Żeby tradycji stało się zadość, w trakcie powstawania tej konkretnej ściany tekstu nie mogło się obyć bez „martyrologii piknikowej”. Otóż, z tą ścianą tekstu to było tak, że choć treść miałem mniej więcej ogarniętą w głowie, to jeżeli chodzi o sam tytuł (pierwotnie miała to być „brunatność naszego wieku”) i wstęp, to miałem klęskę urodzaju. Gdy doszedłem do momentu, w którym wstęp miał prawie dwie strony i składał się z wielu pomniejszych wstępów (ot, taka wstępcepcja), uznałem, że jednak trzeba to jakoś inaczej ogarnąć. Uwaga natury ogólnej. W tej ścianie tekstu będzie trochę źródeł, ale równie sporo będzie dowodów anegdotycznych.
Zacznę więc od tego, że jako milenialsi (chodzi mi o tę część, która wychowywała się w „najntisach”) dorobiliśmy się „generacyjnej” amnezji. Nie da się bowiem w inny sposób wytłumaczyć wyniku jednego z sondaży. W ramach tegoż sondażu Polaków zapytano o stosunek do samozwańczych „obrońców granic” i okazało się, że najwięcej zwolenników tychże przygranicznych spędów było w dwóch przedziałach 70+ oraz (werble) 30-49 lat. Niestety, nawet u źródeł (tak więc w Rzepie) nie wiadomo jak wysoki był ten słupek, bo akurat tego jednego kawałka sondażu tam nie pokazano na wykresie.
I ok, może bym się skłonił ku wytłumaczeniu pt.: dobra, ten sondaż zrobił IBRIS, a wszyscy wiemy jakie sondaże temu IBRISu wychodzą, ale niestety, znam zbyt wielu swoich rówieśników (i osób urodzonych „w okolicach” mojego rocznika), żeby łudzić się tym, że może tym razem IBRIS znowu był IBRISem. Aczkolwiek z lekka zastanawiające jest to, że w przedziale wiekowym 50-59 sondaż nie wychwycił literalnie żadnego („zdecydowanego”, bo umiarkowani się znaleźli) fana ROG.
Nieco przeformułujmy to, co napisałem powyżej. Skrajnie prawicowa organizacja doszła do wniosku, że na ten przykład zatrzymywanie randomowych aut i przeszukiwanie ich jest w sumie ok (jestem autentycznie ciekaw, czy takie osoby są już tak bardzo „przekonane”, że dałyby przeszukać swoje auto ROGowcom, czy też byliby oburzeni, bo przecież są biali, więc o co w ogóle chodzi). Dodajmy do tego wypowiedź Krzysztofa Bosaka, który na początku lipca (tak więc wtedy, gdy o ROG było najgłośniej) stwierdził, że jego zdaniem: „formacjom obywatelskim trzeba zacząć nadawać pewne uprawnienia”. Tłumacząc z Bosakowego na polski: chodziło o to, żeby to, czym zajmowały się te bojówki z granicy było zalegalizowane (i to na stałe).
Zanim zacznę się pastwić nad tą konkretną wypowiedzią, pozwolę sobie na długaśny trip down the memory lane w wykonaniu zadupianina, który doskonale pamięta to, jak wyglądała w Polsce końcówka lat 90-tych (i początek XXI wieku). A wyglądała bardzo kiepsko, nawet jeżeli weźmiemy pod rozwagę oficjalne statystyki (które to, jak zaraz spróbuję wykazać, można sobie wsadzić w dupę).
Generalnie z tymi najntisami to było tak, że jak ktoś wtedy sobie żył i dorastał, to dla takiej osoby to, co się wtedy działo, było normą (co w sumie nie powinno dziwić, bo nie dało się tego porównać do „innych czasów”). Mnie trochę (w sumie to całkiem długie trochę) czasu zajęło zanim zrozumiałem, że jeżeli miałbym podsumować jednym słowem te nieszczęsne lata 90, to tym słowem byłaby „przemoc”, której było od cholery.
W ramach ciekawostki mogę wspomnieć o tym, że gdy w 2011 TVN Uwaga pochyliła się nad moim rodzinnymi miastem i wyprodukowała odcinek pt. „Tarnobrzeg, miasto młodocianych bandziorów”, trochę mnie uwierała stronniczość tego materiału. Zachęcam was do zapoznania się z nim (link w źródłach będzie), żebyście w pełni mogli docenić to, jak bardzo można się starać, żeby przestraszyć odbiorcę. Aczkolwiek materiał miał również sporą wartość informacyjną, bo można się było z niego dowiedzieć między innymi tego, że jeżeli chodzi o monitoring w TBG, to on działa tylko teoretycznie (wypowiadał się na ten temat rzecznik komendy wojewódzkiej policji w Rzeszowie). Pamiętam też wątek humorystyczny. Ówczesny prezydent (Norbert Mastalerz) bodajże na swoim blogu żalił się, że on się produkował przez prawie godzinę w rozmowie z ludkami z TVN, a ostatecznie nic z tego się nie znalazło w materiale (co w sumie nie było takie dziwne, bo pan prezydent miał tendencję do lania wody i mówienia nie na temat). Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że punktem wyjścia dla tego programu było pobicie (ze skutkiem śmiertelnym), a resztę sobie do tego już dorobiono.
No dobrze, ale to był 2011, a my przecież o najntisach mieliśmy i o przemocy. Pozwolę sobie opisać kilka sytuacji (selekcja będzie ostra, bo gdybym chciał to opisać szczegółowo [i mowa tu o sytuacjach, których byłem świadkiem, tak więc nie powtarzam wam tu plotek), to byłaby z tego spora książka, którą zapewne uznano by za jakieś SF.
Chodziłem sobie do SP nr 10 w Tarnobrzegu. Szkoła była dość spora, co za tym idzie, było w niej sporo dzieciaków (o ile dobrze pamiętam mieliśmy 8 albo 9 klas na roczniku, a w każdej klasie było 30+ dzieciaków). Jak się pewnie domyślacie, nie wszystkie dzieciaki były grzeczne.
Mieliśmy na roczniku Zygmunta. Zygmunt był typem człowieka, od którego można było dostać w pysk za to, że się obok niego stało i prawie wszyscy się go obawiali. Już nawet nie chodziło o to, że był duży (aczkolwiek był masywniejszy od przeciętnego przedstawiciela swojego rocznika), ale o to, że potrafił się „odpalić” dosłownie w ułamku sekundy. Żadnego trashtalku, żadnego straszenia, po prostu się odpalał i zaczynał tłuc kogo akurat tam rachunek prawdopodobieństwa postawił obok niego. Nie wiem, co się teraz dzieje z Zygmuntem, ale jakieś 10 lat temu wylądował w pierdlu za alimenty (aczkolwiek najprawdopodobniej nie był to jego pierwszy pobyt w tym przybytku odosobnienia). Czy Zygmunt miał jakiekolwiek problemy w szkole z racji swojego zachowania? A gdzie tam.
Mieliśmy i to w klasie Łukasza. Łukasz co prawda nie był duży, ale miał kolegów, którzy byli sporo starsi i sporo silniejsi. Łukasz dokładnie wiedział, kogo może pobić, a kogo nie (bo np. ten ma jeszcze większych znajomych). W przypadku Łukasza szkoła się zorientowała, że coś jest nie tak, ale najwyższym wymiarem kary za jego zachowanie było wysłanie go do innej klasy. Łukasz był potem stałym bywalcem zakładów karnych.
To „zesłanie” Łukasza było o tyle ciekawe, że już wcześniej wrzucono go do klasy, w której zebrano dzieciaki „z problemami”. Bo wiecie, zamiast się nimi zająć i spróbować im jakoś pomóc, po prostu zebrano je do kupy w jednym miejscu. Dla równowagi wrzucono tam trochę „normalsów”. Jednego takiego normalsa sobie Łukasz bardzo upodobał i go gnębił. Gdy rodzice tegoż normalsa zwrócili się do wychowawczyni, żeby jakoś tę kwestię ogarnęła i żeby zrobiła to w miarę dyskretnie (żeby ich pociecha nie miała większych problemów), wychowawczyni zrobiła to tak dyskretnie, że poruszyła tę kwestię przy całej klasie (i dlatego się o tym w ogóle dowiedziałem). Ów „normals” miał tyle szczęścia, że wychowawczyni nie powiedziała o tym, że dowiedziała się o całej sprawie od rodziców normalsa (co za tym idzie, Łukasz znalazł sobie potem innego normalsa do gnębienia, tak na wszelki wypadek).
Mieliśmy w szkole Tomka (starszy ode mnie, ale nie pamiętam o ile, bo zdarzyło mu się zimować w klasie i nie kojarzę czy tylko raz). Z Tomkiem nie wszystko było w porządku i też bardzo lubił bić dzieciaki. Fartownie, Tomek nieczęsto chodził do szkoły, tak więc zbyt wielu okazji nie miał do bicia.
Mieliśmy w szkole innego Zygmunta, który miał rodzeństwo. Zygmunt pochodził z patologicznej rodziny i to był już rodzaj patologii, który można było zobaczyć w pierwszym sezonie „Peacemakera”. Otóż, ojciec Zygmunta zachęcał swoich synów do tego, żeby się bili w domu. Z tym Zygmuntem i jego rodzeństwem było o tyle bezpiecznie, że w przeciwieństwie do wyżej wymienionych, nie bili przypadkowych ludzi.
Ale to robiły dzieciaki z mojej klasy, Patryk, Mariusz i wcześniej wzmiankowany Łukasz. Otóż, to trio pobiło kiedyś młodszego od nas dzieciaka. Czemu? Tego nie wiem, a oni sami nie byli w stanie podać powodu, gdy byli za to rugani przez wychowawczynię. Była to jedna z niewielu sytuacji, w której rodzice ofiary zareagowali i szkoła musiała w jakiś sposób do tego odnieść. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że „reakcja” wyglądała tak, że dostali uwagi i nawet im nie obniżono zachowania.
W tej naszej szkole to było tak ciekawie, że gdy rówieśnicy zamknęli kolegę w szafce i zostawili go tam na całą lekcję, to nauczycielka prowadząca tę lekcję, nie zwróciła uwagi na to, że uczeń, który wcześniej był obecny na zajęciach, teraz nagle się zdematerializował, a pod salą leży jego plecak.
O tym, że „za szkołą” dochodziło do w miarę regularnych mordobić, wspominać chyba nie trzeba, bo to raczej oczywista oczywistość.
A teraz zadajcie sobie pytanie: co byście zrobili, gdyby do tego rodzaju sytuacji dochodziło w szkole, do której uczęszczają wasze pociechy? Ja tam wiem, że swoją pociechę bym z takiej szkoły zabrał w cholerę tak szybko, jak tylko byłoby to możliwe. Prawda jest bowiem taka, że wszystkie z opisanych przeze mnie sytuacji powinny były się „skończyć” na bagietach. Jedną rzecz tu doprecyzuję. Gdy napisałem o „pobiciach” to nie miałem na myśli sytuacji, w której ktoś kogoś uderzył i wszyscy się potem rozeszli do swoich zajęć. Ja mam na myśli pobicia, które zostawiały widoczne ślady (które to ślady pedagodzy, ale też niektórzy rodzice mieli w dupie).
Można by było w tym momencie napisać „takie to były czasy” i w sumie byłoby w tym dużo racji, bo nawet wtedy, gdy rodzic reagował na to, że dzieje się coś złego, szkoła praktycznie nic z tą wiedzą nie robiła. A przepraszam, w trosce o nasze bezpieczeństwo od bodajże 5 klasy musieliśmy chodzić po szkole z identyfikatorami. Czy przełożyło się to na cokolwiek? Chyba nie muszę na to pytanie odpowiadać. Jeżeli więc nikt na to nie reagował, to trudno mieć pretensje do dzieciaków, że takie zachowania traktowały jak normę.
Tak nawiasem mówiąc, dopiero po napisaniu powyższego przypomniało mi się, że równie wesoło było w zerówce. Jeżeli chodzi o moją grupę, to z tego, co pamiętam mieliśmy: jeden rozwalony nos, jedno podbite oko i jedną rozbitą głowę (skończyło się na guzie zwykłym). Absolutnie nikt się tym nie przejął i nikt nie poniósł konsekwencji żadnych.
Ja bym nie chciał być źle zrozumiany. Doskonale sobie zdaję sprawę z tego, że przemoc się nie skończyła na początku XXI wieku. Do tego rodzaju „zjawisk” (nie wiem, czy to odpowiednie określenie, ale żadne inne mi do łba nie przychodzi lepsze) nadal dochodzi w szkołach. Tyle, że nawet jeżeli, to na mniejszą skalę. Poza tym teraz tego rodzaju sytuacje nie są już w szkołach uznawane za normę. Zapewne znajdą się jakieś wyjątki, ale wtedy wyjątkiem byłaby sytuacja, w której pedagog zareagowałby na przemocową sytuację w sposób inny niż „podajcie sobie rękę na zgodę”, albo opieprzył obu uczniów, bo może i jeden skakał po drugim, ale obaj brali udział w bójce, więc obaj byli tak samo winni. Owszem, wtedy na ten przykład, nie było czegoś takiego jak cyber-bullying, z którym dzisiaj szkoła radzi sobie tak dobrze, jak wtedy ze „zwykłą” przemocą, ale to już jest insza inszość.
Ktoś mógłby w tym momencie powiedzieć, no elo, może po prostu miałeś pecha, mordo, i trafiłeś do takiej, a nie innej szkoły. I w sumie nie mógłbym z takim argumentem dyskutować, bo nie wiem jak to wyglądało w innych szkołach (z przyczyn oczywistych). Natomiast wiem, jak to wyglądało „na zewnątrz” szkoły. Bo jak się już poszło do liceum i zaczęło się więcej czasu spędzać „na zewnętrzu” (bo człowiek starszy, to już się zapuszczał w dalsze rejony miasta), to się okazało, że chyba jednak ta moja szkoła nie była wyjątkowa. Aczkolwiek może inaczej to ujmę: jeżeli moja szkoła była wyjątkowa, to najwyraźniej część młodzieży zmaterializowała się w Tarnobrzegu w wieku, że tak to ujmę „szkoło-średnim”.
UWAGA! Artykuł sponsorowany przez Suwerena!
https://patronite.pl/Piknik-na-skraju-g%C5%82upoty
Taka jedna uwaga. Ja co prawda nie poświęcałem zbyt wiele czasu nauce i lubiłem się włóczyć z ziomeczkami. Obstawiam, że jeżeli ktoś pędził bardziej książkowo-domowy żywot, to zapewne miał inne doświadczenia, bo taki tryb życia oznaczał mniej interakcji „wieczornych”, a to oznaczało mniejsze ryzyko zetknięcia się z „normalnością”. W ramach tego włóczenia się po mieście człowiek bardzo szybko uczył się tego, jakich ulic, miejsc i osób należy unikać. Można powiedzieć, że mieliśmy u siebie takie mikro „no-go zone”. No wiecie, takie miejsca, w które policja się nie zapuszczała, aczkolwiek z tą policją było tak, że czasem nawet jak się gdzieś zapuszczała, to z interwencjami było różnie.
Wyobraźcie sobie taką sytuację. Siedzimy sobie z ziomeczkami na „Czerwonym” (czyli na głównym rynku tarnobrzeskim). Po przeciwnej stronie placu jakaś grupka siedzi sobie grzecznie na ławce i raczy się alkoholem. Podjeżdża pod tę ławkę wóz policyjny, z którego zaczynają wychodzić bagiety (no bo przecież picie w miejscu publicznym). I w tymże właśnie momencie z sąsiednich ławek wstaje spora liczba młodzieży i zaczyna się kierować w stronę „spożywających” i wozu policyjnego. Policjanci najwyraźniej otrzymali wtedy jakieś wezwanie pilne, bo bardzo szybko wsiedli do auta i się oddalili (rzecz jasna, nie zdążywszy nikogo wylegitymować).
Dość powiedzieć, że w ciągu czterech lat intensywnego włóczenia się po mieście i oglądania różnych patologicznych zachowań, tylko raz widziałem policyjną interwencję, dwóch osiedlowych kafarów, którzy ewidentnie byli pod wpływem, zostało „zawiniętych” przez bagiety. Gwoli ścisłości, policjanci potraktowali ich bardzo ulgowo, jeżeli wziąć pod rozwagę to, że kafary się z nimi dość intensywnie szarpali i paru z policjantów (było ich sporo) oberwało w trakcie interwencji.
Wydaje mi się, że najlepiej moją opinię na temat najntisów odda taka anegdata. Zanim ją opiszę, podkreślę, że ja się generalnie zadawałem z taką samą jak ja młodzieżą. Taką, która co prawda niespecjalnie przepadała za nauką, ale daleko jej było do jakichś przemocowych środowisk (takich ludzi też się znało, bo trzeba ich było znać, ale to nie było moje bezpośrednie otoczenie). Któregoś pięknego dnia, jeden z moich znajomych postanowił sobie ze mnie pożartować i poprosił jeszcze innego znajomego, żeby ten tyrknął do mnie na numer domowy i zmienionym głosem zaczął mi wygrażać. Niespecjalnie się tym przejąłem (no bo to jednak lata 90 były), ale opowiedziałem o tym ziomeczkom, z którymi się byłem akurat włóczyłem. Po tym, jak wyżej wymienione włóczenie się skończyło, ziomeczki mnie odprowadziły pod klatkę i dwóch z nich zaproponowało, żebym poczekał, a oni wejdą do środka i zobaczą, czy tam się ktoś nie czai na mnie, bo trochę głupio by było, jakbym nożem oberwał pod własnym domem. Jak powiedzieli tak zrobili. No i oczywiście, że nikt tam się na mnie nie czaił (kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że ten inny kolega, który sobie mnie „sprankował” przyznał się po paru dniach [ale nie dlatego się przestaliśmy kolegować]), niemniej jednak owe ziomeczki (zwykli licealiści) uznali, że lepiej takie rzeczy sprawdzić.
Przyznam szczerze, że nie zastanawiałem się nigdy nad tym, czy to wszystko wyglądało na moim zadupiu tak, jak wyglądało dlatego, że, no cóż, było to zadupie. Nie zastanawiałem się nad tym dlatego, że gdy wyjechałem na studia do Większego Ośrodka (którym był Kraków), to tam wyglądało to momentami znacznie gorzej, a poza tym, z rozmów ze współstudentami wywnioskowałem, że pod tym względem moje zadupie nie było w najmniejszym stopniu wyjątkowe. Jednakowoż, nawet gdyby tak było. Nawet gdyby ten nieszczęsny Tarnobrzeg był z niewiadomych przyczyn jakąś „strefą wojny”, w której działy się te „wyjątkowe rzeczy”, to jednak należy pamiętać o tym, że była to „normalna” przemoc, (Kolejne zdanie najlepiej by było przeczytać głosem Galadrieli z pierwszej filmowej trylogii LOTR): „ale oprócz tej normalnej przemocy był jeszcze inny jej rodzaj.”. Tenże rodzaj przemocy był obecny w całej Polsce i z tego, co mi wiadomo, w wielu miejscach wyglądało to bez porównania gorzej, niż na moim rodzinnym zadupiu.
Zapewne wszyscy się domyśliliście, że chodzi o skinheadów. Śmiem twierdzić, że była to najbardziej patologiczna subkultura. Gwoli ścisłości, mieliśmy „szalikowców”, ale przynajmniej u nas z szalikowcami było tak, że oni ograniczali się do lania się po pyskach z innymi szalikowcami, a „zwykłych” ludzi bardzo rzadko ruszali (mowa tu o „najntisach” rzecz jasna, bo potem się to pozmieniało). Wiem, że w innych miejscach wyglądało to zupełnie inaczej. Tak samo, jak inaczej było w przypadku relacji na linii szalikowcy-skini. U nas miłości między tymi dwiema subkulturami nie było. Dopiero w trakcie nagrywania podkastowego odcinka o Rafale Wosiu, dowiedziałem się, że być może moje rodzinne miasto było pod tym względem wyjątkowe, bo w innych miejscach neonazizm był wśród szalikowców/kiboli powszechny.
Kolejna różnica między ówczesnymi kibolami, a skinami polegała na tym, że ci pierwsi wiedzieli co robią i nie udawali, że chodzi w tym o coś innego, niż lanie się po pyskach z innymi kibolami. Ze skinami zaś było tak, że oni to wszystko, w swej opinii, robili „dla ojczyzny”. Jeżeli ktoś się wychowywał w latach 90 (i w pierwszej dekadzie XXI wieku), to takiej osobie skinheadów przedstawiać nie trzeba. Jeżeli natomiast ktoś wychowywał się później, to pozwolę sobie na zacytowanie fragmentu „brunatnej księgi” Stowarzyszenia Nigdy Więcej: (Czerwiec 2000): „SANDOMIERZ. 16 czerwca dwóch nazi-skinów napadło 16-letnią uczennicę Liceum Katolickiego. Najpierw obrzucili ją kamieniami, a następnie pobili przy użyciu metalowego łańcucha. Powodem agresji były rasistowskie poglądy bandytów, dziewczyna była Mulatką.” Nawiasem mówiąc, tą konkretną sytuację z SND pamiętałem. Próbowałem wyszukać jakieś info na ten temat, ale to jest jedyny „ślad” po tym zdarzeniu. W ogóle to polecam brunatną księgę w całości, aczkolwiek zastrzegam, że to tylko dla ludzi o mocnych nerwach.
Gwoli ścisłości, to nie jest tak, że od skinów można było oberwać za niewłaściwy ich zdaniem kolor skóry. Nic z tych rzeczy. Można było od nich dostać po gębie za to, że się miało np. długie włosy (czasem przy okazji te włosy obcinali [ciekaw jestem, czy byli świadomi tego, że zachowywali się jak Milicja Obywatelska w czasach PRLu]). Można było oberwać za „szatańską koszulkę” i tu mogę służyć dowodem anegdotycznym, bo mało brakło, a sam bym dostał łomot za koszulkę Samaela. Żeby to chociaż było „Ceremony of Opposites”, ale to był „Eternal”. No ale, jak czwórka skinów szukała usprawiedliwienia do tego, żeby se kogoś pobić, to nawet absolutnie nijaka koszulka mogła wystarczyć. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że ostatecznie nic mi się nie stało, bo ulica, na której mieszkałem (rzecz jasna, odpytano mnie z tego „skąd jestem, bo na pewno nie z Tarnobrzega”) była w okolicy znana z, no cóż, „patriotyzmu lokalnego” i o „swoich” się tam dbało, nawet o tych, za którymi się na co dzień nie przepadało. No i wiecie, czym innym jest obicie (w kilku) jakiegoś randomowego typa, a czym innym obicie tego typa i ryzykowanie tym, że ktoś się o niego upomni, no ale to dygresja.
Z przemocą skinheadów było tak, jak z tą „normalną”. Wszyscy o tym wiedzieli, ale nikt z tym nic nie robił. Co było o tyle absurdalne, że ta sama policja, która miała w dupie to, co robili skini, organizowała w szkołach średnich spotkania z młodzieżą i przestrzegała ich przed skinheadami. A wiem o tym stąd, że byłem na takim spotkaniu i dowiedziałem się z niego tyle, że pan policjant na temat łysych wie mniej ode mnie. Być może ta niemoc policji związana była z tym, że jeden ze skinheadów był synem miejskiego notabla.
No ale, nic co dobre (dla skinów), nie trwa wiecznie. Problemy łysych zaczęły się już po tym, jak wyjechałem sobie studiować, tak więc znałem to tylko z opowieści. Wiecie, przez wiele lat było tak, że łysi terroryzowali to nasze miasto (w Sandomierzu było pod tym względem znacznie gorzej, o czym za moment). Wiedzieli kogo można było bezkarnie pobić, a na kogo (np. na jakie osiedla/ulice) trzeba było uważać. Nie słyszałem o tym, żeby którykolwiek z nich miał jakieś problemy natury prawnej (a należały im się one od dłuższego czasu). W teorii, pobity przez skinheadów mógł się zgłosić na policję (po wcześniejszym zrobieniu obdukcji), ale w praktyce, wszyscy się tego bali. No bo ok, nawet jeżeli policja zawinie takiego Witka z Grześkiem, to ten Witek i Grzesiek mają kolegów, którzy będą wiedzieli, co się stało i przez kogo to się stało.
