Na wstępie niniejszej notki lojalnie bym was chciał uprzedzić, że będzie w tejże notce niewiele źródeł, a więcej gawędzenia (oraz jeden, bardzo długi cytat).
Wydaje mi się, że idealnym wstępem do niniejszej notki będzie obszerny cytat z wystąpienia Mariana Turskiego, które wygłosił na 75 obchodach wyzwolenia obozu w Auschwitz-Birkenau:
„Przenieśmy się na chwilę myślami, wyobraźnią we wczesne lata 30. do Berlina. Znajdujemy się prawie w centrum miasta. Dzielnica nazywa się Bayerisches Viertel, Bawarska Dzielnica. Trzy przystanki od Kudammu, ogrodu zoologicznego. Tam, gdzie dziś jest stacja metra, jest Bayerischer Park – Park Bawarski. I oto jednego dnia w tych wczesnych latach 30. na ławkach pojawia się napis: „Żydom nie wolno siadać na tych ławkach”. Można powiedzieć: nieprzyjemne, nie fair, to nie jest OK, ale w końcu jest tyle ławek dookoła, można usiąść gdzieś indziej, nie ma nieszczęścia. Była to dzielnica zamieszkała przez inteligencję niemiecką pochodzenia żydowskiego, mieszkali tam Albert Einstein, noblistka Nelly Sachs, przemysłowiec, polityk, minister spraw zagranicznych Walther Rathenau. Potem w pływalni pojawił się napis: „Żydom zabroniony wstęp do tej pływalni”. Można znów powiedzieć: nie jest to przyjemne, ale Berlin ma tyle miejsc, gdzie można się kąpać, tyle jezior, kanałów, prawie Wenecja, więc można gdzieś indziej.
Jednocześnie gdzieś pojawia się napis: „Żydom nie wolno należeć do niemieckich związków śpiewaczych”. No to co? Chcą śpiewać, muzykować, niech zbiorą się oddzielnie, będą śpiewali. Potem pojawia się napis i rozkaz: „Dzieciom żydowskim, niearyjskim nie wolno bawić się z dziećmi niemieckimi, aryjskimi”. Będą się bawiły same. A potem pojawia się napis: „Żydom sprzedajemy chleb i produkty żywnościowe tylko po godzinie 17”. To już jest utrudnienie, bo jest mniejszy wybór, ale w końcu po godzinie 17 też można robić zakupy.
Uwaga, uwaga, zaczynamy się oswajać z myślą, że można kogoś wykluczyć, że można kogoś stygmatyzować, że można kogoś wyalienować. I tak powolutku, stopniowo, dzień za dniem ludzie zaczynają się z tym oswajać – i ofiary, i oprawcy, i świadkowie, ci, których nazywamy bystanders, zaczynają przywykać do myśli i do idei, że ta mniejszość, która wydała Einsteina, Nelly Sachs, Heinricha Heinego, Mendelssohnów, jest inna, że może być wypchnięta ze społeczeństwa, że to są ludzie obcy, że to są ludzie, którzy roznoszą zarazki, epidemie. To już jest straszne, niebezpieczne. To jest początek tego, co za chwilę może nastąpić.”
Dla każdego, kto ma jakiekolwiek pojęcie o historii (ale nie o „prawicowej historii”) to, co powiedział Turski, to oczywiste oczywistości. Holocaust nie był osadzony w próżni. Ja wiem, że to będzie określenie cokolwiek nieadekwatne, ale można by powiedzieć, że holocaust „dojrzewał” całymi latami. Przez wiele lat politycy skrajnej prawicy szczuli Niemców na mniejszość żydowską (przy każdej możliwej okazji opowiadając o tym, że tak naprawdę to w tym wszystkim chodzi o ochronę obywateli niemieckich przed „zagrożeniem” [cudzysłów użyty z rozmysłem, albowiem nie było żadnego realnego zagrożenia]). Robili to tak długo i byli w swoich działaniach tak skuteczni, że w pewnym momencie byli już panami życia i śmierci tej mniejszości. Zaczęło się od tego, że Żydom nie wolno było siadać na niektórych ławkach, a skończyło na działalności Einsatzgruppen i komorach gazowych.
Można w tym miejscu podnieść argument, że w sumie to nikt nie mógł mieć pojęcia o tym, że to, co robili naziści, skończy się w taki, a nie inny sposób. No bo owszem, czystki etnicznie i różne takie się wydarzały już wcześniej, ale nigdy na taką skalę. W 2021 taki argument jest cokolwiek absurdalny. Innymi słowy, nie można udawać, że nie wiadomo, czym może się skończyć to, co robi od dłuższego czasu Zjednoczona Prawica i to czym zajmuje się (między innymi) Kaja Godek. Mimo tego, że mamy 2021 rok, polski Sejm zajmuje się projektem ustawy, który można przyrównać chyba tylko i wyłącznie do pewnych ustaw z 1935 roku? Jak to się stało, że w 2021 roku w Sejmie padają słowa tak ohydne, że nie powinno się ich cytować (znajoma mi osoba, która oglądała to wszystko z bliska powiedziała, że to, co tam widziała, to było „czyste zło w ludzkiej postaci”)? Jak to w ogóle, kurwa, możliwe, że w 2021 w Sejmie „na poważnie” dyskutowany jest projekt ustawy, pozbawiający praw cześć polskiego społeczeństwa? Odpowiedzi na to pytanie udzielił Turski. To nie spadło z nieba. To był długotrwały proces. Proces, który na pewno nie skończy się na tym projekcie ustawy. W tym miejscu pozwolę sobie na krótką dygresję. Ktoś może bowiem podnieść argument, że w sumie to Sejm nie miał wyjścia, bo skoro zebrano podpisy, to trzeba procedować. Takiemu komuś chciałbym zadać pytanie: kurwa, serio? Czy jeżeli ktoś zebrałby kilkaset tysięcy podpisów pod obywatelskim projektem ustawy, której autorzy domagaliby się pozbawienia polskiego obywatelstwa członków Zjednoczonej Prawicy (oraz ich rodzin), to taki wniosek też byłby procedowany? Myślę, że wątpię. No, ale to tylko dygresja.
Proces, o którym mowa powyżej trwa od dłuższego czasu, ale mam przeczucie graniczące z pewnością, że ostatnimi czasy przyśpieszył za sprawą Kościoła, który panicznie stara się przykryć to, czym się zajmuje część duchownych (krzywdzenie dzieci) i to, że całymi latami proceder ów był ukrywany przed wymiarem sprawiedliwości i opinią publiczną. Do tego wątku wrócimy jeszcze w dalszej części, teraz musimy się cofnąć w czasie. Co prawda to, co teraz napiszę to tzw. „anecdata”, ale wydaje mi się, że nie będzie to jakoś specjalnie odosobniony przypadek. Otóż, będąc kaszojadem, oglądałem byłem „Dynastię”. Pamiętam doskonale to, że syn głównego bohatera, który to syn miał na imię Steven, był gejem. Pamiętam też, że nie rozumiałem, czemu głównemu bohaterowi się to nie podobało. No spotykał się ten Steven z jakimś chłopem innym i co w tym złego? Bardzo niedługo potem razem z innymi rówieśnikami wyzywaliśmy się od „Stevenów”. Nie jestem w stanie wskazać punktu „zwrotnego”, w którym doszedłem do wniosku, że to, co wcześniej uważałem za coś normalnego, nagle przestało mi się wydawać normalne.
Można by w tym momencie rzec „sorry, taki mieliśmy klimat” i byłoby w tym sporo prawdy. Równie sporo prawdy byłoby w tym, że elgiebety żyły sobie wtedy w szafach (z przyczyn, jak mniemam oczywistych). Była jednakowoż jedna różnica. Polska polityka była wtedy mniej zjebana. Tzn. była zjebana, ale w inny sposób. Prawica stara się nas wszystkich przekonać do tego, że jest prześladowana, bo kiedyś to było, a teraz to już nic nie można powiedzieć. Pozwolę sobie w tym miejscu zacytować fragment książki „My” Torańskiej. Ten konkretny fragment odnosić się będzie do rozmowy, którą Torańska przeprowadziła z Janem Krzysztofem Bieleckim: „„Tak. Szybkie podejmowanie decyzji przecina wszystkie deliberacje. Przekonałem się już przy Kaperze, wiceministrze zdrowia, którego, jak pamiętasz, zwolniłem natychmiast po jego słynnej telewizyjnej wypowiedzi, iż AIDS jest chorobą grzechu, a homoseksualiści są dew**ntami, za co do dzisiaj spotykam się z wyrazami uznania.” (uwaga natury ogólnej: gwiazdki wrzuciłem do tego słowa, coby mnie prawaki nie zrzuciły z rowerka). Przyjrzyjcie się tej wypowiedzi i zastanówcie nad tym, o ile gorzej jest teraz. Wypowiedź ta, choć skandaliczna, nie umywa się w najmniejszym stopniu do tego, co teraz odpierdalają politycy prawicy.
Czy nie zdarzały się wtedy żadne ohydne wypowiedzi? Owszem, zdarzały się, ale ich autorzy i autorki funkcjonowali na marginesie debaty publicznej, zaś „większym graczom” jakieś „skrajniejsze” wypowiedzi wcale nie przysparzały sympatyków. Znamienne (chyba nadużywam tego słowa, ale jakoś z tym będziemy musieli żyć) jest to, że te skrajne wypowiedzi praktycznie zawsze padały ze środowisk związanych z Kościołem. Przyznam się szczerze, że dużo czasu zajęło mi dojście do tego, czemu tak właściwie Kościół szczuje wiernych na mniejszości seksualne. Przez dłuższy czas wychodziłem z założenia, że może chodzić o to, że Kościół po prostu potrzebuje wroga, żeby móc wmawiać wiernym, że tylko on (ten Kościół znaczy się) jest w stanie ich obronić przed tymże zagrożeniem. Dopiero w trakcie pisania niniejszego tekstu dotarło do mnie, że intensyfikacja szczucia, zupełnym przypadkiem, zbiegła się w czasie z tym, że bardzo głośno zrobiło się o pewnym księdzu z niewielkiej miejscowości (Tylawa), który molestował dziewczynki. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o kilku rzeczach związanych z tą sprawą.
Po pierwsze, na samym początku Kościołowi wydawało się, że sprawie będzie się dało ukręcić łeb i Kościół zrobił to, co umie robić najlepiej: zaczął szczuć wiernych na rodziny ofiar księdza. Po drugie, istotną rolę w tej sprawie odegrał pewien czerwony prokurator, który po 89 wymienił „czerwonych na czarnych”. Chodzi, rzecz jasna o Stanisława Piotrowicza. Zupełnym bowiem przypadkiem prokuratura, którą w ówczesnym czasie zawiadywał, umorzyła postępowanie. Co prawda, nigdy nie dowiemy się tego, z jakich przyczyn prokuratura to umorzyła (warto pamiętać o tym, że potem inna prokuratura wznowiła postępowanie, a ksiądz został skazany), ale można bezpiecznie założyć, że w procesie decyzyjnym, który doprowadził do umorzenia sprawy, rączki maczali wysoko postawieni funkcjonariusze Kościoła. Już samo to pokazuje wyraźnie, że polski Kościół dawno temu wypracował sobie mechanizmy „radzenia” sobie z takimi sytuacjami. Jednakowoż tym razem się nie udało, bo sprawa zrobiła się „medialna”. Jestem się w stanie założyć o wiele, że gdyby nie zainteresowanie mediów, to sprawa pozostałaby umorzona, no ale to dygresja.
