Niniejszy tekst zaliczył spory poślizg. Tym razem nie było żadnej martyrologii, ale najzwyklejsza proza życia. A to asystowanie przy przeprowadzce, a to własna przeprowadzka (jestem w trakcie), a to znów kwarantanna Piknika Juniora (albowiem w klasie się jedno dziecko pochorowało). Cebulą na torcie prozy życia było to, że w momencie, w którym wreszcie zasiadłem do pisania, wyjebało prąd w całym budynku.
Poniższą ścianę tekstu (od razu zastrzegam, że będzie krótsza nieco) zacznę od tematów okołocovidowych. Przez moment się zastanawiałem nad tym, czy aby nie zrobić tak, żeby tym tematom poświęcić osobną notkę, ale dotarło do mnie, że jeżeli tak zrobię, to w międzyczasie mój hoarding tematów do Przeglądu osiągnie takie rozmiary, że te wszystkie linki i tematy zapadną się w sobie, tworząc czarną dziurę.
Surfujemy sobie właśnie jako kraj na kolejnej fali covidowej. O tym, że będzie nami bardzo bujało, wiadomo było od jakiegoś czasu. Mniej więcej zaś od wtedy, gdy okazało się, że zainteresowanie szczepieniami wśród starszych roczników spada i rząd otworzył szczepienia dla młodszych (rzecz jasna, skończyło się to gigantycznym fuckupem i późniejszym masowym przesuwaniem terminów tym, którym udało się zarejestrować w trakcie tegoż fuckupu). Ponieważ nasz rząd wszystko potrafi przedstawić jako sukces, rządowe media zaczęły publikować łamiące wiadomości dotyczące tego, że Polacy mieszkający w Niemczech przyjeżdżają do naszego kraju nad Wisłą, żeby się zaszczepić, bo tam w tych Niemczech to katastrofa jest ze szczepieniami. Co prawda ta „katastrofa” oznaczała, że w Niemczech starsze roczniki się chętniej szczepią (i po temu młodsze musiały czekać), ale to już szczegół był, a w szczegółach to diabeł tkwi, tak więc nie warto się nimi zajmować. O tym, że ta „katastrofa” w Niemczech skończyła się tym, że mają tam znacznie wyższy poziom wyszczepienia, wspominać chyba nie trzeba, bo to oczywista oczywistość. Poza zdolnością do przedstawiania wszystkiego jako sukces, rząd PiSu posiadł równie istotną dla siebie umiejętność, którą jest nie branie odpowiedzialności za nic (bądź też zwalanie odpowiedzialności za wszelkie fuckupy na opozycję). Nie inaczej jest w przypadku pandemii. Otóż, jeżeli zaczniecie komentować jakiś rządowy kanał (jakże adekwatne określenie) informacyjny, albo jakiegoś polityka partii rządzącej, a z waszych komentarzy będzie wynikało, że rząd jest odpowiedzialny za to, co się teraz dzieje, zapewne w którymś momencie natkniecie się na drony, które będą wam tłumaczyć, że tu rząd niczemu nie jest winien, bo po pierwsze to zabija wirus, a po drugie to ludzie się nie chcą szczepić, to co ten biedny rząd może zrobić? Choć całkowitą odpowiedzialność za to, co teraz się dzieje ponosi rząd PiSu, to nie można pominąć milczącego współudziału „wolnych mediów” i opozycji.
O co chodzi z tym milczący współudziałem? Już tłumaczę. Druga i trzecia fala straszliwie przeorały Polskę. Liczba nadmiarowych zgonów była ogromna (niektóre media zwracały uwagę na to, że tak wysoka liczba nadmiarowych zgonów [rok-do-roku] nie była notowana od czasu II Wojny światowej). Wiadomym było, że ani rządowi, ani też rządowym mediom nieszczególnie będzie zależeć na tym, żeby tego rodzaju informacje się utrwalały, tak więc temat ten był „zamilczany” przez media rządowe, które owszem, co jakiś czas wspominały o tym, że jest wiele ofiar pandemii, ale te złe rzeczy to się dzieją w innych krajach. Taką samą strategię zastosowano w przypadku inflacji. Inflacja, owszem, jest bardzo wysoka, ale tylko i wyłącznie w innych krajach, o inflacji w Polsce rządowe media jakoś tak nieszczególnie chętnie informują, no ale to tylko dygresja. Skoro więc rządowa machina propagandowa chciała temat ofiar pandemii zamilczeć, to chyba jasne jest to, że opozycja i „wolne media” powinny robić wszystko, żeby utrudnić zadanie wyżej wymienionej machinie. Czy opozycja i „wolne media” zachowały się „jak trzeba”? A gdzie tam. Gdybym miał sobie gdybać na temat tego, czemu zostało to olane, to obstawiałbym, że chodziło o to, że uznano, że byłoby to nieetyczne, no bo przecież tu chodzi o zmarłych etc. (of korz, chodzi również o to, że opozycji się niewiele chce, a „wolnym mediom” jeszcze mniej).