Tego rodzaju bezkarność jest w stanie człowiekowi przemeblować łeb i tak to właśnie było z miejscowymi skinami. W tym miejscu pora na kolejną dygresję. Wielokrotnie zdarzało mi się, że w trakcie opisywania jakichś zdarzeń (choćby i sprzed lat), spływało na mnie olśnienie. Nie inaczej było w tym przypadku, ale nie uprzedzajmy faktów. Nie pamiętam już, który to był rok, ale pewnie okolice 2001/2002. W ramach doinformowywania się o tym, co się dzieje w moim rodzinnym mieście dowiedziałem się, że paru skinów (w tym syn wcześniej wzmiankowanego notabla) właśnie się przed sądem tłumaczy z pobicia.
Mo ją pierwszą reakcją było: ale że jak? Okazało się, że grupka skinów urządziła sobie w mieście polowanie na ludzi. Kluczowe było dla nich to, że ktoś „wyglądał jak Żyd”. No i tym razem traf chciał, że ofiary zgłosiły całą sprawę na policję, a ta się tym przejęła. Z dość dobrze poinformowanych źródeł dowiedziałem się, że niebagatelną rolę w całej sprawie odegrał notabl, który usiłował pomóc synowi i odniosło to skutek odwrotny do zamierzonego. Potem następni łysi zaczęli mieć problemy i część z nich uciekła za granicę w oczekiwaniu na przedawnienia (co im się udało).
Przez dość długi czas nie byłem w stanie zrozumieć, czemu się to wszystko skinom posypało praktycznie w jednym momencie i olśniło mnie dopiero, jak pisałem powyższy fragment Ściany Tekstu. Przyczyną, dla której wszystko się pozmieniało, była moim zdaniem reforma administracyjna. Do momentu, w którym TBG było województwem, można było pewnie sporo spraw zamiatać pod dywan, bo wystarczyło znać miejscowych policjmajstrów. Potem się to pokomplikowało, bo po pierwsze, część policjantów się rozjechała po wojewódzkich komendach (Rzeszów i Kielce to były główne kierunki), a po drugie, cóż z tego, że się znało miejscowych, skoro na ręce im patrzyli ci z Wojewódzkiej Komendy. Przed reformą zapewne pan notabl dałby radę wyratować swoją pociechę, ale po reformie próba ingerowania w śledztwo mogła już kogoś w Rzeszowie zdenerwować i tak się pewnie stało.
W ramach ciekawostki mogę dodać, że w sąsiednim Sandomierzu skinheadzi byli o wiele bardziej rozbestwieni, czemu przysłużyła się też tamtejsza policja, której to policji zachowanie było, no cóż, zjawiskowe. Nawiasem mówiąc, to jest jedna z niewielu historii, które udało mi się zweryfikować „internetowo”. Dawno, dawno temu słyszałem o tym, jak to w Sandomierzu skini pobili komendanta policji w cywilu i „potem się za nich policja wzięła”. Zdarzyło mi się o tym napisać, bo nie miałem powodu do tego, żeby wątpić w wiarygodność osób, które mi to opowiadały. Okazało się, że była to częściowa prawda. Za moment zacytuję fragment artykułu z Polityki (uprzedzam, to co zaraz przeczytacie jest tak głupie, że ciężko w to uwierzyć), ale najpierw tło sytuacyjne. Zaczęło się od tego, że jeden z nauczycieli miejscowych napisał do rady miasta, że w mieście jest problem ze skinami.
Po pierwsze, rada miasta go olała. Po drugie, komendant policji był łaskaw powiedzieć: „Jeżeli pan Godyń uważa, że sandomierską młodzież dotknęła nazistowska zaraza, to jako nauczyciel powinien zająć się jej wychowaniem”, a po trzecie, nauczycielowi przybito do drzwi szubieniczną pętlę, namalowano gwiazdę Dawida i zostawiono mu anonim na wycieraczce. Gdy żona nauczyciela poszła z tym na policje, to ją dyżurny poinformował, że jak się zadziera z chuliganami, to trzeba sobie potem jakoś radzić, a komendant powiedział: „Ten nauczyciel mieszka w niebezpiecznej okolicy. Może powinien się przeprowadzić?”. Niestety, nie da się w tym momencie zatrzymać karuzeli śmiechu, bo to było tak, że komendant się tymi mądrościami dzielił ze społecznością już po tym, jak został obity przez skinheadów (zapnijcie pasy, bo będzie trzęsło):
„Ale sam komendant też chyba trafił z mieszkaniem nie najlepiej. Niecały rok temu został wieczorem pobity przez grupę łysych. – Szedłem z psem na spacer i zwróciłem im uwagę, że są za głośni. Nie wiedzieli, kim jestem, byłem w cywilu – opowiada. Kiedy już leżał na ziemi i zanosiło się na najgorsze, krzyknął, że jest komendantem. Poskutkowało, oprawcy uciekli. Sąd potraktował ich łagodnie, prowodyr dostał wyrok w zawieszeniu. Komendant tłumaczy, że gdyby był w mundurze, nikt by go nie tknął. Chłopaki się po prostu pomylili.” (Artykuł z czerwca 2004).
Czy z tego wynika, że policjant nie ma pretensji do skinów, bo pobili go tylko dlatego, że był w cywilu? Owszem. Czy z tego wynika, że gdyby skini się „nie pomylili” i obili jakiegoś cywila, to komendant by jakoś specjalnie nie narzekał? No ba. Zapewne podpowiedziałby takiej osobie, żeby się przeprowadziła albo zwalił winę na nauczycieli.
Do tej ciekawostki dołożę kolejną warstwę z artykułu z GW z 2005. Otóż, sandomierscy skini przyciągnęli uwagę posła PiS, Przemysława Gosiewskiego (zginął w Smoleńsku w 2010): „Sprawa stała się głośna po tym, jak poseł PiS Przemysław Gosiewski złożył do Prokuratury Okręgowej w Kielcach doniesienie o terroryzowaniu Sandomierza przez faszystowskie grupy. Śledztwo w tej sprawie zostało umorzone we wrześniu ubiegłego roku. - Miejscowa policja i prokuratura zbagatelizowały sprawę. O wszystkim poinformowałem Biuro Skarg, Wniosków i Lustracji Prokuratury Krajowej w Warszawie - mówi Gosiewski.”. Gdyby tę wypowiedź przeczytał Robert Bąkiewicz, byłoby mu tak po ludzku przykro.
Natomiast chyba najbardziej spektakularny kejs tego, jak bardzo policji/etc. nie chciało się zajmować skinami „do czasu”, opisał Kącki (tak, wiem, Kącki, to Kącki) w książce „Białystok. Biała siła, czarna pamięć”. Otóż, tam tolerowano skinów tak długo, że na ten przykład, grozili agentowi ABW, podpalali mieszkania/etc. Gdyby nie to, że jedna z ofiar poszła do mediów, to pewnie nie doczekalibyśmy się wiekopomnego „idziemy po was” w wykonaniu Bartłomieja Sienkiewicza (z którego to „idziemy po was” ostatecznie niewiele wynikło).
Wartym odnotowania jest ten szczegół, że nawet w tych zamierzchłych czasach, w których przemocy było tak dużo dookoła, że traktowaliśmy ją jak normę – nikt nie miał najmniejszych wątpliwości w kwestii tego, że skinheadzi byli skrajnie patologiczną subkulturą ze względu na swoje skrajnie brutalne zachowanie.
Do tej układanki musimy dołożyć kolejny element. Gdyby bowiem było tak, że ci skini się po prostu zbierali w watahy i w ramach tegoż zbierania się od czasu do czasu tłukli ludzi (czasem, jak to powiedział skopany przez skinów pan komendant, chłopaki się mylili i bili nie tych, co trzeba), to można by uznać, że ok, to była skrajna patologia, ale to wszystko umarło śmiercią naturalną, bo skinów teraz jest bardzo niewielu, tak więc nie stanowią zagrożenia, prawda?
Jak to powiedziała postać z mojego ulubionego filmu „Smoleńsk”: „to nie jest proste, a nawet wręcz przeciwnie”. Skinów jako takich już praktycznie nie ma, ale problem polegał na tym, że z tego wcale nie wynika, że te „watahy” umarły śmiercią naturalną. Tak się bowiem składa, że skini, cóż za przypadek, często i gęsto należeli do takiej organizacji jak Młodzież Wszechpolska. Z czego nawet śmieszkował swego czasu Winnicki. No bo wiecie, może i tam w tej MW hejlowali, ale (werble) robili to (a jakże) IRONICZNIE, bo ich utożsamiano z nazistami/etc. Niestety, zachował się jedynie kawałek tego wywiadu (na RzePie prawdopodobnie jest w jakimś archiwum).
Winnicki tego wywiadu udzielał w 2017, więc pewnie zapomniał, jak to w 2006 wybuchł skandal, gdy: „W mediach pojawił się film z imprezy zorganizowanej przez młodych ludzi, którzy bawili się na tle zawieszonych obok siebie flag: polskiej i nazistowskiej oraz palili pochodnie w kształcie swastyki. Podnosili ręce w faszystowskim pozdrowieniu "S*eg h*il"” (wygwiazdkowanie moje, żeby nie drażnić J.E. Algorytmu na FB)”. Impreza się odbyła w 2004, więc kto by to tam panie pamiętał.
Nie mam pojęcia, jaki odsetek MW stanowili skinheadzi, ale śmiem twierdzić, że raczej znaczny, bo o ile w Dużych Ośrodkach pewnie dałoby się znaleźć jakichś młodych „krawaciarzy”, to na zadupiach wyglądało to inaczej i brano wszystkich, jak leci. O czym mogłem się przekonać, gdy do MW chciał dołączyć mój kolega Krzysztof, mieszający w bloku obok. Kiedyś sobie siedliśmy wieczorem na ławce i kolega Krzysztof (który, eufemizując, orłem intelektu nie był), zaczął mi opowiadać o tym, czego dowiedział się na spotkaniu MW. W telegraficznym skrócie były to teorie spiskowe dotyczące Żydów. Gdyby nie kontekst, całkiem zabawne byłoby to, że traf chciał, że identyczne mądrości słyszałem już nieco wcześniej. Nie chciałbym być źle zrozumiany, gdy napisałem, że to było identyczne, bo było to identyczne (czasami posiadanie dobrej pamięci ma swoje plusy).
Zanim sytuacja zrobi się nerwowa i ktoś sobie pomyśli, słodki jeżu, Piknik był w Młodzieży Wszechpolskiej, pozwolę sobie całą te sytuację wytłumaczyć. Ja te wszystkie rzeczy słyszałem wcześniej, na lekcji religii. Najwyraźniej sianie antysemickich teorii spiskowych wpisywało się w nauczanie religii w SP10 w roku szkolnym 1995/1996. Wtedy to bowiem odbyły się wybory prezydenckie i ksiądz prowadzący z nami zajęcia tłumaczył nam, żebyśmy przekonywali rodziców, żeby nie głosowali na Kwaśniewskiego, bo Kwaśniewski to wiadomo kto, a jego prawdziwe nazwisko brzmi „Schtolzmann”. Gdy jedna z koleżanek zapytała księdza o to, co ma przeciwko Żydom, ksiądz zrobił nam wykład, z którego dowiedziałem się tego, czego kolega Krzysztof dowiedział się na spotkaniu Młodzieży Wszechpolskiej. Ale pamiętajcie, wypiszcie dzieci z edukacji zdrowotnej, bo tam będzie demoralizacja i nie wiadomo czego tam będą te dzieci uczyć (tak, wiem, w części szkół uprawiane jest kreatywne układanie planu lekcji, tak żeby przypadkiem zbyt dużo dzieciaków na EZ nie poszło), a możecie się tego dowiedzieć między innymi od Krzysztofa Bosaka, który był prezesem Młodzieży Wszechpolskiej.
Nie chciałbym być źle zrozumiany. Ja tu wcale nie próbuję sugerować, że Krzysztof Bosak był skinheadem (no bo litości). On po prostu szefował organizacji, która z chęcią przyjmowała skrajnie przemocowych dzbanów, których ponadprzeciętna liczba była bez pamięci zakochana w spuściźnie po pewnym austriackim akwareliście.
Bagatelizowana przez byłego prezesa MW, Roberta Winnickiego, kwestia skinów w MW jest moim zdaniem bardzo istotna. Bo to nie było tak, że Młodzież Wszechpolska nie wiedziała kogo przyjmuje w swoje szeregi. No chyba, że łysy typ w glanach, flyersie i z jakimiś „celtyckimi” naszywkami komuś się z niczym nie kojarzy (o tym też jeszcze będzie, nieco później), ale to chyba raczej mało prawdopodobny scenariusz. Młodzież Wszechpolska to nie był jakiś klub dyskusyjny (choć dziś Bosak, Winnicki i inni bardzo starają się narzucić taką, a nie inną narrację). To była skrajnie prawicowa organizacja, która chciała walczyć z „wrogami”. A żeby z nimi walczyć (przecież nie za pomocą debat oksfordzkich), rekrutowała „mięśnie”, które były jej do tej walki potrzebne.
Ponieważ Krzysztof Bosak jest zwolennikiem „Zdrowego Rozsądku”, to popatrzmy na działania MW przez pryzmat tegoż. Załóżmy, że to normalna organizacja polityczna, która chce normalnymi metodami (czyli za pomocą wyborów) przejąć władze w kraju. Po co im byli ci skinheadzi (czyli „mięśnie”)? Do zbierania podpisów i rozdawania ulotek wyborczych? A może chcieli ich wysyłać do mediów, żeby dyskutowali z politykami? Winnicki i jemu podobni starali się nas przekonać do tego, że skinów tam przyjmowano niejako przez przypadek. Innymi słowy, że dawano im szanse i przyjmowano do MW pomimo tego, że to były przeważnie bardzo brutalne osoby, mające spore problemy z kontrolowaniem agresji. Tyle, że to nie jest prawda. Tych ludzi przyjmowano tam właśnie dlatego, że byli brutalni. Bo MW nigdy nie było „normalną” organizacją polityczną tylko taką, dla której uliczna przemoc była naturalną metodą prowadzenia walki politycznej.
Co ciekawe, w momencie, w którym MW zaczynała się przeobrażać wizerunkowo (z organizacji zrzeszającej [jest to bardzo adekwatne określenie] skinheadów, w organizację, w której udzielają się Młodzi Wykształceni z Różnych Ośrodków]), cała masa ludzi głośno mówiła o tym, że to nadal jest ta sama organizacja, bo zamiana flyersów na marynarki niczego nie zmienia. Ale wiecie, to nie jest tak, że musicie mi wierzyć na słowo, bo w dalszej części ze szczegółami opiszę to, jak pomimo starań Bosaków/Winnickich/etc. z prawicowych organizacji (wszelkiej maści NOPów/etc.) raz po raz wyłaziło ich zamiłowanie do przemocy.
Co zrozumiałe, to nie było tak, że przy bierności policji całe społeczeństwo dało się zastraszać. Powstawały oddolne inicjatywy (w przeciwieństwie do tych prawicowych, które nie były oddolne i zawsze mogły liczyć np. na wsparcie kościoła, bądź też partii rządzącej, która chętnie obdarowywała je milionami złotych z budżetu), których głównym zajęciem było naprostowywanie skinheadów i tym podobnych przyjemniaczków. Chodzi mi, rzecz jasna, o różne organizacje, które są określane mianem „Antify”. Nawiasem mówiąc, organizacjom tym (przynajmniej niektórym) nie można odmówić skuteczności, bo (czego z przyczyn oczywistych oźródłować nie będę mógł) z bogatej korespondencji pewnego pana z ONR mogliśmy się dowiedzieć, że płacili oni kibolom (bodajże Ruchu Chorzów) za ochronę przed Antifą.
Jest to o tyle ciekawe, że teraz skrajna prawica w Polsce całkiem skutecznie buduje narracje, z której wynika, że dawno dawno temu, prawdziwymi złolami byli Antifowcy, a biedna patriotyczna młodzież musiała się przed nimi bronić. Gwoli wyjaśnienia, jestem absolutnie pewien, że wśród tych, którzy lali po mordach łysych zdarzali się różni „niedobrzy” ludzie. Tyle, że to nie miało zbyt wielkiego znaczenia w sytuacji, w której nierzadko byli jedyną siłą, która była w stanie podregulowywać skinheadów i im podobnych jegomościów.
W tym miejscu warto wspomnieć, że bardzo głośno zrobiło się o Antifowcach, gdy na jednym z Marszów Niepodległości usiłowali zablokować tę imprezę i pobili jakichś ziomków, zajmujących się rekonstrukcją (potem pobili się z policją) i na tej właśnie podstawie prawica zbudowała narracje o strasznej antifie, która prześladuje ludzi. Ujmując rzecz innymi słowy, skrajnej prawicy udało się w wymiarze narracyjnym zrównoważyć kilkanaście lat przemocy w wykonaniu skinheadów/etc. jednym (aczkolwiek przyznać trzeba, że bardzo medialnym) wydarzeniem, w której winna była „druga strona”.
Jednakowoż to nie było tak, że próby wytłumaczenia, że skinheadzi wcale nie są tymi złymi zaczęły się dopiero po tzw. Marszu Niepodległości w 2011 roku. Nic z tych rzeczy. Kiedyś zupełnym przypadkiem trafiłem na YT na dokument, który Fronda zrobiła dla TVP i który dotyczył skinheadów. Dokument jest datowany na 1995 rok, tak więc może nie było to apogeum skinowskiej przemocy, ale była ona już „bardzo” obecna na naszych ulicach. Jak bardzo nie będziecie zdziwieni, gdy przeczytacie, że w dokumencie tym pojawia się nie kto inny, jak Czyngis-chan Researchu, Rafał Ziemkiewicz, który opowiada, że powstają organizacje, które niby mają walczyć z faszyzmem, ale tak naprawdę to same są faszystowskie (yup, ta narracja na polskiej prawicy ma już przynajmniej 30 lat) i że tak właściwie to te organizacje, jak nie mają na podorędziu faszystów do bicia, to biją innych ludzi. Gdyby nie kontekst, byłoby to nawet zabawne.
