Tak sobie pomyślałem, że pora na kolejną notkę-gawędę, w której w żadne researche się nie będę bawić. Część z was pewnie widziała to, co się działo (i nadal się momentami dzieje) w soszjalach, głównie na ćwitrze, ale widziałem też, że odpryski (dobrze, że nie były to ostrza odprysku) w postaci screenów spektakularnych ćwitów wyszły na FB („moja córka pomagała ojcu w kancelarii ale płaciliśmy jej w sumie prawie nic, bo i tak nie umiała nic tam robić”/etc.). Chodzi mi, rzecz jasna, o inbę, która zaczęła się od tego, że jedna osoba sobie założyła zrzutkę „na komputer”, a skończyło się na Wielkiej Wojnie o Pracę, w trakcie której okazało się, że część komentariatu ma cokolwiek archaiczne podejście do pracy jako takiej. Trochę martwiło mnie to, że będę musiał te wszystkie mądrości linkować, a przecież miało być bez researchu. Rozwiązanie tegoż węzła gordyjskiego samo mi wpadło w ręce (napisałem to tylko i wyłącznie po to, żebyście sobie to usiłowali wyobrazić). Otóż jeden z krytyków zrzutki „na komputer” nieco później sam sobie zorganizował zrzutkę. Potem zaś zrobiło mu się przykro, bo zaczęto mu przypominać to, co sam wcześniej pisał. Doszedłem więc do wniosku, że po co ja się będę męczył ze zbieraniem linków, skoro mogę napisać ćwit, w którym napiszę kilka słów na temat i poczekać na wjazd osób, które zaczną mi tłumaczyć, że „te sytuacje są nieporównywalne”. O tym, jak bardzo się nie zawiodłem, będziecie mogli się przekonać w jednym (jedynym) linku źródłowym do tego tekstu.
Od czego by tu? Ano od początku, czyli od zbiórki. Otóż, jakiś czas temu jedna ćwiterianka założyła sobie zrzutkę, celem zebrania kasy na kompa. Informacja o tej zrzutce mi mignęła na ćwitrze, ale nie zwróciłem na nią specjalnej uwagi (no bo w sumie, co mnie to obchodzi na co kto zbiera?). A potem komentariatowi udało się mnie zaskoczyć, albowiem okazało się, że wystąpił incydent kałowy. Komentariatowi bowiem nie spodobało się to, że ktoś zbiera sobie na kompa. Na tym jednakowoż komentariat nie poprzestał, bo jak się rozpędził, to zaczął jebać praktycznie wszystkich aktywistów organizujących zbiórki i wysyłać ich „do roboty”. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że komentariat tak skutecznie wypromował wyżej wymienioną zrzutkę, że osoba, która ją zorganizowała, nie miała problemu z zebraniem zaplanowanej kwoty (liczba osób, które wpłaciły kasę na tę zrzutkę tylko po to, żeby komentariat się znowu zesrał ze złości pozostaje nieznana). No, ale to dyresja. Patrzałem sobie na to oburzenie komentariatu i dotarło do mnie, że gdyby moja internetowa twórczość była nie po myśli tegoż komentariatu, to pewnie też oberwałoby mi się od nierobów, bo zamiast pisać te pierdoły, bluzgać w internecie i zakładać patronajta, to przecież mógłbym se znaleźć jakąś dodatkową robotę, prawda? Ponieważ zaś (pomimo siania lewackiej propagandy) moje pisanie czasem się komentariatowi podoba (albowiem, eufemizując, nie jestem fanem obecnych władz wyrażam swój „brak bycia fanem”na wiele sposobów), jestem dla komentariatu tym nierobem, którego krytykowanie byłoby w złym tonie. Można więc powiedzieć, że jestem takim „koncesjonowanym nierobem.”
To jest, swoją drogą, dość ciekawa kwestia. No bo z jednej strony można argumentować, że to wszystko, co robię (research, przebijanie się przez narracje, pisanina/etc.) zajmuje trochę czasu, tak więc można by to było uznać za pracę, ale jeżeli ktoś ma archaiczne podejście do pracy, to za cholerę nie przyzna, że blogowanie/shitposting można określić mianem „pracy”. No bo przeca, jak ktoś chce „pisać”, to niech idzie do jakiejś gazety, portalu i tam pisze, bo to wtedy będzie praca, a blogowanie, to nie żadna praca, tylko „graffiti z interpunkcją” (chciałbym w tym miejscu, zupełnie bez związku z cytatem, polecić film „Epidemia strachu”). Nie chciałbym być źle zrozumiany, ja tu sobie nie wystawiam sam pomnika z cebuli. Chodzi mi jedynie o pokazanie teoretycznych podstaw stojących za tezą, w myśl której jestem „koncesjonowanym nierobem”. Coś mi bowiem mówi, że jeżeli w Sejmie dojdzie do zmiany warty, a ja z równą upierdliwością będę pochylał się nad twórczością kolejnej władzy, to o ile będzie ją sprawować partia, którą preferuje ta część komentariatu, której przydarzył się incydent kałowy na tle zrzutki, to moja koncesja może bardzo szybko wygasnąć (i wtedy będę już tylko zwykłym nierobem).
