piątek, 23 października 2015

Kampania wyborcza – festiwal bełkotu

Zdjęcie znalezione kiedyś w internetach - nie znam autora
Kampania wyborcza (sejmowo/senacka) 2015 była najbardziej debilną kampanią, jaką dane mi było obserwować. Politycy wyszli z założenia, że my, Polacy, jesteśmy narodem idiotów i nie warto nas poważnie traktować, toteż zamiast merytorycznej kampanii wyborczej mieliśmy tytułowy festiwal bełkotu. Polityk z partii, która „idzie po władzę” przychodzi do radia i negując przedstawione przez dziennikarza koszty obietnic swojej partii; nie ma żadnego sensownego argumentu poza „ale w tych wyliczeniach chyba nie chodziło o jeden rok?”.  Sam, rzecz jasna, żadnych wyliczeń nie podaje. Dlaczego? Bo najprawdopodobniej jego partia nie wie, ile będą nas kosztować jej obietnice. Mamy polityka, który nie ma programu wyborczego (ma „strategię zmiany”), bo skoro w Polsce i tak nikt po wyborach nie spełnia obietnic – to po co w ogóle pisać program? Mamy panią polityk, której partia rządziła nami 8 lat i na dobrą sprawę jedyne, co owa pani ma do powiedzenia, to „jak przyjdą inni, to będzie gorzej”. Gdybym chciał tę wyliczankę ciągnąć dalej, to niniejszy tekst pisałbym ad mortem defecatum, więc na tych kilku przykładach poprzestanę. Kampania kampanią, ale warto zastanowić się nad tym, jak to się stało, że PiS z partii, która jeszcze niedawno chyliła się (wydawać by się mogło, że nieodwołalnie) ku upadkowi, nagle walczy o samodzielne rządy. Warto również podumać nad tym, co się będzie działo w Polsce po 25 października.

Przyszłość ma na imię Jarosław Kaczyński


Zacznijmy od PiS-u, czyli od partii, która najprawdopodobniej będzie nami rządzić po wyborach. Napisałem „najprawdopodobniej”, bo moje zaufanie do sondaży jest niemalże zerowe. Jeśli ktoś chce wiedzieć dlaczego, już spieszę z odpowiedzią – w dniach 17-24 sierpnia  przeprowadzono sondaż (CBOS) na temat tego, ilu Polaków weźmie udział w referendum „Komorowsko-Kukizowym”. 32% Polaków powiedziało, że na pewno weźmie w nim udział (warto również wspomnieć o badaniu TNS przeprowadzonym w czerwcu, kiedy to 76% Polaków zadeklarowało, że pójdzie do urn).  Ostatecznie okazało się, że do urn poszło 7,8% uprawnionych do głosowania. Jaki z tego wniosek? Ano taki, że chyba nie umiemy w sondaże. Tym niemniej, bezpiecznie można założyć, że partia Jarosława Kaczyńskiego wygra (nie wiadomo tylko „jak bardzo wygra”). Przyczyna tego stanu rzeczy jest prosta jak budowa cepa – PiS tym razem zainwestował w PR, w speców ds. kreowania wizerunku, firmy badawcze i tak dalej i tak dalej. A  przecież jeszcze nie tak dawno temu politycy PiS odsądzali Donalda Tuska od czci i wiary za to, że „rządzi pijarowo”, a sympatycy tej partii nazywali Tuska PRemierem. Prócz tego, agitacją na rzecz Prawa i Sprawiedliwości zajmuje się najskuteczniejsza machina propagandowa w Polsce – Kościół katolicki (hierarchowie pewnie uznali, że PiS da im więcej niż PO, więc już nawet próbują udawać, że są bezstronni) i niezmordowani „niepokorni”, którzy licząc na to, że coś im z pańskiego stołu skapnie, popierają „dobrą zmianę” (PiS pokazał, że umie się odwdzięczyć- jedna „niepokorna” dziennikarka dostała miejsce na listach a inny niepokorny załapał się na państwową fuchę u prezydenta Andrzeja Dudy – mają więc prawicowi dziennikarze o co walczyć).

