wtorek, 5 stycznia 2021

Gender w Zonie - czyli słów kilka o prawicowej fantastyce

Za napisanie tej notki zbierałem się od paru lat (mniej więcej od momentu, w którym przeczytałem arcydzieło prawicowego ultradzbaństwa, czyli „Hel-3” Grzędowicza). Zbierałem się, zbierałem i zebrać się nie mogłem. Ponieważ jednak zaczęło się (całkiem słuszne) jebanie po prawicowej fantastyce doszedłem do wniosku, że jak nie teraz, to pewnie się z tym nie wyrobię aż do momentu, w którym dzieła prawicowej fantastyki (razem z autorami) zostaną wystrzelone w słońce, a wtedy będą się tym zajmować już tylko historycy specjalizujący się w kulturowej chujni.


Niektórzy z was mogą podejrzewać, że tych wszystkich głowologii, protomolekuł i inszych Magów Prochowych, które wrzucam do tekstów, nie wymyślam sam i mogą mnie podejrzewać o nerdyzm. No dobra, na serio. Zdarza mi się czytać duże ilości fantastyki/fantasy (sama nazwa bloga może sugerować to i owo). Ponieważ mieszkam w tym, a nie innym kraju (czasem się zastanawiam nad tym, czemu sobie to nadal, kurwa, robię), czytywałem również sporo polskiej fantastyki. Od razu chciałbym zaznaczyć, że o ile fajnie by było pogadać o tejże fantastyce (bo choć czytałem jej sporo, to jednak sporo rzeczy nadal czeka na swoją kolej na tzw. „pile of shame), to nie zapraszam do dyskusji o tym, czy aby na pewno napisałem, że na ten przykład, Piekara jest chujowym pisarzem, a taki Przechrzta już nie jest, bo przecież ten Przechrzta to kiedyś napisał (…). Wjeżdżamy tu bowiem na płaszczyznę, na której ścierałyby się mocno subiektywne odczucia, będące efektem takiego, a nie innego odbioru tekstu pisanego blablablabla [lorem ipsum/etc.]). Lojalnie informuję, że na wszelki wypadek tekst może być w pewnych momentach wygwiazdkowany, bo coś mi mówi, że za cytowanie niektórych dzieł (bądź też tytułów tychże dzieł) mógłbym spaść z rowerka na FB. Na samo zakończenie tych disclaimerów dodam jeszcze jeden. Nigdy nie jeździłem na konwenty i nie chodziłem na spotkania z autorami, tak więc o tym, że któryś z Wielkich Pisarzy Fantastów jest dzbanem, mogłem się przekonać przeważnie wtedy, gdy ów dzbanizm pojawiał się w książkach. 


Zacznę od wyrażenia poglądu, za który dostanę odznakę Kapitana Oczywistości: polska fantastyka nie jest tylko i wyłącznie chujowa. W czasach, w których pisanie czegokolwiek mogło być cokolwiek problematyczne, mieliśmy Lema i Zajdla (nadal zastanawiam się nad tym, jak cenzura mogła Zajdlowi przepuścić „Paradyzję”). W międzyczasie zmaterializował się Andrzej Sapkowski (tak, zaczynał pisać za czasów słusznie minionych, ale największą rozpoznawalność i popularność zyskał już w Nowej Odrodzonej Rzeczpospolitej Polskiej), Tomasz Pacyński (tutaj też mam sporo do nadrobienia). Teraz zaś mamy Roberta M. Wegnera (cykl o Meekhanie), Marcina Podlewskiego (cykl „Głębia”), Roberta J. Szmidta (który nie dość, że sam tworzy [np. cykl „Pola dawno zapomnianych bitew”], to jeszcze w międzyczasie przetłumaczył od cholery powieści SF [cykl „Starship” Resnicka  i (chyba całą)„Zaginioną Flotę” Campbella]), fani military SF mają Michała Cholewę z „Algorytmem Wojny” (to jest trochę zjawiskowe, że jedno z bardziej rakowatych wydawnictw spod znaku Poland Stronk, wydaje całkiem znośne SF), fani steampunka mogą poczytać Krzysztofa Piskorskiego („Zadra” i „Czterdzieści i cztery”). Na tym przerwę tę wyliczankę, albowiem mógłbym tak jeszcze długo, ale nie zebraliśmy się tu po to, żebym was zanudzał takimiż wyliczankami). Fakt faktem, że dobrej fantastyki polskiej jest całkiem sporo, zaś największym problemem polskiej fantastyki jest to, że najgłośniej jest o tej z gatunku prawak-fiction, względnie jakieś chuj-wie-co fiction (aka „Achaja”)


Ponieważ „Achaja” doczekała się pierdyliona (zasłużonych) niezbyt pochlebnych recenzji, ja się tutaj na ten temat nie będę specjalnie rozpisywał i potraktuję to skrótowo. Jakiś czas temu rozmawialiśmy z takim jednym znajomym o „Achai”. No i ten znajomy był powiedział, że w sumie to on pamięta, że czytał Achaję, ale nie pamięta, żeby było tam aż tyle krindżu. Żeby nie być źle zrozumianym, od razu wytłumaczę, że nie chodziło mu o to, że tego krindżu tam nie ma, ale o to, że on tego po prostu nie pamiętał. Gadaliśmy sobie o tym, że się tego nie pamięta chyba dlatego, że z wiekiem człowiekowi się zmienia trochę wrażliwość na tego rodzaju pisaninę. Dopiero w trakcie przygotowań do pisania tego tekstu naszła mnie taka myśl, że przyczyna mogła być nieco inna. Otóż, ja w sumie doskonale pamiętam to, że w „Achai” było sporo krindżu, było tam również sporo wstawek, które sprawiały, że momentami wyglądało to jak jakiś torture porn. Owszem, praktycznie wszystkie postacie w „Achai” miały przejebane, ale główna bohaterka miała przejebane najbardziej. Jak to więc możliwe, że w trakcie lektury nie narzygałem w książkę? Ano tak to, że po prostu ignorowałem te kawałki i skupiałem się na innych wątkach fabularnych, które to wątki były nawet ciekawe. Było tam też trochę smaczków, na ten przykład sytuacja, w której jeden z głównych bohaterów zajebał jakiegoś rycerza zakonnego (nie pomnę nazwy zakonu), bo nie wiedział, że powinien się go bać (rycerz zaś się nie bronił, bo myślał, że bohater będzie się go bał, więc nie odważy się go zaatakować). Ziemiański wymyślił sobie również ograniczenia dla polimorfii (dzięki którym magowie nie mogli się zmieniać w istoty zbytnio odbiegające od nich kształtem i (że tak to ujmę) „kubaturą” (ze względu na problemy z dotlenieniem mózgu). Można obserwować to, jak zmienia się cesarstwo (które sobie upadało). Można było się też śmiać z tego, co Ziemiański napisał na temat szermierki (otóż, jak się z kimś walczy, to nie powinno się zwracać uwagi na to, co ten ktoś robi, tylko atakować [można to skwitować jedynie gromkim „xD”]). Tak sobie myślę, że jakbym teraz zaczął czytać „Achaję” po raz pierwszy, to pewnie bym wymiękł bardzo szybko. Po części dlatego, że trochę inaczej się teraz patrzy na takie grafomaństwo, a po części dlatego, że jest teraz od cholery dobrej fantastyki, którą można czytać zamiast tego rodzaju produkcji. Poza tym, jest jeszcze jedna kwestia. Gdyby Ziemiańki był po prostu Tommym Wiseau fantastyki, to „Achaję” można by było polecić jako taki „The Room”. Z Ziemiańskim jest natomiast ten problem, że on jest Tommym Wiseau z wyboru i pisze chujowo dlatego, że tak mu się podoba.


Przyznać muszę, że wiedziony niezdrową ciekawością, przeczytałem całe, pierdolone pięć tomów „Pomnika cesarzowej Achai”. Podchodziłem do tego dwa razy, bo jak za pierwszym razem na samym początku trafiłem na scenkę sytuacyjną „polska łódź podwodna sobie płynie”, to pomyślałem, że albo ja mam przesunięcie w fazie (względnie, przeskoczyłem do niewłaściwej nogawki czasu), albo w drukarni coś pojebali. Za drugim razem okazało się, że (niestety) nic się nikomu nie pomyliło, a Ziemiański umieścił w uniwersum „Achai” polską flotę, ale to była Polska z innej czasoprzestrzeni i była silna i ja pierdolę, litości. I wiecie, to nawet tam było jakoś wyjaśnione (skąd się ten „Poland Stronk" wziął), ale do pewnego momentu nie miałem pojęcia, po chuj Ziemiański to w ogóle tam wrzucił. Jedyne, co przychodzi mi do głowy, to próba wejścia FS na rynek wszelkiej maści alternatywnych historii z Silną Polską w tle („WarBook” się w tym specjalizuje). A jak inaczej wejść na takowy rynek, niż poprzez przedłużenie cyklu, który podobał się czytelnikom? W tym miejscu pozwolę sobie na krótką dygresję. Jak sobie studiowałem tę swoją socjologię, to na jednych zajęciach dyskutowaliśmy sobie o tym, czy literatura może być źródłem wiedzy socjologicznej. W pewnym momencie jedna znajoma z grupy tonem nieznoszącym sprzeciwu oznajmiła, że w sumie to chyba nie bardzo, bo jak się np. popatrzy na takie książki Lema i Sapkowskiego, to z nich się nie można niczego dowiedzieć przecież. Potem zaczęła tłumaczyć, że u Sapkowskiego to w sumie postacie tylko chodzą i jedzą (po mojemu to tak, jak w życiu, ale co mi tam). Prowadzący, który zazwyczaj był równie rozemocjonowany, co przeciętny podopieczny Powiernictwa Golemów, trochę się wkurwił i zaczął drążyć w temacie znajomości Lemologii. Kiedy padło pytanie o to, kto czytał „Summe Technologiae”, to sobie pomyślałem, że pewnie wszyscy (głównie ze względu na to, że mieliśmy w grupie sporo osób, które nie pozwalały nikomu zapomnieć o tym, że są Bardzo Oczytanymi Osobami). Chwilę później okazało się, że z całej grupy tę konkretną pozycję Lema przeczytał jedynie osobnik pochodzący z Podkarpackich Dzikich Pół. Nadal wkurwiony prowadzący zapytał mnie o to, czy mógłbym jakoś skrótowo powiedzieć o czym była ta książka. Po tym, jak odpowiedziałem, że się nie da, prowadzący zaserwował nam mini wykład w temacie tego, że książki Lema są przepełnione nauką/etc. Czemu o tym wspominam (poza tym, żeby się pochwalić przeczytaniem tej konkretnej książki Lema [którą czytałem z przerwami, w trakcie których usiłowałem zrozumieć to, co przeczytałem])? Albowiem, gdyby ktoś mnie zapytał o to, „czy mogę w skrócie powiedzieć o czym było tych pięć tomów PCA”, to odpowiedziałbym mniej więcej tak samo: „nie da się”. O ile w przypadku Lema czasem trzeba sobie było zrobić przerwę celem przetrawienia, to niezależnie od tego, jak długo trawiłoby się wyżej wymienione dzieło Ziemiańskiego, nie ma chuja, żeby ogarnąć co autor miał na myśli (aczkolwiek wydaje mi się, że z nieco innych przyczyn niż te, dla których nie dało się podsumować książki Lema).


Jeżeli porównamy sobie „Achaję” (jej kontynuację i prequele [no oczywiście, że musiały być prequele, prawda?]) do zbioru opowiadań „Zapach szkła”, to będziemy musieli sobie zadać pytanie „co tu się, kurwa, odjebało?”. Ziemiański napisał również „Toy Wars”, które byłoby fajnym SF gdyby nie to, że Ziemiański bardzo chce pisać postacie kobiece, ale chyba nie bardzo wie, jak zachowują się kobiety. Nie przepadam za głowologizowaniem, ale muszę w tym miejscu dodać, że jeżeli prawie pięćdziesięcioletni facet pisze powieść, której główną bohaterką jest 21 letnia była prostytutka, to można się spodziewać, że poczucie żenady wyjebie nam skalę. Niemniej jednak szczytowym osiągnięciem Ziemiańskiego było opowiadanie pt. „Wypasacz”, w którym możemy sobie poczytać o organizacji, która zajmuje się porywaniem kobiet na życzenie mężów bardzo kochających żony, które już z nimi nie chcą być. Jeżeli już teraz czujecie się niekomfortowo, bo uznaliście, że ta organizacja porywa kobiety i odstawia je do tych mężczyzn, to zapnijcie pasy, bo jest znacznie gorzej. Otóż, organizacja ta zajmuje się tuczeniem kobiet, serwując im wyszukane potrawy w ilościach hurtowych. Jeżeli kobiety nie chcą jeść po dobroci, to karmi się je na siłę. Pointą opowiadania jest to, że te wszystkie porwane kobiety (po tym, jak już zostaną „upasione”) decydują się na zostanie ze swoimi mężami (nie, nie chodziło o syndrom sztokholmski). I jak? Dalej będziecie twierdzić, że „Achaja” to najgorsze, co wyszło spod pióra Ziemiańskiego?


No dobrze, miałem jedynie wspomnieć o tym, dlaczego nie będę się pastwił nad "Achają", a skończyło się na pastwieniu się nad innymi dziełami Ziemiańskiego. Przez moment zastanawiałem się nad tym, czy w notce o prawicowej fantastyce powinno być miejsce na pastwienie się nad tym, co wyprodukował Ziemiański. Zastanawianie się trwało jedynie moment, bo bardzo szybko przypomniałem sobie o tym, że to przecież prawica i konserwatyści (płci męskiej) mają przeważnie bardzo wysoko rozwinięty zmysł „lepiej od kobiet wiem czego mogą chcieć kobiety”. Ci sami mężczyźni lepiej od kobiet „wiedzą” również, jak powinny zachowywać się kobiety. Być może moja ocena jest mylna, ale naprawdę bym się, kurwa, zdziwił, gdyby okazało się, że Ziemiański jest lewakiem (bo to podchodziłoby już pod wallenrodyzm). Już po napisaniu tego kawałka trafiłem na wpis Michała Gołkowskiego (również pisarza fantasty, nad którego twórczością pochylę się w dalszej części tekstu), który wtrącił swoje trzy grosze do dyskusji na temat prawicowej fantastyki i wypowiedział się również w temacie Ziemiańskiego i „Achai”. Zacznę od tegoż Ziemiańskiego. Otóż Gołkowski stwierdził, że w sumie to nie wie, czy gdyby czytał „Achaję” teraz, to czy by mu się podobała, ale to nie ważne, albowiem jeżeli chodzi o Ziemiańskiego, to: „NIE WOLNO osądzać ani całości dorobku człowieka, ani człowieka jako takiego przez pryzmat czegoś z zamierzchłej przeszłości, czego teraz nie może zmienić ani napisać lepiej – mimo że na pewno by umiał. NIE WOLNO uogólniać w ten sposób, bo jest to zwyczajnie krzywdzące.”. I wszystko byłoby zajebiście, ale ta argumentacja nijak się ma do Ziemiańskiego. Bo to nie było tak, że popełnił „Achaję” (2002-2004), a potem było już tylko lepiej. „Toy Wars” popełnił w 2008, zaś opowiadanie „Wypasacz” znalazło się w zbiorze „Pułapka Tesli”. Jeżeli zaś chodzi o „Pomnik Cesarzowej Achai” (2012-2016), to (jak się pewnie domyślacie) Ziemiańskiemu nadal nie szło pisanie postaci kobiecych. Ujmując rzecz innymi słowy, w przypadku Ziemiańskiego nie ma mowy o tym, że on coś tam kiedyś (dawno temu) napisał i potem się mu poprawiło, gdyż mamy do czynienia z recydywą.


Nieprzypadkowo się byłem odniosłem do Michała Gołkowskiego, albowiem podjął on próbę wyjaśnienia jak to z tą prawicową fantastyką jest: „Czy tzw. polska fantastyka jest prawicowa? Nie. Czy ma pewne skrzywienie ku prawej stronie? Niewykluczone. Czy duża część jej co bardziej widocznych autorów wypowiada prywatnie i przemyca w swoich książkach poglądy mogące być uznane za prawicowo-konserwatywne? Zdecydowanie tak. Problem jednak tkwi nie w byciu polskim pisarzem fantastyki, ani pisarzem ze stajni Fabryki Słów, a w określonym pokoleniu mentalnym jako takim. W połowie lat dwutysięcznych, kiedy konstytuowała się tak zwana "stara gwardia" polskiej fantastyki, około dwa razy więcej ludzi deklarowało swoje poglądy jako "prawicowe" niż "lewicowe" - więc o wiele prościej było być prawicowcem, albo za takiego się przynajmniej uważać - bo w ogóle ktokolwiek miał pojęcie co to jest... I tak już zostało siłą zwykłej inercji.” W dalszej części tłumaczy też, że być może winę za to, że część pisarzy fantastów w Polsce tworzy paździerz ponoszą czytelnicy, którzy oczekują takiej, a nie innej pisaniny od nich (nad tym pochylę się nieco dalej).