I wszystko pięknie (etycznie), ale pięknoduchy, które najprawdopodobniej myślały tymi kategoriami zupełnie zignorowały to, że pandemia się nie skończyła na trzeciej fali. Z tego zaś płynął wniosek taki, że jeżeli rząd zostanie utwierdzony w przekonaniu, że może doprowadzić do śmierci kilkudziesięciu tysięcy Polaków i nie ponieść za to żadnych (choćby „słupkowych”) konsekwencji, to można być pewnym, że pandemia zostanie przez rząd olana. Skoro bowiem kilkadziesiąt tysięcy osób umarło i nikogo to nie obeszło, to jak umrze jeszcze kilkadziesiąt, to też nikogo nie będzie to obchodzić. Gdyby udało się doprowadzić do sytuacji, w której jednak kogoś by te zgony obchodziły, to być może (pewności nie mam, ale jest to wysoce prawdopodobne) rząd by się jednak nieco bardziej przyłożył do programu szczepień. Ponieważ jednak tutaj jest jak jest, rząd miał absolutnie wręcz wypierdolone na to, czy program szczepień będzie działał dobrze, czy też będzie działał jak wszystko inne „narodowe”, wymyślone przez rząd PiSu. Jeszcze innym efektem tego, że prawie nikt się nie przejął tymi zgonami było to, że rząd PiSu zamiast zajmować się ogarnianiem programu szczepień, zajmował się głównie tłumaczeniem, czemu nie może niczego zrobić. Argumentów za tym, żeby nic nie robić było mnóstwo. A to opowiadanie o tym, że w sumie to nic nie można, bo w Polsce mamy silny ruch antyszczepionkowy (ciekawym, kurwa, dzięki komu ów ruch się tak upasł ostatnimi czasy). A to opowiadanie o tym, że obostrzenia się nie sprawdzą, bo mamy w Polsce „gen sprzeciwu” (jakoś tak niespecjalnie tym „genem” się przejmowano, gdy Genialny Strateg z Żoliborza uznał, że w Polsce trzeba zaostrzyć prawo aborcyjne).
Innym razem przekonywano, że nie można zrobić tego, co we Francji (nie szczepisz się? Ok, mordo, ale tego, tego i tego nie będziesz mógł robić), bo byśmy mieli jakieś protesty i zamieszki. Tu pozwolę sobie na nieco dłuższy cytat z Niedzielskiego, bo tam jest wszystko ładnie zebrane do kupy: „Trzeba sobie zdawać sprawę, że u nas pewne środki przymusu nie tylko, że są źle odbierane, ale potrafią działać przeciwskutecznie i zniechęcać ludzi, uruchamiać postawę jeszcze bardziej negatywną czy wręcz agresywną. Ruch antyszczepionkowy w Polsce - z przykrością to muszę powiedzieć - jest stosunkowo silny i w pewnym sensie sprofesjonalizowany. Występują tu incydenty, które mają charakter agresywny. Naszym celem nie jest teraz sprowokowanie ludzi do wyjścia na ulicę i mówię tu o zacznie szerszych grupach niż w Austrii, Francji czy Niemczech – powiedział.”
Podsumujmy, nie da się wprowadzić żadnego obowiązku szczepień (ani też obostrzeń takich jak we Francji), bo foliarze wyjdą na ulicę i będą się zachowywać agresywnie. Jest to wprost wybitnie idiotyczna narracja, ale robi się jeszcze bardziej idiotyczna, jeżeli osadzimy ją w kontekście. Otóż, jestem tak stary, że pamiętam sytuacje, w której Prezes Polski wyszedł przed kamery i wezwał do „obrony kościołów”. Co prawda kościołom absolutnie nic nie groziło (poza nimi samymi), ale prezes był tak zajęty rzyganiem swoimi narracjami, że nie zwracał na to uwagi. W praktyce, odezwa Kaczyńskiego była wezwaniem do napierdalania się na ulicach. Teraz zaś mamy sytuacje, w której Polsce zagraża olbrzymie niebezpieczeństwo, a Polacy umierają setkami, tak więc zrozumiałe jest to, że typ, który był tak wyrywny do wzywania „do obrony Polski” siedzi cicho, a jego podwładni opowiadają o tym, że boją się agresywnych zachowań. To jest w sumie dość interesujące, bo gdy protestowano w pokojowy sposób, rząd bez mrugnięcia okiem poszczuł „wydział chujos” (czy jak się tam zwała ta jednostka, składająca się z nawciąganych agresywnych schabów) na protestujących, a w rządowych mediach pełno było narracji „no ci ludzie co protestują, to widać, że przeszkoleni są, a to groźne”. Teraz okazuje się, że państwo nadal jest silne wobec słabych i słabe wobec tych, których uważa za silnych.
Poza wszystkim innym, chciałbym w tym miejscu przypomnieć o tym, że zaostrzenie prawa aborcyjnego odbywało się w Polsce pod hasłami „obrony życia”. Według oficjalnych danych w Polsce (przed zaostrzeniem prawa aborcyjnego) dokonywano około 1000 terminacji ciąży w ciągu roku. Na moment przyjmijmy zygotariańską logikę, w myśl której dzięki zoastrzeniu prawa aborcyjnego można by było „ocalić” ten 1000. Teraz, dziennie na covid umiera około 500 osób i jakoś tak nie słychać, żeby „obrońcy życia” wzywali do jakichś zdecydowanych działań. Dla nikogo nie powinno być zaskoczeniem to, że fundacja pewnej pani, która twierdzi, że „broni życia”, zajmuje się propagowaniem antyszczepionkowych bzdur. Ja wiem, że to w sumie nie powinno już nikogo dziwić, ale warto patrzeć na to, jak zachowują się samozwańczy „obrońcy życia” (czytaj: zygotarianie) w sytuacji, w której faktycznie trzeba życia bronić.
Na sam koniec rozważań pandemicznych podzielę się z wami pewną historią z życia wziętą. Mniej więcej pomiędzy dwiema falami (pierwszą i trzecią), kiedy informowano nas o tym, że prace nad szczepionką idą pełną parą, zaczęły się przebijać w debacie pojedyncze głosy, których autorzy mówili, że wszystko spoko, ale nie ma pewności, że uda się tę waksynę ogarnąć w ogóle. I tak sobie wtedy myślałem, że jeżeli tak będzie faktycznie, to będziemy mieli wszyscy zamaszyście przejebane. Do łba mi wtedy nie przyszło, że co prawda szczepionka będzie opracowana i będziemy jej mieli pod samą kokardę, ale zamaszyście przejebane i tak będzie, bo (eufemizując) nie wszyscy będą chcieli się zaszczepić. Na swoją obronę mam tyle, że wtedy jeszcze w miarę świeże były wspomnienia tego, co działo się we Włoszech, w których OZ momentalnie się „zapchała” i ludzie marli tysiącami, bo brakowało dla nich respiratorów. Co prawda, nie mam żadnych danych, którymi mógłbym podeprzeć swoją tezę, ale wydaje mi się, że gdyby wtedy była możliwość szczepień, to mało kto by z okazji do zaszczepienia się nie skorzystał. Niestety, potem debata publiczna, odnosząca się do tematów pandemicznych, krok po kroku była oddawana foliarzom. Następnie zaś ta debata została całkowicie zdominowana przez foliarzy. Winę za ten stan rzeczy ponosi w głównej mierze rząd Prawa i Sprawiedliwości, który totalnie wręcz zjebał politykę informacyjną. Kwestie pandemiczne potraktowano bowiem tak, jak wszystkie inne i zastosowano „wielonarracje” (zasypywanie debaty publicznej pierdylionem narracji, które są ze sobą sprzeczne, ale nie ma to znaczenia, bo odpowiednie narracje trafiają do odpowiednich baniek, więc nikt nie zwraca uwagi na sprzeczności). Problemy zaczęły się w momencie, w którym osoby zajmujące się dezinformacją zaczęły te nieścisłości z różnych narracji wyciągać i zestawiać ze sobą (widać to wyraźnie pod artykułami o covidzie, pod którymi zawsze jest pierdylion komentarzy „a wcześniej to mówili co innego, a teraz to mówią to”). Spójności rządowych narracji nie pomagało również to, że członkowie rządu mieli wyjebane na obostrzenia (pamiętam filmik, na którym jeden z przydupasów Genialnego Stratega założył maseczkę, a potem szybko ją ściągnął, bo prezes na niego groźnie popatrzył). Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że część przygłupów z partii rządzącej (w tym z otoczenia Prezydenta RP) powtarza w mediach idiotyzmy na temat szczepień.
Działania dezinformacyjne były cholernie sprofesjonalizowane. Mam w znajomych na FB kuzynkę jedną, która jakiś czas temu rozrzucała chętnie jakieś bzdury o tym, że covid nie jest groźny/etc. Kilka razy prześledziłem sobie to, od kogo ona to udostępniała i jakież było moje zdziwienie, gdy się okazywało, że za każdym jebanym razem to były jakieś randomowe osoby. Moje zdziwienie budził fakt, że te osoby (które nie były żadnymi influencerami) robiły kosmiczne zasięgi (np. kilkadziesiąt tysięcy udostępnień na FB). Te zasięgi się „same” nie zrobiły. Ktoś zadbał o to, żeby post jakiejś randomowej osoby dotarł do kilkuset tysięcy osób w Polsce. Ktoś o to zadbał, bo komuś na tym zależało. Samo w sobie nie jest to specjalnie trudne (wystarczy mieć na podorędziu farmę trolli na ten przykład). Nie jest możliwe to, że partia, która od dawna mierzy i waży internety nie ogarniała tego, że takie działania są prowadzone. Czemu więc nic z tym nie zrobiono? Obstawiam, że chodziło o to, że wykonano pewne badania, z których wynikło, że tymi bzdurami żywi się również jakaś część elektoratu partii rządzącej. Efekt końcowy jest taki, że teraz twórcy wszelkiej maści filmów (niedokumentalnych, rzecz jasna) o pandemiach będą musieli uwzględniać to, że jakaś część społeczeństwa w pandemię nie wierzy i aktywnie przeciwstawia się próbom walki z pandemią. Tak sobie myślę, że w kolejnym filmie/serialu traktującym o zombie-apokalipsie trzeba będzie umieścić grupę osób, które same z siebie będą się dawały pogryźć zombiakom, celem nabycia „naturalnej odporności”. Jak to już w kilku Głośnych Tekstach wcześniej wspominałem: trzeba zapiąć pasy, bo będzie nami trzęsło. Będzie nami trzęsło jeszcze bardziej niż do tej pory, bo teraz „czynniki zewnętrzne” wiedzą, w jaki sposób można sterować polskim rządem. Wystarczy ów rząd przekonać, że to, co chce zrobić, może negatywnie wpłynąć na jego słupki sondażowe.
UWAGA! Artykuł sponsorowany przez Suwerena!
https://patronite.pl/Piknik-na-skraju-g%C5%82upoty
Drugim tematem, nad którym się pochylimy, będzie kwestia tego, co się dzieje na granicy. Od razu zastrzegam, że nie będę się tu pochylał nad kwestiami etycznymi, ale nad zwykłym pragmatyzmem politycznym. Po pierwsze dlatego, że sytuacja jest jednoznaczna (pod względem wyżej wymienionej etyki [co nie powinno nikogo dziwić, skoro rząd PiSu uznał, że zrobi sobie z Łukaszenką zawody w tym, kto jest bardziej chujowy]). Po drugie zaś dlatego, że wymiar polityczny jest jedynym, który obchodzi partię rządzącą. Dla nikogo nie było tajemnicą to, że sytuacja na granicy wschodniej była bardzo na rękę partii rządzącej, bo niskim kosztem (tak, ludzie tam umierali w lasach, ale nieśmiało przypominam, że rząd ma w dupie setki Polaków, które umierają dzień w dzień, tak więc trudno się po nim spodziewać tego, że będzie się przejmował migrantami) można było przykryć wszystkie bieżące problemy. Choć sam nienawidzę tego określenia, to w tym momencie jest ono adekwatne: PiS potraktował sytuację na granicy jako „temat zastępczy”. Rządzący nawet nie udawali, że zależy im na tym, żeby migrantów na granicy było mniej, bo było to dla nich kolejne „polityczne złoto”. Z tego też powodu rząd nie robił absolutnie nic, żeby (używając rządowej terminologii) „presja na granicę” się zmniejszyła.
Problemy rządu zaczęły się w momencie, w którym UE uznało, że ma trochę dosyć tego, co się odpierdala i zaczęła prowadzić rozmowy (np. z szefem MSZ Iraku) z różnymi osobami (w tym z Łukaszenką) żeby ogarnąć to, co się dzieje. Reakcją rządu na te działania była skrajna histeria. Idealnym „kejsem” takiej histerii była wypowiedź Prezydenta RP: „Polska nie uzna żadnych ustaleń podjętych ponad naszymi głowami”. Co zrozumiałe, nikt z „wolnych mediów” nie wpadł na to, że może tak warto by było zacząć grillować rządzących w temacie tego, czemu tak właściwie sami nie prowadzili żadnych działań mających na celu „zmniejszenie presji na granicę”? Wypowiedź Prezydenta RP była wyjątkowa, nawet jeżeli weźmiemy pod rozwagę jego kondycję intelektualną. Jeżeli bowiem w ramach tych ustaleń migranci przestaliby napływać na granicę (bo Łukaszenka by ich tam nie zwoził), to w jaki, kurwa, sposób Polska mogłaby się na to nie zgodzić? Warto również wspomnieć o tym, że Merkel wcale nie musiała „reprezentować Polski” w rozmowach z Łukaszenką, bo prawda jest taka, że super-duper szczelna granica (święta i nienaruszalna) była tak nienaruszalna, że przedostało się przez nią ponad 9 tysięcy osób, które potem dotarły do Niemiec. Gdyby Merkel miała ochotę na obrzucanie się gównem z polskim rządem, to po prostu by powiedziała, że skoro ów rząd nie jest w stanie zadbać o „szczelność granicy UE”, to ona to zrobi za ten rząd. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że rządowe drony zaczęły podważać oficjalne dane z Niemiec i twierdzą, że nie jest możliwe to, żeby aż tylu migrantów dotarło do Niemiec bo (i tu pojawiają się argumenty z gatunku: „no uwierz mi, mordo!”).
Ponieważ wszystko wskazywało na to, że „polityczne złoto” jednak się skończy, trzeba było coś zrobić, żeby pokazać, że to wcale nie jest tak, że temat ogarniały inne kraje i (ta znienawidzona) UE, a polski rząd w tym czasie zajmował się pajacowaniem, tak więc wymyślono „ofensywę dyplomatyczną”. W praktyce wyglądało to tak, że Premier Tysiąclecia jeździł sobie po różnych krajach i udawał, że jeździ tam po to, żeby uspokoić sytuację na granicy. Cała ta „ofensywa” była czymś w rodzaju żartu (i to dość chujowego). Gdybyśmy bowiem potraktowali to wszystko poważnie, to musielibyśmy (również na poważnie) przejść do porządku dziennego nad tym, że Premier Tysiąclecia odwiedził trzy kraje jednego dnia (21-11-2021). Nie chciałbym być źle zrozumiany. To nie jest tak, że ja podważam to, że Premier Tysiąclecia te trzy kraje (Estonię, Litwę i Łotwę) odwiedził w ciągu jednego dnia, bo jak się dysponuje odpowiednim zapleczem logistycznym, to nie takie rzeczy można zrobić. Problem w tym, że jeżeli w odwiedzinach chodzi o coś więcej prócz pozowania do zdjęć, to warto by było się przygotować merytorycznie do prowadzenia rozmów. O tym, że w MSZ pracują naczynia gospodarcze o szerokim zastosowaniu, zwykle służące do przenoszenia (przechowywania) płynów lub drobnoziarnistych materiałów sypkich, wiemy wszyscy. Wiemy również, że są to ludzie, którzy (eufemizując) nie do końca zdają sobie sprawę z tego, czym powinni się zajmować. Nie powinno to nikogo dziwić, albowiem polska polityka zagraniczna kierowana jest z Żoliborza, tak więc MSZ zajmuje się tym, czym Genialny Strateg chce, żeby MSZ się zajmowało (czyli wywoływaniem konfliktów dyplomatycznych z każdym, kto się Prezesowi nie spodoba).
W kontekście tego kim są (i czym się zajmują) osoby zatrudnione w MSZ, ciężko by mi było uwierzyć w to, że są oni w stanie przygotować merytorycznie pojedynczą wizytę (nie, nie chodzi o to, że pracownicy merytoryczni [chodzi o najniższe szarże] ogarniają logistykę, ale o przygotowania do rozmów). W to, że przygotowano Premiera Tysiąclecia do odbycia trzech wizyt ni cholery nie uwierzę. Tym samym cała ta „ofensywa dyplomatyczna”, to po prostu (chujowy) reenacting „W 80 dni dookoła Świata”. O tym, jak bardzo polska dyplomacja ogarniała temat przygraniczny niech zaświadczy to, że gdy w Parlamencie Europejskim odbywała się debata odnośnie postępowania Łukaszenki, Premierowi Tysiąclecia na wszelki wypadek nie udzielono prawa głosu. O tym, że chciał tam przemawiać świadczy to, że wcześniej „zareklamowano” jego wystąpienie.
Niestety, na tym nie możemy zakończyć tematów dyplomatycznych, albowiem kolejnym poniesionym przez polską dyplomację sukcesem było to, że Joe Biden przed rozmową z Putinem (między innymi o Ukrainie) nie kontaktował się z polskimi władzami. Wicerzecznik PiS (Radosław Fogiel) skomentował to tak: „Wydawałoby się, że nasza perspektywa mogłaby być cenna, ale przecież nie będziemy nikomu nic narzucać”. Otóż, gdyby administracja Bidena uznała, że „perspektywa” PiSu mogłaby być cenna, to pewnie rząd PiSu nie zostałby przez Bidena pominięty. Aczkolwiek, doceniam inwencję Fogla (i całej machiny propagandowej PiSu), który usiłował tłumaczyć, że ten brak kontaktu ze strony Bidena, to ze szkodą dla niego jest, a nie dla naszego kraju nad Wisłą. Osobną kwestią jest to, że takie gesty, jak kontaktowanie się z kimś, bądź też powstrzymywanie się od kontaktowania się mają swój wymiar, że tak to ujmę symboliczny. Co prawda polskie władze powinny być tego świadome, ale cytując klasyczkę „sorry, taki mamy klimat”.
Ostatnim tematem związanym z polityką zagraniczną będzie follow up jednego z tematów, nad którym się jakiś czas temu pastwiłem. Temat ów odnosił się do zapowiedzi polityków Zjednoczonej Prawicy, którzy twierdzili, że oni tam w tym Parlamencie Europejskim to zmontują takie stronnictwo, które całkowicie odmieni scenę polityczną (of korz, były też narracje, z których wynikało, że dosłownie, kurwa, każda inna partia w PE się ich boi). Wyliczyłem sobie wtedy, że taka partia będzie miała pi razy oko 103 europosłów i będzie trzecią (co do liczności) partią w PE (EPL ma 187, a Europejscy Socjaliści 145). Okazało się, że nie doszacowałem Nowej Największej i Najgroźniejszej Partii w PE, bo nie wziąłem pod rozwagę tego, że do całej tej zbieraniny putinoidów dołączy również AFD (tak, to te ziomeczki, które jarają się Wehrmachtem). Ponieważ od razu po ogłoszeniu tego, że powstaje frakcja zrzeszająca (idealne wprost określenie) putinoidów z różnych krajów, odezwały się głosy, że może tak nie do końca fajne jest to, że rząd PiSu zaczyna się przyjaźnić z kolegami Putina, PiS ruszył do kontrataku narracyjnego. Kontratak ów był zgodny z dotychczasowymi działaniami PiSu (czyli produkowanie narracji na zasadzie „chyba Ty”), ale tym razem zrobiono to na odpierdol. Pozwolę sobie zacytować Janusza Piechocińskiego: „wicerzecznik PiS poseł Radosław Fogiel mówił na tej samej konferencji tak: Marine Le Pen, w przeciwieństwie do wielu polityków tworzących Europejską Partię Ludową albo Europejską Socjaldemokrację, nie pracuje w żadnej z rosyjskich spółek energetycznych.”. W kolejnym ćwicie dopisał: „W "briefie specjalnym" - czytamy niemal słowo w słowo to samo: "Marine Le Pen nie pracuje, w przeciwieństwie do wielu polityków tworzących Europejską Partię Ludową, albo Europejską Socjaldemokrację, w żadnej z rosyjskich spółek energetycznych".”. Wielokrotnie zdarzało mi się złapać tego, czy innego drona na tym, że klepie słowo w słowo przekazy dnia (bo mu się nie chce w inwencję), ale przyznam szczerze, że wicerzecznik, któremu się tak bardzo nie chce, to jest jednak pewien ewenement. Warto w tym miejscu zaznaczyć, że polowaniem na tego rodzaju kalki powinny się zajmować „wolne media”, ale ponieważ się tym nie zajmują, to musi się tym zajmować Janusz Piechociński.
Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że prawica bardzo starała się przekonać wszystkich do tego, że z tymi ziomeczkami Putina to jest tak, że oni wcale nie są źli. Przykładowo Sławomir Cenckiewicz był łaskaw napisać na ćwitrze: „z dwojga złego wolę proputinowską prawicę europejską niż proputnowską lewice europejską, która tak rządzi UE, że mamy Nord Stream2, brexit, rozbrojenie, kryzys imigracyjny, zajęcie Krymu i zero sankcji w praktyce wobec Moskwy”. Tego rodzaju narracje się upowszechniły i wynikało z nich tyle, że w sumie to, proputinowska prawica na pewno będzie bardziej antyputinowska niż te frakcje, które nie są proputinowskie. Jest to jeden jebany bełkot, ale nieumiejętność polskiej opozycji (i „wolnych mediów”) w rozbrajanie narracji rządowych sprawia, że ten bełkot może się okazać całkiem przekonujący. Nikomu się nawet, kurwa, nie chciało grillować polityków partii rządzącej, że no całkiem spoko ta narracja, ale jak to jest, że ziomeczkują się z Le Pen, która była, jest i będzie przeciwna nakładaniu jakichkolwiek sankcji na Rosję (a jej partia była sponsorowana przez Moskwę). Największym absurdem jest to, że w przypadku putinoidów nie trzeba się jakoś specjalnie starać z tym grillowaniem, wystarczy wyłowić wypowiedzi polityków partii rządzącej, którzy odcinali się od Le Pen jakiś czas temu i twierdzili, że inaczej nie można, bo ona współpracuje z Kremlem. Gdyby zastosowano argumentum ad cytatum, to narracje „no ale ta Le Pen to wcale nie jest taka proPutinowska” mogliby sobie politycy Zjednoczonej Prawicy wsadzić, tam gdzie słońce nie dochodzi, bo nie tego dotyczyłoby pytanie. No, ale co ja się tam znam, ja to tylko prosty bloger jestem, więc nie mnie decydować o tym, jakie pytania warto by było zadawać temu, czy innemu politykowi.
24 listopada parlament Holandii podjął decyzję dotyczącą Polek. Pozwolę sobie zacytować lead artykułu, albowiem jest on z gatunku selfexplanatory: „Parlament Holandii przyjął uchwałę umożliwiającą współfinansowanie z budżetu państwa zabiegów przerywania ciąży Polkom. Holenderski poseł: - Dotychczas pomagaliśmy w ten sposób kobietom z państw trzeciego świata”. W telegraficznym skrócie, parlament Holandii zauważył to, że Polki mają w naszym pięknym kraju przejebane i postanowił im pomóc. Wartym nadmienienia jest fakt, że przegłosowano to olbrzymią większością głosów (111 ze 150 głosów). Z jednej strony dobrze, że władze innych krajów chcą pomagać Polkom. Z drugiej strony, w chuj źle, że w ogóle muszą podejmować takie decyzje. Niestety, tego rodzaju działalność, choć jest potrzebna, nie pomoże kobietom, które będą w podobnej sytuacji, w jakiej znalazła się Izabela z Pszczyny (bezpośrednie zagrożenie życia i lekarze, którzy boją się zrobić cokolwiek, żeby ich potem wiadomy instytut razem ze Zbyszkiem nie ciągali po sądach). Przestrzegano przed tym, że zaostrzenie prawa aborcyjnego może się skończyć tak, jak się skończyło, a mimo tego członkowie partii rządzącej (oraz drony z wiadomego instytutu) mają, kurwa, czelność wychodzić przed kamery i opowiadać, że w sumie to zaostrzenie prawa aborcyjnego nie miało z tym nic wspólnego. Czy kogokolwiek dziwi to, że „wolnym mediom” jakoś niespecjalnie chciało się drążyć temat i odpytywać posłów z tego, że skoro jedno z drugim nie ma nic wspólnego, to jak to możliwe, że przestrzegano wcześniej przed takimi konsekwencjami zaostrzenia prawa aborcyjnego?
Ponieważ inne teksty wyparły Przeglądy, nie mogłem się wcześniej pochylić nad pewną kwestią, która jest tak pojebana, że nie mam pojęcia, czemu ten temat w ogóle jeszcze podlega dyskusji. Otóż jakiś czas temu, jeden z najbardziej rozpoznawalnych prawników w Polsce (aka „Tata Maty”) był łaskaw krytycznie wypowiedzieć się w kwestii polityków lewicy, którzy jego zdaniem to w ogóle są leniami, bo oni by chyba nie byli gotowi pracować 16 godzin na dobę. Wydawać by się mogło, że w 2021 roku nikt już nie będzie bronił tego rodzaju wypowiedzi, bo choć w Polsce nadal sobie w najlepsze panuje kult zapierdolu, to jednak nawet wyznawcy tego kultu powinni być świadomi tego, że pracowanie nastu godzin na dobę jest po prostu szkodliwe. Ale gdzie tam. Tata Maty miał od cholery obrońców, którzy twierdzili, że tylko i wyłącznie w ten sposób (czytaj: zapierdalając 16 godzin na dobę) można osiągnąć sukces. Przyznam się wam szczerze, że nie jestem sobie w stanie wyobrazić pracowania 16 godzin na dobę. W przypadku pracy fizycznej jest to praktycznie nierealne, bo człowiek by się po prostu zajebał ze względu na to, że organizm nie miałby się kiedy regenerować. Jeszcze bardziej nierealnie brzmi to dla mnie w przypadku pracy „głową”. Ok rozumiem, że czasem można (jednorazowo) na ten przykład pozapierdalać ponadwymiarowo (a potem np. dwa dni się regenerować), ale kluczowe w tym zdaniu jest „czasem”. Praca umysłowa 16 godzin na dobę przez pięć dni w tygodniu brzmi jak kiepski dowcip, bo, albo trzeba by było się faszerować kofeiną (albo inną -iną), albo człowiek byłby permanentnie przemęczony, a co za tym idzie, wartość jego pracy umysłowej byłaby żadna, bo ktoś musiałby sprawdzać wszystko ,co „wyprodukował” przemęczony pracownik. Tak sobie teraz pomyślałem, że korygowanie pomyłek przemęczonego współpracownika jeszcze by uszło, ale poprawianie pomyłek, które zostały wyprodukowane przez przemęczonego szefa, któremu wydaje się, że może w ogóle nie spać i że to niespanie nie ma najmniejszego wpływu na jakość jego pracy, to raczej średnio przyjemne zajęcie.
No dobrze, załóżmy przez moment, że idealnie kulisty pracownik jest w stanie zapierdalać 16 godzin na dobę i nie ma to negatywnego wpływu na jego pracę. Takie jedno pytanko mi się po łbie kołacze: co z życiem prywatnym i rodziną? O czymś takim, jak hobby można w ogóle zapomnieć (no chyba, że uda się wydłużyć dobę do 36 godzin.). W weekendy zaś taki kulisty pracownik zajmowałby się głównie spaniem. Jak tak sobie o tym myślę, to sam się zaczynam zastanawiać nad tym, czemu tak właściwie ja krytykuje to zapierdalanie po 16 godzin na dobę. Nieco zaś bardziej na poważnie, to ja wiem, że się powtarzam, ale mamy rok 2021 i wiemy, że przepracowanie może się bardzo źle skończyć. Dysponujemy wynikami pierdyliona badań, z których wynika, że z powodu przepracowania można się wylogować. Wydawać by się mogło, że badania naukowe powinny wystarczyć do przekonania nieprzekonanych, ale domyślam się, że fanatycy zapierdolu zaczną tłumaczyć, że za te badania odpowiada jakieś lobby „lenistwowe”, tak więc nie są one wcale wiarygodne.
Jeżeli chodzi o cała inbę 16-godzinną, to ciągnęła się ona i ciągnęła. „Tata Maty”, zabrnął tak bardzo, że zjebał go nawet Jan Hartmann. Poświęćcie moment na zatrzymanie się i podumanie o tym: jak bardzo zjebać musiał „Tata Maty”, żeby Hartman wyszedł przy nim na kogoś z RiGCzem. Mniej więcej w tym samym czasie, w którym Hartmann zdissował „Tatę Maty”, ten drugi opublikował ciąg ćwitów (który najprawdopodobniej był pokawałkowanym felietonem). W tym ciągu ćwitów znalazł się jeden, który, nie będę kłamał, wkurwił mnie dość solidnie: „Bolszewicy nienawidzili kułaków, bo ci mieli więcej. Rozkułaczali ich więc z majątku. Dziś ich filozoficzni następcy wciąż rozkułaczają tych, którzy mają więcej. Rozkułaczają z szacunku, przez potępienie. Z wygranej na loterii genów, z chęci bycia lepszym, z chęci do innowacji.”. Chodzi mi, rzecz jasna, o samą końcówkę, w której „Tata Maty” pierdoli coś na temat „wygranej na loterii genów”. O ile bowiem rozumiem, że nadal nie wyrośliśmy z dyskusji na temat tego, czy „zapierdalanie” jest spoko, czy też nie jest, to wydawać by się mogło, że dyskusje o tym, czy ktoś ma lepsze geny, czy też gorsze, zostawiliśmy za sobą mniej więcej w połowie XX wieku. Tak, wiem, „Tata Maty” napisał przecież o „wygranych”, ale z tego wprost wynika, że część z osób jest w jego opinii „przegrana”. Jeżeli dodamy sobie do tego, że jego zdaniem ci pierwszy zasługują na więcej, niż ci drudzy, to nietrudno odnieść wrażenie, że autor próbując obronić swoją inicjalną wypowiedź, odnoszącą się do 16-godzinnego dnia pracy zabrnął w rejony, w które nikt się już, kurwa, nie powinien zapuszczać.
Na sam koniec niniejszej (nie tak długiej jak zwykle) ściany tekstu zostawiłem sobie kwestię posła Mejzy. Ja się polityce przyglądam od dłuższego czasu i wiem, że do parlamentu trafiają bardzo różni ludzie, ale nawet mnie casus Mejzy nieco zaskoczył. Pozwolę sobie zacytować fragment artykułu o Mejzie: „Pod koniec listopada Wirtualna Polska podała, że wiceminister sportu Łukasz Mejza założył w przeszłości firmę medyczną, która miała się specjalizować w kosztownym leczeniu nowatorskimi metodami chorych na raka, Alzheimera czy Parkinsona. Jak twierdzi portal, Mejza miał osobiście przekonywać potencjalnych pacjentów, w tym dzieci, o skuteczności stosowanych przez firmę metod, które jednak zarówno w Polsce, jak i na całym świecie uznawane są za niesprawdzone i niebezpieczne. Według portalu interes Mejzy nie wypalił, za to pozostawił po sobie wielu oszukanych pacjentów i ich rodziny.”. Jeżeli ktoś ma skojarzenia z panem, który się zwie Zięba, to są to skojarzenia jak najbardziej poprawnie, bo firma Mejzy zajmowała się dokładnie tym samym. Póki co, konsekwencji żadnych Mejza nie poniósł, bo sejmowa większość, którą udało się PiSowi skleić przy pomocy stanowisk/etc., jest na tyle chwiejna, że PiS nie może sobie pozwolić na utratę nawet jednego głosu. W tym miejscu pozwolę sobie na krótką dygresję. To, że PiS nie jest w stanie pozbyć się kogoś takiego jak Mejza (który jest również wiceministrem) pokazuje, że politycy partii rządzącej nie darzą zaufaniem sondażowych słupków, z których wynika, że będą rządzić do końca świata i jeden dzień dłużej. Ujmując rzecz innymi słowy: partia rządząca jest zesrana. Gdybyśmy mieli sensowną opozycje, to tego rodzaju sytuacje byłyby w jakiś sposób „rozgrywane” medialnie (i uwzględniane w trakcie planowania strategicznego). Ponieważ zaś opozycja jaka jest, każdy widzi, absokurwalutnie nikt nie zwraca na to uwagi.
Samo to, że w Sejmie znalazło się miejsce dla Zięb, a przepraszam, dla Mejzy, nie było dla mnie zaskoczeniem, tak samo, jak to, że partia rządząca jakoś tak niechętnie podchodzi do pomysłu wyjebania go ze stołka i z klubu poselskiego. Lekko zaskoczyło mnie (zanim zrozumiałem, co tak właściwie obserwuje) to, że Mejza ma swoich obrońców. W tym miejscu krótka dygresja, jeżeli widzicie gdzieś w soszjalach konta, które zajmują się obroną tego konkretnego posła, to możecie być pewni, że macie do czynienia z kimś, kto w internetach zajmuje się spinowaniem dla partii rządzącej, bo nikt (poza Ziębitami) nie będzie na tyle jebnięty, żeby sam z siebie bronić tego procederu. Nieco dziwię się politykom, którzy chodzili do mediów i przed kamerami tłumaczyli, że w sumie to Mejza nie robił niczego takiego złego. Niektórzy byli świadomi tego, że sprawa jest śliska i skupiali się na tłumaczeniu, że w sumie to nie doszło do złamania prawa. To swoją drogą było dość zabawne, bo przecież wszyscy wiemy, że do złamania prawa przez członka PiSu/Zjednoczonej Prawicy dochodzi wtedy, gdy Jarosław Kaczyński dojdzie do wniosku, że doszło do złamania prawa. Potem jeszcze do takiego samego wniosku musi dojść Zbigniew Ziobro. Jak mogliśmy się wielokrotnie przekonać, obaj panowie bardzo rzadko dochodzili do takich wniosków (i wtedy okazuje się, że niezależna prokuratura umarza takie, czy inne postępowanie).
Na tym powyższa ściana tekstu się zakończy. Tak, wiem, mam trochę zaległych tematów i jeżeli nie dojdzie do końca świata, to może uda się je upakować w kolejnym tekście. Niemniej jednak wolę niczego nie obiecywać, bo moje obietnice mają tendencję do zakrzywiania prawdopodobieństwa.
https://twitter.com/tvp_info/status/1464333907688660992
https://wiadomosci.onet.pl/tylko-w-onecie/katastrofa-wizerunkowa-polskiej-dyplomacji-analiza/ryh9b4p?
https://oko.press/joe-biden-rozmawia-z-putinem-i-europa-o-ukrainie-polski-przy-stole-nie-ma/
Tutaj
pastwiłem się nad Nową Strasznie Wielką Partią w Parlamencie
Europejskim:
https://twitter.com/Piechocinski/status/1468302871661797376
https://twitter.com/Cenckiewicz/status/1467160411745431552
https://wydarzenia.interia.pl/zagranica/news-holandia-oplaci-polkom-aborcje,nId,5665929
https://www.rp.pl/nauka/art128851-pracujesz-wiecej-niz-55-godzin-tygodniowo-ryzykujesz-zyciem
https://hartman.blog.polityka.pl/2021/10/23/jak-matczak-z-zandbergiem-sobie-pyskowali/
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz