poniedziałek, 17 czerwca 2024

Hejterski Przegląd Cykliczny #124

Co prawda zapowiadałem ten Przegląd na sobotę, ale zachowawczo użyłem słowa „najprawdopodobniej”, tak więc wszystko jest w porządku. Z góry uprzedzam, że w niniejszym Przeglądzie nie będę poruszał kwestii wyborów do Europarlamentu, albowiem uznałem, że wybory te zasługują na oddzielny tekst, który postaram się napisać i opublikować przed następnymi wyborami do Europarlamentu. Jeżeli jest coś, co odróżniało te wybory od praktycznie wszystkich poprzednich to to, jak bardzo Zjednoczona Prawica nie przejmowała się ciszą wyborczą (agitacją zajmowała się nawet Kancelaria Prezydenta). To napisawszy, pozwolę sobie przejść do tematów niezwiązanych z wyborami.

Jakiś czas temu Prezydent Andrzej Duda po raz kolejny zabłysnął byciem Prezydentem Andrzejem Dudą i zawetował ustawę, dzięki której język śląski zostałby uznany za język regionalny. W związku z powyższym wetem wywiązała się w debacie publicznej dyskusja i jeżeli mam być szczery, to argumenty, które mają przemawiać za wetem są (przynajmniej dla mnie) całkowicie nieprzekonujące. Andrzej Duda twierdzi, że on nie może tego podpisać, bo jakby podpisał, to potem przedstawiciele innych grup regionalnych też by mogli chcieć, żeby ich języki zostały uznane za języki regionalne. I tak sobie myślę, że prezydentowi warto by było w kontekście powyższej wypowiedzi zadać jedno, bardzo ważne pytanie: i co w związku z tym? Co by się stało, gdybyśmy w Polsce mieli więcej zarejestrowanych (czy tam „uznawanych”) języków regionalnych? Współczynnik Poland Stronk by nam spadł? Równie alternatywnie mądry był komentarz Sellina, który stwierdził, że gdyby język śląski uznano za język regionalny, to używający języka kaszubskiego mogliby się poczuć dotknięci, bo przecież coś takiego jak język śląski nie istnieje. Gdybym był złośliwy, to bym napisał, że z punktu widzenia Polaków deprecjonujące dla naszego języka jest to, że Sellin używa go do wygadywania bzdur. Ponieważ zaś złośliwy nie jestem, poproszę was o udanie się w stronę dalszej części tekstu.

Ten kawałek przeglądu (poświęcony pewnemu wyrobowi sondażopodobnemu) miałem zacząć od zagadki „ja wam opiszę sondaż, a wy postarajcie się odgadnąć, która sondażownia go wyprodukowała”, ale szczerze mówiąc nie bardzo mi się chce, bo wszyscy i tak od razu będą wiedzieć, że chodzi o IBRIS. No ale, dosyć już tych wstępów, przejdźmy do meritum. Kilka dni temu na Eloneksowym koncie Państwowej Agencji Prasowej pojawił się wpis (będący przy okazji tematem artykułu na ich stronie): „Wojsko ma strzelać do migrantów? Wyniki sondażu są jednoznaczne”. Przyznam się wam szczerze, że gdy tylko zobaczyłem ten wpis i słowo „sondaż”, od razu wiedziałem, kto ów produkt sondażopodobny wytworzył. To trochę jak z Interiowymi artykułami Kamili Baranowskiej, które jestem w stanie rozpoznać po jednej nutce, znaczy się po tytule.

No dobrze, ale jakież to wiekopomne pytanie badawcze zostało zadane w sondażu? „Czy żołnierze Wojska Polskiego stacjonujący na wschodniej granicy powinni móc używać broni w sytuacji prób siłowego pokonania granicy przez migrantów” (za moment będzie ciekawostka związana z treścią pytania). Od czego by tu zacząć? Może od błędów metodologicznych? Po pierwsze, pytanie ma sugerującą treść.  Po drugie, pytanie zostało celowo (za moment do tego wrócimy) skonstruowane w sposób nieprecyzyjny. Skąd respondent ma wiedzieć, czym jest „siłowe pokonanie granicy”? Chodzi o atakowanie żołnierzy? Przechodzenie przez ogrodzenie? Demontowanie płotu?  Po trzecie, nie jest to, co prawda, błąd pytania, ale błędem było przeprowadzanie sondażu zaraz po wydarzeniach, które wywołały silne emocje, bo równie dobrze można by było przeprowadzić sondaż w sprawie dopuszczalności kary śmierci po jakimś brutalnym morderstwie. Wiadomo jakie wtedy będą odpowiedzi i jedyna przyczyna, dla której ktoś mógłby się zdecydować na przeprowadzenie takiego sondażu, to udowodnienie swojej tezy.

Po czwarte, ta nieprecyzyjność pytania jest zabiegiem celowym, którego dokonano po to, żeby słupek był jak najwyższy. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że zupełnie odwrotnie IBRIS zadał pytanie badając podejście Polaków do tego, kto jest odpowiedzialny za nieprawidłowości w wydawaniu pieniędzy z Funduszu Sprawiedliwości. Otóż w tym sprawiedliwościowym sondażu respondenci mogli wybierać spośród kilku odpowiedzi. No i wszystko fajnie, ale trzy z tych odpowiedzi oznaczały w sumie jedno i to samo (Suwerenna Polska, Zjednoczona Prawica, urzędnicy [Suw Pol był częścią ZP, a urzędnicy sami się na swoje stanowiska nie powołali, prawda]). No ale, w tamtym sondażu chodziło o to, żeby się słupki porozbijały na mniejsze, a w tym chodziło o to, żeby słupek był jak najwyższy.

No dobrze, nieco wcześniej wspomniałem o tym, że będzie jeszcze o treści pytania. Pozwolę sobie jeszcze raz zacytować pytanie zadane przez IBRIS i zestawić je z tym, jak treść pytania zacytował PAP, a wy pobawcie się w „znajdź różnicę”.

IBRIS:  „Czy żołnierze Wojska Polskiego stacjonujący na wschodniej granicy powinni móc używać broni w sytuacji prób siłowego pokonania granicy przez migrantów”

PAP: „Czy żołnierze wojska polskiego stacjonujący na wschodniej granicy powinni używać broni w przypadku prób siłowego przekroczenia granicy przez migrantów?”


Moim skromnym zdaniem jest zasadnicza różnica między „powinni móc używać broni”, a „powinni używać broni”. Nie jestem do końca pewny, czy ten zabieg był celowy (to by sugerowała treść wpisu na Eloneksie), bo pytanie na Rzepie było na obrazku (i trzeba było je ręcznie przepisać). Niemniej jednak, gdyby to była pomyłka, to pewnie ktoś by się zorientował i ją poprawił.

Kilka dni temu głośno zrobiło się o tym, że funkcjonariusz Służby Więziennej został brutalnie pobity przez grupę nieletnich (zmarł kilka dni po pobiciu, bo lekarzom nie udało się uratować jego życia). Z właściwą swej kondycji intelektualnej przenikliwością wydarzenie to skomentował Krzysztof Bosak: „Funkcjonariusz SW nie żyje. Pobity na śmierć na publicznym wydarzeniu przez grupę nastolatków, podobno w obecności swojej narzeczonej. Dotychczas takie historie słyszeliśmy głównie z innych państw. Robi się w Polsce coraz bardziej „europejsko” niestety...”.

I znowuż muszę się pobawić w wyliczankę, bo w tej wypowiedzi mamy bardzo dużo do „rozpakowania”.  Po pierwsze, jeżeli jakiś 40-latek wmawia wam, że kiedyś to były czasy, a teraz nie ma czasów (jeżeli chodzi o przemoc, pobicia/etc.), to albo był wychowywany pod kloszem (elitariusz, którego rodzice wszędzie wozili autem/etc.), albo ordynarnie kłamie. W przypadku Bosaka obie te odpowiedzi są prawdziwe. Bosak jest niecały rok młodszy ode mnie i nawet biorąc pod rozwagę to, że jest przedstawicielem elit, to na pewno nie raz i nie dwa dotarło do niego to i owo. Zanim napiszę to, co mam napisać, pozwolę sobie na krótką zapowiedź: to nie jest historia w rodzaju „myśmy mieli ciężko, a teraz to mają lepiej”. Skoro wstęp mamy za sobą, mogę przejść do tego, co chciałem napisać. Przemoc pod koniec lat 90 (i na początku XXI wieku) była na polskich ulicach tak bardzo powszechna, że praktycznie nie zwracało się na nią uwagi. Moim skromnym zdaniem sporą rolę odegrało w tym to, że wtedy wyż demograficzny wchodził w dorosłość. Przecież to właśnie w tamtych czasach kibole prowadzili regularne bitwy z policją. Ja wiem, że to, co ja tu teraz napiszę, to jest anecdata (ok, będą dwie), ale ja bym tymi anecdatami mógł zapełnić całą książkę, a i tak by tego sporo zostało, tak więc nie wydaje mi się, żeby to były odosobnione przypadki.

Anecdata nr 1: W szkole średniej zaprzyjaźniłem się z jednym ziomeczkiem, który był kibolem (w pełnym tego słowa znaczeniu). Jeździł na meczę, tłukł się z innymi kibolami, a jak trzeba było to i z policją. Kiedyś zaaferowany opowiedział mi o tym, że gdy pojechali na mecz do Lublina i doszło do przepychanek z policją, to policja tłukła ich pałkami w innym kolorze niż zazwyczaj. Dobra, muszę się tu przyznać, że miałem kolejne zdanie skonstruować nieco inaczej, ale gdy już napisałem zdanie, w którym w bliskiej odległości od siebie było słowa takie jak „kolorowe” oraz „pały” uznałem, że to jednak przesada, tak więc: nie wiem czy policja miała wtedy akcesorium w różnych kolorach, ale mój znajomy (który tym akcesorium wtedy oberwał) miał w tej kwestii dość jednoznacznie zdanie.

Anecdata 2: O tym mogłem już kiedyś wspominać przy okazji notek poświęconych kibolom. Jechaliśmy kiedyś z ojcem do rodziny naszym poldkiem. Traf chciał, że mniej więcej w okolicach dworca PKP w Sandomierzu jechaliśmy za autobusem. Obok dworca był przystanek, na którym stało kilkudziesięciu kiboli. Gdy ich mijaliśmy, jadący autobusem ludzie zaczęli do nich machać szalikami. Kolejny traf chciał, że zaraz potem jest skrzyżowanie z sygnalizacją świetlną i wszyscy stanęliśmy na „czerwonym”. Ponieważ byliśmy zajęci rozmową nie wiem, w którym momencie zwróciłem uwagę na to, że „coś się dzieje”, prawdopodobnie zaalarmowało mnie to, że samochody jadące drugim pasem się nagle zatrzymały. Zaraz potem zorientowałem się, że praktycznie tuż obok nas stoją kibole (zrobili sobie przebieżkę od przystanku) i rzucają w autobus cegłami, kamieniami (może leciały też brukowce, tego już nie pamiętam). Kilka cegieł trafiło w auta stojące na drugim pasie (w nas nic nie trafiło na szczęście). Potem światła się zmieniły i pojechaliśmy. Po jakimś czasie wyczytałem w którejś z regionalnych gazet, że (o dziwo) policji udało się zatrzymać kilku sprawców. O ile mnie pamięć nie myli, autobusem nie jechali kibice piłki nożnej. Na szczęście nic nikomu się nie stało (co było o tyle niespodziewane, że cegieł poleciało w stronę autobusu całkiem sporo).

Wiecie, co było (z perspektywy czasu) najbardziej absurdalne? Że te wydarzenia nie przyciągały za bardzo uwagi opinii publicznej. Tak, wiem, nie było wtedy internetów, ale z drugiej strony, gdy w Sandomierzu skini wybili oko ciemnoskórej licealistce (pobili ją przy użyciu kastetu), to jednak się o tym głośno zrobiło.

Skoro wspomniałem o skinach, to możemy przejść do punktu drugiego. Po drugie: gdyby nie kontekst zabawne byłoby to, że na temat „kiedyś to było” wypowiada się człowiek, który (uwaga, będzie capslock) BYŁ PREZESEM MŁODZIEŻY WSZECHPOLSKIEJ. Ja wiem, że teraz MW stara się zachowywać pozory i udawać, że są po prostu zwykła organizacją zrzeszającą (to określenie tu idealnie pasuje) narodowców i „patriotów”. Na szczęście jestem na tyle stary, że pamiętam, jak to wtedy wyglądało w moim rodzinnym mieście. Otóż, owszem mieliśmy komórkę MW. Z perspektywy czasu można by tych ludzi nazwać zwykłymi bandytami, którzy zajmowali się głównie pobiciami. Była to wiedza na tyle powszechna, że praktycznie każdy młody człek w owym czasie wiedział, które części osiedli należy omijać, celem zminimalizowania ryzyka dostania po mordzie za to, że skinheadzi mieli akurat zły dzień, albo po prostu się nudzili. Bosak szefem MW był w latach 2005-2006, tak więc doskonale wiedział czym zawiaduje. Zawiadywał organizacją, w której było od cholery skinów; skinów, którzy w swoich własnych zinach chwalili się morderstwami, dewastowaniem żydowskich cmentarzy/etc. Dlatego też nie jestem w stanie w pełni wyrazić pogardy dla dziennikarzy, którzy znormalizowali Bosaka przez to, że zapraszali go do programów i nawet nie próbowali go rozliczać z jego (nie tak znów odległej) przeszłości.

Idźmy do punktu ostatniego. Jestem się w stanie założyć o wiele, że Bosak celowo kłamie, „łowiąc” w ten sposób „młody” elektorat. Młodzi ludzie praktycznie nie mają możliwości zweryfikowania tego, kim był Bosak na początku swojej przygody politycznej. Media zaś wcale im tych informacji nie dostarczają. Poza tym młodzi ludzie są, no cóż, młodzi, tak więc nie mogą pamiętać tego, jak w latach 90-tych wyglądała rzeczywistość, do której tak bardzo tęskni Bosak. Nawiasem mówiąc, nie dziwi mnie to, że były szef MW tęskni do czasów, w których członkowie organizacji, której szefował, „kozaczyli” na ulicach. Oni „rozdawali karty”, a on był ich szefem. To musiało zostawić trwały ślad we łbie. Tak nawiasem mówiąc, to nie jest tak, że MW się ucywilizowała. MW została ucywilizowana dlatego, że mniej więcej na początku XXI wieku trochę się zmieniło podejście policmajstrów do „łysych” i do kiboli. Teraz już nierealny jest scenariusz, w którym w centrum miasta zatrzymuje się autobus, z którego wybiegają kibole i zaczynają bić ludzi (teraz się spotykają na autostradach). W związku z powyższym wszelkiej maści obrońcy kiboli wciskają teraz wszystkim ciemnotę tłumacząc, że kibole to po prostu niezrozumiani są, a nie agresywni (celowo przy tym „gumkując” to, czym się państwo kibolstwo zajmowało nie tak dawno temu).

No dobrze, bo wątek Bosakowy mi się rozrósł, wracając do meritum sprawy. Bosaki tego świata chcą nam wszystkim wmówić, że „kiedyś to było” (i tłumaczyć nam, że wszelka przemoc to do nas przyjechała z Zachodu) i tak sobie myślę, że wypadałoby, żebyśmy jednakowoż sobie tego nie dali wmówić. A teraz przejdźmy dalej.

UWAGA! Artykuł sponsorowany przez Suwerena!

https://patronite.pl/Piknik-na-skraju-g%C5%82upoty

Dalej, ale nie tak znów daleko od Bosaka, bo nadal zostajemy po prawej stronie. Warto obserwować na Eloneksie co bardziej nieudolnych spindoktorów Zjednoczonej Prawicy. Po czym poznać takiego nieudolnego spindoktora? Ano po tym, że jak już dostanie wytyczne, to realizuje je 1:1 i nawet nie próbuje dodać nic od siebie (a jeżeli już próbuję coś dodać, to robi to na tyle prymitywnie, że bezproblemowo można ustalić, jaki przekaz dnia/narrację dostał od kolegów z partii i co nam próbuje wcisnąć). No dobrze, nie będę was już dłużej trzymał w niepewności, ten kawałek Przeglądu poświęcony będzie redaktorowi Wosiowi i jego koleżeństwu z Tysola. Tak się bowiem złożyło, że dzięki redaktorowi Wosiowi (i wyżej wymienionemu koleżeństwu) wiemy, jaki będzie (tzn. w sumie już jest, ale pewnie jest to sprawa rozwojowa) damage control Zjednoczonej Prawicy, mający na celu „wyjaśnienie” suwerenowi, jak to z tymi aferami było.

Redaktor Woś zacytował ostatnio na Eloneksie fragment artykułu Mariusza Staniszewskiego (artykuł, of korz, dla Tysola napisany): „Ekipa Tuska za wszelką cenę chce udowodnić, że PiS kradło tak samo jak PO, a wszyscy politycy są tacy sami. To jednak kłamstwo, bo afery Platformy całkowicie różnią się od afer partii Jarosława Kaczyńskiego.”. 

Na pierwszy plan wysuwa się przestawienie wajchy. PiSowski agitprop przez całe lata tłumaczył nam wszystkim, że afery to były w trakcie rządów PO-PSL, a w czasie rządów Zjednocznoej Prawicy afer nie było. Dziennikarze coś tam. co prawda. pisali i mówili, ale wiadomo, że to tylko polskojęzyczne media, zaprzańcy i w ogóle banda kłamców, no bo przecież (uwaga, kiepski żart w moim wykonaniu): niezależna prokuratura niczego się nie doszukała, no to chyba afer nie było, co nie?

15 października powiał wiatr zmian. Ów wiatr sprawił, że prokuratura nie będzie już z automatu umarzać wszelkich możliwych postępowań i (co gorsza [dla partii Kaczyńskiego]) stare śledztwa będą przez prokuraturę odkopywane. Z tego zaś wynikła (dziejowa) konieczność znalezienia narracji, które pozwolą jakoś wybrnąć z tej sytuacji. W tym miejscu poczynię pewną dygresję (aczkolwiek uprzedzam, że mogłem o tym już wspominać n-krotnie). Partia Kaczyńskiego sama sobie na łeb ściągnęła te problemy. Gdyby prokuratura działała w latach 2015-2023 tak, jak powinna, to PiSowskich afer byłoby pewnie mniej (no bo jednak politycy Zjednoczonej Prawicy byliby mniej bezczelni wiedząc, że nic ich nie uchroni przed odpowiedzialnością karną). Dodatkowo, ta mniejsza liczba afer byłaby rozłożona w czasie. Ponieważ Zjednoczona Prawica rządziła tak, jak rządziła, teraz spojrzało jej w oczy widmo bycia rozliczanym (w błysku fleszy) z pierdyliona afer. Trzeba więc było coś wymyślić.

No i wymyślono. Otóż afery, co prawda były, ale na pewno nie takie, jak za PO-PSL (no, a poza tym, było ich bez porównania mniej i to jest oczywista oczywistość). Ta narracja obronna została wprost idealnie skompilowana we fragmencie artykułu, który wam teraz zacytuję:

Dziennikarze rozgrzewają emocje – swoje i czytelników – w oczekiwaniu aż dostaną od zaprzyjaźnionych funkcjonariuszy kompromitujące nagrania. Gdy wreszcie to się dzieje, następuje konsternacja. Nic wielkiego tam nie ma. Trzeba się mocno nagimnastykować, by skręcić z tego tekst, który chociaż udawałby śledczy. Ale przecież skoro napięcie zostało zbudowane, trzeba w to brnąć. 


Tak wygląda kreowanie afer mających udowodnić, że PiS kradnie. W przypadku ścigania polityków PO wyglądało to zgoła inaczej. Najpierw policja, CBA czy prokuratura gromadziły całkiem spory materiał dowodowy. Do prasy przeciekały niewielkie fragmenty. Potem następowało zatrzymanie, wniosek do sądu o aresztowanie i ujawnienie szczegółowych zarzutów. Opinia publiczna mogła się szybko przekonać o rodzaju i skali przestępstwa. Najczęściej chodziło o korupcję, pranie brudnych pieniędzy czy wyłudzenia.

Zapewne macie już trochę dosyć wyliczanek, ale będziecie musieli przeżyć jeszcze jedną. Zacznijmy od tego, że primo: niezwykle zabawnym znajduję fakt krytycznego wypowiadania się na temat dziennikarzy, rozgrzewających emocje „w oczekiwaniu aż dostaną od zaprzyjaźnionych funkcjonariuszy kompromitujące nagrania”. Od momentu, w którym Zjednoczona Prawica przejęła media publiczne i zamieniła je w partyjne media, służyły one (niezmiennie) do rozpowszechniania informacji, które PiSowscy mediaworkerzy dostawali od służb, prokuratury i policji. Czasami było to wręcz komiczne. Przykładowo, raz było tak, że Tusk został wezwany przed komisję ds. Amber Gold (eh, te czasy, w których komisje śledcze były git) i zezłomował tam PiSowców, którzy chcieli zezłomować jego (historia lubi się powtarzać, to samo stało się, gdy politykom koalicji ubzdurało się, że rozjadą Jarosława Kaczyńskiego). Ponieważ sprawa nie wyglądała dobrze (z punktu widzenia wizerunku Zjednoczonej Prawicy), tego samego wieczora w TVP odpalono kolejne taśmy od „Sowy i Przyjaciół”. O tym, rzecz jasna ani autor (ani tym bardziej redaktor Woś) nie wspomniał w swoim wiekopomnym artykule.

Secundo. Fragment „Gdy wreszcie to się dzieje, następuje konsternacja. Nic wielkiego tam nie ma”, jest jeszcze bardziej spektakularny. Na nagraniach, co prawda można usłyszeć, jak to członkowie Suwerennej Polski uzgadniają zeznania i szukają strategii obronnych, mających na celu wyciągnięcie ich z kłopotów (prawnych), bo wiedzą, że ustawianie konkursów było po prostu łamaniem prawa, ale Staniszewski wie lepiej. Aż dziw bierze, że nie sparafrazował Najmana: „Ludzie, przecież tu nic nie ma!”. Warto wspomnieć o tym, jak to Matecki chwalił sam siebie i swoje koleżeństwo, zwracając uwagę na to, że na nagraniach z Sowy bluzgi były, a na nagraniach Mraza to pełna kulturka. O ile mnie pamięć nie myli, to zaraz po tym do mediów wpadło nagranie, w którym jedna pani dywagowała nad tym „kto się rozpruje” (i to słowo padało tam wielokrotnie). Bluzg to co prawda nie jest, ale jest to lingo, które pani pewnie zobaczyła oglądając „Symetrię” i uznała, że jest bardzo adekwatne. Zastosuje tu tzw. „chłopski rozum”: gdyby SuwPol nie miał się czego obawiać (w domyśle: nie byłoby żadnych wałów), to nikt by się nie martwił tym, że ktoś się „rozpruje”.

Tertio, cały drugi akapit to małe dzieło sztuki. Zaczyna się od „kreowania afer, że PiS kradnie”. Gdyby faktycznie było tak, że te afery musiałyby być „kreowane”, to autor artykułu nie musiałby go pisać. Gdyby nie kontekst, dość zabawny byłby opis tego, jak to wszystko działało w przypadku polityków PO. Choćby ze względu na to, jak to w partyjnych mediach karierę zrobiły zmanipulowane wiadomości Brejzy, którymi promowano dętą aferę. Jednakże nie to jest tu najzabawniejsze (tak, teraz to już zabawne, bo PiS  już nie trzyma łapy na prokuraturze). Najzabawniejsze jest to, że autor artykułu zupełnie pomija to, jak wyglądało za rządów ZP zajmowanie się aferzystami z tejże partii. Otóż, jak doskonale wiemy, w ogóle nie wyglądało. Co jest o tyle interesujące, że sam autor przyznaje (zapewne towarzyszył temu straszliwy ból jestestwa), że nie wszystko było w porządku.

W dalszej części artykułu autor tłumaczy, że PO kradło, a z PiSem to było tak, że tam to złe decyzje urzędnicze były, bo covid, bo to, bo tamto. Wspomina również o tym, że z tym Funduszem Sprawiedliwości to było tak, że to było np. na wozy strażackie i „dla ludzi”. O tym, że sam Romanowski powiedział, że w FS brakuje pieniędzy dla ofiar, autor już nie wspomniał. Tak samo jak o tym, że SuwPol chciał wpompować 100 milionów złotych na medialne centrum księdza od salcesonu (któremu ostatnio przypięto zarzuty prania pieniędzy). Autor (chwaląc PiS za to, że korupcji nie było takiej, jak za PO) zupełnie zapomniał wspomnieć o sprawie związanej z typem od Red is Bad, która była na tyle spektakularna, że CBA za czasów Zjednoczonej Prawicy się nad nią pochyliło.

Podsumowując ten przerośnięty wątek: mamy do czynienia z mutacją wcześniejszej narracji: może i kradną, ale przynajmniej się dzielą. O przepalaniu setek milionów złotych (aczkolwiek można bezpiecznie założyć, że jak się ktoś pochyli nad Funduszem Narodowym i innymi tego rodzaju sprawami, to pewnie będzie mowa o miliardach) i pompowaniu nimi portfeli zaprzyjaźnionych polityków, Zjednoczona Prawica chce jak najszybciej zapomnieć, a jeszcze bardziej chce, żeby zapomniał o tym suweren. Czy takie narracje będą skuteczne? Będziemy się o tym mogli przekonać.

Teraz zaś przechodzimy do przedostatniego tematu, którym jest niezrozumiała dla mnie decyzja większej części większości parlamentarnej o wypatroszeniu ustawy o sygnalistach. Okazało się bowiem, że ustawa spoko, ale po co w niej mają być jakieś rzeczy, dzięki którym ustawa obejmowałaby również osoby zgłaszające naruszenia prawa pracy. Z sensownym wytłumaczeniem się jeszcze nie spotkałem. Było natomiast dużo szumu wyprodukowanego przez konta i osoby, które sygnalistów nazywały „donosicielami”. Część polityków koalicji tłumaczyła, że to w ogóle niepotrzebne, bo pracownicy są w Polsce wystarczająco chronieni. Po mojemu, gdyby było tak, że mielibyśmy do czynienia z dublowaniem się przepisów, to bardzo łatwo byłoby te przepisy wskazać, prawda? No a jakoś tak się składa, że chwaląca poprawę (patroszącą ustawę o sygnalistach) Konfederacja Lewiatan w swoim oświadczeniu napisała na ten temat jedynie tyle, że pracownicy są wystarczająco dobrze chronieni, to se można zmieniać ustawy o związkach zawodowych i Państwowej Inspekcji Pracy, a nie jakieś tam ustawy o sygnalistach.

Zapewne to, co teraz napiszę, nie będzie jakoś specjalnie odkrywcze, ale pewnie było tak, że mieliśmy do czynienia z efektami lobbingu. Obstawiam, że przeprowadzono cichaczem badania, z których wynikało, że poza niewielkimi wyjątkami to #nikogo i przekalkulowano, że straty wizerunkowe będą niewielkie. Na tyle niewielkie, że nie zaszkodzi głosowanie ramię w ramię z konfą (lewica, rzecz jasna, była przeciwko tej poprawce). Czy te kalkulacje okażą się słuszne? To zależy. Od czego? Od tego, czy, na ten przykład, nie dojdzie do jakiegoś spektakularnego przypału, któremu zapiec mógł sygnalista. Wtedy PiS z przyjemnością przypomni koalicji jej głosowanie (a Lewica będzie miała problem, bo z jednej strony głosowała tak, jak głosowała, ale z drugiej jest w koalicji rządzącej, więc trochę głupio tak siebie samych krytykować [Razem pod tym względem jest w innej sytuacji, ale znowuż – jest ono częścią Lewicy, która jest częścią koalicji rządzącej]). Zanim przejdę do ostatniego tematu, napiszę jedynie tyle, że gdyby wszystko było ok (a pracownicy byliby tak dobrze chronieni, jak nas Konfederacja Lewiatan przekonuje), to nikt by nie lobbował w tej sprawie. Ja zaś mając do wyboru z jednej strony organizację taką, jak Watchdog, a z drugiej Konfederację Lewiatan, jakoś tak bardziej wierzę tej pierwszej.

Na koniec zostawiłem sobie jeszcze bardziej spektakularny przejaw walki z pracownikami. Otóż pojawił się pomysł podniesienia stopy zasiłku chorobowego  (wspomniała o tym ministra Agnieszka Dziemianowicz-Bąk). Dla nikogo nie będzie zaskoczeniem to, że wyżej wymieniony pomysł (eufemizując) nie wszystkim się spodobał. Bardzo nie spodobał się Tomaszowi Lasockiemu z Katedry Prawa Ubezpieczeń Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Warszawskiego, który, zupełnym przypadkiem jest również ekspertem Federacji Przedsiębiorców Polskich. Lasocki używał całej palety argumentów. Zaczął od takich na dość wysokim poziomie ogólności (że jak ktoś chory, to nie pobiera wynagrodzenia, tylko mamy do czynienia z „zabezpieczeniem społecznym”, bo praca nie jest wykonywana). Wspomniał, że nigdzie nie ma mowy o tym, że zasiłek ma rekompensować w 100% utratę wynagrodzenia.

Potem przeszedł do innych argumentów i zaczął tłumaczyć, że skoro ktoś chce podnieść ten zasiłek, to najpierw powinien wykazać, że jak ktoś pobiera 80% (tak jak dzisiaj), to faktycznie jest mu gorzej/etc. Tłumaczył też, że to podniesienie zasiłku to postulat polityczny, a nie niezbędna systemowa konieczność. Ujmując rzecz innymi słowy: mamy do czynienia z argumentami, które nie są, co prawda, jakoś specjalnie szkodliwe, ale z drugiej strony, jeżeli ktoś jest specjalistą w jakiejś dziedzinie, to takie argumenty brzmią w jego ustach cokolwiek mało poważnie.

Gdyby w tym wywiadzie było tylko tyle, to bym się nad tym nie pochylał, bo nie byłoby sensu. Niestety, na moje i wasze nieszczęście, po tych argumentach nastąpił spektakularny ciąg dalszy, zajeżdżający korwinizmem na kilometr. Otoż, dziennikarka (Monika Krześniak-Kajewicz) zapytała Lasockiego o to, czy przypadkiem nie będzie tak, że jak się podniesie ten zasiłek, to się nie okaże, że nadużycia się zaczną (podała przykład policjantów, którzy po obniżce zasiłku ze 100% do 80% rzadziej szli na L4 [nie wiem, czy to prawda i szczerze mówiąc nie chce mi się tego researchować]). Lasocki na to odpowiedział tak: „Na pewno będzie taka grupa, która będzie skłonna często korzystać ze zwolnień, nawet jeśli będzie dotychczasowa 80-procentowa odpłatność. Ale mogą być też sytuacje, w której ktoś, kto jest chory mimo wszystko pójdzie do pracy, bo nie będzie chciał "stracić" tych 20 proc.”.

Czyli tak. Dziennikarka zapytała o nadużycia, a Lasocki wszedł już na zupełnie inny poziom i wprost napisał, że ponieważ odpłatność 80% a nie 100%, to ktoś chory (powtarzam z capslockiem: CHORY), tak więc mowy nie ma o jakimkolwiek nadużyciu, pójdzie do pracy, żeby nie tracić tych 20%. Wygadywanie tego rodzaju bzdur nawet przed covidem byłoby kiepskim pomysłem, ale teraz to jest po prostu gargantuicznych rozmiarów idiotyzm.


Lasocki się pewnie zorientował, że palnął głupotę, bo zaraz potem dodał: „Z drugiej strony przychodzenie w trakcie choroby do pracy również nie jest zjawiskiem, które powinniśmy ignorować. W przypadku poważnych chorób zakaźnych mamy przepisy, które zakazują kontaktów z innymi. Będący na kwarantannie, który nie pracuje, otrzyma 80 proc. zarobku, no chyba, że będzie pracował - wówczas dostanie wynagrodzenie. Jeśli te "brakujące 20 proc." zmotywuje kogoś do wykonania pracy, to chyba dobrze jeśli nie będzie ku temu przeciwwskazań. Choroby sezonowe to inna sprawa. Nie interesują one sanepidu, ale mogą rozprzestrzeniać się po zespole. Niemniej, w interesie samego zatrudniającego jest to, by jego zespół nie zarażał się wzajemnie, więc ma motywację, by zwalczać takie zjawisko”.  


O tym, jak bardzo ta wypowiedź (pierwsza jej część) była nieprzemyślana, niech zaświadczy to, że Lasocki z jednej strony powiedział, że w sumie to dobrze, że jest 80%, bo ktoś nie będzie chciał stracić 20% wynagrodzenia i po prostu pójdzie do roboty, ale zaraz potem dodał, że no w sumie jak ktoś chory i może zarażać, to chyba nie powinien do tej pracy chodzić. Pozwolę sobie zacytować tutaj tekst ze zmemizowanego kadru z jednego z programów telewizyjnych: TO KTÓRY JEST OJCEM KTÓREGO? Przecież to jest bezsensowna wypowiedź, z której wynika, że pracownik może chcieć przyjść do roboty, ale pracodawca go może nie chcieć wpuścić, bo pozaraża zespół. Lasockiemu umyka jeden drobny szczegół. Jeżeli pracownik nie będzie miał zaświadczenia lekarskiego, to na jakiej podstawie mógłby zostać „zniechęcony” do przychodzenia do pracy? I tak oto, nie do końca mądre pytanie dziennikarki sprawiło, że specjalista ds. ubezpieczeń społecznych się zapętlił.

Co do samej propozycji, to wydaje mi się ona o tyle sensowna, że jeżeli spadek dochodu miałby kogoś zachęcać do tego, żeby jednak szedł do roboty (i zarażał wszystkich dookoła), bądź też szkodził sam sobie, to chyba jednak warto by było choćby rozważyć możliwość podniesienia tego zasiłku, prawda?


I tym, nie wiem jakim akcentem, zakończę powyższy Przegląd.


Źródła:

https://businessinsider.com.pl/prawo/prezydent-zawetowal-ustawe-o-jezyku-slaskim-tak-to-uzasadnil/nt64vzw

https://www.rp.pl/spoleczenstwo/art40538151-jaroslaw-sellin-jezyk-slaski-to-byloby-deprecjonowanie-jezyka-kaszubskiego

https://www.pap.pl/aktualnosci/wojsko-ma-strzelac-do-migrantow-wyniki-sondazu-sa-jednoznaczne

https://x.com/PiknikNSG/status/1801564350416589142

https://x.com/PiknikNSG/status/1801286669699838215

Romanowski o tym, że pieniędzy brakuje na pomoc psychologiczną:

https://oko.press/ziobro-rydzyk-roksana-wegiel-fundusz-sprawiedliwosci

Przypowieść o rozpruwaniu się:

https://wyborcza.pl/7,75398,31018133,my-sie-do-tego-zabieramy-jakbysmy-dalej-byli-u-wladzy-stenogram.html

https://siecobywatelska.pl/ustawa-o-sygnalistach/

https://lewiatan.org/sygnalista-nie-zglosi-naruszen-z-zakresu-prawa-pracy/

https://biznes.interia.pl/praca/news-stopa-zasilku-chorobowego-wzrosnie-z-80-do-100-procpostulat,nId,7570004


1 komentarz:

  1. W sumie redaktor Woś był kiedykolwiek lewicowy? Bo ja pierwszy raz o nim usłyszałem dopiero gdy Woś zaczął robić swoisty alt-left (z braku lepszego określenia) a wiem że publicystą jest dłużej

    OdpowiedzUsuń