Osoba, która założyła zrzutkę „na komputer”, podpadła komentariatowi po raz kolejny, albowiem nieco później napisała była, że w sumie to dobrze by było dożyć czasów, w których praca byłaby hobby. Komentariat się oburzył, bo jakże to? Toż to promowanie lenistwa, opierdalania się i cholera wie czego jeszcze. Patrzałem sobie na to oburzenie i usiłowałem wykombinować, co tym razem się temu komentariatowi nie podoba. Jeżeliby bowiem możliwa była sytuacja, w której „pracuje ten kto chce”, a sama praca nie jest warunkiem niezbędnym do tego, żeby nie zdechnąć z głodu, to gdzie tu jest w ogóle jakiś problem? Najpierw sobie wydumałem, że to pewnie pokłosie urawniłowki, której wszystkich nas poddano, w myśl której każden jeden musi pracować, bo jak nie pracuje, to z głodu padnie na swoje własne życzenie, bo bez pieniędzy się nie da żyć/etc. Tylko, że ta teoria rozbija się o ból dupy, który w pewnym kręgach wywołuje to, że internetowi influencerzy potrafią zarabiać gigantyczne pieniądze „nie pracując”. Gdyby chodziło tylko i wyłącznie o „zarabianie”, to nikt by się tych influencerów nie czepiał, prawda? Jeżeli bowiem ktoś jest w stanie utrzymać sam siebie (syna, dom i drzewo/etc.) „z internetu”, to nikogo to nie powinno oburzać. Tylko, że tu wcale nie chodzi o pieniądze a o to, że krytycy uważają, że te pieniądze trzeba zarabiać „w sposób właściwy”. Znamienne jest to, że praktycznie ci sami ludzie będą bronić miliarderów przed jakimikolwiek podatkami, bo przecież miliarderzy do wszystkiego doszli ciężką pracą (wcześnie wstawali/etc.) i nadal ciężko pracują.
Z tym moim pisaniem to jest tak, że jak siadam do pisania, to generalnie już wiem, co chcę napisać, ale czasem pewne rzeczy wpadają mi do głowy dopiero w trakcie (to by wskazywało na to, że przebiegają u mnie jakieś procesy myślowe, ale nie mam pewności). Nie inaczej było w tym przypadku. Dopiero po napisaniu kawałka o „właściwej pracy”, dotarło do mnie, że być może jest jeszcze insza przyczyna, dla której część komentariatu tak bardzo oburzyła się na zamysł, że praca mogłaby być „tylko hobby”. Część z tych ludzi najprawdopodobniej wychodzi z założenia, że jeżeli nie będzie przymusu ekonomicznego, to ludzie nie będą chcieli pracować. Warto w tym miejscu zwrócić uwagę na to, że bardziej chodzi tu o zawody, niż o samych ludzi. Szczerze bowiem wątpię w to, żeby komentariat dumał, że bez przymusu ekonomicznego ludzie nie będą chcieli zostawać profesorami, naukowcami, biznesmenami, prezesami, redaktorami telewizji, dziennikarzami, pisarzami, aktorami, piłkarzami/etc? Raczej chodzi o to, że byłoby mało chętnych do tego, żeby sprzątać mieszkania komentariuszy, myć im auta, serwować jedzenie w restauracjach, sprzedawać popcorn w kinie, przetykać kible, podawać baseny w szpitalach, wysłuchiwać telefonicznego marudzenia na popsutą kablówkę, etc. Innymi słowy, komentariusze martwią się o to, że bez przymusu ekonomicznego nikt nie będzie chciał pracować w źle opłacanych zawodach. Aczkolwiek to też jest dość złożona kwestia, albowiem w przypadku braku przymusu ekonomicznego w ujęciu globalnym (nieśmiało przypominam, że my sobie tu teoretyzujemy, tak więc możemy sobie tutaj dowolne założenia wrzucać) oznaczałby tyle, że te „niewdzięczne” zawody by co prawda nie zniknęły, ale musiały by być „wdzięczne”. Stało by się tak z tej prostej przyczyny, że pozycja negocjacyjna kogoś, kto chciałby sobie „dorobić” byłaby bez porównania lepsza od tej, którą ma osoba mająca świadomość tego, że albo weźmie tę chujową robotę, albo padnie z głodu.
Znamienne jest to, że komentariat oburzył się na hipotetyczną sytuację. Hipotetyczną, bo, jak przed momentem wspomniałem, ów brak przymusu ekonomicznego musiałby mieć wymiar globalny. Z tej prostej przyczyny, że gdyby, na ten przykład, w Polsce wprowadzono Powszechny Dochód Podstawowy (w wysokości gwarantującej życie na poziomie nie będącym wegetacją), to wcale nie skończyłoby się to tym, że ludzie pracujący w „niewdzięcznych zawodach” byliby lepiej opłacani. Po prostu w tych zawodach pracowaliby gastarbaiterzy i byliby wynagradzani równie chujowo, jak Polacy, którzy wcześniej pracowali na tych „stanowiskach”. To z kolei generowałoby raczej duże napięcia społeczne (z przyczyn, jak mniemam, oczywistych). Niemniej jednak, nawet małe prawdopodobieństwo realizacji takiego scenariusza nie jest w stanie uchronić części komentariatu przed dostaniem konwulsji z oburzenia na myśl o tym, że jakiś jebany gmin mógłby żyć na jako takim poziomie i nie tyrając chuj wie ile godzin na dobę.
Idźmy dalej. Wydaje mi się, że na luksus bycia „oburzonym” na myśl o tym, że kiedyś praca nie musiałaby być obowiązkiem, a hobby mogą sobie pozwolić raczej te osoby, które mają dobrą pracę. Mam świadomość tego, że „dobra praca” dla każdego oznacza co innego, ale można bezpiecznie założyć, że nie chodzi o jakąś pracę bez żadnych perspektyw (tzw. „dead-end job”) albo taką, w której zarabia się nędzne grosze (i życie zamienia się w wegetację), albo taką, w której nie dość, że zarabia się nędzne grosze, to jeszcze pracuje się pierdylion godzin na dobę. W tym miejscu pora na anecdatę. Zdarzało mi się już pisać o tym, o czym zaraz będzie, ale nie przestanę tego robić, bo to był po prostu jebany skandal. Chodzi mi, rzecz jasna, o to, że kiedy ja sobie jeszcze pracowałem jako „fizyk”, to robiliśmy remont w hurtowni alkoholi. Ponieważ trochę się tam pracowało, gadaliśmy z pracownikami. Z rozmów z agentami ochrony dowiedzieliśmy się, że mają wprost oszałamiającą stawkę godzinową: 2,3 złotych na godzinę. Do tej pory nie wiem, czy była to stawka brutto, czy netto, bo czułem wewnętrzny opór przed zapytaniem o to. Co zrozumiałe, agenci ochrony pracowali po 16 godzin na dobę. Działo się to co prawda w jakimś roku 2003 (o ile mnie pamięć nie myli), ale bądźmy poważni, nawet wtedy, to były po prostu gówniane pieniądze. Jak to możliwe, że ktokolwiek zdecydował się na pracę w takich warunkach? Ano tak to, że były to te przepiękne czasy, w których warunki były dyktowane głównie przez pracodawców (a poza tym, był to Radom). Tym samym agent ochrony mógłby, co prawda, domagać się podwyżki, ale skończyłoby się to tym, że ten, kto zająłby jego miejsce wiedziałby, jakich tematów nie należy poruszać w rozmowach z przełożonymi.
Z tym Radomiem to też była zabawna kwestia, bo czekałem tam kiedyś na dworcu na transport i z nudów zgadaliśmy się z jednym typem. Typ zapytał o to, „co mnie sprowadza do Radomia”. Odpowiedziałem, że w sumie to przyjechałem do roboty. Jego reakcja doskonale oddaje to, jakie realia panowały wtedy w wyżej wymienionym mieście: „Przyjechałeś do Radomia do pracy? No nie pierdol!”. No, ale to tylko taka dygresja. Teraz warto sobie zadać pytanie: czy ci agenci ochrony byliby równie oburzeni pomysłem „praca jako hobby, a nie obowiązek”, co komentariat? Co prawda, nie mam żadnych twardych danych, bo nie przeprowadzałem badań na ten temat, ale myślę, że wątpię. Jakoś tak się składa, że „oburzeni” to w przeważającej większości ludzie, którzy są w jakiś sposób uprzywilejowani. Nie, nie trzeba być milionerem, czy też europosłem (acz po paru kadencjach to na jedno wychodzi), żeby być uprzywilejowanym względem agentów ochrony, o których wspomniałem wcześniej. I ja rozumiem, że ktoś może w tym momencie powiedzieć, że no w sumie to on lepiej zarabia, ale on na to ciężko pracował, tak więc (…). Tyle, że ktoś taki musi sobie zdać sprawę z tego, że jest całkiem spora liczba ludzi, którzy pracowali równie ciężko, a przyszło im z tego tylko tyle, że nadal muszą pracować ciężko, byle tylko jakoś dociągnąć do pierwszego. Warto również wspomnieć o tym, że ludzie, którzy zarabiali takie kokosy, rzadko kiedy pracowali na umowę o pracę, przeważnie wypychało się ich albo na zlecenia, albo na umowy o dzieło (owszem, zlecenia są oskładkowane, ale od niedawna). Taki człowiek zapierdala latami tylko po to, żeby potem nie mieć wypracowanej emerytury (no bo skąd, skoro zaradny pracodawca uniknął płacenia składek?). No, ale to tylko kolejna dygresja. Wróćmy na moment do osób, które ciężko pracowały i osiągnęły sukces. Ludziom takim ciężko się pogodzić z tym, że ich przypadki mogą nie być reprezentatywne, albowiem tzw. „błąd przeżywalności” wjeżdża tu na pełnej kurwie. Nie chciałbym być źle zrozumiany, to nie jest tak, że ja tutaj chcę kogoś guilttripować. Jeżeli komuś się „udało” (czy ktoś zwrócił uwagę na to, że nawet na płaszczyźnie językowej wynika z tego, że to raczej wyjątek, niż norma?), to kudosy dla takiej osoby. Trzeba jednakowoż pamiętać o tym, że są ludzie, którzy pracowali równie ciężko (a czasem nawet ciężej) i „udało im się” dorobić wkurwu. Tacy ludzie mogą mieć nieco odmienne zdanie w kwestii tego czym jest, a czym powinna być praca.
Skoro sobie teoretyzujemy, to można by również poteoretyzować w temacie tego, „co będzie dalej” z pracą jako taką. Tak sobie ostatnio dumałem nad tym, jaki wpływ może mieć pandemia na rynek pracy (w ujęciu globalnym). Do tej pory było tak, że jak ktoś chciał ciąć koszty, to przenosił sobie produkcję do kraju, w którym prawa pracownicze są traktowane tak, jak w Polsce prawa kobiet. Takie przeniesienie produkcji sprawiało, że CEO mogli mieć wyjebane na to, co stanie się z pracownikami. No bo nawet jeżeli spłonie gdzieś w Bangladeszu jakaś fabryka i zginie przy tym 120 osób, to jest to problem rodzin tych, którzy spłonęli, a nie korpo, dla którego produkowano tam różne rzeczy. Chętnych do pracy nie braknie i tak. I dla takiego CEO wszystko było pięknie, aż do momentu, w którym przyjebała w nas pandemia i zaczęły się lockdowny. Obstawiam, że zawiadowcy różnych korpo byli niemożebnie zdziwieni tym, że lockdowny wprowadzano (i nadal wprowadza się) w krajach, do których przenieśli sobie produkcję. I nagle się okazało, że z pozoru bezpieczne inwestycje mogą nie być tak bezpieczne. Teraz bowiem trzeba sobie wkalkulować we wszystko coś takiego, jak pandemia. Ja tam CEO nie jestem żadnym, ale tak na mój podkarpacki rozum, może to oznaczać przyspieszoną automatyzację. Bo jak sobie ten czy inny spec zacznie kalkulować wszystko, to mu wyjdzie, że najsłabszym ogniwem we fabryce jest człowiek. Pal licho, jak tam jednego czy dwóch człowieków szlag trafi (bo sobie zachoruje i umrze), ale co zrobić w sytuacji, w której zachoruje ich np. kilkuset? Do tej pory mogli sobie kalkulować tak, że nawet jak tych człowieków ubędzie kilkudziesięciu albo więcej, to nie po to przenosili sobie produkcję tam, gdzie ją przenieśli, żeby przejmować się czymś takim, jak „brak siły roboczej”. Teraz to się zmieniło. Zmieniło się również to, że do teraz (czyli „do momentu, w którym pojawiła się pandemia”) w przypadku jakichś problemów w jednym z „tych krajów”, zawsze można było sobie produkcję przenieść do innego.
UWAGA! Artykuł sponsorowany przez Suwerena! (UWAGA! Sponsorując artykuł, sponsorujecie również Koncesjonowanego Nieroba!):
https://patronite.pl/Piknik-na-skraju-g%C5%82upoty
Do tego wszystkiego trzeba sobie dodać również to, że „te kraje”, do których tak chętnie przenoszono produkcję, nie są specjalnie bogate i mogą mieć problem z wyszczepianiem i uzyskiwaniem odporności zbiorowej. Z tego zaś z kolei wynika, że „te kraje” mogą się bujać od fali do fali (tak więc od lockdownu do lockdownu). Swoją drogą, to jest dość ciekawy casus dla ludzi, którzy postrzegają świat przez pryzmat ekonomii. Z jednej strony bronią oni patentów na szczepionki, albowiem to własność prywatna i trzeba jej bronić, bo przeca ktoś w to zainwestował pieniądze, pracę/etc. Z drugiej strony, ograniczenie dostępu do szczepionek może sprawić, że inne firmy będą tracić pieniądze, choć przeca ktoś inwestował w te firmy pieniądze, pracę/etc. No dobra, ale to casus dla Wielkich Ekonomistów, my tu sobie dumamy „co będzie dalej”. Śmiem twierdzić, że raczej nietrudno odgadnąć, w którą stronę zwrócą swe oczy i plany inwestycyjne korporacje, którym z obliczeń wyjdzie, że opieranie się głównie na „ludzkiej” sile roboczej jest o wiele bardziej ryzykowne, niż opieranie się na tej maszynowej. Aczkolwiek ta „autmatyzacja” nie musi się odnosić tylko i wyłącznie do produkcji dóbr. No bo podumajcie sobie. Kasjer w sklepie może zachorować i zarazić swoich kolegów i koleżanki z pracy. Bezobsługowa kasa nie zachoruje i nie zarazi innych kas bezobsługowych. Nie mam pojęcia, ile kosztuje taka kasa, ale może się okazać, że w ogólnych rozrachunku dla kogoś podliczającego słupki i szacującego ryzyko jest tańsza od żywego pracownika (rzecz jasna wliczając w to również koszty obsługi, naprawy/etc.). Z tego by zaś wynikało, że może się okazać, że pracy „dla ludzi” będzie mniej. Zastanawia mnie to, czy gdyby ziścił się taki (dość prawdopodobny) scenariusz, w którym ludzie będą zastępowani przez maszyny, a co za tym idzie, będzie „mniej pracy dla ludzi”, to czy ludzie broniący Świętej Pracy nadal uważaliby, że każden jeden musi pracować, bo jak nie, to znaczy, że jebany leń z niego.
Uwaga natury ogólnej, w dalszej części tekstu będę się pastwił nad tym, jak to się część komentariatu jarała tym, że dzieciaki mogą pracować. Nie pochylam się tu nad szczególnym przypadkiem, którym jest tzw. „pracownik młodociany”, bo takowy może pracować zgodnie z prawem (i wykonywać czynności, które „nie zagrażają jego rozwojowi psychofizycznemu, zdrowiu i życiu.”). W głównej mierze będę zwracał uwagę na „wolną amerykankę” (czyli „zatrudnianie” młodych metodą „na gębę”). Biorąc pod rozwagę fakt, jak chętnie proponowane są darmowe staże, szczerze wątpię w to, żeby zatrudnianie młodocianych pracowników („na papier”) cieszyło się popularnością. Poza tym, warto mieć na uwadze to, że choć pracownik młodociany zatrudniony „na legalu” jest chroniony przez odpowiednie prawa, to nieśmiało przypominam, że Państwowa Inspekcja Pracy jest cokolwiek bezzębna. Nie można więc w ciemno zakładać, że taki młodociany zatrudniony „na legalu”, nie będzie wykonywał czynności, których nie powinien (ze względu na to, że mogą one źle wpłynąć na jego rozwój psychofizyczny). Osobną kwestią jest to, że część osób twierdzących, że „młodzież może pracować” nie ma nic przeciwko temu, żeby taka młodzież pracowała, na ten przykład, na budowie. Poza wszystkim innym z tego, co wyczytałem u fanów zatrudniania dzieciaków, absolutnie nie wynika, żeby chodziło im o zatrudnianie tych dzieciaków „na legalu”. No bo to przeca kupa roboty papierkowej/etc., a poza tym, kto będzie podpisywał z młodocianym umowę po to, żeby ten mu umył samochód, wyprowadził psa, skosił trawnik, pomalował garaż/etc./etc. Od razu uprzedzam, że będą używał zamiennie określeń „dzieci” i „młodzież”. Skoro wstęp mamy za sobą, jedziemy dalej.
Archaiczne podejście części uczestników Wielkiej Wojny o Pracę przejawiło się również w ich, cokolwiek niefrasobliwym, podejściu do „zatrudniania” dzieciaków. Wydawać by się mogło, że w 2021 roku praca zarobkowa, świadczona przez dzieciaki znajdzie raczej niewielu zwolenników. No bo wiecie, wszystko fajnie, jak taki nastolatek se będzie dorabiał „roznosząc gazety”, wyprowadzając psa sąsiadowi, sprzątając u sąsiada, kosząc trawnik/etc./etc., ale fani takiego dorabiania sobie pomijają jedną (w ich mniemaniu pewnie nieistotną) kwestię. Co się stanie, gdy w momencie świadczenia tej czy innej usługi, dojdzie do wypadku, w którym ucierpi młoda osoba? W tym miejscu warto zauważyć, że część orędowników „pracy dla dzieci” jest zdania, że nie ma nic zdrożnego w tym, żeby dzieciaki pracowały w magazynach/etc. Z dorosłymi sprawa jest jasna, jeżeli ktoś umrze w miejscu pracy, to należy go wywieźć do lasu, a jeżeli coś mu się stanie i jeszcze „dycha”, to trzeba wywieźć na przystanek autobusowy i powiadomić pogotowie, podając się za przypadkowego przychodnia. Tak swoją drogą, zachęcam do eksperymentu myślowego: czy taka sytuacja (wywożenie ciała, bądź też ledwie dychającej osoby „gdzieś tam”) miałaby miejsce, gdyby wywożeni byli jakimiś CEO albo inszymi wyższymi szarżami? Znowuż mi się dygresja przydarzyła. Wracajmy do młodzieży. Co w sytuacji, w której dojdzie do wypadku? Czy, ekhm, „pracodawca” weźmie odpowiedzialność za to, co się stało? Skoro zaś jesteśmy przy kwestii wypadków, to jestem jakoś tak dziwnie spokojny o to, że gdyby do takowego doszło, to te same osoby, które chwalą rodziców za to, że nauczyły swoje dzieci przedsiębiorczości/etc., bardzo szybko uznałyby rodziców dziecka, które uległo wypadkowi za jebaną patologie, która nie potrafiła zadbać o swoje własne dziecko i gdzie w ogóle była wtedy opieka społeczna?!
Inszą kwestią, na którą warto zwrócić uwagę jest kwestia, że tak to ujmę „finansowa”. Cóż ma zrobić przedsiębiorczy młody człowiek, który sobie popracował i okazało się, że jego „pracodawca” nie chce mu za to zapłacić? Gotów byłbym się założyć o to, że spora część osób, które „popierają przedsiębiorczość młodych” w ogóle nie bierze pod rozwagę takiego scenariusza. Czemu? Ano temu, że ludzie ci mają styczność praktycznie wyłącznie z sytuacjami, w których młodzież dorabia u jakichś znajomych z osiedla i to przecież nie jest „na poważnie” i że nawet, jakby taka młodzież nie dostała pieniędzy za jedno wyprowadzenie psa, czy tam skoszenie trawy, no to nic się nie stanie, bo przecież nie jest tak, że tej młodzieży brakuje pieniędzy na jedzenie. Do głowy tym ludziom nie przyjdzie to, że czasem, w naszym raju nad Wisłą jest tak, że młodzież musi zapierdalać, bo w domu brakuje pieniędzy na jedzenie. I co taka młodzież może zrobić w sytuacji, w której „pracodawca” jej nie zapłaci? Może i mogłaby potraktować go jakimiś służbami, ale tak się składa, że taka młoda osoba może nawet nie wiedzieć tego, że przysługują jej jakieś prawa, bo nie miała czasu się tego dowiedzieć, bo była za bardzo zajęta zapierdalaniem. Nawiasem mówiąc, ciekaw jestem, jakie podejście fani „przedsiębiorczej” młodzieży mają do sytuacji, w której dzieciaki muszą dorabiać ze względu na tragiczną sytuację finansową rodziny. Czy to wtedy też jest super, „bo są zaradni”, czy też może się takiemu komentariuszowi w głowie zalęgnie myśl, że chyba jednak nie powinno tak być. Właśnie sobie zdałem sprawę z tego, że pobłądziłem. Nawet jeżeli komentariat poczułby się trochę nieswojo patrząc na to, że jakaś tam młodzież pracuje, bo brakuje jej na jedzenie, to zaraz wjechałaby racjonalizacja. No bo przecież gdyby rodzice tej młodzieży pracowali ciężej, wstawali wcześniej i jedli mniej tostów z awokado, to młodzież nie musiałaby teraz zapierdalać, prawda?
Nie ma żadnego sensownego argumentu przemawiającego za tym, żeby ta młodzież pracowała. Nie, to że młodzież czasami musi pracować, bo inaczej rodzina będzie głodowała, to nie jest argument za tym, że powinna pracować, ale za tym, że państwo zawodzi swoich obywateli. Ja wiem, że ludziom, którzy są zwolennikami „przedsiębiorczej młodzieży” wydaje się, że są tacy zajebiści, ale to jest, kurwa, kolejny archaizm. Pozwolę sobie w tym miejscu na kolejną anecdatę. Mój świętej pamięci ojciec wychował się na wsi. Opowiadał mi, że jak go dziadek (tzn. jego dziadek) uczył orać pole, to był jeszcze na tyle mały, że pług go czasem przewracał (rzecz jasna, chodzi o pług konny, bo mechanizacja gospodarstwa i zakup Wladimirca to dziesiąt lat później się przydarzyła). To, że był do tego przyuczany jako pierwszy, było dla niego pewnie powodem do dumy w owym czasie. Innym razem opowiadał historię o tym, jak to przeprowadzano remont w szkole. Z powodu braku rąk do pracy, remontowano głównie uczniami szkoły podstawowej. Uczniowie zajmowali się, między innymi, kopaniem rowów. Kopali sobie i kopali, aż się dokopali do czegoś dziwnego. Jak tylko się dokopali, to nagle się okazało, że ktoś sobie przypomniał, że w tym miejscu po wojnie ludzie zakopali całkiem spory arsenał (od cholery broni palnej, amunicji i granatów). Teraz zaś chciałbym zaproponować każdemu popierającemu „zaradną młodzież” krótki eksperyment myślowy: czy oddelegowałby swoje dziecko do takiej pracy? Czy wysłałby je do ciężkiej pracy w polu? Czy zezwoliłby na to, żeby kopało rowy? Skoro taka praca ma uczyć „pracowitości” i szacunku dla pieniądza, to odpowiedź powinna być twierdząca, prawda? No bo gdzie indziej nauczą się szacunku do pieniądza, jak nie w trakcie ciężkiej pracy fizycznej? Że co, że to może być niezdrowe i przeszkadzać w rozwoju? A co wy mi tu dupę zawracacie jakimiś lewackimi bredniami!
To o „nauczaniu szacunku do pracy” i do „pieniądza”, to jest swoją drogą jeden z bardziej absurdalnych argumentów. Na jakiej zasadzie ma to działać? Jeżeli ktoś nie będzie pracował będąc dzieckiem, to nie będzie wiedział, skąd rodzice biorą pieniądze? To może, nie wiem, porozmawiać na ten temat z dzieckiem? Już mi się nie chce wspominać o tym, że tego rodzaju „nauczanie szacunku do pracy” miałoby jakiś sens tylko i wyłącznie w sytuacji, w której na rynku byłoby przynajmniej tyle miejsc pracy, ilu jest poszukujących tejże. Ja wiem, że teraz część pracodawców płakusia, bo ich zdaniem mamy do czynienia z „rynkiem pracownika” (nie, nie mamy, i nigdy nie mieliśmy), bo okazuje się, że nie da się już prowadzić polityki kadrowej podobnej do tej, którą prowadzono pod koniec lat 90-tych i na początku XXI wieku. „Rynek pracownika” oznacza tyle, że część pracodawców musi przestrzegać kodeksu pracy, zaś część pracowników (są to raczej ludzie młodzi) nie chce zostawać „po godzinach” za darmo. Widać więc wyraźnie, że sytuacja części pracodawców pogorszyła się do tego stopnia, że zapewne do opisu polskiego rynku pracy użyliby oni mema „co za miejsce, nie do życia”. Ja sobie doskonale zdaje sprawę z tego, że starsze pokolenia mają tendencję do „nauczania” młodszych, przekazując im porady, które noszą znamiona mocno zdezaktualizowanych, ale nawet tym nie da się wytłumaczyć faktu, że w roku 2021 nadal dyskutujemy o tym, „czy dzieci powinny pracować”.
Nieco zabawnym znajduję fakt, że część z osób, które tak ciepło podchodzą do kwestii „nauczania młodzieży szacunku do pieniądza i pracy”, to ci sami ludzie, którzy twierdzą, że darmowe staże są spoko, bo dzięki nim młodzi ludzie mogą się nauczyć szacunku do pracy/etc. W kwestii darmowego stażowania, przypomniała mi się taka zabawna przygoda z czasów studiów. Otóż w trakcie studiowania socjologii poszedłem sobie na kurs, w ramach którego się uczyłem o różnych badaniach marketingowych/etc. Żeby zaliczyć ten kurs trzeba było przeprowadzić badania dla jakiejś firmy/organizacji. Prowadzących wała obchodziło to, czy studenciaki robiące te badania dostaną za to jakiekolwiek wynagrodzenie. To pewnie też miało nas czegoś nauczyć, ale do tej pory nie bardzo wiem czego. Insza historia „stażowa” to taka, którą opowiedziała mi znajoma z akademika. Otóż w ramach stażu (uczelnia wymagała wtedy od każdego studenciaka, coby jakiś staż sobie gdzieś odbębnił) trafiła do jednej firmy. Nie pamiętam już czym się zajmowała firma, ale pamiętam doskonale mechanizm, który stosowała. Firma „zatrudniała” w jednym momencie pierdylion stażystów. W momencie, w którym jedna „transza” stażystów kończyła „staż”, wymieniano ich na kolejnych. I znowuż, zapewne była w tym jakaś lekcja, ale jestem z Podkarpacia i po prostu nie rozumiem jej sensu.
Co zrozumiałe, w dyskusji „czy młodzi powinni pracować” nie mogło zabraknąć argumentów w rodzaju „abo ja pracowałem, jak byłem w szkole średniej, to teraz też młodzież może!”. W pewnym momencie zamieniło się to w przechwalanie się tym, „kto ciężej pracował”. Tak sobie czytałem te wszystkie wynurzenia i w pewnym momencie w głowie wykiełkowało mi pytanie: „skoro tak zajebiście wam było w tej ciężkiej pracy, to czemu już tak nie pracujecie?”. Gdybym był złośliwy, to napisałbym, że to „pracowałem w szkole średniej, więc wiem co to ciężka praca”, to taka „zapłakana kuzynka”, albo „kolega gej, który się nie obnosi”. Ponieważ zaś złośliwy nie jestem, napiszę jedynie tyle, że nie, to, że ktoś przepracował kiedyś kilka miesięcy jako „fizyk” nie znaczy, że ma pojęcie o tym, jak to jest ciężko pracować fizycznie. Dla takiego kogoś była to jedynie „przygoda”, którą teraz może katować swoich rozmówców, próbując udowodnić swoją wyższość nad tymi, którzy „nie przepracowali ciężko ani jednego dnia”. Zjawiskowe jest to, że do tych ludzi nie dociera to, że z tego, że oni kiedyś tam sobie dla funu popracowali kilka miesięcy, nie wynika, że dzieciaki teraz muszą robić to samo. Jak tak sobie obserwowałem Wielką Wojnę o Pracę, to widziałem, że w pewnym momencie strona walcząca w imię „przedsiębiorczej młodzieży” zaczęła wrzucać jakieś wpisy, w których dzieciaki tłumaczyły, że w sumie to nie rozumieją o co chodzi, bo oni przeca pracują nie dlatego, że są biedni, ale dlatego, że nie chcą brać pieniędzy od rodziców i że w sumie to fajnie mieć jakąś „dodatkową kasę” (co pozwala na zbudowanie narracji „hurr durr, oni chcą zabrać młodym pieniądze!”). Każdy cytujący był, rzecz jasna, dumny, bo przecież „miał rację”, bo skoro młodzież chce pracować, to w sumie niby czemu jej tego zabraniać?
W tym momencie trzeba wrócić do wstępu do tego kawałka moich rozważań, w którym to wstępie wspomniałem o tym, że młodociani mogą w Polsce pracować „na legalu”. Tak jak to wspomniałem w tym Głośnym Wstępie, w teorii, wszystko wygląda fajnie, bo takiego młodocianego chronią przepisy i nie może on wykonywać prac, które mogłyby mu zaszkodzić/etc. Teoretycznie, bo PIP tak na dobrą sprawę „niewiele może”. Jeżeli ktoś ma chęć, to może sobie wyguglać raport (czy jak tam to się zwie) z kontroli w zakładach pracy, które zatrudniają młodocianych (wrzuciłbym link, ale miało być bez linków, tak więc). W telegraficznym skrócie: w tym raporcie widać było Polskę w pełnej krasie, bo wałów, które robili pracodawcy było od cholery. Tłumaczyli się tym, że przepisy za trudne, zła koniunktura, piniendzy mało na obsługę prawną/etc. (obstawiam, że tego rodzaju tłumaczenia to chleb powszedni dla kontrolerów PIP). W Polsce, z całą naszą długą historią „mienia wyjebane” na wszelkiej maści przepisy i obowiązki, tego rodzaju sytuacje są na porządku dziennym. Tylko, że w tym konkretnym przypadku nie powinno się przechodzić nad tym do porządku dziennego, bo tu chodzi o dzieci (ja wiem, że to może brzmieć cokolwiek dramatycznie, ale nie zmienia to faktu, że tak, a nie inaczej się sprawy mają). W tym konkretnym przypadku wykonywanie pracy, której nie powinno się wykonywać, może mieć zły wpływ na rozwój dziecka. I naprawdę pasowałoby się zastanowić w tym miejscu, czy gra jest warta świeczki. Tzn., czy naprawdę warto bronić pracy świadczonej przez dzieci w imię własnego dobrego samopoczucia, mając świadomość tego, że państwo nie jest w stanie ochronić nawet tych dzieciaków, które są zatrudnione „na legalu”. Zupełnie bez związku z całą sprawą chciałem nieśmiało przypomnieć o tym, że jednym z zadań dorosłych jest dbanie o dzieci, a co za tym idzie, o zapewnienie im prawidłowego rozwoju.
Obserwując Wielką Wojnę o Pracę zdałem sobie w pewnym momencie sprawę z tego, że jedna z biorących w niej udział stron fetyszyzuję pracę. Dla tej „strony” praca już dawno przestała być środkiem do celu (życie na jakimś tam poziomie/etc.) i stała się celem samym w sobie (skojarzenia ze „sztuką dla sztuki” są w tym momencie całkowicie uprawnione). Tej „stronie” nie chodzi bowiem o to, że ktoś powinien się utrzymać, ale, że powinien robić to we „właściwy” sposób (czytaj – pracując, a najlepiej pracując ciężko). Nikogo nie powinno więc dziwić to, że dla takiej osoby każdy, kto ma inne zdanie w tej materii (i nie jest wyznawcą Świętej Pracy), jest po prostu jebanym leniem, promuje szkodliwe postawy/etc./etc. Dość zabawne jest to, że osoby stosujące taką retorykę poświęcają bardzo wiele czasu na przypominanie wszystkim dookoła, że PRL był zły (i że, na ten przykład, podejście do pracy było owym czasie cokolwiek przestarzałe/etc.). Czemu jest to zabawne? Bo retoryka, której używają do krytykowania osób, mających inne zdanie w temacie tego, czym jest praca, jest nieco unowocześnioną retoryką, której używały władze za czasów PRLu. Różnica polega na tym, że obecni wyznawcy „Świętej Pracy” chyba jeszcze nie wpadli na to, żeby osoby, które mają insze zapatrywania w kwestii pracy określać mianem „pasożytów społecznych”. Niemniej jednak nie można wykluczyć tego, że w jednej z kolejnych Wielkich Wojen o Pracę takie określenie zostanie wreszcie użyte. To będzie piękny uroboros argumentacyjny w wykonaniu zapiekłych „antykomunistów”. Za słusznie minionych czasów też zwalczano „szkodliwe postawy społeczne”, walczono z wszelkiej maści bumelantami/etc./etc. Aczkolwiek, może ja po prostu czegoś nie rozumiem i zdaniem tych osób to jedno akurat w czasach PRL-u było dobre? Pozwolę sobie tę obserwację (oraz cały tekst) spointować cytatem z pewnego brodacza: „Hegel powiada gdzieś, że wszystkie historyczne fakty i postacie powtarzają się, rzec można, dwukrotnie. Zapomniał dodać: za pierwszym razem jako tragedia, za drugim jako farsa.”.
Jedno (jedyne) źródło:
https://twitter.com/PiknikNSG/status/1384453192629604354
Bardzo cenię Autora i jego ciężką, blogerską pracę ;) jednak poziom braku obiektywizmu i niechęci do podjęcia próby szerszego spojrzenia w tej rozgaworze jest niepokojący. Autor ma prawo być zdania, że każdemu się należy (czy tam stoi se czy leży) ale dlaczego to ma być jedyne sensowne spojrzenie tego autor nie wytłumaczył. W temacie pracy i zarobków ważna jest kwestia sprawiedliwości. Ujęć i definicji tejże jest sporo. Trzy najprostsze to: "każdemu po równo" (tak, jak chyba chciałby autor); "każdemu według potrzeb" (a więc dodatki np. na dzieci itp.); "każdemu według zasług" (wykonana praca czy odniesiony sukces to podstawa do wynagrodzenia). To, że wyznajesz jedną z tych koncepcji nie oznacza, że masz rację. Pogódź się proszę z faktem, że wyznający inne TEŻ MAJĄ RACJĘ. Tylko ich racje są trochę inne niż Twoje. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńJa tak trochę od dupy strony zacznę. Czy gdyby były takowe możliwości finansowe i państwo by się nie miało od tego zawalić, to czemu tak właściwie ten UBI miałby być złym rozwiązaniem?
UsuńPracowałby ten, kto chciałby sobie "dorobić", albo ten, kto po prostu chciałby pracować. Nikt nie musiałby się martwić tym, że jak mu się powinie noga, to może wylądować pod mostem/etc.
Nie ma absolutnie żadnych argumentów przeciwko UBI, które nie opierałyby się w jakimś stopniu na "abo bez pracy nie ma kołaczy", a to jest raczej, no cóż, kiepska podstawa ;)
Na moje. Zasadniczo praca nie jest wartością samą w sobie. Jest narzędziem do osiągania pewnych celów. Podstawowy jest oczywisty - dać ludziom żreć. Pytanie czy są jeszcze jakieś korzyści. Myślę, że tak. Poznaje się nowych ludzi, nowe środowiska. Tu kłania się kazus autora wpisu - czy finalnie uważa, że wyjazd do Radomia wyszedł mu na dobre, czy na złe? Bo bądźmy szczerzy, powszechne UBI skończy się wytworzeniem małych, zatęchłych, lokalnych wspólnot o niewielkiej mobilności, kiszących się we własnym sosie. Coś takiego widzę na brytyjskiej prowincji, gdzie aktualnie robię, gdzie da się żyć z połowy etatu i zasiłku.
UsuńNo jak będziemy mieli ten dochód gwarantowany, to kto na niego "hobbystycznie" będzie pracował? Arabowie, Afrykańczycy czy też może Czechosłowacy (albo inni kosmici)?
UsuńEkonomistą wielkim nie jestem ale raczej spowodowałoby to odpływ rąk do pracy z rynku (bo ja se nie będę za xxx brudzić rąk/psuć manikiury). A napływ migrantów rozochociłby wszelkiej maści nacjozjebów. Inna sprawa, ze rząd zapewne byłby zmuszony dodrukować pieniądze i powodowałoby to inflację.
I raczej jestem lewicowy jeśli chodzi o poglądy. Tyle, że znam koszt kebsa na mieście by wiedzieć ile trzeba na niego zapieprzać. I moim zdaniem aktywizm nie jest pracą. Raczej powinien wynikać ze świadomości społecznej. A zrzutki na życie aktywistów (w tym ta kuriozalna na długi za niepłacony czynsz - mieszkanie prawem a nie towarem oczywiście) czy też rozkręcanie tego aktywizmu są żerowaniem na innych. Najpierw niech ta "wrażliwie społeczna część społeczeństwa" zrobi coś pozytywnego w swoim aktywizmie (i przy okazji niech nie wkurzają uszczęśliwianiem innych na siłę) a dopiero później prosi o "dutki". Bo uczciwie pracujący ludzie zaczynają mieć wrażenie, że są frajerami.