W przeciągu paru lat od tej pierwszej „głośnej” sprawy szczucie na mniejszości seksualne nabrało rozpędu. Rzyganiem na wyżej wymienione mniejszości zajmowały się między innymi takie ówczesne tuzy, jak Roman Giertych i Wojciech Wierzejski (ten drugi był znacznie bardziej jadowity od samego Giertycha). Bardzo istotne jest w tym momencie to, że Liga Polskich Rodzin (partia Giertycha) dostawała się do Sejmu tylko i wyłącznie dlatego, że miała poparcie Rydzyka i jego rozgłośni (która, co zrozumiałe, też zajmowała się szczuciem na mniejszości). Jak już wspomniałem przed momentem, teraz jest to dla mnie oczywiste, ale te naście lat temu nie było. Kościół się po prostu zabawił w prestidigitatora: zaczął szczuć wiernych na mniejszości seksualne, żeby odwrócić uwagę od tego, że sam stanowi gigantyczne zagrożenie dla dzieciaków. Kolokwialnie rzecz ujmując, w pewnym momencie „formuła się zaczęła wyczerpywać” i Kościół musiał bardzo szybko znaleźć sobie innego wroga. Mniej więcej po roku 2010 bardzo głośno zaczęło się robić o „ideologii gender” (jednym z przejawów tej „ideologii” miało być, of korz, bycie elbegietem). Kościół (ani nikt inny) nie potrafił w żaden sposób zdefiniować tego pojęcia, ale wszyscy fundamentaliści religijni byli przekonani o tym, że owa ideologia jest śmiertelnym zagrożeniem. W tym przypadku Kościół i prawica potknęli się o własne nogi, bo o ile fundamentalistyczny beton narracje o zagrożeniu gęgerem łykał z przejęciem, to już reszta suwerena niekoniecznie i ludzie zaczęli mieć bekę z gadających głów, które z poważnymi minami opowiadały o straszliwym zagrożeniu, ale nie potrafiły powiedzieć o tym, czego ono dotyczy. Gdy okazało się, że szczucie gęgerem działa tylko w bańce prawicowej, wrócono do szczucia na mniejszości i wymyślono sobie kolejną ideologię. Tym razem chodził o „ideologię LGBT”. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że w pewnym momencie Doktor Chłopak z Biedniejszej Rodziny wystosował odezwę do kolegów i koleżanek z prawicy, żeby nie mówili o „ideologii LGBT”, ale o „ideologii gender”. Mniej więcej w tym samym czasie Doktor Chłopak z Biedniejszej Rodziny popełnił swój „naukowy” tekst, w którym dowodził, że skoro istnieje „ideologia gender”, to musi istnieć „ideologia LGBT”.
Znamienne (tak, robię to celowo) jest to, że w momencie, w którym Kościół zaczął walczyć ze „śmiertelnie groźną ideologią gender” praktycznie nikt nie zwrócił uwagi na to, że Kościół się trochę późno zabrał za tę walkę. Prawda jest bowiem taka, że gender studies były obecne w Polsce jeszcze w latach 90-tych. Jak to się stało, że Kościół zaczął „bronić wiernych” dopiero kilkanaście lat później? Przecież to nie była żadna nowinka, bo na Zachodzie gender studies pojawiły się znacznie wcześniej. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że jednym z „punktów zapalnych” była prawicowa narracja, w której stało, że gdzieś tam „zmuszano chłopców do zakładania sukienek”. To, że taka sytuacja nie miała miejsca nie przeszkodziło Doktorowi Chłopakowi z Biedniejszej Rodziny bredzić na ten temat przy każdej możliwej okazji (np. po tym, jak przegrał wybory w Warszawie).
Równolegle do szczucia na mniejszości, Kościół zaczął walczyć z innym śmiertelnym zagrożeniem. O ile wcześniej używałem tego określenia ironicznie, to tym razem używam go całkiem na serio. Z tą różnicą, że tym razem chodzi o śmiertelne zagrożenie dla polskiego Kościoła. Zagrożeniem tym były standardy w edukacji seksualnej WHO. W tym przypadku „punktem zapalnym” były bzdurne narracje, w których stało, że ta edukacja seksualna zła, bo będą uczyć dzieci masturbacji. Dzięki temu kościelnym spindoktorom i prawicy (niestety skutecznie) udało się odwrócić uwagę opinii publicznej od tego, że w tych standardach było sporo antypedofilskich wytycznych. Co zrozumiałe, ilekroć w trakcie dyskusji z jakimś prawicowym dronem cytowałem te wytyczne, tylekroć prawicowy dron dostawał piany na klawiaturze. Biorąc pod rozwagę te antypedofilskie wytyczne (między innymi chodziło w nich o nauczaniu dzieci o istnieniu pewnych zagrożeń i nauczaniu ich tego, że jeżeli coś złego się stanie, to powinny o tym porozmawiać z kimś komu ufają/etc.) nikogo nie powinna dziwić wściekłość Kościoła (i polskiej prawicy, która walczy o to, żeby Kościół ją popierał).
Kościół zrobił w Polsce wiele złego, byle tylko odsunąć od siebie uwagę opinii publicznej. Niemniej jednak, siła sprawcza Kościoła nie byłaby tak wielka, gdyby nie to, że był on wspomagany przez media. Gwoli ścisłości, nie chodzi mi tu o media, które oficjalnie miziały się z Kościołem, bo te, paradoksalnie, są mniej groźne od tzw. „wolnych mediów”. To one całymi latami promowały ciężką szurię w pogoni za „wejściami na stronę”. No, ale, jak to mawia Wołoszański: nie uprzedzajmy faktów.
Żeby opisać mechanizm, z którym mamy do czynienia w przypadku „wolnych mediów” pozwolę sobie na przytoczenie pewnej historii. W 2013 jeden z funkcjonariuszy kościoła (Michalik) był łaskaw wyprodukować wypowiedź, która wkurwiła sporą część suwerena. Otóż, ów przemiły pan stwierdził w pewnym momencie, że z tą pedofilią w Kościele no to jest problem, ale prawda jest taka, że to w sumie wina rodziców. No bo to jest tak, że jak się rodzice rozwodzą, to dzieci zaczynają szukać miłości i wciągają „drugiego człowieka” (w domyśle: księdza) w cały ten niecny proceder. Sama wypowiedź jest w tym przypadku tłem. Istotne jest, że tak to ujmę „kontekst medialny”, który opiszę przy użyciu anecdaty. Ja na wypowiedź Michalika trafiłem zupełnym przypadkiem. Robiłem sobie akurat prasówkę i na Interii trafiłem na artykuł o tym, że Episkopat się zebrał i radzi, co tu robić z pedofilią i że w trakcie tego spędu Michalik powiedział to, co powiedział. Wypowiedź Michalika nie była w żaden sposób wyróżniona. Redaktor, który umieścił ją w artykule nie opatrzył jej żadnym komentarzem. Potem zaś wydarzyło się kilka rzeczy. Skandaliczna wypowiedź została rozpowszechniona via media społecznościowe. W owym czasie FB jeszcze nie ścinał zasięgów, tak więc nawet treści publikowane na niewielkich fanpejdżach mogły docierać do olbrzymiej liczby odbiorców (teraz też by mogły, ale trzeba by było na to wydać miliony monet).
(Edycja. Już po napisaniu tego kawałka doszedłem do wniosku, że zrobię jeden wyjątek i w tekście pojawi się jeden link źródłowy. Tym linkiem będzie (nie, nie Albert Einstein) link do artykułu, który opisałem przed momentem. Co prawda musiałem się przekopać przez przepastną zawartość mojego fanpejdża, ale udało mi się go wygrzebać (całe szczęście, że w owym czasie już linkowałem teksty źródłowe). Znalazłem ten tekst i jest gorzej, niż to zapamiętałem. Wypowiedź Michalika była pierdolonym leadem artykułu i nie doczekała się żadnego komentarza w tekście.)
Wypowiedź Michalika docierała do coraz większej liczby osób i nagle stał się cud. Artykuł „inicjalny” zniknął z głównej strony na Interii (ale sam artykuł nie został skasowany). Jego miejsce zajął inny, którego tytuł donosił o skandalicznej wypowiedzi arcybiskupa. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że po tym, jak wypowiedź Michalika zaczęła „trendować” i pochyliła się nad nią prawica, największym problemem pewnego redaktora, który od jakiegoś czasu zawiaduje TVP Info, było to, że „wypowiedź jest nie do obrony” (czy w kontekście powyższego kogokolwiek dziwi to, jak wygląda portal rządowy zawiadywany przez tę osobę?). Reakcja suwerena najwyraźniej zaskoczyła kościelne korpo i Michalik był zmuszony wystosować non-apology (swoją wypowiedź nazwał lapsusem językowym). Kilka dni później tenże sam funkcjonariusz stosował się już karnie do kościelnej strategii i opowiadał o tym, że no co prawda księża molestują dzieci, ale wszystkiemu winne feministki, które walczą o to, żeby w przedszkolach „wygaszać w dzieciach poczucie wstydu”. Tak więc widzicie, może i księża gwałcą dzieci, ale dzieje się to ze względu na „czynniki zewnętrzne”. To jest typowa narracja kościelna. Osoba, której nazwisko pojawiło się w tytule notki opowiadała kiedyś o tym, że pedofilia w Kościele to wina „rewolucji seksualnej” (to, że księża gwałcili dzieci już wcześniej umknęło jej zapewne przez przypadek).
Ktoś może powiedzieć, no dobrze, z tym Michalikiem to był srogi przypał, ale to przecież pojedynczy przypadek. Tylko, że nie. Polskie media (w tym „wolne”, te nie mające zbyt wiele wspólnego z prawicą) do perfekcji opanowały umiejętność cytowania największych bzdur (teraz widać to przy okazji szczepień) bezrefleksyjnie – tzn. praktycznie nie obudowując ich żadnym komentarzem. Korzystają z tego ludzie pokroju Doktora Chłopaka z Biedniejszej Rodziny i jemu podobni. To są ludzie, którzy produkują niesamowite wręcz ilości nieprawdziwych wypowiedzi, a media je potem rozrzucają i legitymizują jako „normalne głosy w debacie publicznej”. Politycy (nie tylko wyżej wymieniony, ale praktycznie wszyscy) nie są rozliczani ze swoich wypowiedzi. Ok, czasem zdarzają się pojedyncze sytuacje, takie jak ta, w której Agnieszka Dziemianowicz-Bąk spostponowała Wawrzyka przy użyciu jego własnych słów, ale to są wyjątki. I znowuż, ktoś może powiedzieć, że zadaniem mediów nie jest wartościowanie, ale przekazywanie informacji. I wszystko pięknie, ale w obecnych czasach to jest bzdura. Tak się bowiem składa, że cytowanie homofobicznych, nacjonalistycznych, rasistowskich/etc. bzdur w ramach „informowania” i nie opatrywanie ich komentarzem jest formą wartościowania. Jeżeli bowiem media o czymś informują to znaczy, że uznały, że to, o czym informują jest na tyle istotne, że jest godne uwagi.
UWAGA! Artykuł sponsorowany przez Suwerena!
https://patronite.pl/Piknik-na-skraju-g%C5%82upoty
W tym miejscu pora na kolejną anecdatę. Dawno temu czytałem sobie byłem książkę pt. „Ograbiony naród. Rozmowy z intelektualistami białoruskimi”. Tytuł książki jest z gatunku self explanatory. Tak sobie to czytałem i trafiłem na rozmowę z Pawłem Jakubowiczem (który był, delikatnie rzecz ujmując, łukaszystą). Na „tytułowej” stronie tej rozmowy znalazł się następujący przypis: „W rozmowie tej znalazł się szereg krzywdzących opinii i niewątpliwie tendencyjnych interpretacji faktów dotyczących innych osób będących dziś w opozycji do reżimu Aleksandra Łukaszenki. Nie jest naszą intencją powielanie tych opinii. Chcemy jednak pokazać pewien sposób myślenia i argumentacji.”. Pamiętam doskonale, że jak to przeczytałem, to zacząłem się zastanawiać nad tym, czy aby na pewno to konieczne? No przecież typ chwali Łukaszenkę, tak więc oczywiste dla każdego czytelnika będzie to, że nie można mieć zaufania do tego, co ten typ opowiada. Teraz wiem, że te moje ówczesne rozkminy były po prostu durne. Nie, nie ma innej metody, a tego rodzaju wypowiedzi trzeba opatrywać komentarzem. Gdyby media w Polsce wychodziły z tego samego założenia, co autorzy książki (Andrzej Brzeziecki, Małgorzata Nocuń), to być może nie bylibyśmy dzisiaj w miejscu, w którym jesteśmy.