Wartym nadmienienia jest to, że Ziemkiewiczow był łaskaw bronić skinheadów również w swoich Wiekopomnych Dziełach. Przykładowo, w „Michnikowszczyźnie” tłumaczył, że Gazeta Wyborcza jest be, bo jej redaktorzy nie widzą nic złego ”w przyrównywaniu naziola do esesmanów” (to jest cytat dosłowny). W tym samym akapicie jest znacznie więcej szczerego złota, ale cytowanie go na FB jest bezsensowne, bo wymagałoby to pierdyliona gwiazdek). Tenże sam Ziemkiewicz tłumaczył, że w Gazecie Wyborczej: „przez ostatnie szesnaście lat wiele napisano o neofaszystach, z różnych przyczyn znacznie więcej, niżby to wynikało z rzeczywistych rozmiarów zjawiska.”. No i wszystko się temu Ziemkiewiczu ładnie spina, bo skoro nie należy przyrównywać łysych do esesmanów, to znaczy, że nie są faszystami, a to znaczy, że nawet jeżeli gdzieś pojawiają się artykuły opisujące to, co robią skini (np. ich działalność w Sandomierzu), to w najmniejszym stopniu nie jest to temat związany z neofaszyzmem, prawda? Swoją drogą, ciekaw jestem, czy te wypowiedzi i pisanina Ziemkiewicza były efektem tego, że nie miał pojęcia co w latach 90 robili w Polsce skini, czy też miał o tym pojęcie, ale był Ziemkiewiczem, więc musiał bronić dobrego imienia skrajnej prawicy. Zapewne nigdy się tego nie dowiemy.
Z biegiem czasu, skinheadów było coraz mniej. Podobnie było z pobiciami i atakami w wykonaniu skrajnej prawicy (nie chciałbym być źle zrozumiany, do nich dochodziło, dochodzi i będzie dochodzić, ale to jest zupełnie inna skala, niż w latach 90 i w pierwszej dekadzie XXI w). Jeżeli chodzi o ataki, to tutaj sprawa była dość prosta. Ich liczba się zmniejszyła, bo nagle okazało się, że czyny mogą mieć konsekwencje i za pobicie, groźby karalne/etc., można iść do więzienia. W pewnym momencie bowiem ludzie przestali mieć opory i zaczęli zgłaszać sprawy na policje (robić sobie obdukcje)etc. i tych spraw musiało być tyle, że trudno by to było olewać tak, jak w „najntisach”. Sprawa druga – postęp technologiczny. Gdy w latach 90 skini kogoś pobili, to jeżeli nie zrobili tego przy świadkach, to ofiara mogła mieć spore problemy z udowodnieniem tego, kto ją pobił. Czasami świadkowie byli, ale policja i tak miała całą sprawę w dupie. Wszystko to się zmieniło w momencie, w którym praktycznie wszyscy zaczęliśmy nosić w kieszeniach aparaty i kamery, miejskie monitoringi przestały działać tylko teoretycznie, w sklepach zaczęto montować kamery „zewnętrzne” etc. O ile ryzyko „przypału” w latach 90 było praktycznie zerowe, kilkanaście lat później było całkiem spore. Nie było więc tak, że skrajna prawica ograniczała brutalne zachowania dlatego, że zrozumiała, że są złe. Skrajna prawica nadal uważa, że przemoc jest dobra, ale musiała (i nadal musi) się ograniczać ze względu na znacznie większe ryzyko poniesienia konsekwencji.
Ktoś może powiedzieć, no ok, ale przynajmniej skinów jest mniej. I częściowo mógłbym się z tym zgodzić. Łysych typów we flyersach, poobwieszanych neonazistowską symboliką (albo wręcz tą III Rzeszową) już prawie nie ma. Tyle, że to jest tylko i wyłącznie zmiana na płaszczyźnie „stylówkowej”. Ci ludzie mają dokładnie te same poglądy (może nawet bardziej radykalne) i po prostu inaczej się ubierają. Niektórzy zaś zamiast flyersów noszą teraz szaliki różnych zespołów. O ile bowiem w latach 90 kibole nie zawsze byli skrajnymi nacjonalistami (jak już wspominałem w moim rodzinnym mieście były to subkultury praktycznie całkowicie rozłączne), to teraz to jest praktycznie jedno i to samo. I o ile nie mam najmniejszych złudzeń w kwestii tego, że w latach 90 rasizm i nacjonalizm był obecny „w głowach” naszych rodaków, to jednak po 2015 roku do mainstreamu wjechały poglądy, które wtedy były głoszone przez stosunkowo niszowe środowiska. Podsumowując, choć skinów już prawie nie ma, to jednak ich poglądy nie zniknęły razem z nimi.
I w tym miejscu zakończę pierwszą część tej dylogii, bo choć w trakcie pisania tej kondygnacji ściany tekstu jeszcze nie planowałem dzielenia go na dwie części, to jednak ten moment idealnie nadaje się do "spauzowania". Ponieważ w kolejnej części będziemy się poruszać w nieco bardziej "nowożytnych" czasach, praktycznie wszystko co zostało w niej opisane, będzie oźródłowane.
Źródła:
https://uwaga.tvn.pl/reportaze/miasto-mlodocianych-bandziorow-ls6694510
https://www.nigdywiecej.org/pdf/pl/brunatnaksiega.pdf
https://www.polska1918-89.pl/pdf/fryzjerzy-w-mundurach,1364.pdf
https://www.polityka.pl/archiwumpolityki/1824142,1,lyso-inbspstraszno.read
https://kielce.wyborcza.pl/kielce/7,47262,2901546.html
https://oko.press/antifa-jak-nieistniejaca-organizacja-zawladnela-umyslami-prawicy-analiza
https://wmeritum.pl/byly-prezes-mlodziezy-wszechpolskiej-tlumaczy-dlaczego-przedstawicielom-zdarzalo-sie-hajlowac-ironia/189806
https://wisla.naszemiasto.pl/premier-kaczynski-i-wicepremier-giertych-oburzeni/ar/c1-6543553
Wypowiedź Ziemkiewicza zaczyna się mniej więcej po pierwszej
minucie: