piątek, 30 maja 2025

Ostatni dzwonek

  Uwaga natury ogólnej (a w sumie to trzy). Po pierwsze, pierwotnie ten tekst miał nosić tytuł „Musimy porozmawiać o polskich sondażowniach”, ale potem się rozrósł w inne strony i tytuł już nie pasował za bardzo (choć o sondażowniach będzie sporo). Po drugie, ten „ostatni dzwonek” nie odnosi się do zbliżającej się drugiej tury, ale do nieodległej przyszłości. Po trzecie, w tej notce będzie bardzo mało optymizmu (You have been warned). Tyle tytułem wstępu.

Zanim zaczniemy się pastwić nad wynikami wyborów, pozwolę sobie na krótki trip down the memory lane. Dawno dawno temu, gdy byłem jeszcze dużo młodszy, studiowałem sobie socjologię. Na jednym z kursów (o czym pewnie już wspominałem wielokrotnie w ramach pastwienia się nad sondażami), dostaliśmy do czytania tekst poświęcony sondażom właśnie. Wnioski z tekstu były takie, że nie powinniśmy się sugerować sondażami, bo one badają to, co się dzieje, no cóż, w momencie, w którym są przeprowadzane. Może być więc tak, że jakaś sondażownia zrobi swoje badania, dajmy na to, w piątek, a w sobotę ludzie będą mieli na badany temat już zupełnie inne zdanie.


W tym tekście się pojawiła taka trochę zabawna teza, że z tymi sondażami to jest tak, że one są przeważnie traktowane jako dupochrony dla CEO, w momencie, w którym się okazuje, że jakaś decyzja poszła nie po ich myśli. No bo jeżeli taki CEO podejmie złą decyzję i ktoś będzie go chciał za to rozliczyć (a ktoś na pewno będzie chciał), to taki CEO wtedy wyciąga cały wagon sondaży i pokazuje, że on swoją decyzję oparł na dostępnych informacjach/etc.

A teraz wróćmy z tej wycieczki w przeszłość Piknika do czasów obecnych. Te czasy obecne wyglądają tak, że gdziekolwiek i kiedykolwiek pojawi się jakikolwiek sondaż, na którym kandydat X będzie miał pik poparcia, to środowisko, z którego się  kandydata X wywodzi, tenże właśnie sondaż wrzuci na swoje SM-y i zacznie się tym chwalić (rzecz jasna, równocześnie przekonując, że to właśnie ich zasługa, że to poparcie jest tak wysokie).

Dodajmy do tego taki drobny szczegół jak to, że polskie sondażownie mają długą historię, ahem, fawyrozowania różnych kandydatów i partii. Z tego też powodu od dłuższego czasu zerkam praktycznie wyłącznie na średnią sondażową, bo ona, w przeciwieństwie do pojedynczych sondaży, potrafi pokazać jakiś trend (nawet przy założeniu, że sondażownia X przeszacuje jednego polityka, a sondażownia Y drugiego). To właśnie ze średniej sondażowej, na ten przykład, wynikało, że PiS będzie miał problemy w 2023.

No ale teraz mamy rok 2025 i okazuje się, że średnią sondażową również można sobie wsadzić tam, gdzie PSL ma: prawa kobiet, sytuację mieszkaniową w Polsce, prawa elgiebetów/etc. Weźmy takiego np. Brauna. Wynik wyborczy miał lepszy od jakiegokolwiek sondażu. Ktoś może powiedzieć „może ludzie się wstydzili”, no ale jeżeli tak, to nie wszyscy i nie zawsze, bo 5% z hakiem mu się zdarzało. Podobnie z Mentzenem. O ile w przypadku Brauna było widać wzrost poparcia w ostatnich sondażach (ale znowuż, 6% to on w żadnym nie oglądał), to Mentzenowi poparcie sondażowe spadało. Albo Karol Nawrocki, który w okolicach 30% słupka sondażowego bywał bardzo rzadko. A nawet jeżeli już tam bywał, to Rafał Trzaskowski zawsze miał nad nim bezpieczną 5-6% przewagę.

Wiecie, to jest ten moment, w którym ludzie zaczynają wierzyć w teorie spiskowe. No bo jak to możliwe, że według średniej sondażowej prawica powinna mieć w wyborach (pi razy oko) 8-10% niższe poparcie? Ok, rozumiem, można po prostu spieprzyć sondaż. No ale można (o czym pisałem parokrotnie) ten sondaż celowo zrobić tak, żeby był, „towarem zgodnym z zamówieniem”. W takim momencie bardzo łatwo by było dojść do wniosku, że albo wszystkie sondażownie dały ciała (i to literalnie wszystkie, bo nawet amerykańska sondażownia dawała Nawrockiemu zwycięstwo (o 0,3 pp, niemniej jednak), ale tam Mentzen miał 12,7pp, a Braun w ogóle nie był brany pod rozwagę.

Czyli wszystkie sondażownie się pomyliły? Ktoś może powiedzieć „no ale może było tak, że respondenci się wstydzili mówić na kogo głosują?”. Przepraszam bardzo, ale znajduję ten argument zabawnym. Okazuje się bowiem, że co prawda ktoś chce, żeby, na ten przykład, Braun był prezydentem RP, ale wstydzi się przyznać, że na niego głosuje. Poza tym, co jakiś czas pojawiały się sondaże, z których wynikało, że np. Braun ma 5%. Czyli jak? Raz się wstydzą, a raz nie? No dobrze, to może to było celowe działanie? W tym wyjaśnieniu jest jeszcze mniej sensu. No bo niby jak by to miało przebiegać? Jacyś mityczni „oni” dotarli do wszystkich sondażowni i kazali im zmienić wyniki sondaży? W jakim celu?

No dobrze, skoro więc nie chodziło ani o spisek, ani o jakiś piętrowy fuckup, to co się tak właściwie stało? Obstawiam, że mogło chodzić o fuckup nieco innego rodzaju. Chodzi mi o frekwencję. Do pewnego momentu wysokiej frekwencji bał się PiS. Doskonale pamiętam, jak przy okazji wyborów do Parlamentu Europejskiego w 2019 (które PiS wygrał), gdy spłynęły pierwsze dane o frekwencji, to się jeden z okołoPiSowskich speców od sondaży niemalże załamał, bo mu prognozy inne wychodziły. A potem się okazało, że wyższa frekwencja PiSowi nie zaszkodziła. Zaszkodziła mu dopiero w 2023, bo okazało się, że (uproszczę teraz) PiSowskie regiony odpuściły, a antyPiSowskie dowiozły.

Moim zdaniem, nie ma sensu w porównywaniu frekwencji z 2025 z tą z 2020. O wiele lepszy obraz uzyskamy, gdy porównamy frekwencję z pierwszej tury z tą, z którą mieliśmy do czynienia w 2023 roku (zaraz wyjaśnię dlaczego). Frekwencja w 2023 wyniosła 74,38% uprawnionych do głosowania, w zeszłą niedzielę do urn poszło 67,31% uprawnionych do głosowania. A teraz przyjrzyjmy się temu, jak głosowali wyborcy w kategorii wiekowej 18-29. W 2023 wyglądało to tak: KO 28,3%, Nowa Lewica 17,7%, Trzecia Droga: 16,9%. Konfa 16,9%, PiS 14,9%. Frekwencja w tej kategorii wiekowej wyniosła wtedy 68,8%. A jak to wyglądało w niedzielę? Mentzen: 36,1%, Zandberg 19,7%, Trzaskowski 12,2%, Karol Nawrocki 10%, Biejat i Braun po 5,1% a Hołownia 4%. Co ciekawe, frekwencja w tej kategorii wiekowej była wyższa niż ta „ogólna”, albowiem wynosiła 72,8%

Zanim sobie omówimy te wyniki, wyjaśnię czemu moim zdaniem lepiej porównywać wyniki wyborów z 2025 z tymi sprzed dwóch lat, a nie sprzed 5. Otóż, co prawda na pierwszy rzut oka, lepiej porównywać wybory prezydenckie do wyborów prezydenckich, ale na drugi rzut oka (cytując jednego z bohaterów mojego ulubionego filmu pt. „Smoleńsk”) „to nie jest proste, a nawet wręcz przeciwnie”. Żeby nie przedłużać, od 2020 roku minęło już tyle czasu, że prawie połowa tej kategorii wiekowej przeskoczyła do kolejnej. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że widziałem genialne redakcje, które porównywały wynik Trzaskowskiego w tej kategorii wiekowej do wyniku Komorowskiego. To, że od tamtej pory minęło 10 lat i to są już zupełnie inni ludzie, genialnym redakcjom umyka.  O wiele lepszy ogląd będziemy mieli, gdy odkopiemy sobie 2023 rok, bo od tamtych wyborów minęło nieco ponad 1.5 roku. Czyli w dużej mierze mamy do czynienia z tymi samymi ludźmi, którzy w 2023 roku pomogli wygrać wybory obecnej koalicji rządzącej.

Gołym okiem widać, że najmniej w najmłodszym elektoracie stracił PiS, a najwięcej partie biorące udział w koalicji. Kluczowa dla naszych rozważań będzie ta „elektoratowa” strata koalicji rządzącej. Biorąc pod rozwagę frekwencję i fakt, że od tamtych wyborów minęło te 1.5 roku można dojść tylko i wyłącznie do jednego wniosku. Ci sami ludzie, którzy zagłosowali wtedy na koalicję – teraz gremialnie poparli Mentzena i Zandberga.

Z niecierpliwością czekałem na erupcję mądrości i tłumaczenia, że młodzi są głupi i że oni nie wiedzą, co czynią. Z tymi młodymi to jest tak, że oni zawsze jak głosują „na nas”, to są mądrzy i dobrzy, ale jak zagłosują na „onych”, to się nagle zamieniają w bandę idiotów, którym się w dupach poprzewracało od dobrobytu (wydaje mi się, że to dobry moment, żeby wspomnieć o tym, że kiedyś nawet na ten temat popełniłem ścianę tekstu pt. „A poza tym sądzę, że z młodzieżą należy rozmawiać”, którą wrzucę w Źródłach). Nie inaczej było tym razem. Bo wiecie, te durne gówniarze zagłosowały na Mentzena, zamiast na Trzaskowskiego, ale dajemy im szanse w drugiej turze. Muszę przyznać, że to daleko idąca łaskawość. Od siebie dodam, że gdybym był młodzieżą (jeszcze bardzo dobrze pamiętam, jak to jest) i ktoś by do mnie wystartował z takim iście koncyliacyjnym przekazem, to bym się mu odwdzięczył tym samym hasłem, na które konserwatyści się oburzali zaraz po tym, gdy Zjednoczona Prawica zaostrzyła prawo aborcyjne w 2020 roku.

No dobrze, ale jak to się stało, że ta piękna i mądra młodzież nagle zgłupiała i zbrzydła tak straszliwie? (przepraszam, musiałem). Jak to możliwe, że te same młode ludzie, które głosowały na KO, TD i NL nagle zagłosowały na Mentzena (swoją drogą, Mentzen z Braunem w tej kategorii wiekowej mają razem ponad 40%). No ok, ale jak do tego doszło? Może chodzi o wykrzywienie algorytmów (choćby na Eloneksie), które premiują skrajnie prawicowe treści, no ale z drugiej strony – Zandbergowi się jakoś udało przebić. Bańki informacyjne, w których wszyscy siedzimy – i znowuż, Zandbergowi się jakoś udało do nich przebić. Może więc przyczyn należy szukać gdzie indziej?

Młodzi ludzie, którzy w 2023 zagłosowali tak, a nie inaczej, zagłosowali za zmianą (status quo w postaci Zjednoczonej Prawicy nie mogło się pochwalić zbyt dobrym wynikiem), którą im obiecano. No i jakoś tak się złożyło, że ta obiecana zmiana nie nastąpiła.

To może jednak przyczyna jest nieco inna i jest nią np. to, że nowa władza, w czasie, w którym była w opozycji, naobiecywała wszystkim wszystkiego po kokardę, a potem po prostu nie dowiozła? Może chodzi o to, że młodzi spodziewali się, że nowa władza (dla odmiany) będzie z nimi prowadziła jakikolwiek dialog? Tak swoją drogą to mam niejasne przeczucie, że młodzi mieli teraz mniej więcej takie same odczucia, jak starszaki z kategorii wiekowej 18-29 w 2007 roku. Obiecywano nam wtedy zmianę. Opozycja z lat 2005-2007 zwracała uwagę na emigrację zarobkową (na którą, dla odmiany PiS uwagi nie zwracał, bo mu to było nie na rękę), na to, że państwo średnio działa, a powinno działać lepiej i tak dalej, i tak dalej. A potem było w sumie tak, jak teraz. To, że w 2011 PO udało się po raz drugi wygrać wybory, partia Tuska zawdzięcza w głównej mierze PiSowi, który nie miał na siebie pomysłu. A potem zaczął się zjazd (co prawda na początku powolny, ale przyśpieszył w okolicach kampanii wyborczych w 2015). Teraz jest w sumie tak samo, tylko że nawet bardziej, bo cała koalicja szła do wyborów z w miarę progresywnymi obietnicami (ktoś jeszcze pamięta o tym, że przed wyborami Kosiniak-Kamysz był zwolennikiem związków partnerskich?), a potem nic z tego nie dowieziono. Gwoli ścisłości, to nie jest tak, że tylko młodzi ludzie się, eufemizując, zniechęcili do rządów obecnej koalicji, ale jakoś tak się złożyło, że w tej kategorii wiekowej jest to bardzo, ale to bardzo widoczne.

Jeżeli miałbym w tym miejscu wskazać jednego, głównego winowajcę i hamulcowego, to wskazałbym na PSL. Związki partnerskie? No może i tak, ale lepiej u notariusza, a jeżeli już w USC, to nikt się ma nie cieszyć (i znowuż, nawet na to się nie zdecydowali w trakcie swoich rządów), liberalizacja prawa aborcyjnego? A gdzie tam. No to może chociaż ogarnięcie jakiegoś spójnego programu mieszkaniowego? (Uwaga, będzie capslock grany), TAK, ALE TYLKO I WYŁĄCZNIE WTEDY, GDY DEWELOPERZY BĘDĄ MOGLI NA TYM ZAROBIĆ. Zrobienie porządku z funduszem kościelnym? TOŻ TO ATAK NA POLSKOŚĆ! Jestem tak stary, że pamiętam, jak PSL zrobiło całkiem sensowną akcję o tłustych kotach z PiS, które się pasą na Spółkach Skarbu Państwa. No i nie zgadniecie, co zrobił ten sam PSL, gdy tylko miał możliwość dorwania się do tych samych SSP.

I ja wiem, że może się zdziwicie moim zdziwieniem, ale to ostatnie mnie akurat dziwi. Jeżeli idziesz do wyborów z hasłami o tym, że ze SSP trzeba wywalić partyjnych nominatów, a potem wpychasz swoich partyjnych nominatów na miejsce „onych”, to pchasz się w gips, bo ktoś może zwrócić uwagę na tę drobną niekonsekwencję. To właśnie dzięki temu konfiarze mogą bajerować swój elektorat tym, że „oni by tego nie zrobili”. Co prawda zrobiliby to bez mrugnięcia okiem, ale teraz mogą udawać, że jest inaczej i pokazywać palcem, że wszyscy inni są po jednych pieniądzach.

Ok, zatrzymajmy się tu na moment i pomyślmy, co tak właściwie ta nowa władza robi. Rozumiem, że pewnych rzeczy nie może robić, albowiem Andrzej Duda zadba o to, żeby ich robić nie mógł. Niemniej jednak, cóż by stało na przeszkodzie, żeby mu wrzucić na biurko ustawę o związkach partnerskich? No tak, Kosiniak-Kamysz i jego samobójcze tendencje w polityce. Ze 100 konkretów zrealizowano bardzo niewiele, a nad resztą zapadło milczenie. Tak, poradzono sobie bardzo ładnie z TVP i z prokuraturą (którą Zjednoczona Prawica próbowała zabetonować za pięć dwunasta i chyba wszyscy mają świadomość tego, że próbowali to zrobić po to, żeby ludzie pokroju Romanowskiego, nie musieli prosić o azyl u gulaszowego dyktatora). Co prawda w TVP nie ma już standardów PiSowskich, ale są „momenty” i nikomu tam jakoś specjalnie nie zależy na niezależności/etc.

Rozliczenia ruszyły, ale jeżeli ma się je zrobić poprawnie (a nie przy pomocy trybunałów ludowych), to to wszystko musi trwać (a na samym końcu okaże się, że jeżeli wybory wygra niejaki pan Batyr, to każden jeden „prześladowany” zostanie ułaskawiony w glorii i chwale). No ale te rozliczenia mają drugą twarz, którą są komisje. Te komisje działają zaś tak, jak gdyby obecnej władzy niespecjalnie zależało na tym, żeby to było fachowo ogarnięte. Mnie to przypomina komisję, na której Jaki i Kaleta wyszli na błaznów, którzy nie wiedzą, jaka jest różnica między świadkiem, a podejrzanym, co ma tę dodatkową warstwę żenady, że Kaleta ukończył studia prawnicze z wyróżnieniem. Z tymi rozliczeniami to jest poza tym tak, że nawet gdyby wszystko (łącznie z komisjami) szło jak należy, to  z tego i tak nie wynika, że ludziom to wystarczy. I co prawda nie zgodzę się z Adrianem Zandbergiem, który jakiś czas temu opowiadał o tym, że nowa władza to na rozliczenia ma rok (bo na miłość nieistniejącego bytu transcendentnego, niby jak on sobie to wyobraża? Sądy 24-godzinne dla Mateckiego i Romanowskiego?), to jednak zgadzam się z tym, że wypadałoby robić coś poza tymi rozliczeniami.

Nowa władza, nie ma żadnej „wielkiej narracji”, czegoś na miarę PiSowskiego 500+. Obecna władza po prostu zarządza krajem i tyle. Żeby jeszcze było to dobre zarządzanie, ale mamy np. takie kwiatki, jak obniżka składki zdrowotnej (którą zawetował Duda) i równoległe narracje, z których wynika, że w sumie to w Ochronie Zdrowia od cholery pieniędzy, więc można tam szukać oszczędności. Wcześniej wymieniona łupanka w temacie dopłat dla deweloperów też się w to wpisuje. I wydaje mi się, że to nawet nie jest problem tego, że koalicja jest dość szeroka (od Kosiniaka do Biejat), ale o to, że spora część polityków tejże koalicji mentalnie żyje w roku 2007, czyli w tym momencie naszej historii, w którym mogło się wydawać, że partię Jarosława Kaczyńskiego już niebawem trafi szlag. A nawet jeżeli nie trafi, to obywatele się już na niej „poznali” i partia ta nie będzie stanowić żadnego zagrożenia w przyszłości.

Żeby w pełni zrozumieć mindset wielkich wygranych z 2007, trzeba mieć również na uwadze to, że poza PiSem, jedyną opozycją był LiD (SLD+SDPL+PD+UP). Ponieważ SLD z przybudówkami zbierał się po porażce, którą były jego rządy w latach 2001-2005 (fun fact, PSLowi, który wtedy współrządził, to praktycznie w żaden sposób nie zaszkodziło) i trudno było oczekiwać, że to będzie to samo SLD, które w latach 1997-2001 niemiłosiernie chłostało ówczesną koalicję rządzącą. Nietrudno więc odgadnąć, dlaczego koalicja rządząca była przekonana, że będzie rządzić do końca świata i o jeden dzień dłużej. Można więc choć po części zrozumieć, czemu rządzący niespecjalnie liczyli się z opinią suwerena (no bo na kogo ten suweren miał głosować? Na PiS? Wolne żarty!) i uznali, że jeżeli chodzi o wygrywanie wyborów, to trud ich skończon.

Nie da się w żaden sposób zrozumieć takiego podejścia po przejęciu władzy w 2023. Wiadomo było, że po tej porażce wybory prezydenckie w 2025 będą dla PiSu grą o wszystko. Choć już pod koniec parlamentarnej kampanii wyborczej towarzystwo zjednoczono prawicowe wzięło się za łby, to oczywistą oczywistością było to, że przed wyborami prezydenckimi zewrą szeregi niezależnie od wewnętrznych napięć. Wiadomo było również, że zrobią absolutnie wszystko, żeby wygrać te wybory, bo utrzymanie Pałacu Prezydenckiego jest dla nich kluczowe, żeby w 2027 móc zawalczyć o powrót do władzy. Mógłbym tak dalej wymieniać te wszystkie oczywiste oczywistości, ale trochę mi się nie chce. Prawda jest taka, że wiedzieć o tym musieli również obecnie rządzący, a mimo tego zachowywali się tak, jak gdyby nie mieli się czego obawiać, a same wybory prezydenckie były formalnością. A teraz ta formalność wygląda tak, że na dwa dni przed wyborami nie mamy zielonego pojęcia, jak się te wybory skończą.

Wyniki pierwszej tury były sporym zaskoczeniem. O ile bowiem wynik Trzaskowskiego pokrywał się (mniej lub więcej) z tym, co w sondażach się pojawiało (tak samo, jak wyniki Biejat i Zandberga), to już wyniki Mentzena, Brauna i Nawrockiego ni cholery. Cała trójka była niedoszacowana. I być może była to kwestia tego, że prawica miała bardziej zmotywowany elektorat, ale jeżeli tak, to może wypadałoby zacząć uwzględniać kwestię frekwencji (w poszczególnych elektoratach) w trakcie robienia sondaży? Odpowiedź brzmi: Nie wiem, choć się domyślam.

No dobrze, skoro dotarliśmy do prawicy, to warto się pochylić nad wynikiem wyborczym Grzegorza Brauna i Sławomira Mentzena. Jak już wcześniej wspomniałem, w przypadku Brauna im bliżej było wyborów, tym większe poparcie dawały mu sondaże, to już w przypadku Mentzena wyglądało to zupełnie inaczej, albowiem jemu poparcie sondażowe sukcesywnie spadało. Zacznijmy od Brauna. To, że Braun ma tak wysokie poparcie, moim skromnym zdaniem, świadczy o tym, że państwo całkowicie sobie nie radzi z dezinformacją i to z dezinformacją na dowolny temat, bo Grzegorz Braun kolekcjonuje wszelkie możliwe teorie spiskowe i implementuje je potem do swojej „ogólnej teorii wszystkiego”. W zdobywaniu rozpoznawalności pomagają Braunowi media, które opisując jego wyczyny zachowują się tak, jak gdyby nic na jego temat nie było wiadomo. Ok, czasem ktoś napisze, że to prorosyjski polityk, ale ponieważ przeważnie brakuje szczegółów ktoś, kto jest fanem Brauna, może dojść do wniosku, że skoro tych szczegółów nie ma, to Braun prorosyjskim politykiem wcale nie jest.


UWAGA! Artykuł sponsorowany przez Suwerena!

https://patronite.pl/Piknik-na-skraju-g%C5%82upoty

Popularność skrajnej prawicy (tzn. w sumie skrajniejszej) bierze się stąd, że Zjednoczona Prawica non stop schyla się po jej narracje i postulaty. Bardzo wyraźnie widać to było w trakcie pandemii, kiedy to w pewnym momencie skrajniejsze skrzydło Zjednoczonej Prawicy powtarzało na temat covidu i szczepień te same brednie, które wcześniej opowiadali konfiarze. Zamierzenie, rzecz jasna, było takie, żeby tej skrajniejszej prawicy odebrać tlen, ale w praktyce oznaczało to znacznie większe rozpowszechnienie szurskich antynaukowych teorii, efektem którego był skok poparcia dla partii i polityków, które w swoim szurstwie były konsekwentne.

Tym, co mnie martwi jest fakt, że choć PiS stracił poparcie zarówno w stosunku do wyniku wyborczego z 2020, jak i z 2023, to jednak nie oznacza to nic dobrego, bo poparcie to zostało zagospodarowane przez Brauna i Mentzena. Dla porównania w 2020 roku Bosak dostał 6,78% głosów. Teraz Braun z Mentzenem dostali ponad 20%. O tym, co dzieje się w „najmłodszej” kategorii wiekowej już wspominałem i nie wygląda to dobrze.

Jeżeli zaś już jesteśmy przy Mentzenie, to warto się pochylić nad jego wynikiem. Ten wynik to olbrzymi sukces. Nie zrozumcie mnie źle, nawet gdyby dowiózł „jedynie” 10% to byłby sukces, bo prócz niego w tych wyborach startował Grzegorz Braun. Nawet te 10% byłoby lepsze od wyniku Bosaka i od wyniku konfy z 2023. Tyle, że zamiast 10-12% Mentzen dostał głosów 14,81%. Innymi słowy „nie jest dobrze”. Nie jest dobrze, a mogło być znacznie gorzej. Tak się bowiem składa, że w pewnym momencie Mentzen miał w jednym sondażu 22% poparcia (to był najwyższy wynik, ale inne dawały mu wtedy np. 19%).

Oznacza to ni mniej ni więcej tyle, że choć na finiszu kampanii był niedoszacowany, to i tak nie dowiózł swojego najwyższego poparcia. I choć to samo w sobie powinno nas cieszyć, to jednak jesteśmy w takim miejscu, że musimy sobie zadać pytanie „a co by było, gdyby”. Tak więc, co by było, gdyby zamiast Mentzena konfa znalazła kogoś, kto potrafi w sprzeczki z dziennikarzami i kogo nie trzeba by było przed nimi chować? Co by było, gdyby konfa znalazła kogoś, kto nie byłby obciążony wcześniejszymi działaniami i wypowiedziami tak, jak Mentzen? Co by było, gdyby konfa miała lepszy timing i pik poparcia wypadł jej akurat w trakcie pierwszej tury wyborów? Druga tura by była, i tak do końca nie wiadomo, czy przypadkiem do drugiej tury taki kandydat nie wszedłby z pierwszego miejsca.

Wartym nadmienienia jest fakt, że pospolite ruszenie (rozumiane jako opór przeciwko konfie) w 2023 roku sprawiło, że konfa w sondażach spadła (w porównaniu do sondażowych pików) 10 oczek w dół. Tym razem było to niecałe 7 oczek przy znacznie wyższym poparciu. I to jest alarmujące dlatego, że to nie jest tak, że te informacje (np. przypominanie wcześniejszych działań,  wypowiedzi) nie dociera do konfiarskiej bańki. To tam jak najbardziej dociera, ale coraz większej części elektoratu to nie obchodzi.

I właśnie dlatego ta notka nosi takie, a nie inny tytuł. Już teraz jest źle, ale niestety, wszystko wskazuje na to, że może być znacznie gorzej. O ile bowiem całkiem realny jest scenariusz, że po kolejnych wyborach parlamentarnych rządzić będzie PiS z konfą (tak, wiem, Sikorski powiedział, że nie da się wykluczyć koalicji konfy z PO, ale żeby do tego doszło KO musiałoby dać konfie więcej, niż jest jej teraz gotów dać PiS), to jednak trzeba się liczyć z tym, że jeżeli wszystko będzie szło tak, jak idzie do tej pory, to scenariusz może być taki, że głównym rozgrywającym w koalicji nie będzie Kaczyński, a Mentzen. I jeżeli mam być szczery, nie do końca mi się taka perspektywa podoba.

Ten scenariusz jest realny niezależnie od tego, kto wygra wybory. Aczkolwiek, jeżeli mam być szczery, to widzę to tak, że dla konfy lepiej by było, gdyby Nawrocki wybory przegrał, bo wtedy w PiSie może dojść do powyborczych rozliczeń (do których nie doszło w 2023, ponieważ kolejne wybory były na horyzoncie) i może dojść do mniejszego bądź większego rozłamu, a części polityków Zjednoczonej Prawicy do konfy bardzo blisko (na ten przykład, praktycznie cały SuwPol). Śmiem twierdzić, że na taki scenariusz po cichu liczy Mentzen, który ostatnio miał kilka zagrań, które sugerują, że albo się (niestety) wyrabia jako polityk, albo (również niestety) ma ogarniętych doradców.

Chodzi mi o sytuację, do której doszło po rozmowie z Trzaskowskim, a konkretnie zaś po słynnym już piwie. Gdy tylko pierwsza fotka wpadła w soszjale (za sprawą Sikorskiego), Zjednoczona Prawica zaliczyła incydent kałowy i zaczęła Mentzena flekować. Ten się odciął i zaczął tłumaczyć, że to nie jest tak, że on musi być w koalicji z PiSem i że chce budować „zdolność koalicyjną”. No bo tak po prawdzie, jeżeli wszyscy wiedzą, że konfa jest skazana na PiS, to wie to również PiS i miałoby to niebagatelny wpływ na negocjacje koalicyjne. I to nie jest tak, że ja sobie to wymyśliłem, bo Mentzen napisał to wprost. Z tego zaś wynika wniosek taki, że jeżeli wybory pójdą po myśli konfy i partia znajdzie się w sytuacji, w której będzie mogła być koalicjantem zarówno dla PiSu, jak i Koalicji Obywatelskiej, to właśnie konfa będzie prowadzić negocjacje z pozycji siły. Bo zawsze pozostanie jej argument „jeżeli nie dacie nam tego i tego, to dadzą nam to ci drudzy”.

Powyższa notka nosi tytuł „ostatni dzwonek” również dlatego, że nawet jeżeli okaże się, że wybory wygra Trzaskowski, a wykluczyć się tego nie da (za moment trochę więcej na ten temat będzie) To reszta kadencji będzie musiała upłynąć pod znakiem ogarnięcia (przez koalicję) siebie samej i swoich działań. Bo chyba dla każdego, kto nie jest hardkorowym fanem Tuska oczywiste jest to, że tak dalej być nie może. Tzn. w sumie może, ale skończy się to dla nas wszystkich źle.  

Przyznam się wam szczerze, że mam flashbacki z 2015 roku. Z jednej bowiem strony od tamtej pory sondażownie nie rozjeżdżały się aż tak z wynikami wyborów, ale z drugiej strony, trzeba było brać taki scenariusz pod rozwagę. Od tamtej pory bardzo ostrożnie formułowałem jakieś prognozy, bo pamiętam, że wtedy byłem przekonany o tym, że nie ma takiej możliwości, że Komorowski te wybory przegrał. A potem Komorowski je przegrał i to mnie nauczyło pokory. Mimo tego wszystkiego i tak uwierzyłem w sondaże, z których wynikało, że, ni mniej, ni więcej Karol Nawrocki jest dla PiSu niestrawny (a co za tym idzie, w szerszej perspektywie – niewybieralny).

Co prawda gdzieś tam z tyłu głowy cichy głosik mi mówił: „mordo, a co jeżeli znowu będzie to samo co w 2015 roku”, ale ten głosik zignorowałem. Na swoją obronę mam to, że gdyby ktoś  mi wcześniej powiedział, że kandydat, który ma znajomych gangusów (w tym tych, którzy są zakochani w spuściźnie po pewnym austrackim akwareliście), który najprawdopodobniej zrobił wał z mieszkaniem (+ według kwitów, poświadczył nieprawdę u notariusza), który jest tak silnie uzależniony od nikotyny, że musi (nawet na wizji) ładować do gęby torebki z nikotyną i który generalnie ma vibe typa pobierającego od przechodniów haracz za to, że przechodzą koło jego blok) będzie miał realną szansę na wygranie wyborów w Polsce. To chyba jednak bym w to nie uwierzył. Gwoli ścisłości, celowo nie wspomniałem w tej krótkiej wyliczance o tym, że ów jegomość brał udział w ustawkach (innymi słowy: spotykał się z innymi nakoksowanymi ziomeczkami i lał się z nimi po mordach), bo to jest stosunkowo świeża sprawa.

Kronikarski obowiązek każe wspomnieć, że zaraz po tym, jak wspomniano, że Nawrocki lubił się prać po pyskach z kolegami pod lasem, politycy Zjednoczonej Prawicy nagle zaczęli się prześcigać w opowiadaniu o tym, że w sumie to takie ustawi to nic takiego, bo ni też, hehehe, lubili się prać po pyskach w młodości. A poza tym, skoro się jakieś ziomeczki umówiły pod lasem, to czy to naprawdę jest takie złe? Gwoli ścisłości, miałem o Andrzeju Dudzie zdanie jak najgorsze, ale nawet po takim jegomościu nie spodziewałbym się wygadywania aż takich idiotyzmów. Tak samo jak wygadywania tego, że takie ustawki, to normalna sprawa, bo jak młodzi mężczyźni są bardziej krewcy to im to jest po prostu potrzebne. Gdyby przyznawano nobla w kategorii „psychologia rozwojowa”, to Andrzej Duda na pewno by go wygrał.

Ja wiem, że poświęcam temu więcej czasu niż trzeba, ale nie dajmy sobie wmówić, że ustawka to normalna sprawa. Nie dajmy sobie wmówić, że jeżeli ktoś kiedyś brał udział w „solówce”, to to jest to samo, co regularna bitwa w wykonaniu ziomberdiady pocącej się omką i deką. Nie dajmy sobie wmówić, że to kiedykolwiek było normalne zachowanie. Największym absurdem jest to, że Andrzej Duda i inni (w tym Jarosław Kaczyński) wiedzą, że bronią przegranej sprawy i wiedzą, że normalizują bandytyzm, bo nie są aż tak głupi, żeby tego nie dostrzegać. Jednakowoż, tak jak to zwykle w Zjednoczonej Prawicy bywa: wszystko podporządkowane jest jednemu celowi, którym jest dbanie o wizerunek partii. Skoro zaś partia zdecydowała się na takiego kandydata, to znaczy, że jest to przyzwoity człowiek (aż by się chciało rzec „kryształ”). Skoro ten przyzwoity, kryształowy człowiek chodził na ustawki, to znaczy, że ustawki siłą rzeczy też muszą być dobre. Aż dziw bierze, że żaden z tych geniuszy nie zaproponował jeszcze depenalizacji ustawek. No bo skoro to takie dobre i potrzebne, to czemu państwo miałoby tego zakazywać...  Taka jedna myśl mi się jeszcze po łbie kołacze w tym kontekście. Gdyby Nawrocki powiedział, że „no ok, miałem w życiu taki epizod, byłem wtedy młody i głupi, żałuję tego/etc.”. Tyle, że nic takiego się nie stało. Mało tego, nasz być może przyszły prezydent się tym szczyci.

I taki kandydat ma realne szanse na wygraną w wyborach. Jeżeli to wszystko skończy się jego wygraną, to już nigdy nie pozbędziemy się z debaty publicznej narracji o „genialnym strategu” z Żoliborza, no ale to tylko dygresja.

Wydaje mi się, że to odpowiednia pora na eksperyment myślowy: jak zareagowałaby Zjednoczona Prawica, gdyby się okazało, że to KO wystawiła takiego kandydata? Jak szybko podnosiłaby argumenty (całkiem słuszne), że jest to upadek obyczajów i że nie może być tak, że ktoś z takimi powiązaniami i taką historią zostanie prezydentem RP? Ponieważ zaś kandydat jest ich: trzeba tego wszystkiego bronić. I choć tym razem może uda się sprawić, że taka osoba nie zostanie prezydentem, to jednak nie można zapominać o tym, że PiS w ten sposób wyznaczył nowy standard. Przy całej mej niechęci do Mentzena i Bosaka, to nawet ci dwaj panowie razem wzięci nie mieli tak bogatej przeszłości, jak Karol Nawrocki. Niestety, tego nie da się w żaden sposób „cofnąć”. Nawet jeżeli Nawrocki przegra, nawet jeżeli w 2027 roku PiS i konfa nie będą miały wystarczającej liczby głosów do tego, żeby utworzyć koalicje, to nadal będziemy żyli w tej niewłaściwej nogawce czasu, w której mainstreamowa partia może (jeżeli będzie chciała) wystawić w wyborach typa z taką przeszłością.

Jeżeli chodzi zaś o samą drugą turę, to ja nadal po cichu liczę na to, że jako społeczeństwo nie zagramy karty „potrzymaj mi piwo” i jednak nie zdecydujemy się na to, żeby naszym prezydentem został taki jegomość. Niestety oznacza to (po raz pierdylionowy) głosowanie na „mniejsze zło”. Różnica pomiędzy tym głosowaniem, a poprzednimi polega na tym, że teraz to większe zło jest naprawdę złe. I ja sobie tak szczerze nie wyobrażam sytuacji, w której oddałbym głos na kogoś takiego. I trochę mnie dziwi to, że elektorat PiSu (nie chodzi mi o beton) nie traktuje tej kandydatury jak splunięcia w twarz. Najprawdopodobniej powodem, dla którego elektorat się nie buntuje nie jest to, że kocha Nawrockiego, ale to, że mamy bardzo silną polaryzację (jestem tak stary, że pamiętam, jak uczeni w mowie i piśmie tłumaczyli, że te wybory to początek końca silnej polaryzacji), to właśnie dzięki tej polaryzacji, a może raczej przez nią dochodzi do sytuacji, w której całkiem sporo ludzi rozumuje w sposób następujący: nawet jeżeli to gangus, to przynajmniej jest to nasz gangus.

Już po napisaniu powyższego tekstu oczy me ujrzały kolejny wiekopomny tekst Rafała Wosia, w którym tłumaczył on, że to całe krytykowanie Nawrockiego, to (werble) klasizm. To jest technika, którą Woś opanował do perfekcji. Nie chodzi mi o używanie klasizmu, jako pałki (nie byłbym sobą, gdybym nie wspomniał o tym, że wybitnie klasistowskie jest spinanie klasy społecznej z gangusiarską przeszłością [tak, jak gdyby gangusami, kibolami/etc. zostawali tylko i wyłącznie przedstawiciele tej konkretnej klasy społecznej), ale o to, że Woś od momentu, w którym Zjednoczona Prawica straciła władzę i zaczęła ponosić konsekwencje swoich działań, opisuje te konsekwencje tak, jak gdyby były one osadzone w próżni. Bo wiecie, to nie tak, że PiS robił sobie jaja z prawa wyborczego i pompował publiczna kasę w kampanię (na co są twarde dowody) i za to utrącono mu część subwencji. Nic z tych rzeczy: PiSowi utrącono subwencję w ramach politycznej zemsty. Z Mateckim było podobnie, to nie tak, że on poszedł do aresztu dlatego, że brał udział w procederze, który na nagraniach uwiecznił Mraz. Nic z tych rzeczy: Matecki został zatrzymany dlatego, że jest posłem opozycji. I w przypadku Nawrockiego mamy do czynienia z dokładnie takim samym mechanizmem: to nie tak, że typ jest krytykowany za bardzo mętną przeszłość, dziwne powiązania, „problemy mieszkaniowe” (przepraszam, musiałem) i w wieku 26 (mając żonę, dziecko i robotę) prał się po pyskach na ustawkach. Nie nie, to nie tak. On jest krytykowany za to, że jest z tej „gorszej” klasy społecznej. Jestem całkowitym brakiem zaskoczenia Jacka. No ale dosyć tych dygresji, albowiem trzeba tę ścianę tekstu kończyć.

Jak wspomniałem już wielokrotnie, nie wiadomo „co to będzie”. Nawet jeżeli suweren jednak dojdzie do wniosku, że Jarosław Kaczyński nie miał racji decydując się na takiego kandydata, to jeżeli nic się nie zmieni w postępowaniu rządzącej koalicji (i np. nikt nie wytłumaczy PSLowi, żeby trochę zbastował, bo właśnie idziemy całym państwem na ścianę), to pewne rzeczy jedynie odsuną się w czasie. Natomiast, i o tym wspominałem raptem w poprzednim akapicie, tego co zrobił Kaczyński wystawiając Nawrockiego, nie da się już w żaden sposób „anulować”. Sorry, taki mamy klimat. 

Ja sobie zdaję sprawę z tego, że od dawna nie popełniłem tak bardzo pesymistycznego tekstu, ale zdaję sobie również sprawę z tego, że nawet w najmniejszym stopniu nie jest to moja wina. I tym (bardzo pesymistycznym akcentem) zakończę powyższą ścianę tekstu.


Źródła:

https://wybory.gov.pl/prezydent2025/pl/frekwencja/pl

https://pl.wikipedia.org/wiki/Wybory_parlamentarne_w_Polsce_w_2023_roku

https://www.gazetaprawna.pl/wiadomosci/kraj/artykuly/9323015,wybory-2023-jak-glosowali-mlodzi-exit-poll.html

(nigdy nie przestanie mnie bawić to, że wybory, które się odbyły w 2020 są „drugie”.

https://pl.wikipedia.org/wiki/Wybory_prezydenckie_w_Polsce_w_2020_roku_(drugie)

https://pl.wikipedia.org/wiki/Wybory_prezydenckie_w_Polsce_w_2025_roku

https://tvn24.pl/polska/wybory-prezydenckie-2025-jak-doszlo-do-piwa-z-mentzenem-wiadomo-coraz-wiecej-st8481862

https://x.com/SlawomirMentzen/status/1926668244435243197

https://x.com/PiknikNSG/status/1928192738744209458

https://wydarzenia.interia.pl/wybory/prezydenckie/news-nowe-informacje-ws-ustawki-70-na-70-jest-komentarz-prokuratu,nId,21823068

czwartek, 29 maja 2025

Przepraszam, czy tu agitują?

  W planach miałem dokończenie ściany tekstu (w piąteczek się pojawi), ale jeden temat chciałem poruszyć wcześniej, bo łazi za mną od jakiegoś czasu, a wypadałoby o nim przed wyborami wspomnieć. Będzie to notka, w której przejdę od szczegółu (kampania, w którą zamieszana jest Akcja Demokracja) do ogółu (wieloletnie obchodzenie prawa wyborczego przez każdego kogo na to stać).

Idealnym punktem wyjścia dla tej notki będzie sytuacja, o której pewnie słyszeliście już niejednokrotnie na finiszu kampanii przed pierwszą turą. Otóż jakoś tak się złożyło, że jakieś fanpejdże-krzaki nagle zaczęły spamować agitacją wyborczą. Gdyby chodziło o to, że po prostu ktoś namawia do głosowania na tego, czy owego i do niegłosowania na śmego, to pewnie nie byłoby żadnego problemu. Ów problem wziął się stąd, że ktoś w tą konkretną agitację (używam tego terminu, choć w dalszej części tekstu będziecie się mogli przekonać, że jest delikatnie rzecz ujmując, mało precyzyjny [gwoli ścisłości, nie chodzi mi o samą jego definicję, ale o to, jak jest interpretowany]), wpompował olbrzymie pieniądze (w sumie było to jakieś 400.000 złotych).

W cała sprawę zaangażowany był też NASK, ale jego działanie (a raczej powstrzymywanie się od działania) nie ma związku z agitacją jako taką, tak więc nie będę się nad tym pastwił. Natomiast niewymownie mnie bawi to, że Zjednoczona Prawica, która traktowała NASK jak prywatną agencję PR-ową (badano, na ten przykład, co na temat rządu Morawieckiego sądzą Polacy) nagle załamuje ręce nad tym, że teraz NASK będzie niewiarygodny.

No dobrze. Wszystko zaczęło się od artykułu na Wirtualnej Polsce (tzn. wcześniej NASK napisał, że tu jakaś ingerencja w wybory się odbywa, ale szczegółów było niewiele), w którym stało, że na spoty wydano 400K złotych i że zaangażowana w to była Akcja Demokracja. Co do tej Akcji Demokracji, to w artykule tłumaczono, że oni na początku twierdzili, że absolutnie nic o tym wszystkim nie wiedzą, ale gdy ich skonfrontowano z wypowiedziami aktorów, których AD załatwiało do udziału w spotach, to sobie nagle przypomnieli, że no taaaak, faktycznie, ale chodziło o działania profrekwencyjne i oni w tej Akcji Demokracji nie wiedzieli co się tam potem działo. A jeszcze bardziej potem okazało się, że z częścią tych spotów jest taki problem, że ktoś musiał autorom tej konkretnej akcji udostępnić edytowalne wersje spotów, które wrzucali politycy KO. I na tym poprzestanę, ale zastrzegam, że był to telegraficzny skrót, bo sprawa ciągnie się od jakiegoś czasu. Wartym odnotowania jest fakt, że zarówno Akcja Demokracja, jak i sztab Trzaskowskiego, odcięli się od tej konkretnej akcji. Tyle, że nawet w kontekście tego telegraficznego skrótu, to „odcinanie się” brzmi średnio wiarygodnie.

Rzecz jasna, momentalnie podniosły się głosy, że to jest nielegalna agitacja, nielegalne finansowanie kampanii i tak dalej i tak dalej. Najgłośniej na ten temat wypowiadali się przedstawiciele Zjednoczonej Prawicy, którzy złożyli zawiadomienie do prokuratury (do czego, rzecz jasna, mieli prawo), zaś Marcin Warchoł stwierdził, że on liczy na to, że fakt nielegalnego finansowania kampanii wyborczej sprawi, że PKW odrzuci sprawozdanie finansowe sztabu Trzaskowskiego. I to właśnie ta wypowiedź skłoniła mnie do napisania niniejszego tekstu.

Teraz zaś przyszła pora na dygresję. Gdy tylko zrobiło się głośno o tych spotach, zadałem na Eloneksie pytanie, czy przypadkiem nie jest tak, że w świetle zmian w Kodeksie Wyborczym wprowadzonym w 2018 przez Zjednoczoną Prawicę, takie działanie nie jest aby legalne? Żeby nie przedłużać: przed zmianami (chodziło o usunięcie przecinka) agitacją (w domyśle legalną) można się było zajmować po uzyskaniu zgody pełnomocnika komitetu. Po usunięciu przecinka przepis zrobił się niejednoznaczny, bo wynikało z niego, że agitować sobie może każdy wyborca (do tego przejdziemy za moment) i nie musi o tym informować pełnomocnika komitetu wyborczego. Ktoś złośliwy napisałby w tym miejscu: po co tak właściwie wprowadzono taką zmianę? I temu komuś złośliwemu odpowie ktoś cierpliwy: za moment stanie się to jasne.

Momentalnie podniosły się głosy (acz nieliczne), że nie mam racji dlatego, że: ten przepis dotyczy wyborcy, a fundacja ani żadna organizacja nie może być wyborcą. Ponieważ nie miałem wtedy zbyt wiele czasu na researchowanie, napisałem jedynie, że definicja swoje, a praktyka swoje. Poza tym argumentem „ad wyborcum” pojawił się kolejny: akcja była finansowana zza granicy, tak więc w świetle przepisów jest nielegalna. No i tu byłby jakiś punkt zaczepienia, ale ponoć nie ma jednoznacznych dowodów na to, że pieniądze na ten cel szły zza granicy (zaś „zawiadowcy” fanpejdży legitymowali się polskimi dowodami).

Ktoś mógłby w tym momencie powiedzieć, że w sumie to chyba nie jest istotne skąd szły pieniądze na te spoty, bo mamy do czynienia z nielegalnym finansowaniem kampanii, a już na pewno z nielegalną agitacją. Jak to mawiał jeden z bohaterów jednego z arcydzieł kinematografii (tak, chodzi o „Smoleńsk”), „to nie jest proste, a nawet wręcz przeciwnie”.

W tym miejscu pora na kolejną dygresję, albowiem chcę zostać dobrze zrozumiany: ja absolutnie nie bronię Akcji Demokracji, ani sztabu RT. Uważam, że tego rodzaju działania to jest PiSowski standard i od strony niePiSwoskiej wymagam nieco więcej, niż od Zjednoczonej Prawicy (bo od niej nie wymagam absolutnie nic).


Uwaga! Artykuł sponsorowany przez Suwerena!

https://patronite.pl/Piknik-na-skraju-g%C5%82upoty

Zacznijmy od tego, czym jest agitacja.  W myśl artykułu 105 paragraf 1: „Agitacją wyborczą jest publiczne nakłanianie lub zachęcanie do głosowania w określony sposób, w tym w szczególności do głosowania na kandydata określonego komitetu wyborczego.”. Ok, nie jestem prawnikiem, ale swego czasu pisałem sobie magisterkę, w której to magisterce musiałem zdefiniować pojęcie „perswazji” i musiałem się bardzo postarać, żeby definicja nie brzmiała w sposób następujący: „to zależy”. Tu mamy dokładnie to samo. Niby definicja jest jednoznaczna, ale co na litość nieistniejącego bytu transcendentnego oznacza „nakłanianie”? Bo tak się jakoś składa, że nakłaniać można na wiele różnych sposobów. Można, na ten przykład: wychwalać swojego kandydata albo krytykować kandydatów „wrogich”.

Ok, przyznam się wam, że w tym miejscu miałem trochę poteoretyzować, żeby nie było od początku wiadomo o co chodzi, ale mniej więcej w połowie akapitu, który zajął mi pół strony, doszedłem do wniosku, że to bez sensu, tak więc od razu napiszę o co chodzi. Weźmy takie 500+. Zjednoczona Prawica od momentu, w którym je wprowadziła tłumaczyła, że gdy tylko przegrają wybory i wygra je PO, to 500+ na pewno zostanie odebrane. A teraz skoczmy do kampanii wyborczej w 2023, w trakcie której za publiczną kasę organizowano „pikniki rodzinne”, na których opowiadano o 800+. Wróćmy teraz na moment do „nakłaniania” i zastanówmy się nad tym, czy w kontekście tego, co PiS mówił na temat 500+ (a potem 800+) i czym straszył suwerena przez praktycznie 8 lat można to uznać za nakłanianie? Ależ oczywiście można i nawet trzeba, bo gdyby PiS uznał, że w ten sposób nikogo do niczego nie przekona, to by tych eventów nie organizował.

Jakiż był mój brak zdziwienia, gdy wczytałem się w uzasadnienie odrzucenia sprawozdania finansowego PiSu i okazało się, że PKW rozumuje zupełnie inaczej. Owszem, bodajże dwa z tych pikników się pojawiły w uzasadnieniu, ale dlatego, że (zapnijcie pasy) doszło na nich do agitacji wyborczej.

W ogóle, to warto chyba w tym miejscu wspomnieć, że PiSowi nie uwalono sprawozdania za nielegalne finansowanie kampanii, ale za to, że  PKW stwierdziła, „że niektóre działania podejmowane przez podmioty inne niż Komitet Wyborczy Prawo i Sprawiedliwość mają charakter korzyści majątkowych o charakterze niepieniężnym przekazanych temu Komitetowi, a podejmowanie tych działań przez podmioty i osoby ściśle związane z partią polityczną Prawo i Sprawiedliwość (tym samym z Komitetem), wiedza Komitetu o tych działaniach oraz brak jego reakcji na działania prowadzone w sposób oczywisty na jego rzecz oznaczają przyjęcie tych korzyści z naruszeniem art. 132 § 5 Kodeksu wyborczego”.

I tu dochodzimy do czegoś, co można określić mianem stanu kwantowego. Otóż, w wyliczance, która pojawiła się w uzasadnieniu PKW możemy znaleźć taką perełkę jak: „produkcja i emisja filmu reklamowego z udziałem ówczesnego Ministra Sprawiedliwości, który opłaciło Ministerstwo Sprawiedliwości (wartość 2 627 920,00 zł, określona w piśmie Ministra Sprawiedliwości),”.

Ok, jeżeli PKW uznała to za korzyść majątkową o charakterze niepieniężnym, to chyba oczywiste jest to, że musieliśmy mieć do czynienia z agitacją wyborczą, bo jakoś tak nie znalazłem w tym uzasadnieniu odwołań do reklam proszków i elektrycznych aut Izera (przepraszam, musiałem). Tak więc jest to agitacja, ale też nie jest, bo przecież agitować może jedynie wyborca, a Ministerstwo Sprawiedliwości w myśl ustawy – wyborcą nie jest.

No dobrze, ale przecież zanim PKW wydało taką, a nie inną decyzję, pełnomocnik miał możliwość odniesienia się do tych zarzutów. Owszem, miał i owszem, odniósł się. I ku zdziwieniu absolutnie nikogo, powołał się na zmieniony artykuł 106. Rzecz jasna, nie powiedział „ej, mordy, macie tu taki artykuł i się nim nażryjcie”. Nic z tych rzeczy, on stwierdził, że  „nie poczuwa się on do odpowiedzialności za tego rodzaju działania, ponieważ nie wyrażał na nie zgody”. I teraz już chyba nikt nie może mieć wątpliwości w kwestii tego, czemu Zjednoczona Prawica zmieniła w 2018 kodeks wyborczy. Nawiasem mówiąc w uzasadnieniu PKW można było przeczytać również to, że pełnomocnik wiedział o tych wszystkich działaniach i na nie nie reagował.

Ciąg dalszy tej historii jest znany. Zjednoczona Prawica zaczęła opowiadać o prześladowaniach, Rafał Woś o tym, że ktoś próbuje zagłodzić największą partię opozycyjną. Co zrozumiałe, wszystkie te wypowiedzi nijak się miały do przyczyn, dla których PiS dostał po łapach. Równie zrozumiałe jest to, że PiS pobiegł potem po pomoc do nielegalnej izby Sądu Najwyższego. Bo wiecie, na temat subwencji mogła się wypowiedzieć jakaś legalna izba, ale wtedy istniałoby ryzyko, że decyzja mogłaby nie być po myśli Genialnego Stratega.

Jeżeli mam być szczery, to absolutnie nie dziwi mnie to, że Zjednoczona Prawica postępuję w ten sposób. Tj., że z jednej strony wyje wniebogłosy, albowiem nie przyjęli im sprawozdania finansowego (i nazywa to prześladowaniami), a z drugiej strony takich samych „prześladowań” domaga się dla swoich konkurentów. Czego nie rozumiecie?

Wróćmy na moment do tej kampanii na Facebooku, od której się to wszystko zaczęło. Czy było to złamanie prawa? Biorąc pod rozwagę to, w jaki sposób PKW interpretuje Kodeks Wyborczy, można odpowiedzieć, że „cholera wie”. Może inaczej: na pewno było to działanie nie do końca legalne, ale z drugiej strony, sztab Trzaskowskiego się od tych działań odcinał. I ja wiem, że wcześniej napisałem, że to jest działanie mało wiarygodne, ale z drugiej strony, o ile pełnomocnik komitetu wyborczego PiSu nie był w stanie nikomu wmówić, że nie wiedział, że, na ten przykład, z publicznej kasy zorganizowano wyborczy event Jadwigi Emilewicz, to pełnomocnik sztabu Trzaskowskiego może próbować argumentować, że nie wiedział o tej akcji.

Czy to znaczy, że sztab RT nie dostanie po łapach? Tego nie wiem, ale jest to bardzo prawdopodobny scenariusz. Wszystko zaś dzięki temu, że prawo wyborcze, które już wcześniej było dziurawe (i w żaden sposób nie przystające do obecnych czasów), dzięki PiSowi zrobiło się jeszcze bardziej dziurawe. I choć, rzecz jasna, powinniśmy oczekiwać od nie-PiSu stosowania innych standardów, to jednak wydaje mi się, że lepszym rozwiązaniem byłaby próba uszczelnienia przepisów.

Bo teraz sobie żyjemy w realiach, w których można pompować od cholery kasy w tzw. „działania prekampanijne”, bo te działania z racji tego, że, no cóż, odbywają się przed kampanią, nie podlegają kontroli PKW. Innymi słowy, choćby ktoś wpompował w tzw. „działania prekampanijne” pierdylion monet, to włos mu za to z głowy nie spadnie. Czy z tego wynika, że większe szanse w wyborach mają teraz ci, którzy mają więcej pieniędzy? A i owszem. Niby nic nowego, ale to chyba nie powinno tak działać, prawda? O tym, że za wpompowywanie publicznych pieniędzy w kampanie powinno grozić coś więcej, niż utrata części subwencji, wspominać chyba nie trzeba. Tak samo, jak o tym, że przywrócenie tego nieszczęsnego przecinka w artykule 106 to absolutne minimum, ale coś mi mówi, że raczej nikt się do tego nie będzie kwapił. 

Miałem już kończyć ten tekst, ale przypomniałem sobie o czymś. Otóż, problem obchodzenia prawa wyborczego ma u nas długą historię. Tak długą, że wspominałem o tym, w jednej notce ponad 10 lat temu. W notce tej pastwiłem się nad tekstem Cezarego Gmyza, który to Cezary Gmyz utyskiwał na to, że PSL-owcy i Platformersi wywieszają billboardy ze swoimi gębami (rzecz jasna, chodziło o okres „międzywyborczy”). I wszystko pięknie, ale w tym samym czasie, w moim rodzinnym Mieście Nad Akwenem zawisły dokładnie takie same billboardy Tomasza Poręby. Tenże sam Cezary Gmyz najpewniej kadencję 2005-2007 przeleżał pod lodem i nie pamiętał spotów-wcale-nie-wyborczych, które PiS wypuścił na kilka miesięcy przed kampanią samorządową w 2006. Tl;dr praktyka obchodzenia prawa wyborczego ma u nas bardzo długą historię. Teraz zaś to prawo obchodzi się przy użyciu innych narzędzi.

I tym, nie wiadomo jakim akcentem zakończę powyższy tekst i wracam sobie do dłubania przy kolejnej przedwyborczej ścianie tekstu.


Źródła:

https://wiadomosci.wp.pl/ujawniamy-ingerencja-w-wybory-spoty-bez-autora-i-akcja-demokracja-7156892271278624a

https://wiadomosci.wp.pl/kolejne-watpliwosci-wokol-ingerencji-w-polskie-wybory-ukrywanie-kluczowego-raportu-i-biernosc-wiceministra-7159450229259168a

https://www.portalsamorzadowy.pl/polityka-i-spoleczenstwo/fundacja-akcja-demokracja-odcina-sie-od-powiazan-z-profilami-promujacymi-trzaskowskiego,612030.html

https://x.com/tvp_info/status/1923301007997415433

https://pkw.gov.pl/uploaded_files/1725025956_kw-pis.pdf

Notka z 2014 (w której możecie obejrzeć wcale-nie-spot-wyborczy PiSu z 2006):

https://piknik-na-skraju-glupoty.blogspot.com/2014/02/niepokorni-w-suzbie-pis.html

https://wydarzenia.interia.pl/wybory/prezydenckie/news-pis-idzie-do-prokuratury-jest-zawiadomienie-ws-kampanii-trza,nId,21818720


piątek, 16 maja 2025

Wybory Prezydenckie 2025

 Ponieważ wielkimi krokami zbliżają się wybory prezydenckie pomyślałem sobie, że wypadałoby coś na ich temat naskrobać. Zacznijmy więc od tego, że obrodziło kandydatami w tym roku. O planktonowych nie bardzo mi się chce pisać, tak więc wspomnę (i będzie to wzmianka krótka) tylko o jednym, który swoimi prorosyjskimi wypowiedziami przebił nawet Grzegorza Brauna. Chodzi, rzecz jasna, o Marcina Maciaka. Ja wiem, że na pierwszy rzut oka to wygląda tak, jak gdyby jakiś jegomość ze srogą odklejką po prostu nagle zapragnął zostać prezydentem RP, ale prawda jest taka, że ci ludzie nie kandydują dlatego, że chcą wygrać, ale po to, żeby budować sobie rozpoznawalność, dzięki której mogą tworzyć struktury. Gwoli ścisłości, wyżej wymieniony pan ma je już na tyle rozbudowane, że był w stanie zebrać wymagają liczbę podpisów (co nie udało się, na ten przykład, Piotrowi Szumlewiczowi, który ma znacznie większą od Maciaka rozpoznawalność). Kronikarski obowiązek każe wspomnieć, że nie chce mi się pisać nic na temat Jakubiaka, bo to jest po prostu PiSowska przybudówka.

Ponieważ jakoś musiałem uszeregować kandydatów doszedłem do wniosku, że będę się posiłkował danymi ze strony ewybory.eu, bo tam wrzucają wszystkie sondaże i wyciągają z nich średnią sondażową. Zacznę więc od kandydata z najniższym średnim poparciem sondażowym (zacząłem skrobać ten tekst 6 maja, więc nie gwarantuję, że w momencie, w którym to będziecie czytali coś się nie zmieni). Kandydatem tym jest Krzysztof Stanowski  (mniej niż 2%).


Edycja. Już po napisaniu tego kawałka okazało się, że z racji robienia pierdyliona sondaży nawet te uśrednione wartości się non stop zmieniają, tak więc pozwolę sobie na nie wrzucanie konkretnych wartości, bo zachodzi spore prawdopodobieństwo, że w momencie, w którym będziecie to czytać, będą one wyglądały inaczej.

Z tym Stanowskim to jest tak, że tak po prawdzie nie wiadomo czemu on tak właściwie wystartował. Główny zainteresowany stwierdził, że on nie startuje po to, żeby wygrać, ale po to, żeby „pokazać jak wygląda kampania”. Aż by się chciało w tym miejscu zacytować jednego z Wieszczów: „Bardzo panu dziękuję za tę garść bezcennych informacji (...)”. Ujmując rzecz nieco inaczej, wszyscy wiemy, jak wygląda kampania. Gdyby ktoś wystartował z takiego powodu w 1990 roku, to faktycznie mógłby suwerenowi pokazać to i owo, bo wtedy wybory prezydenckie wróciły do Polski po dość długiej przerwie i całkiem sporo ludzi mogło nie mieć pojęcia z czym to się je. Co prawda nie śledzę jakoś dokładnie twórczości Stanowskiego, ale o ile mnie pamięć nie myli, to wydaje mi się, że nieszczególnie wiele wyprodukował materiałów o tym „jak wygląda kampania”. Jedyny, który pamiętam, to ten dotyczący obowiązku zbierania podpisów. Argumentował w nim, że tak po prawdzie podpisujący nie wie, co się potem dzieje z podpisami i wspominał również o tym, że PKW liczy te podpisy aż do 100 tysięcy ważnych i potem już nie, tak więc kandydaci sobie mogą potem mówić, że zebrali trotyliard podpisów i nikt tego nie zweryfikuje.

No i wszystko fajnie, ale warto sobie w tym miejscu pozwolić na odrobinę złośliwości (a to do mnie niepodobne) i zwrócić uwagę na to, Stanowski wskazał akurat na ten problem i zupełnie przypadkiem miał problemy ze zbieraniem podpisu. Wsparł go w tej kwestii Sławomir Mentzen, który na swoim wiecu apelował o pomoc w zbieraniu podpisów. Z ludźmi pokroju Stanowskiego jest ten problem, że analizując ich wypowiedzi ciężko ustalić, czy mówią poważnie, czy też sobie robią z nas jaja (to trochę jak z tzw. prawem Poego). Choć tak na pierwszy rzut oka mogło chodzić o to, że Stanowski chciał wypromować (jeszcze bardziej) „Kanał Zero”, to równie dobrze mogło być tak, że on autentycznie miał jakiś plan, bo wydawało mu się, że jest w stanie swoją rozpoznawalność przekuć w jakiś pomniejszy sukces polityczny.

Mam przeczucie graniczące z pewnością, że gdyby Stanowskiemu udało się np. wyciągnąć 10% poparcie w wyborach, to potem opowiadałby, że właśnie o to mu chodziło od samego początku. Ponieważ z poparciem idzie średnio, to pewnie w trakcie wieczoru wyborczego (który zapewne się na antenie KZ odbędzie) dowiemy się, że jego trud skończon, bo chciał pokazać, że polityka jest do dupy. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że Stanowski zupełnym przypadkiem znacznie więcej uwagi poświęca Trzaskowskiemu. Nawrockiemu jakoś tak mniej i dziwnym trafem wyłącznie wtedy, gdy uda mu się wyczuć pismo nosem i dojdzie do wniosku, że nie da się jakiegoś działania/decyzji bronić, nie ośmieszając się przy okazji. Tak więc przy okazji mieszkaniowego przypału (o którym będzie nieco później, jak się domyślacie) Stanowski nawet nieszczególnie hamletyzował (a i nawet starł się z dronami Zjednoczonej Prawicy, które usiłowały tłumaczyć, że Trzaskowski to zrobił dokładnie to samo!).

Wiecie, mnie tam w sumie nie bardzo obchodzi to, że Stanowski sobie przy pomocy kampanii biznes promuje. Mierzi mnie natomiast niesamowicie to, że robił to wszystko używając moralizatorskiego tonu (no bo on nam głąbom pokaże, jak kampania wygląda, bo przecież nie wiedzielibyśmy bez niego).  Żeby nie przedłużać, z ludźmi pokroju Stanowskiego to jest tak, że nie zależnie od tego co się stanie, będą wam tłumaczyć, że tak właściwie to oni ugrali to, co chcieli.

Zostawmy już pana Krzysztofa i przejdźmy do następnego w kolejności kandydata, który na nasze nieszczęście od pewnego czasu nie jest już planktonem. Kandydatem tym jest Grzegorz Braun (2%<). Z Tym Braunem to było tak, że mógł sobie robić wszystko będąc w Konfie i Bosak z Mentzenem bezproblemowo go bronili, ale w momencie, w którym okazało się, że Braun chce sobie wystartować w wyborach (choć kandydatem konfy miał być Mentzen) wywalono go razem z Konfederacją Korony Polskiej. Mimo, że Brauna kojarzyłem już wcześniej (jeżeli ktoś lubi takie klimaty, to polecam recenzję autorstwa Masochisty, który pochylił się nad filmem „Arche. Czyste zło”, do którego Braun współtworzył scenariusz), to jednak w trakcie przygotowywania się do podkastowego odcinka na jego temat, nieco zaskoczyła mnie skala, w jakiej Braun działa. Konkretnie zaś chodzi mi o to, że Braun kolekcjonuje teorie spiskowe. Zebrał ich już od cholery i w ogóle mu nie przeszkadza to, że niektóre z nich się wzajemnie wykluczają.

Jednakowoż znacznie bardziej istone od tego, że Braun łowi foliarski elektorat jest to, że jest to skrajnie prorosyjski polityk. Co prawda Maciakowi chwilowo udało się Brauna przykryć swoimi wypowiedziami na temat Putina, ale Maciak jest mało znanym działaczem, a Braun jest aktywnym politykiem, który ma swój własny wierny elektorat. Ja wiem, że jak się popatrzy na te jego procenty, to to jest niewiele (raz udało mu się przeskoczyć 3pp), ale jeżeli weźmiemy pod rozwagę fakt, że w tych samych wyborach startuje Sławomir Mentzen, którego popiera konfa, to te sondażowe 2.4% to jest po prostu w cholerę. I jest to coś co powinno nas wszystkich martwić. Tak samo jak to, że choć w Polsce działa sobie Braun, to taki Maciej Maciak tworzy swoje własne prorosyjskie środowisko. To zaś oznacza, że mądrzy ludzie, którzy starają się nas przekonać do tego, że w Polsce środowiska prorosyjskie są na tyle marginalne, że nie należy się nimi przejmować, chyba jednak nie mają racji. 

Teraz zaś dochodzimy do najbardziej „ruchomego” trio. Jeszcze parę dni temu wyglądało to tak, że następny w kolejce jest Zandberg, potem Biejat, a następnie Hołownia. Póżniej nastąpiło przetasowanie i Biejat przeskoczyła Hołownię. Potem zaś pojawił się jeszcze inny sondaż, z którego wynikało, że Hołownia jest przed Zandbergiem, który jest przed Biejat. Pozwolę sobie więc na opisanie tego tak, jak było wcześniej (aczkolwiek od razu zaznaczam, że nie miałbym nic przeciwko temu gdyby duet Biejat&Zandberg przeskoczył Hołownię).

Zacznijmy więc od Adriana Zandberga. Jego start był efektem rozłamu, do którego doszło na lewicy. Partia Razem, która (choć poparła rząd) nie chciała być w koalicji, w pewnym momencie podjęła decyzję o opuszczeniu klubu parlamentarnego Lewicy. Efektem ubocznym tej decyzji było to, że z partii Razem odeszła jakaś część członków (ciężko określić jak duża, bo obie strony mają własny interes w tym, żeby zawyżać liczbę „swoich”). Jedną z osób, które odeszły z Razem była Magdalena Biejat, którą Lewica wystawiła w wyborach parlamentarnych. Wydaje mi się, że to mogło mieć wpływ na decyzję Razemów o wystawieniu własnego kandydata.

Myślę, że to odpowiednie miejsce do tego, żeby napisać, że może i Razemy sobie średnio radziły w samodzielnym życiu partyjnym (o tym będzie za moment), ale jakoś tak się złożyło, że w wyborach prezydenckich 2025 o elektorat lewicowy walczy dwoje kandydatów o razemickim rodowodzie (tak, Biejat już nie jest w Razem, ale prawie całe swoje dotychczasowe życie polityczne spędziła w Razemach). Tak, wiem, w wyborach startuje jeszcze Joanna Senyszyn, ale nie bardzo mi się chce na jej temat produkować (no może poza wzmianką o tym, że jestem zdziwiony tym, że udało się jej zebrać wymaganą liczbę podpisów).

Wracajmy do Zandberga. Potężny Duńczyk radzi sobie całkiem dobrze, co nie powinno dziwić nikogo, kto pamięta rok 2015 i słynną debatę, w której jakiś wielki lewak z brodą poradził sobie nadspodziewanie dobrze. Od tamtej pory Zandberg znany był z tego, że „miewa momenty” (np. przemówienia po expose premiera w 2019). Teraz po prostu tych „momentów” ma wiele, bo jest kandydatem na urząd prezydenta. Dodajmy do tego drobny szczegół, którym jest praktycznie całkowite olewanie lewicowych postulatów przez konserwatywo-liberalną cześć koalicji rządzącej i to, że Nowa Lewica nie bardzo potrafi cokolwiek ugrać. (Ministra Agnieszka Dziemianowicz-Bąk robi co może, ale, eufemizując, działa w bardzo nieprzyjaznym środowisku).

W tym miejscu pozwolę sobie na dość długą dygresję. Otóż, jakaś część lewicowego komentariatu doszła do wniosku, że ponieważ Zandbergowi idzie nadspodziewanie dobrze, to z tego na bank wynika, że to jest ten moment, w którym Razemom zacznie dobrze iść. Dowodzić tego ma fakt, że rośnie im sondażowe poparcie oraz to, że od początku kampanii mieli już 1500 wniosków akcesyjnych (czy jak się tam to nazywa). Nie chciałbym być źle zrozumiany. Ja bym naprawdę chciał, żeby im poszło na tyle dobrze, żeby sami mogli wejść do parlamentu, ale na ich drodze do tego samodzielnego wejścia widzę w cholerę problemów, na które mało kto zwraca uwagę.

Po pierwsze, teraz lepsze wyniki sondażowe Razemów są związane z tym, że Potężnemu Duńczykowi dobrze idzie kampania. To, że sam sobie dobrze radzi jest oczywiste, ale idzie mu dobrze również dlatego, że tyra na niego cała partia. Tyle, że to nadal jest jedna osoba. Nawet gdyby (co jest niemożliwe) Zandberg po wyborach prezydenckich nadal działał na najwyższych obrotach, to nie ma szans na to, żeby udźwignął całą partię. Żeby to jakoś grało, Razemy musieliby mieć Zandberga w każdym regionie (i to minimum jednego), żeby mieć jakiekolwiek lokomotywy wyborcze (wystarczy popatrzeć na to, ile znanych nazwisk pojawia się na listach wyborczych dużych partii).

Po drugie, Razemy mają problem ze strukturami, w regionach. O ile w dużych miastach jeszcze to jakoś wygląda, to w mniejszych jest padaka. Ktoś może powiedzieć, ok, ale teraz mają 1500 nowych członków. No i wszystko fajnie, tyle, że coś mi mówi, że nie jest tak, że się tych 1500 nowych członków i członkiń rozkłada idealnie na całą Polskę. Poza tym, nawet gdyby się rozłożyło, to popatrzcie sobie wszyscy na Nową Lewicę. Osób w partii mają znacznie więcej, niż w Razemach, a gdy przychodzą wybory, to się nagle robi problem w regionach mniejszych, bo tam nie ma nikogo. Razemy mają sytuację jeszcze gorszą, tak więc ciężko sobie wyobrazić samodzielne dźwignięcie kampanii parlamentarnej (o samorządowej nie wspominając). Warto w tym miejscu wspomnieć o tym, że Razemy mają spore problemy z zarządzaniem.


Po trzecie i chyba najważniejsze, Razem to nie jest nowa partia. Po 2015 warunki były wprost idealne do budowania lewicy, bo SLD lizało rany po podwójnej porażce wyborczej (najpierw 2% w prezydenckich, a potem spadek pod próg w parlamentarnych), a rządziła nami skrajna prawica, mająca zapędy zamordystyczne. Mimo tego, osiągnięcia Razemów w samodzielnym działaniu były, eufemizując, rozczarowujące. I ja się już przyznawałem (przynajmniej raz) do tego, że gdy Razemy podjęły decyzję o wspólnym starcie z SLD, to trochę krzywo na to patrzyłem, ale potem do mnie dotarło, że w sumie innego wyjścia (poza siedzeniem na kanapie) nie mieli. Tak więc była to decyzja ze wszech miar słuszna.

Nie chciałbym być źle zrozumiany, ja im życzę jak najlepiej i z przyjemnością się pomylę po kolejnych wyborach parlamentarnych, ale nie bardzo sobie wyobrażam scenariusz, w którym Razemy ugrywają coś samodzielnie. Tak na sam koniec mojego pastwienia się nad Razemami pozwolę sobie na jedną złośliwość. W trakcie ostatniej debaty doszło do wymiany zdań między Magdaleną Biejat i Adrianem Zandbergiem, w tracie której to wymiany zdań Zandberg wypomniał Biejat (tak w telegraficznym skrócie), że firmuje swoim nazwiskiem Czarzastego. No i w tym miejscu sobie pozwolę na złośliwość, bo to są bardzo mocne słowa, jak na kogoś, kto dwukrotnie startował z list tego złego Czarzastego i wtedy mu to jakoś nie przeszkadzało, nawet jeżeli startował i się z tego nie cieszył. Tu  się powtórzę (co mi się absolutnie nigdy nie zdarza). Jeżeli w kolejnych wyborach parlamentarnych Razemy dostaną jakieś 8-10% głosów, to ja z przyjemnością napiszę: O, NIE. POMYLIŁEM SIĘ.

Idźmy dalej. Kolejną kandydatką, nad którą się pochylimy, będzie Magdalena Biejat. Zaraz po tym, jak ogłoszono tę kandydaturę podniosły się w części lewicowego komentariatu głosy, że nie bardzo sobie to komentariat wyobraża, że ona tego nie udźwignie i że może się to skończyć porażką o skali porównywalnej z 2015 i 2020. Tak okołotematowo, to wydaje mi się, że powodem, dla którego wystawiono Biejat było to, że Nowa Lewica, choć ma sporo członków i członkiń, to nie bardzo miała kogo wystawić. Ok, można było postawić na Agnieszkę Dziemianowicz-Bąk, ale obie te polityczki mają mniej więcej taką samą rozpoznawalność, a poza tym, ADB jest ministrą i pewnie musiałaby brać jakiś urlop na czas kampanii.


UWAGA! Artykuł sponsorowany przez Suwerena!

https://patronite.pl/Piknik-na-skraju-g%C5%82upoty

W tym miejscu warto wspomnieć, że 1 maja ADB ogłosiła, że będzie się ubiegać o stanowisko przewodniczącej Nowej Lewicy. Ciekaw jestem, jak to się dalej potoczy, bo choć SLD kiedyś na moment odmłodziło kierownictwo, to całe to odmładzanie skończyło się w trakcie wyborów w 2011 (bo wtedy wystawiono całkiem sporo starych swetrów na listach), po których Grzegorza Napieralskiego zastąpił Leszek Miller, którego po jego sukcesach zastąpił Włodzimierz Czarzasty. 

Biejat nie ma zbyt łatwego zadania, bo musi walczyć o lewicowe głosy będąc członkinią koalicji, która (o czym już wspomniałem) niekoniecznie się kwapi do realizowania lewicowych postulatów. Zandberg może sobie pozwolić na ostrą krytykę (bo członkiem rządu nigdy nie był), ale ona już nie do końca, bo zawsze po takiej krytyce mogłaby usłyszeć, „mordo, jak Ci tam tak źle, to po co tam jesteś?” Co ciekawe, Magdalenie Biejat zadanie ułatwił Rafał Trzaskowski swoimi neoliberalnymi narracjami (o których będzie jeszcze później) i tym, że nagle zaczął się wstydzić elgiebetów. Gdy w trakcie jednej z debat Karol Nawrocki wręczył Trzaskowskiemu flagę elgiebetów, ten jej nie przyjął. Flagę wzięła Magdalena Biejat, która powiedziała, że ona się popierania elgiebetów nie wstydzi.

Sporym problemem Biejat jest to, że siłą rzeczy startując z takiego, a nie innego komitetu, musi świecić oczami za wszelkiej maści Gdule, Wieczorków, Szejny/etc. Eufemizując, jest to spore obciążenie wizerunkowe i może to być jedna z przyczyn, dla których w sondażach duet Biejat&Zandberg jest blisko siebie (bo dla części wyborców Zandberg jest w tej krytyce bardziej autentyczny). Nie byłbym sobą, gdybym nie wspomniał, że jeden z największych fuckupów kampanijnych w wykonaniu sztabu Nawrockiego zaczął się od tego, że Magda Biejat zapytała go na jednej z debat o to, czy wie, co to jest podatek katastralny.

Jeżeli mam być szczery, to mnie tam wszystko jedno, czy ktoś zagłosuje na Biejat, czy też na Zandberga. Cieszy mnie to, że ta dwójka ma sumaryczne poparcie oscylujące w granicach 10%. Nawet gdyby spadli do 8%, to nie będzie powtórki z 2020 czy też z 2015. To zaś oznacza, że przed drugą turą obaj kandydaci (bo zapewne wejdą do niej Nawrocki z Trzaskowskim) będą musieli się pochylić nad lewicowymi postulatami, w czym, rzecz jasna, obaj będą kompletnie niewiarygodni, ale już sam fakt pochylenia się nad nimi będzie istotny. Bo w 2020 mieliśmy sytuację, w której obaj kandydaci przymilali się do konfiarzy. Niestety, nawet 10% (chciałoby się więcej, ale optymizmu we mnie nie ma zbyt wiele) to mniej, niż ma Sławomir Mentzen, ale do Mentzena przejdziemy za moment.

Albowiem najpierw trzeba się pochylić nad Szymonem Hołownią. Jeżeli mam być szczery, to nie bardzo wiem, co można napisać na jego temat. Nie mam zielonego pojęcia, po cholerę było mu to kandydowanie. W 2020 chodziło o budowanie rozpoznawalności i wtedy dało się to zrozumieć. Teraz chodzi chyba o to, żeby osiągnąć gorszy wynik. Dodajmy sobie do tego jeszcze ten drobny szczegół, którym jest fakt, że Szymon Hołownia chce uchodzić za niezależnego kandydata (tak obsypało nimi, bo swego czasu Tusk nazwał Trzaskowskiego kandydatem obywatelskim) i usiłuje pozować na krytyka obecnej koalicji rządzącej. Ok, ja jestem w stanie zrozumieć Biejat, bo ona choć jest częścią koalicji, to jednak startuje z pozycji lewicowych i tu pole do krytyki jest całkiem spore. Ale Hołownia jest liberałem, który miał na tyle duże wpływy, że zrobili z niego Marszałka Sejmu. W 2020  roku zrobiono sondaże, z których wynikało, że gdyby Hołownia wszedł do drugiej tury, to miałby większe szanse na pokonanie Andrzeja Dudy (tak, Mentzen nie był prekursorem takich drugoturowych narracji) i po prostu się na tym tak zafiksował, że mu nie przeszło do tej pory. Być może to jest więc odpowiedź na pytanie „Dlaczego i Po Co?”. To, że w wyborach nie chciał startować Kosiniak jest akurat zrozumiałe (2,36% głosów), ale ta ekipa mogłaby znaleźć jakiegoś nonejma, którego umiarkowany sukces wyborczy nie odbiłby się na wizerunku całej partii. Przyznam, że ciężko napisać coś sensownego na temat tej konkretnej kandydatury, bo jest ona bezsensowna.

Znacznie więcej można napisać na temat Sławomira Mentzena. Znamienne jest to, że w przypadku kandydata konfy znowu mieliśmy do czynienia z bardzo dobrym timingiem, bo pik sondażowego poparcia kandydata (tak samo, jak pik poparcia partyjnego) przypadł na mniej więcej dwa miesiące przed wyborami (w marcu w jednym z sondaży Pollsteru Mentzen miał 22% poparcia i doszło do mijanki z Nawrockim, który miał w tym samym sondażu 21%). Nieskromnie przyznam, że i tym razem udało mi się to przewidzieć (w pierwszym podkastowym odcinku prezydenckim).

Czy było to trudne do przewidzenia? Nie, nie było. Jeżeli bowiem ktoś uważnie obserwował kampanię w 2023, to taki ktoś widział, jaki był główny powód, dla którego konfa nagle zaczęła pikować w sondażach (abstrahując już od tego, że w kilku sondażowniach poparcie konfy było sztucznie nadmuchiwane [a szefowie tych sondażowni tłumaczyli, że to nie jest tak, że ono jest nadmuchane. Mało tego, tłumaczyli że konfa była z jakimiś 17% NIEDOSZACOWANA]). Ten Główny Powód nazywał się Sławomir Mentzen. To on był twarzą kampanii i to on ją położył. Owszem, w położeniu tej kampanii na pewno pomogło to, że na jej listach roiło się od szurów, ale to Mentzen był twarzą tej konkretnej porażki. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że do spadków sondażowych zarówno w 2023, jak i teraz przyczyniło się pospolite ruszenie internautów, którzy zajmowali się „wyjaśnianiem” Mentzena.


O ile w przypadku 2023 roku stosunkowo łatwo wskazać moment, w którym doszło do zwrotu, bo był nim słynny wywiad, którego Mentzen udzielił Patrykowi Słowikowi (tak, to ten od wygaśniętego hostingu), to teraz sprawa wyglądała nieco inaczej, albowiem mieliśmy do czynienia z nagromadzeniem tych „momentów”. Sztab Mentzena miał dość ciekawą strategię komunikacyjną, która polegała na tym, że Mentzen skupiał się (przynajmniej przez jakiś czas) praktycznie wyłącznie na social mediach i nie udzielał żadnych wywiadów. Ta strategia nie powinna nikogo dziwić, bo sztab Mentzena zdawał sobie sprawę z tego, że ich kandydat absolutnie wręcz nie potrafi odpowiadać na choćby średnio trudne pytania (w efekcie czego został parokrotnie rozjechany przez Ryszarda Petru).

Ponieważ Mentzen sobie nie radził, postanowiono go schować. Dopóki wszystko odbywało się w soszjalach i w ramach filmików, które można nagrywać pierdylion razy (a wcześniej ogarnąć do nich scenariusz), wszystko szło mu dobrze. I nawet wiece wychodziły mu całkiem nieźle. Tzn. w sumie wychodziłyBY, bo bardzo szybko się okazało, że Mentzen jest tak bardzo leniwy, że bawi się w recykling narracyjny i na wielu wiecach powtarzał praktycznie to samo. I wszystko byłoby fajnie, gdyby nie to, że jacyś złośliwcy (to nie ludzie, to wilki) zrobili filmik, na którym widać było ten recykling.

Potem zaś było uciekanie (biegiem i na hulajnogach) przed trudnymi pytaniami i dziennikarzami. Gdy dziennikarze jednak do niego dotarli, Mentzen próbował z nimi walczyć przy pomocy czerstwych one-linerów. Zadziałało tak, jak w przypadku jego spięć z Ryszardem Petru (czyli wcale).

Jeszcze bardziej potem zaczęły się debaty, na których Mentzen się wykładał raz za razem. O ile bowiem całkiem spoko szło mu zadawanie „trudnych pytań” i punktowanie tego, że inni kandydaci zmieniają zdanie w zależności od potrzeb, to gdy jemu zadawano trudne pytania, bądź też rozliczano go ze „zmiany zdania”, nie potrafił na to sensownie zareagować. W tym miejscu można wspomnieć, że najboleśniej Mentzen oberwał od Zandberga, który puścił mu z telefonu jego własną wypowiedź, która stała (co za szok) w sprzeczności z tym, co przed chwiłą powiedział. W telegraficznym skrócie, po raz kolejny nie pykło, choć Mentzen i jego ekipa na pewnym etapie mieli chrapkę na drugą turę.

W tym miejscu pozwolę sobie na sporą dozę złośliwości pod adresem niemałej grupy komentariuszy, którzy w pewnym momencie doszli do wniosku, że z tym poparciem Mentzena to jest tak, że on po prostu ma najlepszą kampanię. Otóż, myślę, że wątpię. Dobra kampania to taka, która sprawi, że pik poparcia wypadnie w dniu wyborów, a nie dwa miesiące przed nimi. Dobra kampania to taka kampania, w której sztab przygotowuje kandydata do radzenia sobie w „nieprzyjaznym środowisku”. Tutaj tego, na nasze szczęście, zabrakło. Ta kampania była „poprawna”. Skupiono się na mocnych stronach kandydata (których było niewiele) i ogarnięto spędy partyjne tak, żeby było na nich dużo ludzi (to są po prostu podstawy podstaw). W momencie, w którym nie można było trzymać Mentzena w cieplarnianych warunkach, wszystko się po raz drugi posypało.

Aczkolwiek, żeby być uczciwym, trzeba Mentzenowi i jego sztabowi oddać, że w momencie, w którym okazało się, że w sztabie Nawrockiego rozdzwoniły się alarmy „PULL UP, MIESZKANIE PANA JERZEGO AHEAD”, Mentzen wykorzystał ten moment i pozwolił sobie na rozjechanie Nawrockiego. Przez praktycznie cały dzień na jego soszjalach pojawiały się teksty i filmiki, w których niemiłościwie chłostał PiS i Nawrockiego. Ponieważ po pierwszym z nich odpalili się PiSowcy, którzy do tej pory liczyli na to, że Mentzen nie będzie ruszał ich kandydata, Mentzen wbił kolejny bieg. Generalnie rzecz biorąc z tych narracji wynikało tyle, że to nie jego wina, że Nawrocki może przegrać wybory, ale PiSu, który zamiast wybrać kogoś uczciwego, wybrał typa, który jest zamieszany w jakiś niejasny deal z mieszkaniem. Co ciekawe, Mentzen użył tam bardzo grubych słów i jakoś tak się złożyło, że nie doczekał się pozwu w trybie wyborczym.

No dobrze, czy to niezbyt dobre sondażowe poparcie Mentzena powinno nas cieszyć? No tak nie do końca. Tzn. fajnie, że w przeciągu 2 miesięcy zgubił 10 punktów procentowych poparcia, ale prawda jest taka, że teraz ma stabilne 11-12% poparcia. To jest praktycznie 2 razy więcej, niż Bosak w 2020 roku (6.78% głosów w wyborach). To jest niesamowity progres, jeżeli weźmiemy pod rozwagę fakt, jakie poglądy głosi konfa. Pamiętajmy o tym, że prócz Mentzena w tych wyborach startuje np. Braun, a Zjednoczona Prawica i jej skrajniejsze skrzydło (SuwPol) pojawia się w narracjach Nawrockiego często i gęsto. I jeżeli w tym kontekście osadzimy te 12% Mentzena, to to jest w cholerę za dużo.

Bo z tego płynie kilka wniosków. Po pierwsze, konfa (albo inny twór, którego nazwa będzie się rymować ze słowem „kolaboracja”) może kiedyś ogarnąć kampanię poprawnie. Czyli tak, że pik poparcia wypadnie akurat na weekendzie wyborczym. Po drugie, jeżeli nawet Mentzen (który jest tak bardzo ogarnięty politycznie, że nie potrafi udzielić wywiadu, non stop serwuje sobie autograbie i miewa problemy w spięciach nawet z takimi tytanami, jak Petru), potrafił dowieść 12%, to znaczy, że jeżeli konfa kiedyś zdecyduje się na kandydata, który dla odmiany potrafi w politykę, to całkiem realny może być scenariusz, w którym takowy kandydat wchodzi do drugiej tury.

Po trzecie, po raz 2137 konfa ma problemy ze względu na pospolite ruszenie w internetach. Bo ok, Zandberg mu puścił wiadome nagranie, ale to nie miało zbytniego wpływu na słupki sondażowe (bo poparcie Mentzena było już wtedy w trakcie wykonywania spektakularnego korkociągu). No a co się stanie, gdy odpowiednio duża część osób z tego pospolitego ruszenia uzna, że w sumie to się im już nie chce w to bawić, bo niby czemu oni mają robić to, co powinni robić politycy?

Po czwarte, nawet gdyby pijana konfa upadła i sobie głupi ryj rozwaliła, to to nie jest tak, że jej elektorat zniknie, albo śpiewając kumba ya będzie głosował na partię, która dla odmiany nie będzie siała dezinformacji na lewo i prawo (ok, jednak powinno być na prawo i prawo). Od jakiegoś czasu (mniej więcej od roku 2015) obserwujemy proces, w trakcie którego mainstreamowe partie przejmują postulaty od skrajnie prawicowych środowisk. Efekty krótkofalowe są takie, że tej czy innej partii mainstreamowej udaje się coś ugrać (Zjednoczona Prawica ugrała na swoim biologicznym rasizmie samodzielną większość [tak, to nie był jedyny powód, dla którego udał się jej ten wyczyn, ale był na tyle istotny, że do antyimigranckich narracji wracali przy praktycznie każdych kolejnych wyborach]).

Na efekty długofalowe nikt nie zwraca uwagi. A te efekty długofalowe to wzrost poparcia dla skrajnych kandydatów i partii. Jestem się w stanie założyć o wiele, że to, co zaraz napiszę będzie dla was zaskoczeniem porównywalnym z tym, że woda jest mokra, ale i tak trzeba to napisać. Wzrost poparcia dla skrajnych kandydatów sprawia, że (uwaga, to jest to wielkie zaskoczenie, tak więc czas na werble) mainstreamowe partie jeszcze chętniej sięgają po ich postulaty. I tak sobie żyjemy.

No dobrze, teraz możemy przejść do Karola Nawrockiego. Z Karolem Nawrockim to jest tak, że zdecydowano się na niego najprawdopodobniej dlatego, że Czynniki Decyzyjne Zjednoczonej Prawicy uznały, że taka kandydatura pomoże im w odebraniu części elektoratu konfiarzom. W kontekście powyższego jego powiązania z kibolami wcale nie musiały mu zaszkodzić (problemy zaczęły się wtedy, gdy się okazało, że część z tych kiboli to neonaziole). I to chyba była jedyna mocna strona tego konkretnego kandydata. Jest to bowiem człowiek całkowicie pozbawiony charyzmy. Ja nie jestem wielkim fanem Andrzeja Dudy, ale nawet on ze swoją niefrasobliwą mimiką i zamiłowaniem do dramatyzmu gra w lidze, która jest dla Nawrockiego nieosiągalna. W 2015 roku Dudę reklamowano jako lepszego od Komorowskiego, bo „znał angielski i nie potrzebował tłumacza” (bardzo źle się to zestarzało w trakcie jego dwóch kadencji) i dlatego, że przemawiał „bez kartki”.

Nawrocki zaś jest człowiekiem, który praktycznie każdy nagrany filmik „ogarnia” z promptera (albo np. z jakiejś tablicy na której ma wypisane to i owo). Rzecz jasna, to, że PiS zdecydował się na „kandydata bezpartyjnego”, było przedstawiane jako wynik tego, że Kaczyński gra w szachy 5D. Tyle, że to nie miało żadnego znaczenia, bo może i typ jest bezpartyjny, ale stołka w IPN by nie dostał, gdyby nie był wiernym żołnierzem. I to nie jest jakieś tam moje pisanie, każdy kto obserwował rządy Zjednoczonej Prawicy wie, jak wyglądała ich polityka kadrowa (było to BMW na pełnej). No i teraz takiego BMW wystawiono w wyborach.

Choć teraz bardzo łatwo wskazać przyczynę, dla której Nawrockiemu nie idzie, to jednak wcale nie było tak, że do momentu, w którym jego sztab usłyszał alarm „PULL UP, MIESZKANIE PANA JERZEGO AHEAD” (obiecuję, że to już ostatni raz), szło mu doskonale. Szło mu raczej kiepsko. Tylko w jednym sondażu (z grudnia 2024) udało mu się przeskoczyć 30 pp, a i tak nie oznaczało to mijanki z Trzaskowskim, bo w tym samym sondażu Trzasko miał 36.9 pp. Nie pomagało mu to, że praktycznie nie miał swojego zdania na żaden temat. Gdy zapytano go co sądzi o tym, że Romanowski uciekł na Węgry, odpowiedział rezolutnie, że „nie uważa nic”. I choć wbrew opinii komentariatu, ta wypowiedź „nie prześladowała go do końca kampanii” (aczkolwiek jego sztab pewnie by chciał, żeby taki był ich największy problem), to jednak wyznaczyła pewien trend. Zjednoczona Prawica usiłowała (i nadal to robi) budować narrację, z której wynikało, że kandydat KO, Rafał Trzaskowski jest całkowicie zależny od Tuska i że nie zrobi nic bez jego zgody. W tym samym czasie Nawrocki robił dokładnie to samo, co robiłby dowolny inny kandydat PiSu, który byłby na jego miejscu i ani na krok nie odstępował od partyjnych narracji.

Jeżeli chodzi o poparcie, to z tym poparciem było tak, że na długo przed „kawalerką”, w jednym z sondaży Nawrocki zapikował tak bardzo, że wyprzedził go Mentzen. A potem nadciągnęła sprawa kawalerki. Jestem autentycznie ciekaw, czy gdyby nie wymiana zdań pomiędzy Biejat i Nawrockim, ktokolwiek by się pochylił nad sprawą jego mieszkań. Może inaczej, nie wykluczam tego, że ktoś dysponował tymi informacjami i czekał na odpowiedni moment, ale równie dobrze (i to by było obiektywnie zabawne) Nawrocki sobie sam ściągnął tę kwestie na głowę opowiadając o tym, że chce bronić przed podatkiem katastralnym ludzi takich, jak on sam, którzy mają jedno mieszkanie. Of korz, potem się okazało, że Nawrocki ma w porywach do 3 mieszkań, ale to już szczegół.

Ja wiem, że to, co teraz napiszę pewnie już pierdylion razy widzieliście, ale: to w jaki sposób sztab  Nawrockiego (i on sam) ogarniało kwestię tej nieszczęsnej kawalerki będzie wykładane na kursach dla PR-owców. Otóż, sztab Nawrockiego wpadł na doskonały pomysł, którym było wypuszczanie pierdyliona zupełnie ze sobą sprzecznych narracji. A to Nawrocki pomagał Jerzemu i ten zapisał mu mieszkanie, a to Nawrocki kupił mieszkanie w imieniu Jerzego, a to pomógł mu zapłacić za „wykup” a resztę pieniędzy wypłacał mu w transzach, żeby Jerzy wszystkiego nie przepił i tak dalej i tak dalej. Czasami było tak spektakularnie, że Nawrocki mówił jedno u Rymanowskiego, a równolegle Czarnek mówił zupełnie co innego (co sprawiało, że „wersja” Nawrockiego się dezaktualizowała).

Zazwyczaj bywa tak, że gdy pojawia się sytuacja kryzysowa, to zaciemnianiem narracji polityka „w kryzysie” zajmują się jego konkurenci, którym zależy na tym, żeby takiemu politykowi nie udało się wykaraskać z opresji. W tym przypadku zaciemnianiem narracji zajął się sam Nawrocki i jego sztab. Prawie każda z narracji, które na ten temat pojawiły w przestrzeni publicznej pochodziła z jego otoczenia. W momencie, w którym to piszę, właśnie się rozlewa kwestia tego, że ponoć Nawrocki udzielił Jerzemu pożyczki na niemalże lichwiarskich warunkach. Z punktu widzenia Zjednoczonej Prawicy Karol Nawrocki to gift that keep on giving. I tak się teraz zastanawiam, czy przypadkiem nie było tak, że ekipa od Jarosława jednak trochę położyła Background Check Nawrockiego. Bo ilość trupów w szafie jest całkiem spora.

Wszelkie sondaże (poza jednym przeprowadzonym przez jakiś amerykański podmiot) wskazują na to, że Nawrocki nie ma większych szans na zwycięstwo. Rzecz jasna ktoś może powiedzieć, że podobnie rzecz się miała z sondażami w 2015 roku, ale tam jednak trend spadkowy u Bronisława Komorowskiego był widoczny, tak samo jak trend wzrostowy u Andrzeja Dudy. Poza tym, od tamtej pory sondażownie nie myliły się już aż tak bardzo (fuckupy były i nawet kiedyś im poświęciłem krótki cykl tekstów). Owszem, zdarzają się kreatywne sondaże z pytaniem „kto wygra wybory” zamiast „na kogo będzie pan/pani głosować”, ale moim zdaniem, to se ne vrati. Poza wszystkim innym, Andrzeja Dudę w 2015 roku dało się sprzedać jako „nowego lepszego kandydata”. Z Nawrockim ta sztuka się nie mogła udać. W szczególności zaś w sytuacji, w której całkiem spora część społeczeństwa dostrzega bardzo wyraźnie zagrożenie, którym może być utrzymanie przez PiS stanowiska prezydenta.

Tak nawiasem mówiąc, jak tak sobie patrzam na narracje PiSu, to tam królują te, z których wynika, że to właśnie ich kandydat wygra wybory. Śmiem twierdzić, że to nie dlatego, że PiS się odkleił aż tak bardzo (choć to też jest możliwe), ale dlatego, że to jest przygotowanie gruntu pod narracje o sfałszowanych i ukradzionych wyborach. PiSowscy influencerzy, w rodzaju Rafała Wosia opowiadają o tym, że jeszcze nigdy nie było wyborów, które byłyby aż tak nieuczciwe (najwyraźniej rok 2020 się nie wydarzył). Czy z tego wszystkiego wynika, że Nawrocki nie ma szans? Ponieważ rok 2015 nauczył mnie ostrożności, napiszę jedynie, że bardzo niewiele wskazuje na to, żeby w niedzielę wieczorem (a potem po podliczeniu głosów) czekała nas niespodzianka, choć kandydat Koalicji Obywatelskiej zachowuje się tak, jak gdyby niespecjalnie mu zależało na tym, żeby wygrać.

I tym samym docieramy do ostatniego z kandydatów, nad którymi się będziemy pastwić. Rafał Trzaskowski jaki jest każdy widzi. I to w sumie dosłownie, bo po dwóch kampaniach prezydenckich w Warszawie (i jednej ogólnopolskiej) Zjednoczona Prawica wystrzelała się z całej amunicji. To był moim zdaniem jeden z powodów, dla których to właśnie Trzaskowski został kandydatem zamiast Sikorskiego. Z Sikorskim jest ten problem, że choć on sobie bardzo dobrze radzi w debatach i w interakcjach, to jednak bardzo często bywało tak, że nie wiedział kiedy się zamknąć (co było dość zaskakujące jak na kogoś, kto zajmuje się dyplomacją) i miał całkiem spory bagaż działań/wypowiedzi, którymi Zjednoczona Prawica mogłaby w niego „strzelać”.

Ponieważ z początku sondaże wyglądały tak, że pierwsze miejsce miał Trzaskowski, drugie Nawrocki, a trzecie Mentzen (na tyle wysoko, że potem był już tylko płacz i zgrzytanie zębów jeżeli chodzi o wysokość słupków sondażowych), toteż obaj główni pretendenci zaczęli się miziać z konfą i jej poglądami. O ile w przypadku Nawrockiego było to dość naturalne, to już w przypadku Trzaskowskiego mogło niektórych trochę dziwić. Ja się przyznam, że mnie nieszczególnie to dziwiło, bo z racji tego, czym się tutaj zajmuję, mam na temat polityków opinię mocno ugruntowaną.

Pamiętam rok 2018 i kampanię w Warszawie, w trakcie której wystawiony przez Zjednoczoną Prawicę Patryk Jaki (aka Doktor Chłopak z Biedniejszej Rodziny) zaczął robić fikołki, gdy przypomniano mu wcześniejsze wypowiedzi. Okazało się bowiem, że jego misternie zbudowany wizerunek skrajnego prawicowca (na którym raz za razem wjeżdżał do Sejmu) nie sprawdza się w Warszawie, bo jej mieszkańcy oczekują od kandydata na prezydenta czegoś innego niż wygadywanie głupot na temat leczenia elgiebetów.

Wspominam o tym dlatego, że teraz mamy do czynienia z odwrotną sytuacją (czyli „Odwróconym Jakim”). Trzaskowski, który chce być prezydentem Polski nagle zaczyna opowiadać o tym, że z tymi elgiebetami to całkiem spoko, ale tak właściwie to on jest przeciwko adopcji dzieci przez pary jednopłciowe (albo, na ten przykład, wstydził się flagi elgiebetów). Albo też opowiada o tym, że w Ochronie Zdrowia (tak, W POLSKIEJ) jest wystarczająco dużo pieniędzy, ale są źle wydatkowane i może warto by było poszukać tam oszczędności (TAK, NADAL CHODZI O POLSKĄ OCHRONĘ ZDROWIA).

Znamienne jest to, że to mizianie się z konfą pozostało niezmienne nawet wtedy, gdy z sondaży zaczął się wyłaniać nieco inny obraz (Mentzen nadal jest trzeci, ale zamiast 20pp ma [według uśrednionych sondaży] 11/12pp). Jest to dość ciekawe, bo jeżeli po pierwszej turze sytuacja będzie wyglądała tak jak teraz, to zamiast 2% Biedroniowych głosów (po które nikt się nie schylał), w puli będzie około 10% głosów duetu Biejat&Zandberg. Wtedy zaś może dość do kolejnych fikołków. Nawiasem mówiąc, już teraz część lewackiej banieczki (stosunkowo niewielka, niemniej jednak nieograniczająca się wyłącznie do lewicy zawierciańskiej) tłumaczy, że może lepiej zagłosować w drugiej turze na Nawrockiego, bo on będzie stopował neoliberalne plany uśmiechniętej koalicji. To, że Nawrocki nienawidzi podatku katastralnego tak bardzo, że chce go zakazać poprzez zmiany w konstytucji, najwyraźniej tej części banieczki umyka (swoją drogą, coś mi mówi, że Nawrocki jeszcze bardziej znienawidzi podatek katastralny po tej kampanii).

Pozwolę sobie na daleko idący eufemizm: nie jest dobrze. Z jednej strony, niby powinno nas cieszyć to, że o ile w 2020 roku po pierwszej turze wyborów, Anrzej Duda i Krzysztof Bosak mieli w sumie ponad 50% głosów, a teraz Mentzen z Nawrockim mają razem w porywach do 40pp, ale z drugiej strony odbywa się to kosztem implementacji konfiarskich pomysłów do mainstreamu. Główną zaletą Trzaskowskiego jest to, że nie jest kandydatem Zjednoczonej Prawicy. I choć w 2015 nie bycie z PiSu nie wystarczyło, to teraz najprawdopodobniej wystarczy. Inaczej by się rzecz miała gdyby Nawrocki nie był Nawrockim, a Mentzen Mentzenem, ale obaj wyżej wymienieni kandydaci w pocie czoła pracują na prezydenturę Trzaskowskiego. Być może będę niesprawiedliwy, ale wydaje mi się, że gdyby sztab Trzaskowskiego z podobną werwą podchodził do wyborów w 2020 roku, to Andrzej Duda mógłby je wygrać w pierwszej turze.

Ponieważ ta ściana tekstu już mi się rozrosła udam się w stronę wniosków końcowych. Choć w pierwszej turze zamierzam głosować „zgodnie z własnym sumieniem” (was zachęcam do głosowania na lewaków, żebyśmy wszyscy mogli oglądać fikołki w wykonaniu Trzaskowskiego i Nawrockiego), to w drugiej zagłosuję na tego kandydata, który nie będzie kandydatem Zjednoczonej Prawicy. Choć na Trzaskowskiego zagłosuje z podobnym entuzjazmem, jak jeden z moich znajomych, który zapytany przeze mnie w 2010 na kogo głosował odparł „no jak to na kogo? Na tego wąsatego chama”, to jednak nie mam wątpliwości w kwestii tego, że wygrana Nawrockiego mogłaby się dla nas wszystkich skończyć bardzo źle.

Czy z tego wynika, że namawiam was do głosowania „tak, jak ja”? Nic z tych rzeczy, po prostu informuję was o tym, co sam zamierzam zrobić. Aczkolwiek naprawdę nie dziwię się osobom, które zastanawiają się nad oddaniem w drugiej turze nieważnego głosu, bo, na ten przykład, Tuskowe pogadanki o tym, że trzeba deregulować wszystko i wszystkich działają mi na nerwy, bo wiem, że to oznacza mniej skuteczne państwo, a mniej skuteczne państwo to woda na młyn dla wszelkiej maści Mentzenoidów. Niemniej jednak wychodzę z założenia (być może mylnego), że jeżeli duet Zandberg&Biejat będzie miał odpowiednio wysokie poparcie, to Tusk nieco zbastuje ze swoimi neoliberalnymi planami nie dlatego, że zmieni swoje poglądy na gospodarkę (bo aż tak naiwny nie jestem), ale dlatego, że dostrzeże, że społeczeństwo ma inne zdanie na ten temat. Innymi słowy, wierzę w to, że z Tuskiem i KO da się negocjować. W negocjacje ze Zjednoczoną Prawicą nie wierzę, bo lat 2015-2023 nie przeleżałem pod lodem. Natomiast, jeżeli koniec końców z Tuskiem negocjować się nie będzie dało, to za jakiś czas będziemy musieli się pogodzić z tym, że skrajna prawica wróci do władzy i tym razem może jej już nie chcieć oddać po dobroci.


I tym, sam nie wiem jakim akcentem, zakończę powyższą ścianę tekstu.


Uwaga natury ogólnej, na temat sytuacji związanej z Akcją Demokracją się nie rozpisywałem, bo czekam na rozwój wypadków (przed drugą turą coś się na pewno uda na ten temat napisać).


Źródła:

https://tvn24.pl/polska/debata-prezydencka-28-kwietnia-maciej-maciak-pytany-czy-podziwia-wladimira-putina-reakcja-rafala-trzaskowskiego-st8435225

https://x.com/PiotrSzumlewicz/status/1908139775640436853

https://www.rp.pl/wybory/art41883131-wybory-prezydenckie-2025-kim-jest-krzysztof-stanowski-kandydat-obiecuje-zerokonkretow

https://wszystkoconajwazniejsze.pl/pepites/slawomir-mentzen-apeluje-o-pomoc-w-zbieraniu-podpisow-dla-krzysztofa-stanowskiego/

https://pl.wikipedia.org/wiki/Prawo_Poego

https://x.com/K_Stanowski/status/1919299892301672667

https://x.com/K_Stanowski/status/1919316971516035579

Recka Masochisty:

https://www.youtube.com/watch?v=BKXlV1OfrW4

https://x.com/MateuszPluta02/status/1920479839045161134

https://wyborcza.pl/7,75398,19056224,adrian-zandberg-zwyciezca-debaty-internet-oszalal-na-punkcie.html

https://warszawa.wyborcza.pl/warszawa/7,54420,25430340,efekt-zandberga-przemowienie-hitem-internetu-popularniejsze.html

https://x.com/BGrucela/status/1920410855142760533

https://wiadomosci.wp.pl/slawomir-mentzen-jestem-leniwym-lobbysta-6881890123549632a