No dobrze, może ktoś powiedzieć, my to wszystko wiemy, ale co dalej? A dalej to będzie zamaszyście przejebane. I nie chodzi mi  o ryzyko wprowadzenia cenzury, państwa wyznaniowego/etc (bo choć politycy PiS-u mają przeważnie polot kafarów do wbijania pali mostowych, to jednak potrafią czytać raporty z badań, które dla nich przeprowadzają firmy badawcze i wiedzą, że jeśli zaczną przesuwać kredens w prawo, to się ludzie wkurwią). Mnie chodzi jedynie o to, że o ile rządom PO baaaardzo daleko było do tego, aby je nazwać „poprawnymi”, to przy nadchodzących rządach PiS-u będą się one jawić jako „rządy fachowców”, a nasze społeczeństwo bardzo szybko przypomni sobie o tym, dlaczego w 2007 roku pokazało premierowi Kaczyńskiemu środkowy palec. Partia Kaczyńskiego już w latach 2005-2007 miała gigantyczny problem z kadrami (nie chodzi mi tu ludzi dobieranych z klucza Bierny Mierny Wierny, ale o ludzi z kwalifikacjami wykraczającymi poza „jestem znajomym Jarka”), skutkiem czego ważne funkcje państwowe zaczęli pełnić ludzie pokroju:

Ziobry (który pojęcie o prawie miał takie, że ledwo skończył studia), Macierewicza (Wielkiego Likwidatora Wojskowych Służb Informacyjnych – za czasów którego, byle cywil mógł zostać oficerem Kontrwywiadu Wojskowego w 6 tygodni [wcześniej trwało to „nieco dłużej” - około 4 lat]), Kluzik Rostkowskiej, która tak bardzo nie ogarniała tego czym się zajmuje, że z danych liczbowych podanych przez nią na jednej z konferencji wynikało, że w Polsce mamy pi razy oko 40 milionów ludzi aktywnych zawodowo; Krzysztofa Jurgiela, którego jedynym sukcesem było złapanie się na dziennikarską prowokację i wysłanie samochodu z BOR-owcami, „bo Ojciec Rydzyk prosił”; Ryszarda Legutko, który co prawda nie bardzo wiedział o co chodzi w tym MEN-ie, ale za to potrafił obrazić trójkę licealistów. W rządach PiS-owskich nie było praktycznie żadnego fachowca, ale też nikt od nich bycia fachowcami nie wymagał – mieli być BMW. Dosłownie na palcach jednej ręki można wyliczyć ludzi, którzy nie dostali teki ministerialnej z klucza partyjnego. Jednym z nich był Zbigniew Religa, którego Lech Kaczyński poprosił o objęcie teki ministra zdrowia (i musiało to Lecha wiele kosztować, bo Religa wyborach prezydenckich 2005 poparł Tuska). O Relidze przypominam również dlatego, że ów podpadł PiS-owcom okrutnie, bo nie zrobił czystek w ministerstwie (a przecież tylu chętnych na stołki było), z czego z kolei można wysnuć wniosek, że teraz już nikt w PiS-ie nie popełni „błędu” w postaci obdarowania teką ministerialną kogoś, na kim nie można wymusić podjęcia „słusznych” decyzji.

Teraz też czekają nas „rządy fachowców” spod znaku PiS. Jednym z nich ma być przyszły Minister Obrony Narodowej – Jarosław Gowin, który co prawda nie ma żadnych kwalifikacji (ostatnio zbłaźnił się tym, że nie wiedział, jak nazywa się sekretarz generalny NATO i zamiast przeprosić i obiecać, że sprawdzi – strzelił focha na wizji [rośnie więc konkurencja dla Kofana Anana autorstwa Reni Beger]) i na wojskowości się nie zna, ale za to nadrabia wiernopoddańczym stosunkiem do prezesa PiS. Jeśli ktoś uważa, że przesadzam, bo „Gowin się przecież wcześniej Tuskowi stawiał”, to niech sprawdzi co się stało z Pawłem Kowalem (który miał startować z list PiS) i jak to Gowin o niego „walczył”.

Samo to, że PiS będzie miał ministrów dobieranych na zasadzie BMW nie byłoby straszne, gdyby przynajmniej partia miała jakiś sensowny program (który byłby rozpisany tak szczegółowo, że nawet dyletanci w rodzaju Gowina byliby w stanie wypełniać instrukcje), no ale problem leży właśnie w tym programie i w obietnicach, które w najlepszym wypadku można traktować jako żart z wyborców, a w najgorszym jako zapowiedz katastrofy budżetowej. Przypominam, że poprzednim razem PiS nie podołał rządzeniu Polską w sytuacji, w której mieliśmy nadwyżki budżetowe (za to popisowo te nadwyżki rozpieprzono), teraz budżet mamy cholernie dziurawy, a PiS (proszę wybaczyć słownictwo, ale inaczej się tego nazwać nie da) pierdoli jakieś głodne kawałki o tym, że stać nas na obniżenie wieku emerytalnego, o 500 zetach na dziecko i na kupę innych rzeczy, jednocześnie zapowiadając, że nie będzie potrzeby podnoszenia podatków. A ostatnio Jarosław Kaczyński opowiadał o kwocie 1.400.000.000.000 złotych, którą uda się im pozyskać na „inwestycje”. Powiedzmy sobie szczerze – nie można tych bredni traktować poważnie.
Tyle wydamy na inwestycje! (obrazek ukradziony od Andrzej Rysuje)

Wydaje mi się, że sporo polityków tej formacji liczy po prostu na to, że „jakoś to będzie”. Myślenie tego rodzaju kategoriami zemściło się okrutnie na SLD, które w 2001 roku było niemalże w identycznej sytuacji, co PiS dzisiaj. SLD też szedł po władzę „na pewniaka”, a po jej uzyskaniu okazało się, że niestety kadr brakuje. Tzn. „chętnych” było wielu, ale sensownych ludzi jak na lekarstwo. Poza tym- ustalmy jedno- SLD szedł do władzy, opierając się głównie na hejtowaniu AWS (które zasłużyło na to, żeby odejść w niebyt polityczny po swoich 4 „reformach”) i nikt się tam nie przejmował tym, „co będzie, jak już dojdziemy do władzy”. W PiS-ie jest podobnie. Ot, panowie sobie chcą porządzić trochę. I żaden z tych królów bajeru nie zada sobie dość istotnego pytania – co się stanie, kiedy społeczeństwo się zorientuje, że te wszystkie obietnice (z trotyliardem złotych na inwestycje włącznie) to był tylko i wyłącznie „bajer” kampanijny. Śmiem twierdzić, że PiS w momencie oddawania władzy będzie partią równie znienawidzoną co AWS w 2001 roku.

Chaos zwany Platformą Obywatelską

Drugą w kolejności partią, nad którą się będę pastwił, jest Platforma Obywatelska, która w obecnej chwili jest w stanie cokolwiek nienajlepszym. O ile sondaże nie są „popsute”, to sporo posłów PO będzie musiało sobie szukać innego zajęcia po 25 października. No ale może po prostu zmienią pracę, wezmą kredyt i wszystko będzie w porządku? Nie bez przyczyny przypominam tu „lapsus” Bronisława Komorowskiego (który w sumie mógł powiedzieć, że to taki „Macierewiczowski skrót myślowy”), bo jest to symbol kampanii wyborczych PO w roku 2015, które można spiąć klamrą o nazwie „żenada”. Z tym, że kampania parlamentarna jest, w moim mniemaniu, po stokroć gorsza od prezydenckiej. Śmiem twierdzić, że gdyby PO prowadziło równie żenujące kampanie w latach 2007 i 2011, to PiS by dzisiaj walczył o 4 kadencję rządów w parlamencie, bo pies z kulawą nogą nie chciałby głosować na PO. Co się więc temu misiu, tzn. PO, stało? Donald Tusk się stał. A konkretnie – Donald Tusk sobie poszedł.  Ale zanim sobie poszedł, to dość długo PO rządził i wyciął wszystkich konkurentów (i nie mam tu na myśli Jarosława Gowina, który w swej zarozumiałości aparatczyka uznał, że on by se poradził w zarządzaniu PO, bo pod jego rządami Platforma pewnie by się już dawno rozpadła). W tym miejscu pozwolę sobie na dygresję. PO i PiS były partiami wodzowskimi. Różnica polegała na tym, że wodzowski charakter PiS polegał na tym, że wszyscy się Jarka bali (i nadal się go wszyscy- z Andrzejem Dudą na czele- boją), natomiast wodzowski charakter PO z tego, że tam wszyscy podskórnie czuli, że „może i ten Tusk to „Dyktator i menda”, ale przynajmniej wie co robi”. I szczerze mówiąc, zastanawiam się teraz nad tym, czy ta rejterada na stanowisko w UE była wynikiem tego, że Tusk „wiedział co robi” i uznał, że „trzeba stąd spierdalać”, czy też naiwnie założył, że spacyfikowana wcześniej (przez niego samego) PO „poradzi sobie bez niego” i dlatego objął stanowisko przewodniczącego rady UE.

Nie chciałbym być posądzony o mitologizowanie Donalda Tuska (choćby dlatego, że jest to wyjątkowo cyniczny i wyrachowany typ, który bez mrugnięcia okiem „wyciął” Cimoszewicza w wyborach prezydenckich 2005, przy pomocy dętej afery), ale jakoś tak to z PO było, że ostatnie wygrane wybory tej formacji miały miejsce „za czasów Tuska”. Nie wiem również, jak wyglądałyby słupki poparcia PO, gdyby Tusk był nadal premierem i kandydatem na premiera. Wiem natomiast, że gdyby nim był, to PiS nie odważyłby się na wystawienie Beaty Szydło jako „przyszłej pani premier”, choćby dlatego, że nikt przy zdrowych zmysłach nie uznałby, że Beata Szydło miałaby jakiekolwiek szanse w debacie z Tuskiem. Warto również mieć na uwadze to, że niedźwiedzią przysługę oddały Platformie media mainstreamowe. Te wszystkie apele Lisów, Michników i innych o tym, jak to będzie przesrane w Polsce, jeśli PiS zacznie rządzić są nie dość, że męczące to jeszcze pomagają PiS-owi. Dlaczego? Dlatego, że owa partia zbudowała (debilną co prawda, ale skuteczną) narrację, według której w Polsce rządzi jakiś układ, który jest wspierany przez media blablabla. I każdemu apelowi Lisa, PiS-owski agitprop nadaje odpowiedni spin: „PATRZCIE! UKŁAD NAS ATAKUJE! ONI SIĘ NAS BOJĄ!”.  Nie mam pojęcia po cholerę mainstream płodzi te swoje apele i odezwy. Tzn. może inaczej – na pewno starają się oni w jakiś sposób pomóc Platformie i to jestem jeszcze w stanie zrozumieć (choć pochwalać tego nie zamierzam, bo dziennikarze nie są, kurwa, od tego, żeby się mizdrzyć do władzy, tylko od tego, żeby tej władzy patrzeć na ręce), ale przecież chyba widzieli, jak bardzo te ich apele „pomogły” Komorowskiemu, a mimo to, z uporem godnym lepszej sprawy, nadal „robią swoje”.

A co będzie dalej z PO? To zależy od tego, jak owa partia odnajdzie się w roli opozycji. Od siebie dodam jedynie tyle, że nieco przerażające jest to, że partia rządząca rozsypała się jak domek z kart tylko i wyłącznie dlatego, że przewodniczący sobie poszedł. 

Antysystemowcy

W tym fragmencie nie będę się jakoś specjalnie rozpisywał dlatego, że nawet jeśli partia JKM i menażeria Kukiza dostaną się do parlamentu (co w przypadku partii KORWIN jest raczej wątpliwe),  to będą w nim pełnić rolę przystawek, a ich posłowie zostaną bardzo szybko zagospodarowani przez PiS (który ma doświadczenie w „pozyskiwaniu” polityków innych formacji), który będzie „głównym rozdającym stołki” w kolejnej kadencji parlamentu.

ZLEW
 
Najbliższe wybory to dla dla SLD i Palikota polityczne być albo nie być. Jeśli ZLEW dostanie się do parlamentu, to najprawdopodobniej się rozpadnie (tak samo jak wcześniej rozpadł się LiD) przy okazji głosowania nad jakimś spornym projektem ustawy. „Ale może teraz będą sensowną opozycją?” Nie, nie będą. SLD miało 10 lat na to, by być sensowną opozycją i jakoś tak nic z tego nie wyszło. Palikot miał, co prawda, znacznie mniej czasu do dyspozycji, ale za to spożytkował go lepiej i rozpieprzył swoją partię w ciągu jednej kadencji. Jeśli zaś ZLEW padnie przed progiem, to będzie koniec SLD, bo skoro partia ta nie potrafiła się pozbierać będąc w sejmie, to tym bardziej nie pozbiera się będąc poza nim. Owszem, Barbara Nowacka jest sensowną osobą, ale jej przywództwo byłoby nieco bardziej wiarygodne, gdyby nie było ono efektem tego, że zarówno SLD jak i Palikotowi w oczy zajrzało ryzyko spadnięcia w niebyt polityczny. Poza tym – sama jedna Nowacka nie ma szans sprawić, że ZLEW będzie sensowną opozycją.

RAZEM

Na samym początku moich dywagacji na temat tej partii – małe obwieszczenie. Jakiś czas temu sobie sam obiecałem, że jeśli RAZEMy będą blisko progu wyborczego (w sondażach rzecz jasna), to oddam na nich głos. Dzisiejsze sondaże pokazują, że RAZEM może liczyć na 4-5% poparcia – tym samym słowo się rzekło i głos swój oddam na tę właśnie partię. Nie chciałbym być źle zrozumiany – to, że sam oddam głos na tę partię, nie oznacza, że będę agitował na jej rzecz (bo nie odczuwam takiej potrzeby, każdy powinien głosować zgodnie z własnymi poglądami i nie powinien się sugerować opiniami jakiegoś lewackiego blogera). Tyle tytułem wstępu.

Ad meritum – partii RAZEM należy się karny kutas za chujową kampanię. Ja rozumiem, że to idealizm i te sprawy, ale nie można w dzisiejszych czasach liczyć na to, że da się cokolwiek ugrać za pomocą stonowanego i ugrzecznionego przekazu (który jest skonstruowany tak, żeby broń Potworze Spaghetti nie nadepnąć nikomu na odcisk) i generalnie olewać (zapewne z powodu skrajnego obrzydzenia) coś takiego jak Public Relations. Bo ten przekaz przepadnie w zalewie bełkotu produkowanego przez agitprop dużych partii. „No ale co też Piknik opowiada, przecież jednak się udało dobić do 4-5%!” Owszem udało się, ale kiedy te sondaże ruszyły? Po tym, jak Adrian Zandberg (którego teraz wszyscy lustrują) rozbił bank w trakcie debaty. W trakcie której to debaty zastosował szereg technik perswazyjnych i erystycznych (vide Jeśli będzie tak, jak proponuje pan Petru: 3 razy 16, to będziemy mieli drugą Rosję), potem to samo zrobił w trakcie rozmowy z Wiplerem (tłumacząc, że jeśli powstanie koalicja anty-PiS, to jest to idealna droga do Orbanizacji Polski). Nie chcę tu nikogo zanudzać technikaliami, chodzi mi jedynie o to, że o RAZEM zrobiło się głośno w momencie, w którym Zandberg zastosował (cholera wie, czy świadomie, może on po prostu „mówił prozą i nic o tym nie wiedząc”?) techniki, które są chlebem powszednim dla polityków. Różnica między nim, a „zawodowymi politykami”, biorącymi udział w debacie polegała na tym, że przy okazji odpowiadał na pytania z sensem (co się politykom naszym już od dawna nie zdarza). I teraz należy sobie zadać pytanie – czemu wcześniej olewano takie podejście? Czemu większość wpisów na fanpejdżu partii RAZEM było skonstruowanych tak, że można było zasnąć w trakcie czytania pierwszego akapitu? Gdyby Zandberg mówił podobnym językiem – dzisiejsze sondaże dawałyby jego partii pewnie 1,5% poparcia. „No bo media nas nie pokazywały” - noż po prostu szok i niedowierzanie! Media ignorują małe komitety, które nie mają pieniędzy? Któż się tego mógł spodziewać... Gdyby tylko istniało jakieś medium, w którym można publikować treści, nie przejmując się medialnymi gate-keeperami... A nie, czekajcie – jest przecież takie medium (i nazywa się ono „internet”), w którym można np. publikować filmiki (choćby i kręcone z ręki) i jeśli się odbiorcom filmik spodoba – to rozniosą go po internetach i w dupie będą mieli to, czy media pokazują autorów filmiku, czy też nie. Tak gwoli ścisłości, mnie nie chodzi o to, żeby glanować RAZEM-owców z mojego wygodnego miejsca przed komputerem, ale o zwrócenie uwagi na fakt, że jeśli chcą odegrać jakąkolwiek istotną rolę z polskiej polityce, to nie mogą się dać zadeptać.

Ok, pokrytykowaliśmy sobie, teraz może kilka słów o tym, co wyżej wymieniona partia robiła dobrze. Ano np. program napisała. I ok, niektóre z zawartych tam pomysłów to pobożne życzenia podszyte populizmem, ale umówmy się, że żyjemy w kraju, w którym największa partia opozycyjna (która „idzie po władzę”) opowiada jakieś pierdolety o trotyliardach złotych, które to wyciągnie z kapelusza, żeby nam, Polakom, byt poprawić – więc raczej nie powinniśmy hejtować lewackiej partii za to, że jest odrobinę (w porównaniu do PiSu) populistyczna. Poza tym – lewica musi być populistyczna, bo tylko i wyłącznie wtedy ktokolwiek na nią zwróci uwagę. Dowód? Choćby 75% podatek dla najbogatszych, którego wprowadzenie jest cokolwiek nierealne (bo niby która duża partia- każda jedna sponsorowana przez biznes- by za czymś takim głosowała?), ale za to rozgrzał do czerwoności komentatorów (przy okazji obnażając całkowite wręcz niezrozumienie terminu „podatek progresywny” u wielu komentujących). Dzięki programowi partii RAZEM stała się rzecz niesłychana – doszło u nas do debaty NAD PROGRAMEM jakiejś partii. Rzecz jasna, prawica od wczoraj usiłuje debatę sprowadzić na ukochane przez siebie tory i brandzluje się tym, że ZANDBERG MIAŁ KOSZULKĘ Z MARKSEM (nawiasem mówiąc, niemałym szokiem dla „typowego prawaka” może być to, że Marks nie był Marksistą), więc jest komuchem, więc niech spierdala. Tym samym prawicowcom nie przeszkadzała postać Andrzeja Kryże w randze podsekretarza stanu w rządzie PiS (no ale Kryże nie miał koszulki z Marksem – on jedynie zamykał opozycjonistów do pierdla za czasów PRL, więc jest spoko, nie to co ten ZANDBERG BOLSZEWIK!).

Kilka wiader pomyj wylano na RAZEM dlatego, że nie eksponowali nadmiernie kwestii światopoglądowych (związki partnerskie i te sprawy), no bo co to panie za lewica, co to nie mówi o takich rzeczach. Moim zdaniem jest to dowód na dobre rozeznanie w realiach. Czemu? Ano temu, że jakoś tak się złożyło, że wszelkie światopoglądowe zmiany (legalizacja małżeństw jednopłciowych, liberalizacja prawa aborcyjnego/etc./etc.) dokonały się w krajach, w których ludziom (tzn. większości z nich) żyje się dość dobrze (chodzi mi o wymiar ekonomiczny). W takich krajach można ruszyć tematy światopoglądowe, bo nikt tego nie nazwie „tematem zastępczym” (i nie ma tu nic do rzeczy to, że dla naszej prawicy każdy projekt ustawy, który jest niezgodny z konserwatywno-kościelną sztancą światopoglądową, jest „tematem zastępczym”, a każdy projekt z tą sztancą zgodny jest „głosem społeczeństwa”). Im biedniejszy kraj, im gorsza sytuacja ekonomiczna w nim panuje, tym łatwiej jest różnym szemranym typom szczuć ludzi na wszelkiego rodzaju mniejszości. Jestem się w stanie założyć o wiele, że gdyby zapytać dzisiaj jakiegoś PiS-owskiego drona o to, „czemu w Polsce jest źle”, to okazałoby się, że na dość wysokim miejscu znajduje się „gender i geje”. Hejtowanie mniejszości (dowolnych) nie jest li tylko efektem tresury, którą obywatelom serwuje konserwatywno-kościelna szczujnia, to jest przemyślane działanie, dzięki któremu ludzie, którym jest generalnie rzecz ujmując chujowo, zamiast skupiać się na dymającej ich klasie politycznej – skupią się na „gejach i genderze” (a dzisiaj na imigrantach, którzy będą nam niemowlęta przerabiać na kebaby). Ujmując rzecz nieco inaczej – klasa polityczna tak długo może olewać obywateli, jak długo będzie im dawać kogoś, kogo będą mogli nienawidzić. W związku z powyższym, w celu wprowadzenia jakichkolwiek zmian światopoglądowych (i nie chodzi mi tu o zmiany w kierunku konserwatywnego zamordyzmu), trzeba wpierw zadbać o to, żeby obywatelom się nieco lepiej żyło. Tym samym podejście RAZEM-owców wydaje się być cokolwiek rozsądne i moim skromnym zdaniem („zabitego” lewaka światopoglądowego) nie powinno się ich za takie podejście glanować.


Reszta

Pominąłem w niniejszej notce Nowoczesną Kropkę Ryszarda Petru. Choć zakładam, że owa partia znajdzie się w parlamencie (jeśli padnie przed progiem, będzie to oznaczało spektakularną klęskę mediów, które zawzięcie pompowały tę partię w ostatnich tygodniach kampanii), ale póki co niewiele można o tej partii powiedzieć (prócz tego, że jest to partia ludzi biznesu i będzie robić wszystko, żeby innym ludziom biznesu żyło się dobrze). Trochę śmieszą mnie PiS-owskie utyskiwania „to jest szalupa ratunkowa dla PO”, bo choć faktycznie tak może być, to wielce szanownym PiS-owcom przypominam, że ich partia była szalupą ratunkową dla polityków, którzy rozpieprzyli Porozumienie Centrum. Na temat PSL-u nie bardzo chce mi się pisać – bo owa partia pewnie znowu wejdzie do sejmu (jakoś tak mi się nie wydaje, żeby sondaże na wsiach przeprowadzano, a tam PSL ma największe poparcie) i pewnie znowu będzie w jakiejś koalicji (no chyba, że politycy tej formacji uznają, że przeczekają rządy PiS).

Ciemność, widzę ciemność

Niezależnie od wyników wyborów – nadchodząca kadencja będzie kadencją straconą. Choć tak po prawdzie, gdyby patrzeć na minione kadencje (wszystkie, bez wyjątku), przez pryzmat tego, jakie „owoce” przyniosły – to nie było takiej, której nie można by było określić mianem straconej. Bo jeśli w 25 lat po upadku PRL-u  sporym poparciem cieszą się partie, które z nim walczą - to chyba coś tu kurwa jest nie tak od dłuższego czasu. W najlepszym wypadku PiS wypieprzy się na swoich obietnicach (bo co prawda będą się starać wszystko zwalać na PO, ale przecież sami twierdzili, że Polska jest w ruinie, a mimo to nie wycofywali się ze swoich obietnic). W najgorszym wypadku – zacznie te obietnice realizować i rozpieprzy nam budżet do reszty. Co nie napawa szczególnym optymizmem, zważywszy na fakt, że w 2020 roku czeka nas brutalne zderzenie z rzeczywistością „bez dopłat z UE” (w oparciu o które większość samorządów bilansuje swoje budżety). Ujmując rzecz nieco innymi słowy – będzie przejebane, tylko jeszcze nie wiadomo jak bardzo.

I tym optymistycznym akcentem zakończę moje dywagacje przedwyborcze. A do czytelników mam jedną prośbę – idźta głosować, żebyśmy się znowu nie musieli wstydzić za niską frekwencję.

2 komentarze:

  1. Dawno nie zaglądałem na tego bloga - pewnie z powodu kasacji fejsbunia który mnie notorycznie wkurwiać zaczłą, ale do rzeczy. Cieszę się że w tej bryndzy pojawiają się w necie głosy rozsądku takie jak Twój. Rozkimna na temat partyjnych przekaładanek trzyma się mocno faktów. Mam jedynie problem żeby zgodzić się z krótką wstawką o Petru. Może to faktycznie człowiek biznesu, ale jest w tym plus - bo krajem trzeba zarządzać jak firmą. Wiem, że to odbiega od lewicowego światopoglądu, ale tak jest - najlepiej o tym wiedzą w Singapurze - kraj/firma :). Jestem idealistą - bardzo długo głosowałem wciąż na lewicę, później dałem szansę Palikotowi - był to powiew świeżości w myśleniu i kilka nowych mord. Zjebali to okrótnie. Powiedziałem sobie trudno, jak przyjdą następne wybory dam szansę nowej twarzy o ile taka się pojawi. Zanim pojawił się Petru, w samorządowych głosowałem na Demokrację Bezpośrednią - mieli program, ale słychać o nich nie było. Później pojawił się Kukiz. Na początku rozważałem mój głos na niego - ale nie w prezydeckich - ciężko u niego z prezencją (nawet w porównaniu z Komorem i Szogunem). Niestety bełkot, zacietrzewienie i ciągłe pierdolenie o rozwaleniu systemu, nie oferując nic w zamian - zniechęciły mnie. Później jak zacząłem widzieć krązących Narodowców i byłych LPR wokół Kukiza to stwierdziłęm, że pojebany nie jestem aby na niego głosować. No i pojawił się Rysio. Rysio pokazał program, pokazał cyferki - a że jestem umysł ścisły i wszystko się zgadzało (ofkros pobieżnie licząc) stwierdziłęm że ma to sens. Mam tylko obawę że problem będzie tutaj leżał podobny jak w przypadku PO - zabrakło Donalda i wszystko pierdolnęło. Tutaj jest Petru i kto?Właśnie. Z drugiej strony może to właśnie nowe twarze zmieniłyby poziom polskiej polityi. Nie zrobi tego Liroy ani Kukiz. Tylko ktoś kto potrafi rozmawiać bez skakania człowiekowi do oczu. Rysio sam promuje politykę bez rzucania gównem. Ja głosowałem na niego i mam nadzieję, że za jakiś czas nie będę tego żałował jak to było z Palikotem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To nie jest tak, że ja Ryśka nie lubię bo on ma pieniądze a ja jako lewak to każdego z pieniędzmi bym powiesił na drzewie (trybunały ludowe i te sprawy) ;) Z nim mam ten problem, że to jest w sumie człowiek raczej mało znany (co samo w sobie nie jest niczym złym) i tak na dobrą sprawę - wiadomo o nim tyle, że stoją za nim pieniądze (Ok, za PiSem też stoją jakieś Biereckie, ale o PiSie wiemy już bardzo dużo, tak samo jak o PO [aczkolwiek oni to akurat mają "swoich" biznesmenów])

      Drugi problem mam taki z Ryśkiem, że strasznie media go pompowały (na finiszu kampanii). I w sumie nie było po temu żadnej przyczyny konkretnej (bo media generalnie premiują oszołomstwo bo to się doskonale "sprzeaje") prócz możliwych powiązań kogoś-tam-od-Ryśka z ludźmi-z-mediów (może to brzmi jak teoria spiskowa, ale wolę taką teorię niż uznać, że Nowoczesną Kropkę - pokazywano często ot tak sobie ;) )

      A trzeci problem mam z tym co ostatnio powiedział. Chodzi o złożenie projektu ustawy o wycięciu finansowania partii z budżetu państwa. Bo wiesz - na pierwszy rzut oka to się wydaje ok - partie (przeważnie) przepieprzają te pieniądze na jakieś pierdoły (np na ochronę dla Prezesa Tysiąclecia). Tyle że jak się człek bliżej przyjrzy to problem jest - no bo jednak te pieniądze skądoś się wziąć muszą. Jeśli nie sypnie ich państwo - to partie sobie je same skądś wezmą. A przeca wiadomo, że nie ma czegoś takiego, jak darmowy lunch ;)

      Usuń