Można w tym miejscu podnieść argument, że z dodawaniem takich „komentarzy wstępnych” wiąże się ryzyko. No bo przecież ktoś w redakcji musiałby zająć się „rozpoznawaniem” tego, czy informację/wiadomość można po prostu zacytować, czy też trzeba będzie ją komentarzem jakimś obłożyć. Tym samym, mogłoby się okazać, że komentarzami obkładane byłyby te treści, które nie podobają się redaktorom naczelnym/etc. Tyle, że to dzieje się już teraz (robi to większość mediów), zaś do debaty publicznej wprowadziła to (na skalę masową) prawica. Pora na kolejną anecdatę. Dawno temu, udzielałem się na pewnym forum (było to w czasach preblogowych). Kiedyś stało się tak, że do jednej dyskusji jakiś prawicowy dron wrzucił link do filmiku pt. „jakiś tam typ (nie wiem, jakie to było nazwisko, pewnie bym to nawet był w stanie wygrzebać w archiwum forum, ale jest to średnio istotne) ZMASAKROWAŁ Grzegorza Napieralskiego”. Przyznać się wam muszę do tego, że oglądając ten filmik czekałem na to, aż ktoś temu Napieralskiemu jebnie. Co zrozumiałe, nic takiego nie miało miejsca. Na filmiku była po prostu wymiana zdań, której ów „masakrujący” wcale nie wygrał. Tyle, że nie miało to żadnego znaczenia, bo gdy taki filmik trafi na kogoś „zaangażowanego”, to ten ktoś od razu będzie wiedział, „kto wygrał”. Potem się to wszystko twórczo rozwinęło i to, czy dana wypowiedź zostanie opisana jako „skandaliczna”, czy też „ostra, ale uzasadniona” zależy w głównej mierze od tego, czy mówi to „ktoś od nas”, czy też „ktoś od nich”.
Wróćmy na moment do kwestii tego, o czym informują nas media. Do pewnego momentu było tak, że o tym, czy dana informacja jest warta rozpowszechnienia decydowali sobie redaktorzy naczelni/etc. Wiązała się z tym cała masa patologicznych działań (na ten przykład, cenzurowanie treści, które były niezgodne z linią redakcyjną). Teraz zaś jest znacznie gorzej, bo do tej patologii doszła kolejna. Media informują o tym, co wygrzebały z internetu. Nie chodzi tu o jakieś ciekawostki, ale o to, co akurat „trendowało” w mediach społecznościowych. Skoro bowiem coś „trenduje”, to znaczy, że ludzie w to klikają. Skoro klikają, to będą wejścia. I tak jakoś się to kręci. Najgorsze w tym podejściu jest to, że redaktorzy, którzy wrzucają te wszystkie treści, zupełnie pomijają ten drobny fakt, że jeżeli ktoś dysponuje odpowiednimi zasobami (farmy trolli, influencerskie konta/etc.) to sobie może sam wyprodukować trend w mediach społecznościowych. Skoro zaś można sobie wyprodukować praktycznie dowolny trend, to można w ten sposób znacznie zwiększyć prawdopodobieństwo pojawienia się „wytrendowanych” treści na portalach mainstreamowych.
Ponieważ portale biją się o to „kto będzie pierwszy” redaktorzy nie zawracają sobie głowy weryfikacją treści, które są wyciągnięte ze społecznościówek. Z tym zaś wiąże się kolejna, moim zdaniem największa, patologia. Otóż, od dłuższego czasu „wolne media” zajmują się promowaniem skrajnej prawicy. Przedstawiciele skrajnej prawicy (wszelkiej maści Doktory Chłopaki z Biedniejszej Rodziny, Sebastiany Kalety, Rafały Ziemkiewicze, Bosaki) zorientowali się, że jeżeli powiedzą/napiszą coś wystarczająco chujowego, żeby zdenerwowała się na nich odpowiednia liczba osób, to media potem z przyjemnością to potem zreferują. Co zrozumiałe, nie zrobią tego w sposób rzetelny. Nic z tych rzeczy. Po prostu poinformują suwerena o tym, że doszło do wymiany zdań, w której na ten przykład „Bosak powiedział to, a inni ludzie powiedzieli co innego” i puszczą to w obieg bez żadnych zbędnych wyjaśnień w kwestii tego, kto się w danej wymianie zdań mijał z prawdą/etc. A potem suweren sobie na to patrzy i traktuje Bosaka jak zwykłego uczestnika debaty publicznej. Mowa tu o człowieku, który po ataku terrorystycznym na redakcję „Charlie Hebdo” tłumaczył, że Francja powinna się ogarnąć, wziąć przykład z Polski i wprowadzić sobie do prawodawstwa kary za „obrazę uczuć religijnych”. Warto w tym miejscu wspomnieć, że niektóre media wyrobiły się już do tego stopnia, że nawet nie czekają na to, aż jakaś wypowiedź tego, czy innego skrajniaka zacznie „trendować”, tylko wrzucają ją w ciemno (rzecz jasna, bez żadnego sensownego komentarza), no bo skoro ten, czy inny coś powiedział/napisał, to wiadomo, że „będzie się działo”.
Czy w kontekście powyższego kogokolwiek powinno dziwić to, że część prawicowych cwaniaczków wykorzystuje media do promowania siebie samych? Przykładowo, ilekroć Ziemkiewiczowi mają wydać jakąś książkę, tylekroć stara się on narobić dużo szumu dookoła siebie samego. Chyba wszyscy pamiętają jego bardzo wysmakowane żarty z gwałtu (za które został wywalony z Onetu). Kiedy po jego żarcie wybuchła gównoburza, Ziemkiewicz zasrał przestrzeń publiczną swoimi wynurzeniami na temat tego, że on w sumie nie rozumie tego oburzenia, ale wydaje mu się, że to się bierze stąd, że krytycy muszą mieć „ponure życie seksualne”. Nieco później był łaskaw napisać felieton pt. „Życie seksualne lemingów”, a potem wydano mu zbiór felietonów o tym samym tytule. Innym razem (taka tam gra słów) Ziemkiewicz wydalił z siebie hejterski wpis odnoszący się do zamachu w Monachium, a potem dorzucił drugi ćwit, że skoro już się ludzie zainteresowali jego kontem, to niech pamiętają, że on prowadzi program w telewizorni i zaprasza wszystkich przed telewizory o tej i o tej godzinie. Nie inaczej było w przypadku wyjebania Ziemkiewicza z UK. Zupełnym przypadkiem okazało się, że akurat niebawem wydawana zostanie jego kolejna książka. Nawiasem mówiąc w tym konkretnym przypadku Ziemkiewicz się wysypał i praktycznie przyznał na ćwitrze, że robi to, co robi po to, żeby było o nim głośno, bo dzięki temu zarabia. Takich osób jest po prawej stronie ogrom. Czasem (aczkolwiek bardzo rzadko) zdarzają się sytuacje, w których tego, czy innego prawicowca poniesie do tego stopnia, że sprawa kończy się w sądzie (vide, sprawa Michalkiewicza), ale w przeważającej większości przypadków kończy się to jedynie na tym, że ten czy inny prawicowiec po prostu dociera ze swoim (eufemizując) gówno-przekazem do coraz większej liczby osób. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że ta sama prawica non stop drze mordę i tłumaczy, że jest cenzurowana i że to skandal (spisek lewicowych elit/etc.).
Pochylę się teraz nad pewną kwestią, związaną z prawicowymi strategiami „autopromocyjnymi”. Od czasu do czasu przy okazji kolejnych wypowiedzi prawicowców pojawiają się narracje, w których stoi, że w sumie to po co komentować te wypowiedzi? Stop making stupid people famous/etc. Z narracji tych wynikałoby tyle, że gdyby ludzie nie reagowali na wypowiedzi skrajnej prawicy, to ta byłaby mniej popularna, tak więc w starciu z tym, co robią prawicowcy trzeba po prostu „godnie milczeć”. I wszystko fajnie, tylko że to bzdura. To nie jest tak, że te wypowiedzi są wyciągane spod kamieni przez ludzi, którzy się na te wypowiedzi (słusznie) oburzają. Te wypowiedzi pojawiają się w przestrzeni publicznej i brak jakiejkolwiek reakcji na nie miałby tylko i wyłącznie ten efekt, że kredens przesuwałby się jeszcze szybciej na prawo. Skoro bowiem nikt nie reaguje na taką, czy inną wypowiedź, to znaczy, że jej autor „musi mieć trochę racji, prawda?”. Taki byłby efekt „godnego milczenia”. Przejawem skrajnej naiwności jest również wiara w to, że gdybyśmy nie komentowali wypowiedzi skrajnej prawicy, to ta w pewnym momencie dałaby sobie spokój. Ja tam może prosty bloger jestem, ale śmiem twierdzić, że „godne milczenie” doprowadziłoby tę prawicę do produkowania jeszcze bardziej przegiętych treści (w tle zaś znowu widzielibyśmy przesuwający się w prawo kredens), zaś te „mniej przegięte” zostałyby po prostu znormalizowane. Skoro bowiem nikt na nie nie reaguje w żaden sposób, to pewnie ich autorzy mają trochę racji...
Sporo osób podnosi argument, że skrajna prawica powinna mieć „no platform” w mediach. Przyznam się szczerze, że nie jestem do końca przekonany o tym, że to dobry pomysł. O ile jakieś 20 lat temu podpisałbym się pod tym wszystkimi kończynami, to teraz sprawa jest nieco bardziej złożona. Czemu? Ano temu, że żyjemy w dobie wszędobylskich mediów społecznościowych. Co z tego, że skrajna prawica nie będzie zapraszana do telewizorni, skoro może sobie bezproblemowo pozakładać konta na YT, albo rozpowszechniać treści na ćwitrze, Facebooku (i inszych portalach społecznościowych)? Mało tego. Zbanowanie ich w telewizorni sprawi, że będą mogli sobie sami przypiąć odznakę „ocenzurowanych za mówienie prawdy” (rzecz jasna, jeszcze bardziej niż teraz). Taki ban, żeby być skuteczny, musiałby obejmować również media społecznościowe (i to wszystkie), a to jest praktycznie niemożliwe (nie, jeden Trump z banem na ćwitrze i FB wiosny nie czyni). Nie wspominając już o tym, że w naszych realiach taki ban jest, no cóż, nierealny, bo gdyby nawet „wolne media” nie chciały zapraszać do siebie wszelkiej maści Bosaków i Bąkiewiczów, to zrobią to skrajnie prawicowe rządowe media.
Czy z tego, co napisałem wyżej wynika, że powinno się tych wszystkich skrajniaków zapraszać do mediów i pozwalać im na narzucanie narracji? Absokurwalutnie nie. To jest po prostu kolejna patologia „wolnych mediów”. Zaprasza się do programów ludzi, którzy w najlepszym wypadku wygadują bzdury, a w najgorszym rzeczy, które zapewne można by było znaleźć w periodykach wydawanych w latach 30-tych XX wieku w pewnym państwie (nieśmiało przypominam, że Godwin stwierdził, że w przypadku osób, które używają nazistowskiej retoryki i symboliki jego prawo nie ma zastosowania). Ujmujące jest to, że „dziennikarze”, którzy zapraszają skrajnych prawicowców, słuchają tych ich gówno-narracji i robią mądre miny (tak jakby faktycznie słuchali jakichś wartościowych wypowiedzi). Równie ujmujące jest to, że część z zapraszających bawi się potem w arbitrów elegancji i krytykuje, na ten przykład, wulgarne hasła na protestach przeciwko zamordystycznym przepisom antyaborcyjnym. Niektórzy z nich idą o krok dalej i stawiają znak równości między skrajnie prawicową retoryką (czyli wzywaniem do wieszania zdrajców, stawiania ludzi przed plutonami egzekucyjnymi i generalnie jaraniem się przemocą), a tymi paroma wulgarnymi hasłami. Jednakowoż skalę żenady wypierdala wtedy, gdy tytani intelektu twierdzą, że, na ten przykład, w sprawie związków partnerskich i małżeństw jednopłciowych „z jednej i z drugiej strony padają skrajne opinie”. Bo wiecie, jak z jednej strony ktoś mówi, że ci drudzy są chorzy i trzeba ich leczyć, a poza tym to trzeba ich „nawracać na bycie heterykiem”, bić i „wypalać żywym ogniem”, to to jest praktycznie to samo, co postulat o wprowadzeniu małżeństw jednopłciowych i adopcji dzieci przez pary jednopłciowe. No po prostu, kurwa, nie ma między tymi wypowiedziami żadnej różnicy, prawda?
No dobrze, to co w takim razie robić ze skrajną prawicą? Uważam, że powinno się tych ludzi zapraszać do programów i orać ich tak długo, aż sami nie będą chcieli do tych programów przychodzić. Już w trakcie programów należałoby „debunkować” wypowiedzi. Należałoby robić to w sposób, który uniemożliwiłby ludziom pokroju Doktora Chłopaka z Biedniejszej Rodziny wycinanie jego wypowiedzi z programu celem pokazania, że „zaorał” (nie, nie ma tu żadnego znaczenia to, czy on robi to sam, czy też jakiś jego przydupas). Jednakowoż najważniejsze jest to, że należałoby się do takich „odwiedzin” przygotowywać merytorycznie. Być może wtedy uniknęlibyśmy przykrego widoku tej, czy innej osoby dziennikarskiej wpatrującej się tępym wzrokiem w kogoś, kto opowiada jakieś straszliwie brednie, która to osoba dziennikarska nie potrafi w żaden sposób zareagować na te brednie. Sprawa kolejna, należałoby prawicowców grillować. Doskonale pamiętam, jak to Jacek Nizinkiewicz odpytywał Doktora Chłopaka z Biedniejszej Rodziny (tak, wiem, sporo o nim dzisiaj, ale prawda jest taka, że jest to jeden z wielu polityków, którzy całą swoją karierę polityczną zawdzięczają „wolnym mediom” i ich jebałpiesizmowi w kwestii tego, o czym informują suwerena), co ów Doktor miał na myśli, gdy hejtował mniejszości seksualne (Patryk Jaki co prawda skasował stary ćwit, ale było to już o pierdylion screenów za późno). Odpytywanie wyglądało tak, że Nizinkiewicz zadał to pytanie bodajże dwa razy i za drugim razem dał się zbyć formułką „no ja nie wiem, czy coś takiego było, ale jak było to pewnie był element szerszej dyskusji”. Pamiętam również, jak Krzysztof Bosak zapytany o to, czy spalenie tęczy ze Zbawixa było przestępstwem stwierdził, że w sumie to trzeba się zastanowić, bo ona tam stała nielegalnie. Rzecz jasna, osoba dziennikarska, która z nim rozmawiała ni cholery się do tego nie odniosła i nie dopytała, co autor miał na myśli.
Merytoryczne przygotowanie (a raczej jego brak) wszelkiej maści redaktorów jest zmorą polskich mediów (być może niepolskich również, ale tutaj pochylamy się nad naszymi rodzimymi problemami). Dlatego też olbrzymim problemem mogłoby być dla mediów wcześniej wzmiankowane przygotowywanie „komentarzy wstępnych” do artykułów, które traktowałyby o wypowiedziach/działaniach tego, czy innego skrajnego prawicowca. W tym miejscu pozwolę sobie na krótką dygresję. To nie jest tak, że ja uważam, że prostować należałoby jedynie te bzdury, które serwuje nam skrajna prawica. Prostować należałoby wszystkie. Niemniej jednak teraz mamy do czynienia z sytuacją, w której debata publiczna zdominowana jest przez prawicę, która używa bardzo agresywnej retoryki. Skrajna lewica w wymiarze politycznym w Polsce nie istnieje, a co za tym idzie, nie stanowi dla nikogo żadnego zagrożenia (w przeciwieństwie do skrajnej prawicy). Z tego właśnie powodu skupiam się na tym, że powinno się prostować bzdury z tego, a nie innego bieguna politycznego.
No, ale to dygresja. Wróćmy do kwestii pisania „komentarzy wstępnych". Tak sobie myślę, że do tworzenia sensownych „komentarzy wstępnych” potrzebni by byli ludzie z ogromną wiedzą interdyscyplinarną. Co prawda można by było używać „gotowców” i np. na początku każdego artykułu o radży researchu (aka Rafał Ziemkiewicz) wrzucać coś w rodzaju: „autor wypowiedzi był wielokrotnie przyłapywany na mijaniu się z prawdą [i tu np. link do jakiejś sub-strony, na której byłoby szczegółowo opisanych kilkaset przypadków, w których Ziemkiewicz ściemniał], został objęty zakazem wjazdu do UK, ponadto został zwolniony z jednej z redakcji za żarty z gwałtów, a z innej za tekst o potrzebie strzelania do elbegietów”), ale prócz takiego gotowca trzeba by było również dorzucać jakiś debunk odnoszący się do cytowanych wypowiedzi, a to (biorąc pod rozwagę biegłość w oszczędnym gospodarowaniu prawdą przez Ziemkiewicza) wymagałoby sporej wiedzy. Dla redakcji problemem nie byłoby znalezienie takich osób, ale to, że trzeba by im było zapłacić, bo pewnie nie chciałyby zapierdalać za „do portfolio”. Jeszcze większym problemem jest to, że redakcje „wolnych mediów” zatrudniają na stanowiskach stricte dziennikarskich osoby, które potrafią opowiadać idiotyzmy o tym, że w sumie to Konfederacja może i ma kontrowersyjne pomysły, ale jej członkowie przynajmniej znają się na gospodarce (szkoda, że nigdy nie doprecyzowują, o jaką gospodarkę chodzi, bo bredni wygadywanych przez konfiarzy nie dałoby się zastosować nawet w przeciętnym 4X na najprostszym poziomie trudności [tzn. dałoby się, ale potem trzeba by było zaczynać od początku]).
Niestety, kredens jest przesunięty tak bardzo na prawo, że nawet wdrożenie tego, o czym tu sobie napisałem na początku, przynosiłoby niewielkie efekty. Niestety, skrajnie prawicowe narracje wżarły się nam w społeczeństwo. Dla mnie to ma wymiar, można by rzec, osobisty, bowiem żyje sobie już trochę wiosen i patrzałem na to, jak spora część moich znajomych (nie tylko znajomych, bo odnosi się to też do członków mojej rodziny) w pewnym momencie dostaje pierdolca i nawraca się na wyznawanie Bosaka, Matek Kurek, wszelkiej maści narodowców, Ziębów/etc. Skrajnie prawicowe narracje przeorały tym osobom głowy do tego stopnia, że praktycznie niemożliwa jest jakakolwiek dyskusja. Nie chodzi tu o rozmowy via komunikatory, ale te zwykłe, w trakcie których ludzie konwersacyjnym tonem wtrącają, na ten przykład, skrajnie rasistowskie teksty, albo jakieś antyszczepionkowe bzdury. W momencie, w którym ktoś zwraca im na to uwagę, włącza się im mentorski ton i rzucanie hasłami w rodzaju „mówisz TVN-em”.
Ciekawostką (o ile w ogóle można w takim kontekście mówić o ciekawostkach) jest to, że osoby te mają różne wykształcenie, są, ujmując rzecz kolokwialnie „na różnym poziomie oczytania”, mają bardzo różną wiedzę, są wśród nich zarówno osoby wierzące, jak i ateiści. Łączy ich natomiast to, że w pewnym momencie dali się zbajerować skrajnej prawicy i teraz zachowują się jak fanatycy. Mocno dyskusyjne jest to, czy zwalczanie skrajnej prawicy (która, nie oszukujmy się, stanowi zagrożenie dla nas wszystkich) wywarłoby na te osoby pozytywny wpływ. Zapewne spora część z tych osób odebrałaby takie działania jako „walkę z wolnością słowa”, „atak na prawdę”/etc. Niemniej jednak, jeżeli nic nie zostanie zrobione, będzie tylko gorzej.
Wielu komentariuszy ulega pokusie zwalenia winy za to, co się teraz dzieje, na obecne działania Zjednoczonej Prawicy. Nie chciałbym być źle zrozumiany. Uważam, że to, co Zjednoczona Prawica robi naszemu społeczeństwu, jest zbrodnią. Tyle, że oni tego nie zaczęli. Proces ten (jak to już wspomniałem) trwa w najlepsze od dłuższego czasu. Biorą w nim udział wszystkie media. Czasem odnoszę wrażenie, że te „wolne” są o wiele bardziej niebezpieczne. Jeżeli bowiem ktoś w 2021 roku ogląda TVP Info (i nie jest betonem), to zdaje sobie sprawę z tego, że kanał ten (tak samo jak i portal) jest, delikatnie rzecz ujmując, cokolwiek mało wiarygodny. Ten sam człowiek (nie będący człowiekiem z betonu) czytając mainstreamowe portale może odnieść wrażenie, że niejaki pan Bąkiewicz, to w sumie musi być jakiś zwykły typ. No bo skoro jego „apele” są wrzucane na główne strony portali, to chyba nie może być z nim aż tak źle, prawda? To, że większość mediów ma wręcz absolutnie wyjebane na to, że ich działania mogą mieć opłakane konsekwencje, widać choćby po tym, że nawet w temacie szczepień nie potrafią powstrzymać się od clickbaitozy. Przykładem niech będzie to, co ostatnio widziałem na Interii. Tytuł artykułu zamieszczonego na głównej stronie bije po oczach hasłem o zgonach po szczepieniach. Z tekstu zaś możemy się dowiedzieć, że chodzi o to, że zaszczepionym na covid osobom też zdarza się zemrzeć na tę chorobę, ale dotyczy to praktycznie wyłącznie osób, które miały poważne problemy ze zdrowiem (oraz były w wieku, że tak to ujmę, bardzo zaawansowanym). Czy media publikując tego rodzaju rzeczy są współodpowiedzialne za katastrofę, którą skończył się Narodowy Program Szczepień? A i owszem. Czy kogokolwiek z medialnych decydentów to obchodzi? Ni chuja. Wracając do meritum. To nie PiS „ośmielił” skrajną prawicę. Ona była ośmielona już dawno temu. Czy PiS przegina? Owszem, ale gdyby nie to, że „wolne media” całymi latami promowały szurię (w pogoni za sensacją), PiS nie mógłby sobie pozwolić na aż takie przeginanie (w wymiarze medialnym, rzecz jasna), bo jego działania nie trafiałyby na podatny grunt. Może inaczej: być może PiSowi udałoby się osiągnąć to, co teraz, ale na pewno zajęłoby mu to znacznie więcej czasu i byłoby znacznie trudniejsze. Porównywalnie trudne, jak próby odkręcenia tego, do czego doprowadziły „wolne media” latami uprawiając radosny jebałpiesizm. Można się, rzecz jasna, oszukiwać i wmawiać sobie, że jak PiS przegra wybory to wszystko się samo naprawi, ale prawda jest taka, że ludzie z przeoranymi głowami nie znikną w momencie, w którym PiS straci władze. Można się oszukiwać i nie robić nic, a potem dziwić się, jak to możliwe, że projekty Kai Godek wjeżdżają do Sejmu, a spora część polityków tłumaczy, że nie ma w tym fakcie nic zdrożnego. Gwoli ścisłości, ta wzmianka o „nic nie robieniu”, nie jest przytykiem do zwykłych obywateli, bo my, obywatele, możemy, za przeproszeniem gówno zrobić. Ponieważ zaś nic nie wskazuje na to, żeby media zamierzały się ogarnąć jedyne, co nam w tym momencie pozostaje, to zapięcie pasów, bo będzie trzęsło jeszcze bardziej niż trzęsie teraz. Ani Kaja Godek, ani jej projekt, ani też skrajna prawica (Bosaki, Bąkiewicze, Kalety/etc.) nie spadły z nieba. Skrajna prawica wielokrotnie udowadniała, że jest zdolna do ohydnych czynów, tak więc skrajną naiwnością byłoby wychodzenie z założenia, że projekt, o którym mowa będzie najgorszą rzeczą, którą zafunduje nam skrajna prawica, żeby przypodobać się Kościołowi.
Źródło (sztuk jeden):
Niestety jest jeden problem. Jak właściwie przymusić te media do opatrywania bzdur komentarzami, orania szurów itp.
OdpowiedzUsuńNie da się. Albo sami na to wpadną (tzn, że może jednak warto by było się ogarnąć, albo będzie coraz gorzej).
UsuńSię nie da, póki media nie dojdą do wniosku, że na praniu szurii można zarobić.
Usuń