W poprzednim Przeglądzie wspomniałem o tym, jak to Prezydent Andrzej Duda dostał zaproszenie do Kanału Zero i że mimo tego, że warunki miał tam cieplarniane, to jednak udało mu się zaliczyć wpadkę srogą (z Krymem). W międzyczasie okazało się, że jednym z kolejnych gości będzie Samuel Pereira. I tak sobie pomyślałem, że biorąc pod rozwagę to, jak potraktowany został Andrzej Duda, w tej rozmowie z Pereirą (którą przeprowadzał Stanowski) nie będzie zbyt wiele miejsca na warsztat dziennikarski. Niemniej jednak rzetelność blogerska (przepraszam, nie mogłem się powstrzymać) wymagała ode mnie tego, żebym ten wywiad obejrzał przed formułowaniem takich wniosków. A potem (czyli po tym, jak poświęciłem na to prawie trzy godziny swojego życia [przyznaję, że oglądałem to z przerwami]) okazało się, że w tym konkretnym przypadku można było te wnioski sformułować bez zapoznawania się z materiałem źródłowym. W telegraficznym skrócie: choć Stanowskiemu zdarzało się dość często wyzłośliwiać, to jednak na płaszczyźnie merytorycznej wyglądało to (eufemizując) mocno średnio.
Przykładowo: w pewnym momencie Stanowski (całkiem słusznie) zwraca uwagę na to, że w mediach „publicznych” była gigantyczna dysproporcja między tym ile czasu dostawała Zjednoczona Prawica, a tym ile czasu dostawała „cała reszta”. Pereira odpowiedział, że w sumie to tak, dysproporcja była, ale trzeba pamiętać, że Zjednoczona Prawica wtedy rządziła, tak więc to były na przykład wypowiedzi członków rządu, prezydenta/etc. Wydaje mi się (aczkolwiek mogę się mylić, bo nie jestem dziennikarzem), że w tym momencie Stanowski powinien wyciągnąć dane sprzed 2015 i je zestawić z tymi już po „repolonizacji” TVP, bo dzięki temu można by było ustalić ponad wszelką wątpliwość, czy to wynikało z tego, że „Zjednoczona Prawica miała rząd”, czy też z innych przyczyn. Tl;dr, kolega z Doniesień zrobił kiedyś takie zestawienie (rok 2014 w całości a rok 2023 od stycznia do września [opierając się na ogólnie dostępnych informacjach]) i mu wyszło, że po zsumowaniu w 2023 Zjednoczona Prawica miała 80% czasu antenowego (16x więcej niż PO), a w 2014 PO+PSL miało 36.23% czasu antenowego (2.3 x więcej niż PiS). Wydaje mi się (aczkolwiek mogę się mylić), że gdyby Stanowski wtedy pociągnął ten temat dalej, to Pereira nie mógłby się z tego wytłumaczyć argumentum ad rządum, bo różnica między rokiem 2014 i 2023 była po prostu gigantyczna. Czemu więc Stanowski o tym nie wspomniał? Winny temu jest albo Ziemkiewiczowski research, albo to, że gdyby o takich danych wspomniał, to ciężko by było budować narrację, z której wynikało, że co prawda po 2015 te media były złe, ale przed 2015 też były niewiele lepsze. Poza tym Pereira nie został, na ten przykład, zapytany o to, czemu zatrudnił w TVP Radosława Poszwińskiego (aka Bogdan 607), którego wcześniejsza działalność internetowa była tak spektakularna, że po tym jak dostał robotę skasował 200 tysięcy (słownie DWIEŚCIE TYSIĘCY) tweetów. Zbyt trudnych pytań Pereira nie dostawał. Owszem, Stanowski pozwalał sobie na bardzo złośliwe komentarze, ale ponieważ nie były one podbudowane „paragonami” (twardymi danymi), Pereira mógł to komentować „no ok, takie masz zdanie”. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że Pereira wypadł w tym wywiadzie tragicznie tylko i wyłącznie dlatego, że (w mojej skromnej opinii) nigdy nie potrafił dyskutować. Zdarzało mi się z nim kilka razy posprzeczać (linków źródłowych nie będzie, bo, co za przypadek, Pereira skasował swoje wpisy sprzed 2015 roku) i jeżeli w dyskusji nie dało się użyć argumentum ad linkum, to Pereira sobie nie radził za bardzo. Potem zaś przez ładnych parę lat nie musiał sobie z tym radzić, bo „miał od tego ludzi”. Jedyna rzecz, której udało mi się dowiedzieć dzięki temu wywiadowi, to odpowiedź na pytanie: Czy Pereira wierzy w to, co mówi? Otóż, nie, nie wierzy (aczkolwiek uzyskanie tej wiedzy nie było warte prawie trzech godzin mojego życia). Swoją drogą, tak sobie myślę, że Stanowski mógłby być znacznie bardziej wymagający względem swoich rozmówców, gdyby tylko wyobraził sobie, że nie rozmawia z takim, na ten przykład, Pereirą, ale z Natalią Janoszek.
Od jakiegoś czasu żywiołowe dyskusje wywołuje postulat wprowadzenia czterodniowego tygodnia pracy. Warto w tym miejscu wspomnieć, że w kontekście skrócenia czasu pracy nie brakowało dość zabawnych zwrotów akcji. Gdy mówili o tym Razemici, to były jakieś banialuki „młodej lewicy” (cieszy mnie ta łatka „młodej lewicy” przypinana np. Zandbergowi, bo jestem od niego o dwa lata młodszy). Gdy o tym samym wspomniał Donald Tusk, okazało się, że to kolejne mistrzowskie posunięcie. Ostatnio do dyskusji postanowił przystąpić mBank i zrobił to z przytupem. Wydawać by się mogło, że dyskusję tę powinno się zacząć od zapytania ludzi o to, „co o tym sądzą”, prawda? Otóż, nie. Dyskusję trzeba zacząć od zapytania ludzi o to, czego się w tym kontekście boją. Przykładowo, zabezpieczenia dodatkowych środków na wypoczynek, że ciężko będzie zgrać to z rodziną, bo reszta będzie miała normalny tydzień pracy, że (uwaga, odstawić płyny): „ciężko będzie ten czas wolny zagospodarować i popadniecie we frustrację związaną ze stratą czasu?”. Chyba nikogo nie zaskoczyło to, że tak postawione pytania spotkały się z żywiołową reakcją użytkowników Elonexa (niegdysiejszy ćwiter) i zaczęto toczyć srogą bekę z tych „pytań”. Najwyraźniej jednak zaskoczyło to ludzi z mBanku, bo w pewnym momencie opublikowali dość obszerny wpis, w którym zaczęli tłumaczyć „co mieli na myśli”. W zamierzeniu miał to być chyba damage control, ale osoby odpowiedzialne za komunikację kryzysową najwyraźniej miały zły dzień, bo w tym wpisie było jeszcze więcej szczerego złota, niż we wcześniejszych „pytaniach”. Przykładowo tłumaczono, że jeżeli chodzi o to pytanie z nudą (strata czasu/etc.), to niechże komentatorzy wyjdą ze swojej bańki bo są badania, z których wynika, że gdy ludzie mają zbyt dużo wolnego czasu, to zadowolenie z życia spada/etc. Zapewne bardzo was zaskoczę, gdy wspomnę o tym, że również ten wpis nie spotkał się z ciepłym przyjęciem. To z kolei musiało zirytować „zasiadaczy” konta mBankowego, bo pod wpisem usiłowali dyskutować (z wiadomym skutkiem). Gdybym był złośliwy, to bym napisał, że wyglądało to trochę tak, jak gdyby ci konkretni bankowcy siedzieli w bańce informacyjnej i wyjście z tejże skończyło się dla nich bolesnym zderzeniem z rzeczywistością. Ponieważ zaś złośliwy nie jestem, poproszę was o udanie się w stronę dalszej części Przeglądu.
Temat pigułki „dzień po” nadal przewala się po kościelnych środowiskach. Tym razem w tej sprawie wypowiedział się ktoś, kto na temat działania antykoncepcji powinien mieć wiedzę mocno teoretyczną. Tym kimś jest Marek Jędraszewski (identyfikujący się jako „arcybiskup”), który na swoim koncie Eloneksowym napisał, że umożliwienie młodym dziewczętom korzystanie z pigułki dzień po to „tragedia”. Ja tam nie wiem, ale wydaje mi się, że tragedią jest wykorzystywanie dzieci i późniejsze ukrywanie sprawców przed wymiarem sprawiedliwości, ale to zapewne dlatego, że mam skrzywioną optykę, a poza tym to tylko dygresja. Ad meritum: niech ktoś temu człowiekowi wytłumaczy, że te pigułki były dostępne już wcześniej i zmieni się jedynie to, że nie trzeba będzie wydawać kasy na prywatne wizyty u ginekologów, to po pierwsze. Po drugie, znacznie ważniejsze, chciałbym uprzejmie zwrócić uwagę na to, że (gdyby nie kontekst) dość zabawne byłoby to, że osoba, która nielubianych przez siebie ludzi określa mianem „zarazy” uważa, że ma prawo do bycia drogowskazem moralnym dla innych.
Pigułka „dzień po” nie jest jedynym tematem, który wywołuje wzmożenie środowisk kościelnych. Kolejnym tematem, który sprawa, że duchowni denerwują się praktycznie tak samo, jak wtedy, gdy ktoś im mówi, że elgiebety są ludźmi, jest ten dotyczący zapowiadanych zmian w nauczaniu religii (ograniczenie liczby godzin i wywalenie religii ze średniej). Tym razem wypowiedziała się w tej sprawie kościelna organizacja o bardzo długiej nazwie (Komisja Wychowania Katolickiego Konferencji Episkopatu Polski), tak więc żarty się skończyły. A nieco bardziej na poważnie, to oświadczenie to jest kopalnią lolcontentu. Przykładowo, w pewnym momencie możemy przeczytać, że: „Organizowanie w szkołach publicznych nauczania religii wynika z przestrzegania praw człowieka i podmiotowego traktowania rodziny.” Pozwolę sobie na parafrazę: „Organizowanie w szkołach publicznych nauczania religii wynika z zapisów zawartych w konkordacie”. Jestem autentycznie ciekaw czemu w tym oświadczeniu w ogóle nie wspomniano o przytoczonym przeze mnie dokumencie. A, no tak, bo gdyby to zrobiono, to ktoś mógłby tam zerknąć i zobaczyć, że nie ma tam słowa na temat wymiaru godzinowego (ani, tym bardziej, o średniej/etc.).
Potem jest jeszcze zabawniej. Otóż jeżeli chodzi o jakiekolwiek zmiany, to KWKKEP stwierdza, że: „Wszelkie zmiany odnośnie do organizacji lekcji religii w szkole publicznej winny dokonywać się zgodnie z obowiązującym prawem i w porozumieniu z Kościołami i związkami wyznaniowymi, których nauczanie religii odbywa się w szkole”. Brzmi to bardzo poważnie, prawda? Bo z tego wynika, że w przypadku tych zmian może dojść do złamania prawa. Jakie „paragony” przyniosła ze sobą KWKKEP w tej sprawie? W telegraficznym skrócie: tłumaczą, że choć rozporządzeniem ministra można to wszystko zmieniać, to jednak w Ustawie o Systemie Oświaty (w art 12) stoi, że zmiany to se może minister rozporządzeniem wprowadzać, jak się biskup diecezjalny zgodzi (albo władze innych kościołów wyznaniowych). Wykopałem sobie tę ustawę i jakiż był mój brak zdziwienia, gdy się okazało, że przepis, na który się powołuje KWKKEP (ok, to już ostatni raz był) jest (jak wiele innych) z gatunku niejednoznacznych. No bo z jednej strony stoi tam, że minister w „porozumieniu z” te zmiany wprowadza, ale gdyby ustawodawca chciał nałożyć na ministra obowiązek dogadywania się z duchownymi, to by tam (przynajmniej moim, laika, zdaniem) stało, że zmiany wprowadza się „za zgodą” (albo np. „po uzyskaniu zgody”/etc.) strony kościelnej. Ujmując rzecz inaczej, choć w artykule stoi, że robi się coś „w porozumieniu”, to nie doprecyzowano, jak ma to porozumienie wyglądać (może wyglądać tak, że minister oświadcza biskupowi co następuje, bo tak w jego opinii wygląda porozumienie).
UWAGA! Artykuł sponsorowany przez Suwerena:
https://patronite.pl/Piknik-na-skraju-g%C5%82upoty
W tym samym oświadczeniu wyżej wymieniona komisja zwraca uwagę na to, że ograniczenie wymiaru godzin nauczania religii będzie oznaczało, że część katechetów straci pracę/etc. Ta troska o lud pracujący jest wzruszająca. Szczególnie w wykonaniu środowiska, które jakoś tak się nie wstawiło w 2019 roku za strajkującymi nauczycielami (a niektórzy duchowni nawet modlili się za „opamiętanie nauczycieli”). Nawiasem mówiąc, ja na miejscu funkcjonariuszy Kościoła nie poruszałbym kwestii wynagrodzenia katechetów, bo to nie są jakoś strasznie odległe czasy i żyje jeszcze bardzo dużo ludzi, którzy pamiętają, co się wtedy działo. A działo się to, że na samym początku Kościół twierdził, że oni chcą tylko nauczać i nie oczekują za to wynagrodzenia/etc. Potem zaś się okazało, że „strona kościelna” przyszła do „strony rządowej” i zakomunikowała, że wszystko fajnie, ale jest coś takiego jak kodeks pracy i czemu tak właściwie ci biedni katecheci/etc. mają nie dostawać wynagrodzenia? W tym miejscu kieruję pytanie do bardziej ogarniętych prawnie: czy to, kto ma płacić za nauczanie religii zostało jakoś rozstrzygnięte konkretnymi przepisami, czy też Kościół po prostu wymusił na stronie rządowej te pieniądze, a potem nikt tego nie ruszał, bo lepiej nie denerwować Kościoła? Wiem, że TK rozstrzygnął to, że płacenie za nauczanie religii nie narusza konstytucji (i nie jest finansowaniem związku wyznaniowego), ale to nie jest tożsame z wyjaśnieniem, czy opłacanie nauczania religii przez państwo jest zgodne z konstytucją.
Na sam koniec tych rozważań religijnych zostawiłem sobie kwestię, która mnie nawet trochę rozbawiła. Okazuje się bowiem, że jeżeli chodzi o naukę religii w szkołach, to w sumie ona się tam powinna odbywać, albowiem jest to taki europejski standard. Ciekaw jestem, jak zareagowałby KEP, gdyby ktoś Wielce Szanownemu Episkopatu (pun intendet) powiedział, żeby łaskawie nie krytykowali prób zliberalizowania prawa aborcyjnego i zalegalizowania związków partnerskich/małżeństw jednopłciowych, bo jest to taki europejski standard. A nie, czekajcie, nie jestem tego ciekaw, bo przecież doskonale wiemy, jaka będzie reakcja Episkopatu: darcie japy o moralnej zgniliźnie, upadającej Europie i o zarazie, przed którą musimy się bronić.
No dobrze, skończyliśmy te religijne rozważania, tak więc możemy przejść dalej. Klub Jagielloński (jestem tak stary, że pamiętam, że w pewnym momencie sporo ludzi uważało za tych ogarniętych prawaków/konserwatystów) wyprodukował apel/odezwę do klasy politycznej. Z odezwy możemy się dowiedzieć, że nasza klasa polityczna powinna sobie podać rękę na zgodę (w trakcie czytania apelu należy sobie puścić piosenkę „Why can't we be friends”). Poza tym KJ tłumaczy, że za wschodnią granicą jest wojna i ona może się rozszerzyć na inne kraje NATO i to nie jest dobry moment na jakieś kłótnie polityczne i swary. Wzywają również do tego, żeby się politycy dogadali i naprawili Konstytucję. Zupełnym przypadkiem znajduje się tam również wzmianka o tym, że dopóki ta Konstytucja nie zostanie naprawiona, to obecnie rządzący mają szanować wyroki Trybunału Przyłębskiego. Co zrozumiałe, to jest nieco ładniej w słowa ubrane, bo tam jest napisane, żeby się rządzący powstrzymali od zmian „budzących istotne wątpliwości w zakresie ich konstytucyjności”. Ktoś może powiedzieć, mordy, no zaraz, ale przecież widzimy, że PiS chce wykorzystywać trybunał do tego, żeby rządzić państwem pomimo utraty władzy, przecież wiadomo, że gdyby PiSowi zostawić kluczyki do mediów, to nadal byłaby tam szczujnia, która wprowadzałaby w Polsce srogi chaos informacyjny (i np. tłumaczono by, że Premier RP jest niemieckim sługusem, który działa na szkodę kraju/etc.). I ja się z taką osobą w pełni zgadzam, ale najwyraźniej nie zgodziliby się z nią autorzy „apelu”. Jeżeli kogoś ciekawi to, czy KJ wcześniej (czytaj: w trakcie poprzedniej kadencji) wzywał polityków np. do tego, żeby nie konfliktować nas z sojusznikami NATOwskimi i nie wchodzić w konszachty z proputinowskimi politykami, to niech taki ktoś lepiej się tym nie interesuje, bo kociej mordy dostanie (tl;dr, oczywiście, że nie).
Niebawem odbędą się wybory samorządowe, w związku z powyższym następuje intensyfikacja działań kampanijnych. Czasem działania te są dość przaśne. Przykładowo, w Łodzi Zdanowską reklamują spółki miejskie. Czemu? Bo mogą. Czy powinny? No nie bardzo. Czy w ogólnym rozrachunku będzie to miało jakieś znaczenie? Co prawda, nie jestem łodziologiem, ale wydaje mi się, że nie bardzo. Wszystko zależy od tego, jak tam postrzegana jest Zdanowska. Jeżeli jest lubiana (in general), to jej to nie zaszkodzi, bo ludzie to po prostu potraktują jako fuckup. Swoją drogą, aż mi się przypomniała historia z mojego rodzinnego Miasta Nad Akwenem. W trakcie kampanii wyborczej (samorządowej of korz) w 2014 roku wydano (za pieniądze miejskie) wielostronicowy prospekt reklamowy Tarnobrzega. No i wszystko fajnie, ale dziwnym trafem do skrzynek trafiał on z przypiętą ulotką wyborczą jednego z kandydatów ówczesnej koalicji rządzącej w Radzie Miasta. Wtedy się to na tejże koalicji (i na ówczesnym prezydencie) srogo zemściło, aczkolwiek stało się tak dlatego, że pod koniec swojego urzędowania ówczesny prezydent był (eufemizując) średnio lubiany.
Jakiś czas temu wspomniałem o tym, że dość głośno zrobiło się o szefie informacji RMF (aka Marek Balawajder). Konkretnie zaś głośno się zrobiło o bardzo wielu przypadkach z nim związanych. Przypadek pierwszy polegał na tym, że jego żona była (nie wiem, czy nadal jest) dyrektorką w czeskiej spółce córce Orlenu. Przypadek drugi: RMF i Obajtek czuli się w RMFie, jak u siebie. Przypadek trzeci: Orlen się bardzo chętnie reklamował w RMFie. Inicjalna reakcja była taka, że „nic się nie stało”, ale po jakimś czasie władze RMFu doszły do wniosku, że chyba jednak coś się stało, bo parę dni temu Balawajder pożegnał się ze stanowiskiem ze względu na „naruszenie kodeksu postępowania”. Co prawda, nie jestem z RMFu, ale wydaje mi się, że gdyby przyczyna „pożegnania się” ze stanowiskiem była inna, niż te wcześniej wymienione „przypadki”, to byśmy ją poznali choćby po to, żeby nikt się nie zastanawiał nad tym, czy te sytuacje nie są ze sobą w jakiś sposób powiązane. Wiecie, to są w sumie takie podstawy podstaw PR-u: w sytuacji kryzysowej należy dostarczyć otoczeniu na tyle dużo informacji, żeby otoczenie nie szukało ich gdzie indziej. Ile informacji dostarczył RMF swojemu otoczeniu (czyli nam)? Ano tyle, że coś tam było nie tak i dlatego Balawajder już tam nie pracuje.
Źródła:
https://www.youtube.com/watch?v=QtcgOXQt9yE
Wrzucam
link do RzePy, żeby pokazać, że to nadreprezentację partii
rządzącej w mediach publicznych tłumaczono „rządem” już w
2014 roku.
https://www.rp.pl/kraj/art12521681-politycy-na-antenie-tvp-malo-pis-duzo-po
Link
do notki Doniesień na temat mediów.
https://www.facebook.com/PutinowaPolska/posts/pfbid02gPmCZe1wanaXVfyg8HsMDZE8EQXHVtVtdapnVcJVy3KaLmxXRynDtB3rBk27S2nBl
https://wiadomosci.gazeta.pl/wiadomosci/7,114884,23001122,nowy-nabytek-tvp-w-dwa-dni-skasowal-wszystkie-swoje-tweety.html
https://twitter.com/mbank_research/status/1754516524470018216
https://twitter.com/mbank_research/status/1754790087965995436
https://www.ekai.pl/dokumenty/oswiadczenie-komisji-wychowania-katolickiego-kep-wobec-zapowiedzi-men-o-planowanych-zmianach-w-organizacji-lekcji-religii-w-szkolach/
Nieco światła na to, czemu w
oświadczeniu nie powołano się na konkordat jest to, że Depo tego
próbował i przypomniano mu, że się myli.
https://konkret24.tvn24.pl/polska/religia-w-szkole-arcybiskup-depo-dwie-godziny-religii-gwarantowane-konkordatem-nieprawda-st7698318
https://lexlege.pl/ustawa-o-systemie-oswiaty/art-12/
https://klubjagiellonski.pl/petycje/czas-skonczyc-te-wojne-podpisz-apel24-pl/
https://oko.press/rmf-i-orlen-tajemnicze-zwiazki-najwiekszego-polskiego-radia-ze-spolka-obajtka
https://oko.press/po-tekscie-radio-muzyka-orlen-prezes-grupy-rmf-atakuje-oko-press-odpowiadamy
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz