O czym będzie traktować notka? O tym, że Zjednoczona Prawica od dłuższego czasu robi wiele, żeby trudno jej było przegrać wybory. Ujmując rzecz innymi słowy, Zjednoczona Prawica jest traktowana przez jej członków jak „projekt na lata”. Jest to nowa (niekoniecznie lepsza) jakość na polskiej scenie politycznej, bo do tej pory rządziły nami partie, których członkowie zdawali sobie sprawę z tego, że nic nie trwa wiecznie. Teraz rządzi nami partia, której członkowie robią wszystko, żeby rządzić do końca świata i o jeden dzień dłużej. Nie chodzi tu o kwestie propagandowe (choć te są dla obecnych władz bardzo istotne). Chodzi o nieco inną płaszczyznę działań. Warto sobie w tym miejscu odpowiedzieć na jedno pytanie: w jaki sposób można sprawić, żeby partii trudno było stracić władzę (celowo nie używam frazy „przegrać wybory”, bo to niekoniecznie musi iść ze sobą w parze)? W gigantycznym uproszczeniu: trzeba doprowadzić do sytuacji, w której jak największej liczbie osób zmiana władzy (eufemizując) nie będzie się opłacała. Gwoli ścisłości, nie chodzi tu o transfery socjalne, bo te nie są w stanie nikogo „przywiązać” do Zjednoczonej Prawicy (choć ta, bardzo by chciała, żeby tak było).
Żeby lepiej nakreślić to, o jaki rodzaj działań mi chodzi, pozwolę sobie na wrzucenie cytatu, który mnie natchnął do napisania tej notki: „Podczas środowej narady władz oraz klubu PiS prezes partii Jarosław Kaczyński mobilizował polityków do wytężonej pracy przed wyborami, ale nie tylko. Na spotkaniu furorę zrobiła propozycja utworzenia partyjnego uniwersytetu, który byłby kuźnią kadr dla działaczy Prawa i Sprawiedliwości.”. Być może zetknęliście się z drugą częścią tego cytatu, albowiem pomysł utworzenia „PiSowskiej uczelni” został wyśmiany. Czy pomysł utworzenia takiej szkoły to powód do heheszków? I tak i nie. Z jednej bowiem strony skojarzenia z tzw. „wyższymi szkołami Marksizmu i Leninizmu” są jak najbardziej uprawnione. Tyle, że z drugiej strony powód, dla którego Zjednoczona Prawica chciałaby sobie taką uczelnie zorganizować, śmieszny nie jest. Żeby zrozumieć ten powód, warto się zastanowić nad jedną kwestią. Załóżmy, że Zjednoczona Prawica sobie taką uczelnie ogarnie. Uczelnia ta będzie zarządzana tak ,jak wszystko inne czym Zjednoczona Prawica zarządza: na pewno nie będzie tam żadnych fachowców. Owszem, kadry naukowej nie zabraknie, ale będzie to prawicowa kadra naukowa i absolutnie wszyscy będą mieli tego świadomość. Po co więc Zjednoczonej Prawicy taka uczelnia? To pytanie trzeba przeformułować: po co Zjednoczonej Prawicy uczelnia, która będzie produkować dyplomy, mające jakąkolwiek wartość jedynie wtedy, gdy rządzić będzie Zjednoczona Prawica? Wszyscy zdawaliby sobie sprawę z „wartości” tych dyplomów. Mimo tego, można bezpiecznie założyć, że kolejka chętnych po te dyplomy byłaby całkiem spora. Kolejka ta byłaby tym większa, im więcej kawałków państwa udałoby się zawłaszczyć Zjednoczonej Prawicy.
Przez dość długi czas myślałem sobie, że Zjednoczona Prawica chce przejąć samorządy dlatego, że to jest dla nich niesamowicie wielki paśnik. Dopiero po jakimś czasie zrozumiałem, że racje miałem jedynie częściowo. Tzn. owszem, Zjednoczonej Prawicy po części chodzi o to, żeby jej członkowie/rodziny tychże członków się mogli nachapać, ale równie ważne byłoby dla nich to, że to oni decydowaliby o tym, kto pracuje „w samorządzie”, a to bardzo potężne narzędzie wpływu. Załóżmy przez moment, że partii rządzącej udało się przejąć władzę we wszystkich samorządach w kraju. Iloma miejscami pracy partia by wtedy dysponowała? Nie wiem, jakie są obecne statystyki, ale w raporcie z 2014 można było przeczytać (uwaga, będzie to dość obszerny cytat): „Pracownicy samorządowi to dzisiaj, w zależności od definicji – od 250 tys. osób w odniesieniu do ściśle rozumianej administracji samorządowej, do blisko 1,9 mln osób szeroko rozumianego sektora samorządowego. Bierzemy w nim pod uwagę wszystkie instytucje dostarczające usługi publiczne na poziomie lokalnym i ponadlokalnym, dla których jednostki samorządu terytorialnego są organem założycielskim lub prowadzącym (np. szkoły, instytucje kultury, przedsiębiorstwa dostarczające usługi komunalne, szpitale, instytucje pomocy społecznej i zatrudnienia). Sektor samorządowy stanowi aż 21,5% ogółu zatrudnionych w Polsce (w województwach słabiej rozwiniętych nawet 33 %)”. Gdyby więc partii rządzącej udało się przejąć kontrolę nad samorządami, partia dysponowałaby prawie 2 milionami miejsc pracy. To byłoby niesamowite wręcz narzędzie nacisku. Szczególnie, jeżeli weźmiemy pod rozwagę politykę kadrową Zjednoczonej Prawicy (kto nie z Mieciem, tego zmieciem). W niewielkich miastach sytuacja byłaby wprost tragiczna.
Trzeba na moment przy tych samorządach się zatrzymać. Jakiś czas temu Grzegorz Sroczyński rozmawiał z Andrzejem Andrysiakiem na temat tego, że się nam trochę samorządność popsuła. Wywiad jest wart poczytania, a ja tu wam jedynie zaprezentuje kawałek leadu (bo jest z gatunku selfexplanatory): „Samorządność nam się zdegenerowała i przekształciła w spółdzielnię pracy. Podstawa działania samorządów to zapewnienie swojej grupie zatrudnienia w dobrych punktach”. Książki Andrysiaka jeszcze nie czytałem ("Lokalsi. Nieoficjalna historia pewnego samorządu"), ale jako były mieszkaniec takiej, a nie innej okolicy mniej więcej wiem, czego się spodziewać. Sytuacja w samorządach (szczególnie tych niewielkich) jest, eufemizując, „nie za dobra”. Czasem co prawda władza się zmienia, ale z perspektywy przeciętnego mieszkańca zmienia się tyle, że trzeba być znajomym kogoś innego, żeby dostać pracę w urzędzie. W moim rodzinnym mieście wyglądało to do tej pory tak, że przy okazji każdej zmiany władzy (a mieliśmy ich trochę) wymiana kadr, która następowała po zmianie była dość umiarkowana. Tzn. wymieniano naczelników wydziałów (i zasiadaczy w spółkach miejskich), ale pracowników merytorycznych zostawiano w spokoju (wychodząc z założenia, że ktoś musi jednak ogarniać kwestie merytoryczne). Inaczej rzecz się miała przed rokiem 2010 (od władzy odsunięty został wówczas prawicowy układ wspierany przez miejscowego proboszcza [który, latami był nieoficjalnym kadrowym w urzędzie]), kiedy to miastem współrządziło Prawo i Sprawiedliwość. Wtedy najistotniejsze były „plecy”. Pamiętam doskonale, jak przez pewien czas w Tarnobrzegu rządził człowiek z nadania PiSowskiego (po tym, jak urzędującego prezydenta zdmuchnęło CBA). Jedną z jego pierwszych decyzji kadrowych było zwolnienie jednej radczyni prawnej. Czemu została zwolniona? Bo kiedyś pokłóciła się z ojcem Pełniącego Obowiązki prezydenta miasta. W kontekście takiej przewiny oczywiste było, że jej kwalifikacje nie miały najmniejszego znaczenia. No, ale to dygresja jest. Podsumowując: w samorządach teraz dzieje się średnio, ale gdyby partia rządząca położyła na nich łapę, to działo by się w nich bez porównania gorzej. Suweren jest tego świadomy i dlatego Zjednoczona Prawica do tej pory miała raczej umiarkowane sukcesy w wyborach samorządowych (nie chodzi o wybory do sejmików wojewódzkich, ale o prezydentów/burmistrzów/radnych miejskich).
Ktoś może powiedzieć, no ok, wszystko fajnie z tymi rozważaniami, ale czy to nie są rozważania czysto akademickie? Niestety, nie do końca. Co jakiś czas rządowi propagandyści (i niezależni internauci w postaci zapłakanych kuzynek) opowiadają o tym, że samorządy to czyste zło. Nie robią tego bez powodu. Kilka lat temu wypuszczono balon próbny (nie jestem w stanie tego oźródłować, bo choć o tym pisałem dwukrotnie, to teraz tego nie wynoram) i zaczęła się (dość krótka) dyskusja o tym, że może by tak lepiej było, gdyby prezydentów/burmistrzów miast wybierały rady gminne? Pomysł nie był zawieszony w próżni, albowiem PiS miał wtedy bardzo wysokie słupki sondażowe. Dyskusja skończyła się zanim udało się ją na dobre rozkręcić, bo reakcja suwerena (zważona i zmierzona w internetach) była dość jednoznaczna, a wtedy Zjednoczona Prawica jeszcze się przejmowała opinią suwerena (w okresie, że tak to ujmę nie-wyborczym). Od tamtej pory Zjednoczona Prawica prowadzi wcześniej wymienione działania mające na celu zohydzenie samorządów. Czy ten pomysł się jeszcze kiedyś pojawi? Moim skromnym zdaniem, wszystko zależy od tego, jak PiSowi/Zjednoczonej Prawicy pójdą wybory kolejne wybory parlamentarne. Gdyby bowiem okazało się, że ZP te wybory wygra i nie będzie musiała sobie dokupować parlamentarzystów (o czym będzie trochę w dalszej części tekstu), to kolejne wybory samorządowe mogłyby się okazać ostatnimi. Że co? Że sobie gdybam? Owszem gdybam sobie, ale niech mi ktoś powie: co moglibyśmy zrobić, gdyby nagle Trybunał Przyłębski uznał, że wybory burmistrzów/prezydentów miast są niezgodne z konstytucją? Że mogłoby to wywołać protesty? Zjednoczona Prawica pokazała, że się nimi nie przejmuje (vide, protesty przeciwko zaostrzeniu prawa aborcyjnego). Do kolejnych wyborów parlamentarnych byłaby kupa czasu, który to czas mógłby przez Zjednoczoną Prawicę być wykorzystany do tego, żeby przy użyciu nacisku ekonomicznego (bo kontrolowaliby olbrzymią liczbę stanowisk pracy) zadbać o to, żeby po pierwsze, Zjednoczona Prawica poprawiła swoje słupki sondażowe, a po drugie, żeby stanowiska zostały obsadzone ludźmi, którym będzie zależeć na tym, żeby układ trwał nadal.
Już jakiś czas temu ktoś stwierdził, że prawica cierpi na pewną przypadłość. Otóż, gdy stara się o przejęcie władzy, oskarża wszystkich dookoła o jakiej niecne uczynki (vide PiS, który opowiadał o „układzie”), gdy się zaś tej prawicy władze uda przejąć, zaczyna robić to, o co oskarżała oponentów (vide PiS, który z zapamiętaniem stara się zbudować niewywrotny układ). Gdyby nie kontekst, byłoby zabawne to, że dawno temu Kaczyński napisał książkę pt. „Porozumienie przeciw mono władzy”. W zajawce tej książki można przeczytać (uwaga, odstawić płyny), że książka: „Pokazuje, jak środowiska związane z szeroko rozumianą lewicą próbowały pod szyldem "Solidarności" stworzyć monopartyjny system władzy w Polsce, jak z nowych rządów chciano wykluczyć tych, którzy nie podzielali poglądów władzy bądź też mieli "niesłuszne rodowody". Ci, którzy tak głośno dziś krzyczą, mieli stać się jedynymi beneficjentami solidarnościowej rewolucji.”. Tak sobie dumam, że gdyby teraz Prezes Polski napisał autobiografię, to wystarczyłoby z tytułu poprzedniej zabrać „przeciw” i wszystko byłoby super.
Przypadek Zjednoczonej Prawicy jest o tyle groźny, że członkom tej partii chodzi tylko i wyłącznie o władzę. Tam nie ma żadnego głębszego zamysłu. Tzn. może inaczej, jest głębszy zamysł, który brzmi tak: „nie możemy oddać władzy”. Wszystko i to absolutnie wszystko jest podporządkowane temu jednemu celowi. Przykład pierwszy lepszy z brzegu? Gdyby Zjednoczona Prawica podejmowała inne decyzje w czasie, w którym bujaliśmy się na falach pandemicznych, udałoby się ocalić życie dziesiątek tysięcy osób. No ale, żeby zacząć działać, trzeba by było najpierw publicznie przyznać, że się zawaliło. Zamiast tego były groźby pod adresem pracowników OZ (którzy w trakcie pierwszej fali pandemicznej musieli załatwiać sobie Środki Ochrony Indywidualnej i nie wolno im było głośno mówić o tym, że czegokolwiek brakuje). Stąd przeca wzięło się podziemie antywirusowe (uważam, że nigdy dość przypominania o tym, że w Polsce trzeba było PO KRYJOMU załatwiać pracownikom środki ochrony). Potem zaś nastąpiło oddanie debaty publicznej foliarzom, następnie zaś mizianie się z tym foliarstwem (vide dokonania Kowalskiego i Siarkowskiej, którzy dokonali najścia na dom dziecka, bo nie podobało im się to, że dzieciaki są szczepione). A jeszcze potem wyszedł przed kamery Kaczyński i zaczął opowiadać o tym, że no może i Polacy umierali, ale to ich wina w sumie. Nie, nie oczekiwałem tego, że Zjednoczona Prawica weźmie odpowiedzialność za to, co robiła (konkretnie zaś za swoje kretyńskie pomysły i zaniechania), niemniej jednak liczyłem na to, że może nie będą aż tak bardzo bezczelni w opowiadaniu tego, jak bardzo ich to nie obchodzi.
Jeżeli chodzi o Zjednoczoną Prawicę to jej przypadek jest groźny z jeszcze innej przyczyny (przepraszam, muszę tutaj ten suchar napisać): im dłużej Zjednoczona Prawica będzie rządzić, tym dłużej będzie rządzić. Dobra, to teraz na serio. Im dłużej będzie trwało zawłaszczanie całego państwa przez obecne władze, tym trudniej będzie od tej władzy państwo odzyskać, bo coraz więcej ludzi będzie uwikłanych (w ten czy inny sposób) we wcześniej wzmiankowany układ. Rzecz jasna, nie chodzi tu o tylko i wyłącznie osoby, które po stracie władzy przez PiS pójdą siedzieć, choć te osoby z przyczyn oczywistych mają najwięcej do stracenia. Jeżeli zaś już przy tych osobach jesteśmy, to jedna dygresja. Jak tak patrzam na debatę publiczną, to widzę dość wyraźny spór w doktrynie. Jedna strona tego sporu twierdzi, że jak PiS przegra, to będzie niemalże Norymberga nowa, druga zaś strona tłumaczy, że jak PiS przegra, to nikomu włos z głowy nie spadnie. Jeżeli chodzi o moją opinię na ten temat, to jest ona daleka od centryzmu: jakieś rozliczenia na pewno nastąpią. Tak się bowiem składa, że jakaś (skali zjawiska pewnie i tak nie znamy jeszcze) część członków Zjednoczonej Prawicy srogo przegięła. To, że teraz Zbyszek wszystko umarza (nieśmiało przypominam, że jeżeli chodzi o drobnostki, to Nowak miał problemy za zegarek, Dworczyk zaś nie miał problemów mimo, że kilkanaście razy złożył fałszywe oświadczenie majątkowe), nie oznacza, że tych spraw już nie ma. Skoro zaś przy Zbyszku jesteśmy, to ja doskonale pamiętam (choć to czasy zamierzchłe), jak to Zbyszek tłumaczył, że nie może być tak, że ludzie związani z władzą są nietykalni (rzecz jasna, opowiadał to wtedy, gdy sam nie był związany z władzą).
Nie mam w zwyczaju straszyć kogokolwiek czymkolwiek, ale pozwolę sobie napisać kilka słów na temat najbliższych wyborów parlamentarnych. Pamiętacie może te wszystkie rozpaczliwe narracje mediów pro PO-wskich w 2015 roku, które tłumaczyły (na ten przykład), że „stawką tych wyborów jest demokracja”? No cóż, tym razem faktycznie w wyborach będzie o to chodziło. Warto mieć na uwadze jeszcze ten drobny szczegół, że opozycji nie wystarczy „drobne” zwycięstwo. To niestety musi być deklasacja (tzn. Zjednoczoną Prawice musi spotkać to, co spotkało w 2015 Platformę Obywatelską). Jeżeli bowiem od utrzymania władzy będzie dzieliło Zjednoczoną Prawicę kilku posłów, to ja nieśmiało przypominam, że ci ludzie mają do swojej dyspozycji cały budżet państwowy. Pamiętam doskonale, jak jeden z przedstawicieli partyjnej nomenklatury na wieść o tym, że Zjednoczona Prawica nie ma większości w Senacie, napisał był w przypływie szczerości (potem zaś wpis usunął, tak więc tego nie oźródłuję), że w sumie to kupienie paru senatorów to żaden problem. I znowuż to był „tylko Senat”, tu większość nie jest konieczna (aczkolwiek Zjednoczona Prawica często i gęsto rozpacza z powodu popsucia się maszynki do głosowania).
Jeżeli chodzi o rozważania dotyczące wyborów, to warto sobie w tym miejscu zadać jedno dość istotne pytanie: czy Zjednoczona Prawica posunęłaby się do sfałszowania wyborów, gdyby miała taką możliwość i gdyby jej członkowie byli pewni, że nie czeka ich za to żadna kara? Przed rokiem 2020 odpowiedziałbym na to pytanie negatywnie. Po 2020 mam pewność, że gdyby tylko mieli taką możliwość, to by z niej skorzystali. Skąd się wzięła ta moja pewność? Ano stąd, że przecież to właśnie usiłowano zrobić, gdy organizowano tzw. „wybory kopertowe”. Przykładowo, tak to sobie wymyślono, że: „Na terenie czterech województw miało powstać 138 mobilnych punktów, w tym 65 na stacjach Orlenu i 24 na przykościelnych parkingach.”. Ponieważ samo umiejscowienie urn nie gwarantowało sukcesu, postanowiono pójść o krok dalej. Otóż w trakcie przygotowań do tych wyborów zamówiono 3 miliony kart do głosowania więcej, niż potrzeba. Powszechną praktyką jest to, że zamawia się ich tyle, ilu jest uprawnionych. Ponieważ frekwencję mamy w naszym kraju taką, a nie inną, nigdy ich nie zabrakło. Po co więc wydrukowano 3 miliony kart więcej? Jestem przekonany o tym, że była to próba zabezpieczenia się przed potencjalną porażką wyborczą. Gdyby bowiem za tym zamówieniem stał jakiś sensowny powód, to byśmy się o tym dowiedzieli. A tak się jakoś złożyło, że gdy pojawiły się pytania o te 3 miliony kart, to nikt nie chciał niczego powiedzieć na ten temat (zasłonięto się „tajemnicą przedsiębiorstwa”). Nie wiem jak was, ale mnie ta reakcja przekonała do tego, że za tym zamówieniem większej liczby kart do głosowania nie stały żadne niecne zamiary.
Parokrotnie produkowałem się na temat tego, że w Polsce trudno byłoby sfałszować wybory. Biorąc pod rozwagę liczbę osób zaangażowanych w cały proces (chodzi o obserwatorów/etc.) jest to praktycznie niemożliwe. Niemniej jednak, rządzi nami partia, która bardzo, ale to bardzo nie chce się rozstawać z władzą i trzeba mieć to na uwadze. Dlatego też (jak już wspomniałem) opozycji potrzebna jest deklasacja. Jeżeli bowiem Zjednoczona Prawica przegra „o włos”, to może się zacząć kombinowanie. Jak może wyglądać to kombinowanie? Ano tak, jak wyglądało w przypadku wyborów do Senatu, kiedy to PiSowi się nie spodobał rezultat wyborów. Ponieważ ów rezultat się nie spodobał, PiSowskie tuzy zaczęły się domagać ponownego przeliczenia głosów (rzecz jasna tylko w tych okręgach, w których o włos przegrali). Na pytania o to „po co im to”, odpowiadali, że „po prostu chcą sprawdzić, czy wszystko zostało dobrze przeliczone”. Ostatecznie do ponownego przeliczania głosów nie doszło, ale można bezpiecznie założyć, że stało się tak dlatego, że Nowogrodzka uznała, że gra jest niewarta świeczki. Tzn. stracony Senat co prawda utrudnia im sprawowanie władzy, ale go nie uniemożliwia. Gdyby na szali był wynik wyborów parlamentarnych, decyzja SN mogłaby być zupełnie inna. Jeżeli zaś chodzi o samo ponowne przeliczanie głosów, to mógł to być idealny moment na „dosypanie” głosów dla „swojego” kandydata”. O ile bowiem w przypadku „zwykłych” wyborów i zwykłego liczenia głosów, liczba osób zaangażowanych w te czynności jest ogromna, to w przypadku ponownego przeliczenia byłaby ona bez porównania mniejsza, a to już daje komuś, kto chciałby „poprawić” wynik wyborów, spore pole do manewru. Nie bez znaczenia jest również to, że PiS mógłby sobie dowolnie interpretować przepisy odnośnie tego, w jaki sposób powinno przebiegać ponowne liczenie głosów i tak dalej i tak dalej.
I znowuż, ktoś może mi zarzucić, że to tylko moje gdybanie, ale nieśmiało przypominam, że już po tej akcji mieliśmy rok 2020 i próbę sfałszowania wyborów prezydenckich. Niestety nie jesteśmy w żaden sposób zabezpieczeni przed władzą, która, no cóż, nie będzie chciała przestać być władzą. Nie istnieją żadne bezpieczniki, którymi partia Jarosława Kaczyńskiego musiałaby się przejmować. Zamiast bezpieczników jest coś, co Kaczyński może uznać za zbiór luźnych sugestii i nic więcej. Ujmując rzecz innymi słowy, jeżeli PiS przegra wybory niewielką różnicą głosów, to Kaczyński może (idąc szlakiem wytyczonym przez Trumpa) po prostu wyjść przed kamery i zacząć drzeć japę, że wybory zostały sfałszowane. Trumpowi się nie udało niczego ugrać, bo nawet fundamentaliści religijni z ichniego SN, którzy teraz przeorali Roe vs Wade, nie chcieli brać udziału w fałszowaniu wyborów. To, czy Kaczyńskiemu się to uda, będzie zależało w głównej mierze od tego, jak dużo państwa uda się do tego momentu przyłączyć do Zjednoczonej Prawicy. Zdaję sobie sprawę z tego, że ja sobie tu piszę o tym, że partia rządząca może chcieć sfałszować wybory, a przecież Zjednoczona Prawica może je wygrać uczciwie. Tyle, że po pierwsze te wybory na pewno nie będą uczciwe, choćby ze względu na to, jakie kwoty Zjednoczona Prawica przeznacza na propagandę/etc. Po drugie zaś, sondaże nie wskazują na to, żeby Zjednoczona Prawica miała powtórzyć sukces z 2015 i 2019 roku. Gwoli ścisłości, chodzi mi o ogólny trend sondażowy, a nie o jakieś pojedyncze odpryski. Z drugiej jednakowoż strony, na dwoje babka wróżyła, bo sporo ankietowanych nie jest w stanie wskazać żadnej partii, na którą chcieliby oddać głos (w niektórych sondażach jest to nawet kilkanaście procent).
Jak już wspomniałem (pewnie nie raz, ale nic nie poradzę na to, że lubię się powtarzać) obecna władza bardzo nie chce przestać być władzą. Władza robi więc wiele, żeby jak największa część państwa stała się częścią Zjednoczonej Prawicy. Wszystko to robione jest po to, żeby doprowadzić do sytuacji, w której partia rządząca będzie praktycznie nieusuwalna, ze względu na nakłady pracy, jakich wymagałoby usunięcie jej wpływów. Warta rozważenia jest też inna kwestia. Nasza władza ma długą historię głupich zachowań, przez które sama siebie ustawia pod ścianą. Kontakty na linii rząd – UE bardzo dobrze to obrazują. Unia Europejska wielokrotnie przestrzegała rząd Zjednoczonej Prawicy przed dalszym uPRL-owianiem sądownictwa i w pewnym momencie zaczęła grozić realnymi konsekwencjami. Rząd Zjednoczonej Prawicy te konsekwencje miał w głębokim poważaniu i wcale tego nie krył. Teraz zaś jest problem, bo pieniądze KPO istnieją, ale tylko teoretycznie, a obecna władza jest na serio zdziwiona tym, że UE nie blefowała. Władza jest zdziwiona, a jej działania pokazują wyraźnie, że nie było tam żadnego planu awaryjnego, na wypadek gdyby jednak UE przestała się z nimi cackać.
Tego rodzaju postępowanie to norma. Pamiętam doskonale (nie oźródłuję tego, bo gdzieś przepadły mi linki, a nie potrafię tego teraz wynorać), jak z MSZ wyszły jakieś kwity, w których stało, że jakiś tam ichni spec tłumaczył doktrynę Zjednoczonej Prawicy. Otóż należało postawić wszystko na jedną kartę (Trump) i w ogóle nie brać pod rozwagę tego, że Biden może wygrać. Ichni spec argumentował to tak, że w kontakty z Trumpem zainwestowano już tyle, że opracowywanie jakichkolwiek planów na wypadek wygranej Bidena jest bezsensowne. Obstawiam, że podobna doktryna obowiązuje w kwestii utrzymania się przy władzy. Skoro zainwestowano już tyle w to, żeby się utrzymać, to nie ma po co myśleć o tym, że można przegrać. To zaś z kolei może doprowadzić do sytuacji, w której kombinowanie przy wyniku wyborów (jeżeli okaże się on niezadowalający) odbędzie się automatycznie.
UWAGA! Artykuł sponsorowany przez Suwerena!
https://patronite.pl/Piknik-na-skraju-g%C5%82upoty
To, że obecna władza nie ma w planach przegranej wynika z rządowych narracji, w których opowiada się o tym, że tyle i tyle kadencji potrzeba, żeby Zrobić Polskę Wielką Raz Jeszcze. Za narracjami idą też działania. Jakiś czas temu głośno zrobiło się o tym, że PiS chce sobie przesunąć wybory samorządowe na 2024 rok. Czemu? Oficjalnie dlatego, że chcą tego samorządowcy (nie ma żadnych danych, które by to potwierdzały) oraz PKW (która też nic nie wie na ten temat). I szczerze się przyznam, że zastanawiałem się nad tym, po co im te przesunięte wybory. Można jedynie domniemywać, że chodzi o jakąś kombinację, mającą na celu poprawienie szans Zjednoczonej Prawicy (która do tej pory nie odniosła jakichś spektakularnych sukcesów w wyborach burmistrzów/prezydentów miast). Tyle, że to wszystko musi się opierać na jednym, bardzo istotnym założeniu: Zjednoczonej Prawicy uda się utrzymać władzę parlamentarną. Przez moment załóżmy, że partii rządzącej udaje się przesunąć wybory, a następnie przegrać wybory parlamentarne (i to przegrać tak, że żadne kombinowanie nie wchodzi w grę). Po pierwsze, Zjednoczona Prawica automatycznie traci kontrolę nad portalami/gazetami z Polski Press. Co za tym idzie, partia Kaczyńskiego straciłaby jeden z największych słupów ogłoszeniowych, którego na pewno chciałaby użyć w wyborach samorządowych. Po drugie, nowa władza na pewno zrobi porządek z TVP. Nawet, gdyby PiS wcześniej zadbał o to, żeby TVP miało worki z pieniędzmi na wypadek przegranej, to nowe władze będą miały sporo możliwości poradzenia sobie z tym problemem. Swoją droga, ciekaw jestem, czy partia Kaczyńskiego zadba o finansowanie TVP „z wyprzedzeniem”. Jest to o tyle ciekawe, że mogłoby to zostać odebrane jako okazywanie słabości. No a teraz warto sobie odpowiedzieć na pytanie: ile Zjednoczona Prawica może ugrać w wyborach samorządowych bez TVP i mając przeciwko sobie Polskę Press (o ile w przypadku TVP sprzątanie mogłoby trochę potrwać, o tyle w przypadku Polski Press dałoby się to zrobić bardzo szybko). Odpowiedź na to pytanie brzmi: raczej niewiele.
Nie da się powtórzyć roku 2015. Nie da się powtórzyć sukcesu, którym zakończył się wtedy PiSowski astroturfing. Wtedy udało się przekonać obywateli do tego, że nagle setki (o ile nie tysiące) użytkowników mediów społecznościowych zapałały miłością do partii Jarosława Kaczyńskiego i do praktycznie nieznanego kandydata na urząd Prezydenta RP (na samym początku ludzie mylili go z Piotrem Dudą). Być może, gdyby Zjednoczona Prawica nie nadużywała metody „na niezależnego internautę”, dałoby się ją stosować nadal, ale ponieważ partia Kaczyńskiego robiła to, co robiła, skończyło się to (dość spektakularnie) zapłakaną kuzynką. Konsekwencje „zapłakanej kuzynki” są takie, że teraz nawet, gdy wpis pochodzi z jakiegoś konta, które nie ma nic wspólnego z partią rządzącą (która to partia po prostu pompuje takiemu kontu zasięg), to większa część odbiorców potraktuje ten wpis jako kolejną „zapłakaną kuzynkę”. I nawet jeżeli weźmiemy pod rozwagę to, że ten przekaz jest klepany pod beton, który uwierzy we wszystko (tak samo jak aktyw partyjny, który będzie się śmiał z każdego dowcipu, jeżeli opowie go Jarosław Kaczyński), to sam beton, żeby osiągnąć jakiś spektakularny sukces w wyborach samorządowych nie wystarczy. Dodajmy sobie jeszcze do tego ten drobny szczegół, którym jest fakt, że porażka w wyborach parlamentarnych oznacza gigantyczną demobilizację aktywu, bo olbrzymia liczba znajomych królika wyleci ze stanowisk. Tacy ludzie nie będą mieli żadnych powodów do wspierania PiSu w kampanii, bo na tym etapie wszelkie potencjalne stołki, na które można by było liczyć (w przypadku wygranej w tym, czy innym mieście) będą już dawno rozdane.
Swoją drogą, pogrzebałem trochę w necie, żeby sobie poszukać jakichś artykułów na temat tego „po co PiSowi te przesunięte wybory” i szczerze mówiąc te wszystkie tłumaczenia wyglądają tak, jak gdyby były pisane trochę na siłę. No bo przecież jakoś trzeba wyjaśnić to, co się dzieje, prawda? Najbardziej rozbawił mnie artykuł Michała Kolanki, z którego (w skrócie) wynika, że PiS to robi dlatego, że to dla niego opłacalne. I tyle, nic więcej. Jest tam trochę na temat tego, że takie zblokowane wybory byłyby złe, bo mogłyby doprowadzić do mobilizacji wyborców opozycji, ale szczegółów na temat tego, czemu miałoby do niej dojść, próżno tam szukać. Jeżeli zaś chodzi o oficjalne powody przesunięcia wyborów (problemy z rozliczaniem kampanii/etc.), to choć faktycznie takie „zblokowane” kampanie mogłyby stanowić problem, to prawda jest taka, że to nie byłby problem dla Zjednoczonej Prawicy. Tzn. owszem, pomyłki zdarzałyby się we wszystkich komitetach, ale partia Jarosława Kaczyńskiego jest nietykalna, więc nie poniosłaby z tego tytułu żadnych konsekwencji. A nawet jeżeli byłyby jakieś problemy z subwencjami partyjnymi, to nieśmiało przypominam, że Zjednoczona Prawica nie potrzebuje subwencji, bo ma do dyspozycji budżet państwa. Błędy w rozliczeniach miałyby więc konsekwencje jedynie dla partii opozycyjnych. I teraz warto sobie zadać pytanie: czy Zjednoczona Prawica zdecydowałaby się na przesunięcie wyborów samorządowych po to, żeby pójść na rękę opozycji? Wydaje mi się, że odpowiedź na to pytanie jest raczej oczywista.
Jedyne co mi przychodzi do głowy (jeżeli chodzi o jakiś realny powód, dla którego partia rządząca chce przesunąć wybory), to taki zamysł, że Zjednoczona Prawica nie chce prowadzić dwóch kampanii równolegle. Nie chodzi mi tu o wymiar finansowy, ale o wymiar propagandowy. Obstawiam, że może chodzić o to, że już teraz plany „kampanijne” są takie, że partia będzie szła do wyborów parlamentarnych i samorządowych z narracjami, które będą sprzeczne względem siebie. W dłuższej perspektywie czasowej, taka sprzeczność nie stanowi problemu, ale gdyby, na ten przykład, w mediach rządowych w tym samym czasie leciały narracje, które byłyby ze sobą sprzeczne, mogłoby to zostać wykorzystane przez opozycję. Ta ichnia „wielonarracja”, którą zapożyczyli od Trumpa jest skuteczna, ale wszystko ma swoje granice. Co się zaś tyczy samych problemów ze zblokowaniem wyborów. Gdyby było tak, że to nie są problemy wewnątrzPiSowskie, to pewnie dałoby się dogadać z opozycją i skrócić kadencję Sejmu. Z tego, co mi wiadomo, to nikt w ogóle nie bierze takiej ewentualności pod rozwagę, a to już o czymś świadczy.
Zdarzały mi się już sytuacje, w których jakiś pomysł przychodził mi do głowy już w trakcie pisania. Nie inaczej było tym razem. Otóż, zaczynam się zastanawiać nad tym, czy aby z tym przesuwaniem wyborów nie chodzi o to, żeby zrobić czystkę w partii i pozbyć się na ten przykład Ziobroidów (tych, z którymi nie da się dogadać, rzecz jasna). Gdyby wybory były zblokowane, to listy wyborcze byłyby układane niemalże równolegle. Tym samym, gdyby PiS w trakcie układania list wyborczych chciał wyciąć Ziobroidów, to musiałby ich wyciąć również z list samorządowych. Rzecz jasna byłoby to wykonalne, ale w przypadku sejmików wojewódzkich, w których Zjednoczona Prawica przejęła władzę „o włos” mogłoby to mieć katastrofalne skutki. O ile bowiem partia Ziobry ma poparcie w granicach błędu statystycznego, to jednakowoż Solidarna Polska posiada struktury partyjne, których utrata (w trakcie wyborów samorządowych) mogłaby się przełożyć na utratę paru sejmików. Zupełnie inaczej rzecz by się miała, gdyby Ziobroidy zostały wywalone z list wyborczych do Sejmu, przy założeniu „rozsunięcia” wyborów. Wtedy, co prawda, te struktury mogłyby się buntować, ale raczej mało kto pozostałby wierny Ziobrze, gdyby oznaczało to utratę stanowisk/etc. Wszystko to jednakże opiera się na podstawowym założeniu: PiS utrzymuje się przy władzy.
Jeżeli kogoś nie przekonuje to, co do tej pory zostało napisane, to jest jeszcze jeden argument. Partia Kaczyńskiego od początku swoich rządów stara się przemodelować system prawny w naszym kraju. Na końcu tych wszystkich „reform” jest model, który można zaobserwować u niektórych wschodnich sąsiadów: podpadniesz władzy? Pójdziesz siedzieć, bo to władza będzie decydowała o tym, kto jest winny. Jakoś tak nie jestem skłonny uwierzyć w to, że obecna władza nie jest świadoma tego, że takie zmiany zapewne zostałyby wykorzystane przeciwko niej (gdyby władzą być przestała). Owszem, można argumentować, że „no może oni są na tyle nieostrymi ołówkami, że im się wydaje, że nie da się ich własnych metod zastosować przeciwko nim”, ale ostatnie wypowiedzi polityków partii rządzącej pokazują, że są oni (do bólu) świadomi ryzyka. Nie chodzi tu o wymiar sprawiedliwość. Chodzi mi, rzecz jasna, o reakcje na zapowiedzi Tuska, który obiecał, że jeżeli wygra wybory, to ta, czy owa osoba wyleci ze stołka. Padały tam również zapowiedzi tego, że jeżeli zajdzie taka potrzeba, to ludzie zbiorą się na ulicach/etc. W tym miejscu popełnię dygresję, zastanawiam się bowiem nad tym, czy aby nie jest tak, że te wypowiedzi o zbieraniu się na ulicy nie padają dlatego, że Tusk jest świadom tego, że partia Kaczyńskiego może po wyborach zachować się jak Donald Trump, czy też te wypowiedzi padają po to, żeby mobilizować wyborców.
No ale to dygresja. Wróćmy do zapowiedzi Tuska (i nie tylko), z których wynika, że jeżeli PiS wybory przegra, to na ten przykład do NBP i Trybunału Przyłębskiego przyjdzie miotła. Idealną kompilację reakcji obozu rządzącego można znaleźć w wypowiedziach Fogla: „– Mam wrażenie, że w ostatnim czasie mamy do czynienia z bardzo trudną do wytłumaczenia fascynacją siłą czy przemocą – przyznał na antenie TVP Info rzecznik PiS Radosław Fogiel. Jak zaznaczył, tego typu wypowiedzi przede wszystkim negują istnienie demokracji w Polsce. Zdaniem Fogla polityczni konkurenci „odsłonili karty” zapowiadając, że po ewentualnej wygranej w wyborach demokratyczne zasady i równość wobec prawa „przestaną obowiązywać”. Pierwszą część wypowiedzi (o przemocy) sobie odpuszczę, ale nad tą drugą („negowanie istnienia demokracji”, przestrzeganie przed tym, że „równość wobec prawa przestanie obowiązywać”) się pochylę. Wiecie, co z tych wypowiedzi wynika? Ano to, że PiS jest bardzo świadomy tego, że cały ten układ zbudowany przez dwie kadencje, zostanie zaorany. W teorii pojawiają się jakieś wypowiedzi na temat tego, że Trybunał Przyłębski sparaliżuje każdy rząd nie będący PiSowskim (po prostu będzie orzekać o niekonstytucyjności tego i owego), ale w praktyce to może wyglądać zupełnie inaczej. Ktoś jeszcze pamięta, jak Zjednoczona Prawica zignorowała orzeczenie Trybunału Konstytucyjnego, które jej nie pasowało, powołując się na jakieś interpretacje, z których wynikało, że Zjednoczona Prawica ma rację? Jakim problemem będzie załatwienie takich interpretacji, z których będzie wynikało, że rację ma nowa władza, tak więc trzeba powołać nowych sędziów w TK, bo tamci, co to ich powołano, to zostali źle powołani? Żadnym. Śmiem twierdzić, że chętnych do napisania takich interpretacji będzie znacznie więcej niż w czasach, w których PiS ich szukał.
I nagle się okazuje, że tego rodzaju działania są niefajne. Ciekaw jestem, czy komuś z opozycji będzie się chciało (może jakimś wolnym mediom?) wyszukać wypowiedzi polityków Zjednoczonej Prawicy z czasów, w których TK i SN jeszcze nie został przejęty, w których to wypowiedziach tłumaczono, że prawo ma służyć obywatelom, że suweren rządzi wszystkim i prawo powinno się do tego dostosować. Te wszystkie wypowiedzi o kolesiach i ciastkach. Przecież tak na dobrą sprawę po przejęciu władzy przez opozycję może się okazać, że decyzja o zaostrzeniu prawa aborcyjnego była obciążana taką, czy inną wadą prawną (no proszę popatrzyć, to wprost wynika z tych interpretacji, które tu mamy) i można ją traktować jedynie jako opinię pani Julii Przyłębskiej i jej kolesi. Histeryczne wypowiedzi tych wszystkich Fogli pokazują jasno, że partia rządząca zdaje sobie sprawę z tego, że nie tylko ona potrafi stosować takie, a nie inne tricki. Co za tym idzie, partia ta musi być również świadoma tego, że gdyby doprowadziła do końca „reformę” wymiaru sprawiedliwości, to ów zreformowany wymiar sprawiedliwości byłby dla niej śmiertelnym zagrożeniem po przegranych wyborach. Ponadto, partia rządząca zdaje sobie sprawę z tego, że jeżeli wybory zostaną wygrane przez opozycję, która pójdzie do nich, między innymi, z hasłami o potrzebie zaorania tej, czy innej instytucji, to będzie oznaczało ni mniej ni więcej to, że suweren sobie tego życzy. Co prawda PiS się głosem suwerena przejmuje wtedy, gdy mu to do czegoś potrzebne, ale taka powszechna zgoda będzie oznaczała to, że bronić przejętych przez PiS instytucji będzie chciał już tylko beton.
Można w tym miejscu zacząć dywagacje w temacie tego, czy aby na pewno PiS tak kurczowo się będzie tej władzy trzymał. No bo przecież kasy zdążyli już zagospodarować tyle, że nawet jak przyjdą chude lata, to jakoś sobie poradzą, a i na kilka kampanii im wystarczy. Tylko, że to nie do końca tak jest. Owszem, kasy im nie braknie (no chyba, że ktoś się po ewentualnym przemeblowaniu na Wiejskiej pochyli nad majątkami tych czy owych), ale ile by tej kasy nie „zagospodarowali”, to i tak będzie mało. Czemu? Ano temu, że utraty TVP i wykupionych przez Obajtka portali nie da się załatać pieniędzmi. Owszem, można by kombinować z jakimiś „swoimi” mediami, ale teraz już raczej nikt się nie nabierze na „niepokornych”, szczególnie w sytuacji, w której taki niepokorny będzie miał w CV epizod pracy w dzisiejszych mediach rządowych. Nie da się tego porównać do sytuacji, w której PiS po porażkach w 2007 i 2011 zaczął budować swoje media/etc., bo to były nieco inne realia. Różnica polegała na tym, że wtedy PiS rządził na tyle krótko i miał na tyle dużo problemów z koalicjantami, że nie zdążył zbyt wiele nawywijać. Teraz wygląda to zupełnie inaczej (o czym nie trzeba przekonywać nikogo, kto ostatnich dwóch kadencji nie przeleżał pod lodem). Póki PiS rządzi i dysponuje mediami o olbrzymim zasięgu, jakoś się to trzyma. Jeżeli władze straci (a co za tym idzie, również media) będzie to wyglądało zupełnie inaczej. Choćby potem założyli pięćset TV Republik, takiego wpływu na Polaków, jak mają teraz, już mieć nie będą.
Na sam koniec zostawiłem sobie jeszcze jedną płaszczyznę działań, które wskazują na to, że Zjednoczona Prawica jest projektem „na lata”. Tzn. może inaczej, przykładów na to jest mnóstwo, ale ponieważ to ma być jedynie ściana tekstu, a nie książka, to pastwić się będę jeszcze tylko nad jednym z nich. Przykładem tym jest to, co teraz Zjednoczona Prawica robi ze szkołą. W telegraficznym skrócie, partia rządząca wprowadza w życie wszystko to, przed czym „przestrzegała”, będąc w opozycji. Ileż wtedy było opowiadania o tym, że rodzice powinni mieć prawo do tego, żeby wychowywać dzieci zgodnie ze swoim sumieniem. Ta sama partia wprowadza teraz do szkół „podręcznik” (tak, chodzi o HiT), którego nie można nawet nazwać „TVP Info dla dzieci”, to jest poziom Frondy i to już po tym, jak odszedł z niej Terlikowski (wtedy bowiem okazało się, że owszem, można jeszcze bardziej spektakularnie prowadzić ten portal). Rzecz jasna, jeżeli nauczyciel podejmie decyzję o tym, że on będzie korzystał z takiej książki (albo zostanie ona za niego podjęta przez dyrektora, który będzie pełnił swoją funkcję z nadania Czarnkowego), to będzie to obowiązkowa Fronda dla dzieci. Gdzie w tym wszystkim jest „prawo do wychowywania dzieci zgodnie z własnym sumieniem”? Tam, gdzie Zjednoczona Prawica ma „równość wobec prawa” wtedy, gdy akurat rządzi i ta równość wobec prawa mogłaby zaszkodzić któremuś z członków partii rządzącej.
Tak okołotematowo, to sobie myślę, że każdy z członków partii rządzącej, który akurat wypowiadałby się w mediach na dowolny temat związany z edukacją, powinien być bezlitośnie chłostany starymi wypowiedziami polityków Zjednoczonej Prawicy (tymi o sumieniu), no ale to tylko taka dygresja. Tak nawiasem mówiąc, z tym podręcznikiem to nie jest tak, że Zjednoczona Prawica chce za jego pomocą zrobić pranie mózgu całemu pokoleniu. Nawet członkowie obecnie nam panującej Zjednoczonej Prawicy nie mogą brać na poważnie takiego scenariusza. Po co im więc ten podręcznik (poza tym, że dzięki niemu, ten czy owy się dorobi, rzecz jasna)? Ano po to samo, po co jest TVP Info. I nie, nie chodzi mi tu o tą najbardziej widoczną płaszczyznę oddziaływania (propaganda), ale o to, że TVP Info jest czynnikiem spajającym żelazny elektorat. Nie inaczej jest moim zdaniem w przypadku tego podręcznika. Teraz beton, który wcześniej jarał się Frondą, ma swój własny podręcznik szkolny, w którym jest napisane, że to wszystko w co wierzyli (a inni się z nich śmiali), to prawda. Jeżeli ktoś zastanawia się nad tym, po co partia prowadzi aż tyle działań, mających na celu przemawianie do swojego „najtwardszego” elektoratu, to niech sobie taka osoba przypomni, co się działo nie tak dawno temu na Kapitolu.
Gwoli ścisłości, nie mam pojęcia, czy Zjednoczona Prawica posunęłaby się do tego, co zrobił Trump (który się potem bardzo szybko odciął od swoich fanów szturmujących Kapitol), ale biorąc pod rozwagę to, że kopiują wszystkie (eufemizując) „złe pomysły” z Zachodu, mogą skopiować i ten. Nie mam zielonego pojęcia, jaki będzie wynik następnych wyborów parlamentarnych. Wiele wskazuje na to, że Zjednoczona Prawica może je przegrać. Tyle, że nawet jeżeli do tego dojdzie, to wielką niewiadomą pozostanie to, czy przegrana skończy się dla partii Kaczyńskiego utratą władzy. Obecne działania (nowelizacja kodeksu karnego na ten przykład) sugerują, że partia rządząca nie traktuje poważnie scenariusza, w którym przestaje rządzić.
I tym optymistycznym akcentem kończę powyższą ścianę tekstu.
Źródła:
https://historia.interia.pl/kartka-z-kalendarza/news-26-lutego-1974-r-powolano-marlene,nId,2357086
https://lubimyczytac.pl/ksiazka/309337/porozumienie-przeciw-monowladzy-z-dziejow-pc
https://oko.press/podziemie-antywirusowe-dlaczego-musieli-konspirowac/
https://oko.press/kowalski-i-siarkowska-nachodza-dom-dziecka/
https://www.rp.pl/opinie-polityczno-spoleczne/art36461241-michal-kolanko-dlaczego-pis-boi-sie-wyborow-samorzadowych
https://wiadomosci.wp.pl/tusk-na-ulicy-sie-zorganizujemy-jesli-ta-wladza-nie-zniknie-6786088591194656a
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz