www.polityka.pl/tygodnikpolityka/spoleczenstwo/1756232,1,religijni-radykalowie-cwicza-w-polsce.read

Masha Gessen „Będzie to, co było – Jak totalitaryzm odradza się w Rosji”



1 komentarz:

  1. Po co PiS trzyma OI.. A to jest bardzo proste. PiS właściwie nie trzyma OI. Robi to Zbyniu Ziobro. A PiS trzyma Zbynia bo musi. Sam zaś Zbynio gra na czasy pokaczyńskie i w ramach tej gry obstawia prawą ścianę. Nie tylko zresztą OI, właściwie większość prawicowych odpałów ma powiązania z ZZ lub ludzmi, którzy go poprą przeciw Moraweickiemu, Brudzińskiemu, Lipińskiemu, gdy dojdzie do walki o sukcesję nad trupem nadprezesa.

    kmat

    OdpowiedzUsuń