Zacznę może od tego punktu, w którym zgadzam się z Gołkowskim. Chodzi mi rzecz jasna o to, że nie jest tak, że cała fantastyka, która powstaje w Polsce jest prawicowa. Skoro już napisałem, że w tym jednym punkcie się z nim zgadzam, teraz mogę skupić się na tych punktach, w których się z nim ni cholery zgodzić nie mogę. Tłumaczenie prawicowości polskiej fantastyki tym, że „no wtedy to były takie, a nie inne czasy i ludzie się identyfikowali bardziej z prawicą”, do mnie nie przemawia. Nie przemawia o tyle, że jakoś tak się złożyło, że to jedno, jedyne wydawnictwo zgromadziło ponadprzeciętną liczbę pisarzy, którzy tworzą prawicową fantastykę. Warto w tym miejscu poczynić pewno rozróżnienie. Autor o prawicowych poglądach wcale nie musi tworzyć prawicowej fantastyki. Przyznam się szczerze, że nie mam zielonego pojęcia o tym, jakie poglądy ma autor „Zaginionej floty” (a najebał tych tomów tyle, że gdyby mu zależało, to pewnie by się swoimi poglądami podzielił z czytelnikami), mogę jedynie domniemywać, że nie darzy zbytnią estymą polityków. Nie mam pojęcia jakie poglądy ma Brian McClellan, piszący o Magach Prochowych. Nie wiem również jakie poglądy ma autor „Kronik Nieciosanego Tronu”, Brian Staveley. W żadnej z książek autorstwa wyżej wymienionych, które dane mi było czytać, nie pojawiło się nic, z czego można by było wywnioskować jakie poglądy mają ich autorzy. O tym, jakie poglądy ma duet piszący pod pseudonimem James S. A. Corey dowiedziałem się nie z książek, ale obserwując ich konto na ćwitrze. Lista autorów, którzy „nie obnoszą się” z poglądami w swoich książkach byłaby pewnie bardzo długa, ale nie zebraliśmy się tutaj po to, żeby czytać jakieś listy, tylko po to, żeby przyjrzeć się polskiej prawicowej fantastyce. Czemu w ogóle wspominałem o tych autorach? Żeby pokazać, jak bardzo różnią się od zagramanicznych autorów polscy prawicowi fantaści. A różnią się i to bardzo.


Zacznijmy od Michnika. Ktoś może powiedzieć: no zaraz, ale jaki związek ma Michnik z prawicową fantastyką. Takiemu komuś odpowiadam: „Oh, my sweet summer child”. Zacznijmy od Boga Imperatora Resarchu, Rafała Ziemkiewicza. O tym, że Ziemkiewicz wypromował sam siebie na hejtowaniu Gazety Wyborczej i Michnika nie trzeba się jakoś specjalnie rozpisywać (tak, Ziemkiewicz hejtował również „Salon” [nie przestał nawet wtedy, gdy sam stał się jego częścią]). Jednym z efektów takiej, a nie innej strategii autopromocyjnej było napisanie książki pt. „Michnikowszczyzna” (mimo, że to też w sumie fantastyka, nie będziemy się nad tym pochylali). Innym efektem było to, że Michnik pojawia się w jednym z opowiadań („Pobożne życzenie”) autorstwa Ziemkiewicza, które można było przeczytać w zbiorze „Coś mocniejszego”. W tym samym opowiadaniu pojawia się również Jerzy Urban, który oświadcza, że zrywa z grzesznym życiem i oddaje swoje aktywa + „siły medialne” do dyspozycji Ojca Dyrektora. Czy to znaczy, że w opowiadaniu pojawił się również Rydzyk? Nic z tych rzeczy. Ojcem Dyrektorem Radia Alleluja jest ojciec Grzyb. To jest swoją drogą nawet zabawne. Ziemkiewicz sobie napisał opowiadanie, które nosi znamiona osadzenia go w polskich realiach (stąd Michnik i Urban), ale nazwisko Rydzyka się jakoś tak nie pojawiło. Wracając do opowiadania, to w tymże opowiadaniu Michnik, rzecz jasna, skomentował to nawrócenie w Gazecie Wyborczej (nie trzeba chyba dodawać, że ów komentarz nie czynił z Michnika pozytywnego bohatera tegoż opowiadania?). Ja wiem, że Ziemkiewicz to dość „łatwy cel”, ale prawda jest taka, że nawet gdyby ktoś miał na tyle dużo szczęścia, żeby nie mieć kontaktu z jego „publicystyką” (czytaj: inną odmianą fantastyki), to i tak bezproblemowo byłby się w stanie dowiedzieć o tym, jakie Ziemkiewicz ma poglądy. Wystarczyłoby poczytać jego pisaninę.  


Skoro Ziemkiewicza mamy już za sobą, teraz przejdziemy do zadzbannika wagi ciężkiej, Jacka Piekary. Piekary przeczytałem sporo, i w sumie to znęcanie się nad tymże przemiłym jegomościem powinno się zacząć od cyklu traktującym o przygodach pewnego inkwizytora, ale to sobie zostawimy na deser, bo miało być o Michniku. Był sobie zbiór opowiadań pt. „Mój przyjaciel Kaligula”, w którym znalazło się opowiadanie „Stowarzyszenie Nieumarłych Polaków”. Leitmotiv opowiadania jest całkiem neutralny światopoglądowo, albowiem chodzi o to, że w Polsce pojawili się zmiennokształtni i nieumarli. Taki zamysł daje spore pole do popisu, bowiem można by było napisać prawie całą książkę o tym, jak społeczeństwo na to zareaguje /etc. Zrozumiałym więc jest, że zamiast tego, Piekara skupił się na tym, żeby w opowiadaniu upchnąć jak najwięcej nielubianych przez siebie osób (Michnik, Palikot, Niesiołowski, Wojewódzki/etc.) i mediów (tu oberwało się TVN24, Wyborczej, ale też Radiu Maryja [acz w mniejszym stopniu]). Nie chciałbym być źle zrozumiany. Owszem, Piekara opisuje również to, jak zachowywali się w takiej sytuacji zwykli ludzie, ale można bezpiecznie założyć, że o wiele większą frajdę sprawiało mu sranie na osoby publiczne, których nie lubi. Nawiasem mówiąc z tym Palikotem to zabawna sprawa. Jeżeli bowiem ktoś czytał ten zbiór opowiadań mniej więcej w roku, w którym go wydano (2011) i trochę później, to taki ktoś nie miałby problemu z rozpoznaniem wszystkich wymienionych przez Piekarę person. Niemniej jednak, gdyby na to opowiadanie trafił ktoś, na ten przykład, w roku 2020 (to pechowy rok, ktoś mógł więc mieć na tyle mało szczęścia, żeby przypadkiem trafić na opowiadanie Piekary) i ten ktoś byłby średnio zainteresowany polityką, to pewnie musiałby użyć gugla, żeby zrozumieć, co autor miał na myśli. Brawo panie Jacku, tak właśnie pisze się ponadczasowe dzieła. W zbiorku znalazło się również opowiadanie „Jak ja was, kurwy, nienawidzę”, w którym podmiot liryczny inauguruje tekst śpiewaniem kawałka piosenki Pawła Kukiza. W tym opowiadaniu obrywa się zarówno Michnikowi, jak i Kuroniowi. Swoją drogą, chyba właśnie udało mi się ustalić przyczynę, dla której część polityków Zjednoczonej Prawicy tak bardzo nienawidziła Kuronia. Nie żeby cokolwiek o nim wiedzieli, ale jeżeli Piekara w jednym ze swoich opowiadań zhejtował go na równi z Michnikiem, to znaczy, że to musiał być ktoś bardzo zły, prawda?


Jeżeli wydaje się wam, że to wszystko, na co stać Jacka Piekarę w kwestii pokazania jak on nie cierpi tych okropnych smerf... znaczy się, tego Michnika, to trochę wam zazdroszczę. W 2013 i 2014 Piekara popełnił dwa tomy cyklu „Szubienicznik” („Szubienicznik” i „Szubienicznik. Falsum et verum"). Historia, którą opisuje Piekara, dzieje się pod koniec XVII wieku (tak więc, czasy szlacheckie i takie tam). Być może ktoś w tym momencie zaczął się zastanawiać nad tym „jak, do kurwy nędzy, da się wrzucić Michnika w powieści o czasach szlacheckich i czy aby na pewno obędzie się bez wehikułu czasu), takiej osobie proponuje zapięcie pasów. Otóż, główny złol w tym cyklu nosi nazwisko „Szechter”. Zapewne większość z was się już domyśla w czym rzecz, dla tych, którzy nie wiedzą o co chodzi, kilka słów wyjaśnienia. Ojciec Adama Michnika się zwał Ozjasz Szechter. Bratem Adama Michnika jest zaś Stefan Michnik. Stefan Michnik jest odpowiedzialny za komunistyczne zbrodnie sądowe. Ów jegomość siedzi sobie w Szwecji, a Ziobro chcąc pokazać, że nie jest miękiszonem sprawił, że w 2018 roku Wojskowy Sąd Garnizonowy w Warszawie wydał (po raz drugi) europejski nakaz aresztowania. O ile jestem w stanie zrozumieć przyczyny, dla których wydano pierwszy nakaz, to po tym, jak szwedzki sąd odmówił ekstradycji Stefana Michnika za pierwszym razem (powód: przedawnienie), wydanie drugiego nakazu było zapewne próbą pokazania, że Ziobro by chciał ekstradycji, ale Szwedzi są chujami i mu nie pozwalają. W 2011 Legia popisała się oprawą stadionową, na której widniało coś, co przypominało stronę tytułową GW (aczkolwiek nazwana Gazetą Wybiórczą). Najwięcej miejsca zajmowało zdjęcie Adama Michnika i podpis „Szechter przeproś za brata i ojca”. Nie będę się tu rozpisywał w temacie idiotyzmu domagania się przeprosin za członków rodziny (na których działania nie miało się żadnego, kurwa, wpływu) i skupię się na pisaninie Piekary. O ile w pierwszym tomie nazwisko „Szechter” pojawia się tylko raz i można mieć wątpliwości odnośnie tego, czy aby na pewno chodzi o Wiadomo Kogo, to w drugim tomie Piekara te wątpliwości rozwiewa, albowiem w pewnym momencie jedna z postaci wypowiada się w sposób następujący: „Cała rodzina Szechterów to łotry, kanalie i zdrajcy jeden w drugiego – ciągnął podsędek – ale ów Adam, czy też, jak Turcy go nazywają: Adem, to już łotr z łotrów największy, kanalia najbardziej paskudna z paskudnych i zdrajca, który w zaprzaństwie, renegactwie i odstępstwie wszystkich zaprzańców, renegatów oraz odstępców wyprzedził”. Gdybym był złośliwy, to bym napisał, że Piekara musi mieć swoich czytelników za skończonych kretynów. Gdyby bowiem miał na ich temat nieco lepszą opinię, to pewnie poprzestałby na umieszczeniu w powieści wzmianki o tym „złym Szechterze”. Ponieważ zaś ma na temat swoich czytelników takie, a nie inne zdanie, musiał doprecyzować o kogo chodzi (i stąd ten Adam). Jednakowoż, jak to już wielokrotnie podkreślałem, złośliwy nie jestem, tak więc chwilę się poznęcam nad samym faktem umieszczania w powieściach/opowiadaniach odniesień do osób, których się nie lubi. Się w tym miejscu przyznam, że nie rozumiem tego ni cholery. Przecież w szeroko pojętej fantastyce można pisać praktycznie o wszystkim. Jedynym ograniczeniem jest dla pisarza jego własna wyobraźnia (połączona z wiedzą), i być może tu właśnie tkwi źródło problemu. No bo, serio, jeżeli ktoś ma możliwość pisania na dowolny temat, ale odczuwa wewnętrzną potrzebę pierdolenia o Michniku, to to pierdolenie chyba nie świadczy najlepiej o wyobraźni tego ktosia. Przecież jeżeli porównany „fantastykę” wytworzoną przez Piekarę czy innego Ziemkiewicza, z książkami Podlewskiego albo Wegnera, to twórczość duetu Ziemkiewicz&Piekara będzie na tym tle wyglądała (w najlepszym przypadku) jak mocno chujowe fanfiki.


UWAGA! Artykuł sponsorowany przez Suwerena!

https://patronite.pl/Piknik-na-skraju-g%C5%82upoty

Skoro temat Michnika mamy już za sobą, teraz przyjdzie nam się pochylić nad innym dziełem Piekary (pod wezwaniem „Mody na Sukces”), a mianowicie nad cyklem inkwizytorskim. Przeczytałem tego sporo (odpuściłem sobie w pewnym momencie, bo uznałem, że to zbyt wiele nawet jak na guilty pleasure, jakim jest grzebanie się w polskiej prawicowej fantastyce). Gdzieś tam na samym początku czytania, nie wyglądało to tak bardzo chujowo. Główny bohater był co prawda skończonym chujem, ale można było to potraktować jako odstępstwo od epickiego fantasy, w którym roi się od paladynów/etc. Tylko, że po jakimś czasie okazało się, że Piekara przy pomocy tegoż bohatera usiłuje moralizować. Kiedy za pierwszym razem zobaczyłem rozkminy Mordimera w temacie tego, że (w uproszczeniu) aborcja jest zła, po prostu to olałem (no bo przeca postacie mogą mieć poglądy, z którym nie muszę się zgadzać). Tylko, że Piekara nie poprzestał na „jednym razie” i tego było znacznie więcej. Ja wiem, że to, co teraz napiszę, to będzie anecdata, ale znałem trochę osób, które pochłaniały fantastykę w ilościach hurtowych, które to osoby odpuszczały sobie Piekarę właśnie dlatego, że nie mógł przestać pierdolić o aborcji. Choć byłem nieco bardziej odporny od tych moich znajomych (odpuściłem sobie Piekarę trochę później), to jednak ich doskonale rozumiałem. Nie po to, kurwa, sięgam po fantastykę, żeby czytać coś, co równie dobrze mogła napisać Kaja Godek. Osobną kwestią jest to, że wyżej wzmiankowane moralizowanie było cokolwiek absurdalne w kontekście tego, jak zachowywał się główny bohater cyklu. Jak już wspomniałem, był on skończonym chujem, który, na ten przykład, nie miał nic przeciwko nekrofilii. Nie żebym się czepiał, ale wydaje mi się, że ktoś taki może mieć cokolwiek spierdolony kompas moralny, tak więc tłumaczenie przy pomocy takiej postaci tego, co jest dobre, a co złe, jest raczej durnym pomysłem. Opisując dorobek Piekary, nie można zapomnieć o doniosłym dziele, którym był zbiór opowiadań, noszący tytuł „Świat jest pełen chętnych s*k” (no niestety, nie dało się tego inaczej zatytułować... po prostu się nie dało). Głównym bohaterem tytułowego opowiadania jest, co zrozumiałe, typ, któremu żadna kobieta się nie oprze (nie, opowiadania nie ratuje to, że chodzi tam również o walkę niebios z piekłem). Ponieważ w tym miejscu wnioski (skąd pomysł na takiego, a nie innego bohatera) nasuwają się same, pozwolę sobie na nie werbalizowanie (tzn. literaturowanie) tychże wniosków. Na sam koniec pastwienia się nad Piekarą dodam, że to jest w sumie typowe dla polskich prawicowych fantastów. Sam pomysł na świat, w którym osadzone zostały przygody Mordimera, jest bardzo ciekawy, albowiem (dla niezorientowanych) jest to świat, w którym Jezus się troszkę zdenerwował na ludzi za to, że go ukrzyżowano i sobie zszedł z krzyża i wybił sporą część Rzymu. Ponieważ zaś pomysł był dobry i samo opisywanie tego, jak wyglądałby taki świat mogłoby zająć kilka powieści – trzeba było to spierdolić, prawda, panie Jacku? Nawiasem mówiąc, w pewnym momencie pojawiły się zapowiedzi powieści pt. „Rzeźnik z Nazaretu”, w której miał się znaleźć opis wiadomych wydarzeń. Na zapowiedziach się skończyło, a zamiast tego Piekara dojebał od cholery prequeli. Aczkolwiek może to i lepiej, bo gdyby teraz napisał tę powieść, to pewnie by się okazało, że Jezus zszedł z krzyża nie dlatego, że go ukrzyżowano, ale dlatego, że chciał walczyć z poprawnością polityczną.


Kolejny prawicowym fantastą, nad którym przyjdzie nam się pochylić, będzie Andrzej Pilipiuk, który sam osobie mówi, że jest Wielkim Grafomanem. Pilipiuka czytałem bardzo długo, ale w pewnym momencie było tak, jak z Piekarą, tzn. zawartość książek sprawiła, że nie dało się tego czytać nawet jako guilty pleasure. Przyznać trzeba, że Wielki Grafoman obrał bardzo ciekawą strategię. Niemała część bohaterów, o których pisał (Stanisława Kruszewska, Semen Korczaszko, Jakub Wędrowycz), to postacie dość wiekowe (w przypadku Stanisławy, dosłownie wiekowe). To zaś dawało mu niepowtarzalną okazję do krytykowania otaczającej go rzeczywistości z punktu widzenia starszych pokoleń (albo też innych epok). No i wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to, że w pewnym momencie mu się znacznie pogorszyło. Część moich znajomych (uwaga, to kolejny dowód anecdatyczny) wymiękła już przy trzecim tomie „Kuzynek”, ja przebrnąłem przez czwarty („Zaginiona” [2014]) i miałem ochotę amputować sobie mózg. Spektrum zedzbanienia było bardzo szerokie. Od nabijania się z Żydów począwszy, na nabijaniu się z osób transpłciowych skończywszy („no jesteśmy kobietami - skrzywiła się Stanisława. - I nie zmienimy sobie płci, choć to się ostatnio zrobiło bardzo modne...”), tak więc można powiedzieć, że mamy do czynienia z prawicowym combo. W przypadku ksiąg o Jakubie Wędrowyczu, dotrwałem do „Konana Destylatora” (2016), w trakcie lektury którego wyjebało mi skalę. Tam było już wszystko, nabijanie się z mniejszości seksualnych, nawiązania do stref no-go w Szwecji i budowanie narracji, z której wynikało, że jeżeli ktoś krytykuje chrześcijaństwo, to jest nieoczytanym kretynem. Tak sobie dumam, że pod pewnymi względami Pilipiuk jest takim Patrykiem Vegą fantastyki. Różnica polega na tym, że Patryk Vega zbiera po internetach chujowe dowcipy i dokręca do nich jakieś filmy, a Pilipiuk zbiera jakieś prawackie idiotyzmy (które były debunkowane) i dopisuje do nich książki. W „Wieszać każdy może” (2009) były heheszki z Unii Europejskiej (dopłaty, dyrektywy i normy). W „Homo bimrownikusie” (2009) Pilipiuk nabijał się z drobiazgowego przestrzegania norm (ponieważ zaś jedną z nich było to, że ktoś czegoś nie napisał na papierze ekologicznym, to chyba wiadomo, o jakie normy chodzi, co nie?). Gdyby mi się chciało przeglądać inne jego „dzieła”, pewnie znalazłbym tam jeszcze więcej przejawów prawicowej „bieżączki”. O ile bowiem rozumiem potrzebę i chęć narzekania na otaczającą człowieka rzeczywistość (w końcu sam zajmuję się taką, a nie inną działalnością w internetach), to jednak wrzucanie do fantastyki tego, co akurat w momencie pisania książki/opowiadania boli prawicę, jest cokolwiek chujowe.


Nikogo pewnie nie zdziwi to, że Pilipiuk dorobił się bliżej nieokreślonej liczby wyznawców, którzy będą go bronić niezależnie od tego, co ów napisze. Coś takiego można było zaobserwować po tym, jak przypomniany został fragment „Triumfu Lisa Reinicke” (Piąty tom cyklu „Oko Jelenia” wydany w 2010), w którym jeden z bohaterów (przeniesiony w czasie do XIV wiecznej Europy) miał omamy. Głównym tematem tychże omamów było to, że się obudził w XXI wieku, w szpitalu w Polsce, który to szpital był zajebiście elegancki (jakaś uber droga klepka na podłodze). Jak to możliwe? Ano tak to, że zlikwidowano ZUS, pogoniono urzędników/etc., a wszystko dlatego, że Unia Polityki (Nie) Realnej wygrała wybory, zaś Korwin został premierem. Przyznać muszę, że w tym miejscu wyznawcy mieli trochę problemów, bo nie do końca wiedzieli, czy Pilipiuk to napisał na serio, czy też robił sobie bekę z Korwina. Jeżeli chodzi o moje zdanie, to raczej sobie beki nie robił, bo jednak, kurwa, startował w wyborach z list tworu, który się zwał Platforma Janusza Korwin-Mikkego. Ok, w tym miejscu popełnię dygresję pewną, bo muszę się tym z wami podzielić. Otóż, w ramach grzebania za informacjami do notki wlazłem na stronę wiki Pilipiuka (bo tam najłatwiej znaleźć dane o tym, czy ktoś tam gdzieś tam startował w wyborach), strona jest krótka, ale jest tam prawdziwa perełka: „Krytykował przesiąknięty socjalistycznymi zaszłościami ustrój społeczny i gospodarczy, zbaczający według niego w stronę etatyzmu, mierność polskich elit politycznych oraz intelektualnych, niski poziom współczesnej literatury”.  Nie wiem, jak was, ale mnie to szczerze rozbawiło, bo to trochę tak, jakbym ja nagle zaczął krytykować to, że w tekstach publicystycznych pojawiają się wulgaryzmy.


O ile w przypadku Pilipiuka zjazd „bardziej na prawo” raczej mnie nie zaskoczył (bo objawy było widać już wcześniej), to jednak to, co stało się z Grzędowiczem już mnie nieco zaskoczyło. Z Grzędowiczem bowiem było tak, że jego opowiadania, które czytałem, w sumie mi się podobały. Jego „Księga jesiennych demonów” bardzo mi przypadła do gustu. Powieść „Popiół i kurz”, również mi się spodobała. Nawiasem mówiąc, w tej drugiej powieści Grzędowicz trochę się poznęcał nad „Kodem Leonarda”, ale owo znęcanie się pasowało do postaci, która się nad kodem znęcała. W międzyczasie przeczytałem „Pana Lodowego Ogrodu”. W  PLO (którego akcja działa się na inszej planecie) było już kilka dziwnych wstawek, w których główny bohater krytykował Unię Europejską i eurokratów. Niemniej jednak, było to kilka wstawek i nie miało to wpływu na całość. Poza tym, główny bohater krytykował mieszkańców Ziemi, tak więc można było uznać, że hejtowanie UE jest po prostu elementem kontestowania rzeczywistości jako takiej. Co się zaś tyczy całości, to nie wiem, na ile w tym prawdy, ale wydaje mi się, że gdy wychodził pierwszy tom PLO, to zapowiadano, że będzie to dylogia. Ponieważ nie chodziłem po żadnych portalach książkowych, nieco się zdziwiłem w trakcie czytania drugiego tomu, bo gdzieś tak w połowie do mnie dotarło, że ni cholery nie będzie tak, że to się skończy na tym tomie (na jednym forum sobie potem wyczytałem, że będzie jeszcze co najmniej jeden). Choć PLO uważam za niezłą fantastykę, to najbardziej spodobał mi się tom pierwszy, a potem było już gorzej, bo miałem jakieś takie dziwne przeczucie, że trochę na siłę te różne wątki zostały napisane.


Po skończeniu PLO (2005-2012) Grzędowicz zrobił sobie trochę przerwy w pisaniu i kolejną jego książką był „Hel-3” (2017). O książce nie wiedziałem nic (nigdy nie czytam recenzji, bo niektórzy recenzenci mają tendencję do spoilierów, a ja mam dobrą pamięć), tak więc zaczynałem lekturę bez żadnych uprzedzeń, bądź też oczekiwań. Zanim przejdę do szczegółów, muszę wyraźnie zaznaczyć, że „Hel-3” to najgorsze SF jakie było mi, kurwa, dane przeczytać w całej mej karierze czytelnika SF. Gdybym miał to w skrócie jakoś podsumować, to chyba było by to coś w rodzaju: weźcie sobie kilkanaście numerów „Do Rzeczy” i dodajcie do tego statki kosmiczne. „Hel-3” jest powieścią dystopijną, w której (jak możemy przeczytać w różnych zapowiedziach [tak, przeczytałem je już po zapoznaniu się z lekturą]) jednostka została zepchnięta na margines i generalnie to praktycznie „nic nie może” (a wszystkim rządzą jakieś elitarne elity). Nie brzmi to wcale tak źle, prawda? Gdyby Grzędowicz skupił się tylko i wyłącznie na tym, książka pewnie byłaby całkiem spoko (choć dołująca). Tyle, że tak nie było, a Grzędowicz (jak to zasygnalizowałem wcześniej) upchnął tam kilkanaście numerów „Do Rzeczy”: hejtowanie Arabów i islamu, Europę pełną strasznie groźnych niebiałych gangsterów, głównego bohatera, który narzeka na to, że może zostać przez kobiety oskarżony o „podtekst seksualny”, zakaz sprzedawania/etc. wędlin, przeklęty Zrównoważony Rozwój, złą Europę, która wszystkiego zakazuje i w ogóle nie przejmuje się losem zwykłych obywateli i tak dalej i tak dalej. Nie trzeba chyba dodawać, że Grzędowicz był tak bardzo zajęty opisywaniem tej złej Europy, że zapomniał opisać to, „jak do tego doszło”. A tak na serio, to przecież nie musiał tego opisywać, bo czytelnik, który miał wcześniej styczność z prawicową propagandą sam się domyśli przyczyn, dla których w Europie roi się od gangów „niebiałych”/etc., prawda? Być może powinienem wcześniej robić research, bo wtedy bym sobie wynorał, że Grzędowicz pisywał dla Gazety Polskiej (co prawda w dziale „nauka”, niemniej jednak GazPol, to GazPol). To, co Grzędowicz odjebał w „Helu-3”, przebija dokonania wszystkich wcześniej wymienionych prawicowych fantastów razem wziętych.


Nieco wcześniej cytowałem wpis Michała Gołkowskiego. Z tym Michałem Gołkowskim to też jest taka dość ciekawa sprawa. Jeżeli ktoś patrzy na jego działalność fejsbuczną, to mógłby taki ktoś dojść do wniosku, że Gołkowski ma sporo RiGCzu (między innymi, popieranie Strajku Kobiet i tak dalej) i ktoś mógłby się zacząć dziwić temu, że Fabryka Słów chce go w ogóle wydawać. Ja się w tym miejscu muszę przyznać, że zdziwiła mnie ta jego twórczość fejsbukowa, bo jego pisanie sugerowało, że kibicuje nieco innej drużynie. No ale, [Wołoszański mode on] nie uprzedzajmy faktów [Wołoszański mode off]. Z Gołkowskiego pisaniem zetknąłem się przypadkiem, albowiem trafiłem na jego książkę pt. „Ołowiany świt” (2013) w bibliotece miejskiej w wyimaginowanym mieście nad akwenem (nawiasem mówiąc, niby biblioteka miejska na zadupiu, a dbają o to, żeby mieć sporo nowości i zróżnicowaną literaturę). Ponieważ książka traktowała o „Zonie” (i była wzmianka o stalkerach [nie, nie chodzi o jednostki Protossów, wy cholerne nerdy]), od razu przyciągnęła moją uwagę (albowiem nazwa bloga zobowiązuje). Książka mi się spodobała, pomimo tego, że autor uznał, że bardzo śmiesznie będzie używać określenia „ped****ie”, jako określenia różnych rzeczy, które się mu nie podobają. W kolejnym tomie pt. „Drugi brzeg” (2014), sytuacja była podobna, ale o ile mnie pamięć nie myli, zdarzało się to rzadziej. W trzecim tomie „Droga donikąd” (2014), który tak po prawdzie był prequelem, nastąpiło apogeum i pewna część układu napędowego roweru, która służy przenoszeniu energii z nóg rowerzysty, poprzez korby, do układu napędowego, pojawia się w cholerę razy. W sumie powinno nas to wszystkich cieszyć, bo skoro w późniejszych tomach główny bohater rzadziej używał takiego, a nie innego słownictwa, to znaczy, że dojrzewał, prawda? Poza tym, w książce pojawiło się (użyte, rzecz jasna, nieironicznie) określenie „ideologia gender”. Jest to o tyle zabawne, że w tomach, które traktują o późniejszych (w sensie chronologicznym) przygodach, określenie to się nie pojawiało. Zapewne nie ma to zupełnie związku z tym, że książka ta została napisana później (i to w czasie, w którym określenie „ideologia gender” zaczynało robić sporą karierę po prawej stronie). W 2015 pojawiła się książka pt. „Sztywny”, która również była o Zonie, ale główny bohater był bandosem. W tym konkretnym przypadku można było więc uznać, że stosowanie takiego, a nie innego słownictwa może być uzasadnione. Czego nie można powiedzieć o (nieironicznym) użyciu określenia „homopropaganda”, które zostało użyte w książce pt. „Powrót” (2018), traktującej o tym stalkerze, co to poprzednio ideologią gender się zainteresował. Nieco absurdalne jest to, że w tej samej książce pojawia się nieheteronormatywna postać i główny bohater ma do tej postaci stosunek pozytywny (przejmuje się nawet tym, co musi czuć ta postać, stojąc przy grobie swojego partnera). Jeszcze inaczej było w przypadku cyklu „Komornik” (2016-2017). W pierwszym tomie główny bohater używał określenia „peda***ie”, tak samo, jak wcześniej opisany bohater, który poszedł do Zony. W drugim tomie o tym zapomniał, ale w trzecim mieliśmy wyborne heheszki z „transgenderycznych zapędów” oraz, przezabawny fragment dialogu: „Miałeś ogarnąć trzech mędrców... – Wypraszam sobie! – zapiał falsetem babochłop. – Nie życzę sobie, żebyś tak nonszalancko traktował sprawę mojej płci! Dlaczego akurat „mędrców”, a nie „mędrczynie” albo „wiedźmy”?”


Trochę sobie dumałem nad twórczością Gołkowskiego (z którego czytaniem dałem sobie spokój, po tym, jak przebrnąłem przez książkę, rozpoczynającą się od dość szczegółowo opisanej sceny seksu między rodzeństwem). Tzn., z jednej strony te książki o Zonie i „Komornik” były całkiem niezłe (acz te o Zonie podobały mi się bardziej). Jednakowoż z drugiej strony zastanawiałem się nad tym, po chuj Gołkowski nawrzucał tam tak dużo prawicowej „gwary”. Gdyby tylko jeden z głównych bohaterów wyżej opisanych książek używał takiego, a nie innego słownictwa, można by to było olać, bo w sumie nie ma zakazu pisania o postaciach, które używają homofobicznego języka. Niemniej jednak, jeżeli tego rodzaju kwiatki znajdują się w prawie każdej książce (- „Rewers”, czyli drugi tom), to można już moim zdaniem zacząć się tym lekko irytować. Osobną kwestią jest to, że część tych wstawek z prawicowej gwary pasowała tam równie dobrze, co słowo „research”, do nazwiska „Ziemkiewicz”. W pewnym momencie sobie pomyślałem, że może jest tak, że może pisarze dostają jakieś wytyczne (no weź tu jebnij coś o „pe***ach” albo o jakimś genderze, ok?), ale szybko odłożyłem tę teorię na półkę z innymi teoriami spiskowymi. A potem przeczytałem sobie „Dziadersów polskiej fantastyki” i trafiłem na taki fragment: „Dostałem kiedyś solidny opierdol, a potem sporo szykan – wspomina dalej Ćwiek – kiedy zacząłem się ostro, negatywnie wypowiadać na temat Piekary. Jednocześnie dość jasno określano nam, jakie treści są od nas oczekiwane. Mieliśmy pisać to, co raz chwyciło i żarło albo co miało potencjał, by trafić do głównej grupy docelowej, czyli chłopaków w przedziale piętnaście–dwadzieścia. Wszelkie mieszanki military i fantasy, a także polska waleczna tradycja wymieszana z polską przaśnością. Najlepiej, jakby był męski protagonista. Generalnie nie było tak, że ktokolwiek mówił wprost, co pisać, ale konkretne hasła zapalały szefom lampki i dość łatwo było się wpisać w schemat i wiedzieć, co przejdzie, a co nie. Jeśli napisało się coś innego, mogło to dostać zielone światło, ale potem projekt przesuwał się i przesuwał, a wydawca rezygnował.”. Kronikarski obowiązek każe w tym miejscu wspomnieć, że Gołkowski w swoim wpisie (którego fragmenty cytowałem) oświadczył, że niczego takiego w Fabryce Słów nie było. No i wszystko było by dobrze (czytaj: byłby typowy pat, albowiem słowo przeciwko słowu), gdyby nie to, że z twórczości Gołkowskiego wynika, że to Ćwiek miał rację.


Jednym z powodów, dla których zacząłem się zbierać (po raz pierdylionowy) do napisania tej notki (acz wtedy skończyło się jedynie na zebraniu kolejnych tytułów to listy prawak-fiction) była gównoburza, która objawiła się po „opowiadaniu”, autorstwa Jacka Komudy, które pojawiło się w „Nowej Fantastyce”, które było jednym, wielkim homofobicznym rzygiem. Jednym z efektów gównoburzy było to, że „Nowa Fantastyka” przeprosiła za opublikowanie tego konkretnego opowiadania (zapowiedziano też numer o elbagietach). Tego było zbyt wiele dla pisarzy prawak-fiction, którzy wystosowali do redakcji NF list, w którym oburzali się na kneblowanie, ekhm, „literatury”. Dla nikogo nie będzie zaskoczeniem to, że ów list podpisali, między innymi, Piekara, Grzędowicz, Pilipiuk i Ziemkiewicz? No dobrze, pochylmy się teraz nad samym Komudą. Swego czasu przeczytałem sporo książek jego autorstwa. Większość z nich osadzona jest w szeroko pojętych czasach szlacheckich. Warto w tym miejscu wspomnieć o tym, że postacie i historie, które opisywał Komuda, odbrązawiały szlachtę. Prócz tego zdarzyło mu się napisać dylogię „Galeony wojny”, która też była całkiem znośna. Niestety, w pewnym momencie Komuda zaczął pisać nieco inne rzeczy. Pierwszym przebłyskiem tej „nowej literatury” Komudy była „Krzyżacka zawierucha” (2014), która była, ujmując rzecz kolokwialnie, chujowa. Potem był „Hubal” (2016) (dowódca jednego z oddziałów partyzanckich). Żeby podsumować tę książkę, pozwolę sobie na zacytowanie klasyka „to jest dramat, kurwa”. Niby człowiek wiedział w co się pakuje, ale jednak mnie to przerosło. Kolejnych tytułów z cyklu „dej mnie piniondz młody czytelniku, bo patrz jakie bohatery z Polaków”, a przepraszam „Wrzesień 1939”, czyli „Westerplatte” (2019) i „Wizna” (2020), już nie czytałem, ale domyślam się, że nadal „targetem” jest młody czytelnik płci męskiej i domyślam się, że nie jest to pisanina najwyższych lotów.


Na tym skończę wyliczankę autorów i ich dzieł, choć mogłaby ona być znacznie dłuższa (nie, o Przewodasie nie mam ochoty pisać, bo, kurwa, szanujmy się). Autorów piszących prawicową fantastykę (z Gołkowskim sprawa jest, jak już wspomniałem dość niejednoznaczna) jest znacznie więcej, ale z największym ich zagęszczeniem mamy do czynienia w wydawnictwie, którym jest Fabryka Słów. Ktoś może powiedzieć, że w sumie to jest prywatne wydawnictwo i nie powinno nas obchodzić to, że oni sobie zbierają takich, a nie innych autorów. No i wszystko byłoby pięknie, ale z drugiej strony mamy wypowiedź Ćwieka, który opowiadał o tym, że autorom stawiano takie, a nie inne wymagania. I znowuż, ktoś mógł powiedzieć, że w sumie to taki autor mógł powiedzieć, że on jest jak wyklęci i nie zgodzić się na pisanie prawak-fiction, ale prawda jest taka, że Fabryka Słów była jednym z najbardziej rozpoznawalnych (w Polsce) wydawnictw zajmujących się fantastyką. Tak, wiem, jest jeszcze, na ten przykład MAG, ale, primo, oni się tam nie kryją z tym, że głównie przekłady wydają, a po drugie, FS znacznie więcej uwagi poświęca promowaniu samej siebie. Co za tym idzie, początkujący polski pisarz fantasta nie miał zbyt dużego wyboru, jeżeli zależało mu na dotarciu do większej liczby czytelników. Zastanawiam się nad tym, czy ci sygnatariusze „listu otwartego obrażonych prawicowych autorów do Nowej Fantastyki”, którzy współpracują głównie z Fabryką Słów, zwrócili uwagę na fragment listu, który podpisali: „wymóg podporządkowania publikacji regułom wypracowanym przez jedną opcję światopoglądową oznacza de facto wprowadzenie cenzury”, ale wydaje mi się, że szczerze wątpię.


List obrażonych to jest szczere złoto, ale mnie się szczególnie spodobał ten fragment: „Literatura fantastyczna zawsze była literaturą wolności. Często przedstawiała niepokojące dystopijne wizje i „szargała świętości”. Mimo to ani w latach schyłkowego PRL, ani w III RP nie spotkaliśmy się z tak zajadłym atakiem na pisarza, jak teraz w wypadku Jacka Komudy”. Gdybym był złośliwy, to bym w tym miejscu napisał, że szczególnie ostro atakowany był za PRL Ziemkiewicz, który publikował w jakiejś „czerwonej” gazecie, ale ponieważ złośliwy nie jestem, napisze jedynie: pierdolcie się, państwo pisarze i pisarki. Pierdolcie się ze swoją „gównofantastyką” będącą dla was kartą „wychodzisz wolny z więzienia”. Już od jakiegoś czasu, czytając tę prawicową odmianę fantastyki miałem wrażenie, że twórca chciał kogoś obrazić, ale obawiał się procesu, tak więc zdecydował się na napisanie opowiadania „fantastycznego”. Czemu? Bo jak się ktoś (słusznie) będzie przypierdalał, to zawsze może powiedzieć, że to tylko fantastyka, więc oso chozi?! Używanie określenia „pe**ł” może cię narazić na proces? Nic prostszego! Zostań pisarzem fantastą, wtedy będziesz mógł zajebać tym cała książkę i nikt ci nic nie zrobi. Rzecz jasna, mogą się pojawić krytycy, ale zawsze można powiedzieć, że po prostu czepiają się „literatury wolności”. Banda, kurwa, tłustych kotów, które narzekają na to, że są „atakowani” i wycierają sobie mordę ludźmi, którzy na serio mieli przejebane ze względu na cenzurę. Aczkolwiek powinniśmy być wdzięczni, bo przecież ta banda elitariuszy mogła porównać Komudę do Jewgienija Zamiatina, a jego homofobiczny wysryw do książki „My” tegoż Zamiatina.  


Jestem naprawdę szczerze ciekaw tego, jak zareagowaliby sygnatariusze „listu sfochowanych”, gdyby sami stali się bohaterami jakiegoś „opowiadania”  albo innej powieści. Gdyby, na ten przykład, ktoś stworzył dzieło, w którym okazało się, że (rzecz jasna, wymienieni z imion i nazwisk) autorzy, to pedofile, którzy polują na dzieci, zaś wydawnictwo, które ich zatrudnia, to tylko przykrywka dla organizacji pedofilskiej, która zajmuje się handlem dziećmi. Ciekawym, jaka byłaby reakcja autora cyklu o wiadomym inkwizytorze, gdyby ktoś napisał powieść, w której pojawiłaby się postać nosząca jego imię i nazwisko, będąca impotentem, zaś jedynym lekiem, który by tejże postaci pomagał na przypadłość, byłoby recytowanie własnych książek. A może opowiadanie o innym fantaście, który zajmuje się również, ekhm, publicystyką, który jest seryjnym gwałcicielem odurzającym swoje ofiary? Ciekawym, kurwa, jak szybko okazałoby się, że fantastyka to co prawda literatura wolności, ale pewnych świętości ruszać nie wolno? Ciekawym, jak szybko „panowie fantaści” zaczęliby się dobijać do swoich prawników i pytać, czy można kogoś pozwać za to, co zostało napisane.


Jednym z problemów związanych z polską fantastyką jest to, że przez bardzo długi czas praktycznie nikt nie reagował na to, co wydalają z siebie niektórzy pisarze. Ciężko wyczuć, czy gdyby Komuda napisał to swoje „opowiadanie” kilka lat wcześniej, to czy wywołałoby ono taki sam wkurw. Od pewnego czasu bowiem społeczna wrażliwość sporej części suwerena zrobiła się, no cóż, nieco bardziej wrażliwa. Komuda zaś ze swoim „opowiadaniem” wpisał się w nagonkę na mniejszości seksualne, którą prowadzi od jakiegoś czasu partia rządząca i reakcja na to jego dzieło jest efektem wkurwu, wywołanego przez tę nagonkę.


Dawno, dawno temu, w telewizorni mignął mi Ziemkiewicz, który powiedział był, że w sumie to trochę dziwne, że w ojczyźnie Stanisława Lema fantastyka jest traktowana po macoszemu i nie cieszy się zbyt dużą popularnością (niestety, nie jestem w stanie tego oźródłować, bo nawet nie wiem w którym programie telewizyjnym to widziałem). Domyślam się, że sam fakt małej popularności (o której za moment) nie przeszkadzał Ziemkiewiczowi tak bardzo, jak to, że jego proza fantastyczna nie przynosiła mu tak dużych dochodów, na jakie liczył (dlatego teraz produkuje fantastykę i nazywa ją „publicystyką”). Czy w Polsce fantastyka jest na serio tak mało czytana? Jak to powiedział bohater jednej z polskich komedii „nie wydaje mnie się”. Wystarczy popatrzeć na hype związany z „Grą o Tron”. Wcześniej był „Harry Potter”. W międzyczasie „Igrzyska Śmierci”. Nieco mniejszym, ale nadal sporym zainteresowaniem cieszy się teraz cykl „Expanse”, trochę ludzi oglądało „Modyfikowany węgiel”. Co łączy te wszystkie seriale, które powstały na podstawie książek? To, że są „zagraniczne”. Z polskich współczesnych pisarzy podobnego „fejmu” doczekał się Sapkowski (w tym miejscu wyobraźcie sobie dowcip o tym, że netflixowy serial „Wiedźmin” powstał na podstawie gry). Tak wiem, powstał serial na podstawie prozy Dukaja (który jest jednym z sygnatariuszy „listu sfochowanych”), ale jeżeli chodzi o hype, to jest zupełnie inna kategoria wagowa, niż w przypadku serialu „Wiedźmin”. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że o ile Stanisław Lem był bardzo rozpoznawalny „zagranico”, to nie miał szczęścia do ekranizacji swoich książek. Jak już wspomniałem (w swoim głośnym tekście [nadal bawi], który właśnie czytacie), problemem polskiej fantastyki nie jest to, że jest prawicowa, ale to, że najskuteczniej promowani są autorzy, którzy mają prawicowe poglądy (bądź też tworzą prawicową fantastykę). Ciekawe jest to, co napisał Gołkowski o „oczekiwaniach” suwerena. Wydaje mi się, że w pewnym sensie Gołkowski ma rację (albowiem Fabryka Słów wychowała sobie taki, a nie inny „target”), niemniej jednak jest to wina (bądź też zasługa, to zależy od tego, z jakiej perspektywy na to spojrzymy) samego wydawnictwa, które przez długi czas bawiło się w urawniłowkę, nie szukało innych czytelników i mościło się po prawej stronie.


Ponieważ pora już kończyć tę notkę, pomyślałem sobie, że czas na kilka uwag natury ogólnej, które będą wnioskami końcowymi. Primo, mnie naprawdę nie przeszkadza to, że w książkach czasem „widać” poglądy autora. Niemniej jednak jest spora (niczym Krater Chicxulub) różnica między tym, że czasem się tam komuś w książce wymsknie, a pierdoloną propagandą, którą serwują swoim czytelnikom ludzie pokroju Piekary i Grzędowicza. Secundo, mam świadomość tego, że czasem autorom bywa trudno (vide, Sapkowski, który stara się od dłuższego czasu wytłumaczyć prawackiej części fandomu, że Wiedźmin nie jest słowiański [na własne oczęta widziałem komentarze, w których stało, że co on się, kurwa, zna ten Sapkowski]). Tertio, chciałbym, żebyśmy się doczekali jakichś innych Lemów i Sapkowskich, którzy będą tak bardzo rozpoznawalni „zagranico”, bo to nam dobrze zrobi na fantastykę jako taką. Quatro, mam nadzieję, że zmiany, które się właśnie w społeczeństwie dokonują sprawią, że autorzy piszący prawicową fantastykę nie będą już najbardziej rozpoznawalnymi „fantastami” w Polsce. I tym optymistycznym akcentem zakończę powyższy tekst.


Źródła:

https://sjp.pwn.pl/mlodziezowe-slowo-roku/haslo/krindz-cringe;6477410.html

https://pl.wikipedia.org/wiki/Achaja_(powie%C5%9B%C4%87)

https://lubimyczytac.pl/ksiazka/4914305/toy-wars

https://lubimyczytac.pl/ksiazka/4895650/pulapka-tesli

https://pl.wikipedia.org/wiki/Pomnik_Cesarzowej_Achai

https://www.facebook.com/permalink.php?story_fbid=3852651074759065&id=100000426311307

https://lubimyczytac.pl/ksiazka/26237/cos-mocniejszego

https://lubimyczytac.pl/ksiazka/4355234/michnikowszczyzna

https://lubimyczytac.pl/cykl/3935/szubienicznik

https://lubimyczytac.pl/ksiazka/67347/rzeznik-z-nazaretu

https://lubimyczytac.pl/ksiazka/4940458/zaginiona

https://lubimyczytac.pl/ksiazka/3731516/konan-destylator

https://lubimyczytac.pl/ksiazka/4307/wieszac-kazdy-moze

https://lubimyczytac.pl/ksiazka/4540/homo-bimbrownikus

https://pl.wikipedia.org/wiki/Andrzej_Pilipiuk#Wybory_parlamentarne_w_2005

https://pl.wikipedia.org/wiki/Hel_3

https://www.wirtualnemedia.pl/artykul/nowa-fantastyka-opowiadanie-jacek-komuda-homoseksualisci-przeprosiny-i-zapowiada-numer-o-spolecznosci-lgbt

https://lubimyczytac.pl/cykl/1434/s-t-a-l-k-e-r

https://lubimyczytac.pl/cykl/9888/komornik

https://krytykapolityczna.pl/kultura/polska-fantastyka-prawica-mizoginia-neoliberalizm-dziaderstwo/

https://www.wirtualnemedia.pl/artykul/nowa-fantastyka-opowiadanie-jacek-komuda-homoseksualisci-przeprosiny-i-zapowiada-numer-o-spolecznosci-lgbt

https://www.spidersweb.pl/rozrywka/2020/07/09/jacek-komuda-nowa-fantastyka-nowy-napis-lgbt-homofobia/

https://kultura.gazeta.pl/kultura/7,114528,26186279,polscy-pisarze-wystosowali-list-otwarty-do-redakcji-nowej-fantastyki.html

https://lubimyczytac.pl/cykl/26943/wrzesien-1939

https://pl.wikipedia.org/wiki/Jewgienij_Zamiatin

https://pl.wikipedia.org/wiki/My_(powie%C5%9B%C4%87)




8 komentarzy:

  1. Ej, ale dlaczego w "dobrej" fantastyce nie ma ani jednej kobiety? :< To boli na wielu poziomach, bo mimo tego krytycznego tonu tekstu wpisuje się to w ten sam dyskurs pomijania kobiet...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No tu się zadziało tak, że pierwotne założenie było nieco inne. Otóż, planowałem sobie grillowanie wiadomych jegomościów, a na samym końcu miałem polecanki wrzucić. Ponieważ zaś się rozrosła notka, odpuściłem polecanki (i zostało jedynie to co było na wstępie). I w ten oto sposób, w tekście nie padło, na ten przykład, nazwisko Ewy Białołęckiej choć jej pisanie bardzo mi się podobało. Mea culpa.

      Usuń
    2. Przeczytanie kronik Białołęckiej za młodu to jedna z lepszych rzeczy jaka mi się przytrafiła w polskiej fantastyce. Nie mówiąc już o frajdzie, jaką sprawiało czytanie jej fików do HP :D
      Czytałam większość książek o których wspominasz, głównie za gówniarza. Straszne było dla mnie, jak cirka dwa lata temu wpadł mi w ręce "mój przyjaciel Kaligula" Dawno już tak nie kurwowałam w trakcie czytania, i nie dotrwałam do końca xD To w sumie miło sobie nawet uświadomić, że człowiek jednak trochę wyrósł z polandstronk.

      Usuń
  2. Nie wiem jakim cudem, ale polską prawicową fantastykę zawsze udawało mi się omijać szerokim łukiem. Może dlatego, że wolałem kompletne neverlandy, o Ziemię ocierające się wcale lub słabo. Miałem też uczulenie na zbyt prostackie odniesienia do seksu. W sumie cały mój kontakt z nurtem to wczesne kotołaki Lewandowskiego, gdzie polityką jeszcze po oczach za bardzo nie bił (albo nie pamiętam za dobrze). Jakoś tak udało mi się głębszy kontakt zasadniczo ograniczyć do bodajże Sapkowskiego, Borkowskiej, Brzezińskiej, Szostaka i to chyba tyle. Czyli autorów, którzy mieli jakieś poglądy polityczne, ale nie pchali ich na siłę łopatą i młotem udarowym.
    Z drugiej strony nie uniknąłem niestety fantastyki lewicowej/progresywnej, a tego na dłuższą metę też się czytać nie da. Sporo Andre Norton, ale nawet LeGuin jak wskakiwała na tego konika robiła się niestrawna. Nawet podobny problem wystąpił, postacie kobiece były takimi samymi androidami z krainy fantazji (mniejsza już o różnice w fantazjach) jak produkty inceli ziemkiewiczoidalnych.
    Może po prostu fantastyka do opisu palących problemów naszej współczesności się po prostu nie nadaje?

    OdpowiedzUsuń
  3. Oj, staczasz się Pikniku. Od pewnego czasu kolejna notka o niczym, wręcz szukanie prawactwa z lupą, żeby tylko coś wyskoczyło.
    Dla jasności - "nie jestem fanem prawactwa" to mało powiedzieć.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A można wiedzieć, od którego konkretnie momentu? Ciekawi mnie po prostu to, któraż to notka jako pierwsza zyskała sobie miano "notki o niczym" :)

      Usuń
  4. Dobry wpis, panie Piknik, jedno tylko tycie przypierdolonko techniczne z mojej strony: *osoby transpłciowe, od określenia "transseksualność" się odchodzi (bo się błędnie z seksem kojarzy a to nie o to chodzi)

    OdpowiedzUsuń
  5. Cykl "Achaja" i sequele jest o tyle żenujący iż autor (dorosły facet, ojciec dwojga dzieci) zniżył się do poziomu napalonego nastolatka. Na niezatapialna-armada.blogspot.com się sporo znęcali nad tym, w nad idiotyzmami w stylu "żyroskop z drewna i patyka" czy bezsensownym survivalu na pustyni i błędach logicznych w świecie przedstawionym.

    W jednym z tomów "Pomnika..." autor poszalał z przemocą zawierając opisy okrutnych tortur i kaźni na wojowniczkach (prute flaki, wbijanie na pal, brrrr...).

    P.S. "Zapach szkła" mimo słabych momentów jest dobrym zbiorem. W szczególności "Bomba Heisenberga" którą można odczytać jako parodie "Poland stronk".

    OdpowiedzUsuń