Niniejszy Przegląd zostanie zainaugurowany tematem, który z racji tego, że jest raczej istotny, ale nie generuje zbyt dużej liczby klików, został przez media cokolwiek olany. Owszem, pojawiło się na ten temat parę artykułów, ale ponieważ nie była to kolejna wypowiedź Najmana, nie poświęcono temu zbyt wiele uwagi. Żeby nie przedłużać: jakiś czas temu pojawiły się informacje odnośnie tego, że są plany podniesienia składki zdrowotnej. Jeżeli mam być szczery, to byłoby to jedno z niewielu sensownych działań Zjednoczonej Prawicy. Prawda jest bowiem taka, że jeżeli nie będziemy finansować naszej ochrony zdrowia w stopniu należytym, to będzie ona działała chujowo. Tzn. może inaczej, chujowo to ona działała w czasach precovidowych. Jeżeli zaś teraz nie zwiększymy nakładów na ochronę zdrowia to będzie jeszcze gorzej. Do tej pory bowiem musieliśmy się wszyscy liczyć z kolejkami do specjalistów, oczekiwaniem na zabiegi (np. parę miechów czekania na wizytę u chirurga stomatologicznego celem pozbycia się 8-ki). Kolejki te zawdzięczamy geniuszom, który wymyślili sobie, że oni odgórnie ustalą ile osób może w danym roku może mieć zaćmę. Gwoli ścisłości, nie ma niczego złego w tym, że ktoś tam sobie w Warszawie wymyślił taką, a nie inną liczbę. Jest natomiast dużo złego w tym, że jak się okazało, że liczba jest zbyt niska, nikt jej nie zaktualizował. Efekt końcowy był taki, że kolejki z roku na rok robiły się coraz dłuższe (acz trzeba przyznać, że część Polaków wykazywała się postawą obywatelską i umierała, zwalniając miejsce w kolejce). Żarty o tym, że „na wstawienie endoprotezy najlepiej zapisywać się w wieku 20 lat, bo w momencie, w którym człek się wreszcie doczeka terminu, pewnie się mu ta endoproteza przyda”, nie wzięły się z powietrza.
W czasach precovidowych było źle, a teraz będzie jeszcze gorzej. Z jednej strony dlatego, że część chorych na koronę wymaga hospitalizacji (a co za tym idzie, trzeba przeznaczyć raczej niemałe środki na zabezpieczanie personelu medycznego, który się tymi chorymi zajmuje). Z drugiej zaś strony dlatego, że część osób, które koronę przechorowały, wymagać będzie rehabilitacji. Według ostrożnych szacunków już teraz takiej rehabilitacji wymaga około 120 tysięcy Polaków. Do całej tej układanki trzeba sobie dołożyć jeszcze tych, którzy przekładają wizyty u specjalistów (albo te wizyty są im przekładane) z powodów okołokoronowych. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że w momencie, w którym piszę te słowa, dynamika wzrostów zachorowań jest taka, że najprawdopodobniej będzie jeszcze gorzej, niż w trakcie drugiej fali (a już wtedy trochę osób się wylogowało w karetkach, bo nie było dla nich miejsca w szpitalach). Co prawda, zwiększenie nakładów na ochronę zdrowia powinno odbyć się pierdylion lat temu (czyli w momencie, w którym włodarze zorientowali się, że trochę tych pieniędzy nie starcza na leczenie Polaków/etc.), ale dobrze, że wreszcie pojawił się pomysł, żeby zmienić obecną sytuację. Osobną kwestią jest to, że gdyby Zjednoczona Prawica posłuchała protestujących rezydentów, którzy w 2017 głośno mówili o tym, że pasowałoby zwiększyć nakłady na służbę zdrowia (zamiast szczuć na tych rezydentów Ochotniczą Rezerwę Mediaworkerów Obywatelskich), to być może nie mielibyśmy teraz aż tak bardzo przejebane. No, ale to tylko dygresja.
Tak więc, pojawił się pomysł podwyższenia składki zdrowotnej. Przyznam się szczerze, że w pierwszej chwili nawet mnie to ucieszyło (z przyczyn raczej oczywistych), ale zaraz po tej chwili dopadło mnie stado wątpliwości, które można by było spiąć klamrą „polska, chujowa rzeczywistość”, które to wątpliwości sprawiły, że przestałem się cieszyć. O jakież to wątpliwości chodzi? Cieszę się, że zapytaliście. Otóż, największa z nich bierze się stąd, że mam świadomość tego, że żeby to ochrona zdrowia zaczęła w Polsce śmigać dobrze, powinna dostać „wystarczające środki”. I o te „wystarczające środki” wszystko się rozbija, albowiem pojęcie to jest równie złożone, co pojęcie „zachowania szczególnej ostrożności” na drodze. Niemniej jednak jakoś sobie z tymi „wystarczającymi środkami” poradzimy. Po pierwsze, środki muszą być wystarczające do tego, żeby pomóc ochronie zdrowia w ogarnianiu kwestii związanych z koronawirusem (tak więc: opieka nad chorymi, środki ochrony dla personelu medycznego, rehabilitacja ozdrowieńców/etc.). Tak, mam świadomość tego, że system ochrony zdrowia potrafił się załamać w starciu z koroną nawet w Lombardii (a tam to wszystko stało na znacznie wyższym poziomie), ale stało się tak dlatego, że nikt nie zdawał sobie sprawy ze skali zagrożenia.
Po drugie, te środki muszą być wystarczające do tego, żeby ochrona zdrowia dała radę ogarnąć „kolejki” (do specjalistów, zabiegów/etc.), które utworzyły się, że tak to ujmę, „na przestrzeni lat”. Gdyby ktoś zajął się na poważnie finansowaniem ochrony zdrowia wcześniej, kolejki byłyby mniejsze, a co za tym idzie, to „środki wystarczające” do ogarnięcia tychże kolejek mogłyby być znacznie mniejsze (tzn. to nadal byłaby olbrzymia kwota, ale mniej olbrzymia od tej, która potrzebna jest teraz). Po trzecie, to muszą być „wystarczające środki” do tego, żeby ochrona zdrowia mogła zajmować się problemami zdrowotnymi mieszkańców Polski „na bieżąco”, czyli tak, żeby nie tworzyły się następne kolejki do specjalistów/etc. Jest jeszcze jeden element ochrony zdrowia, który będzie wymagał dofinansowania, ale o nim za moment. Teraz skupimy się na tych „wystarczających środkach”. Muszą one być wystarczające z dwóch przyczyn. Primo, no bo po coś, kurwa, te nakłady na ochronę zdrowia mamy podnosić, prawda? Secundo, dlatego, że jeżeli środki nie będą wystarczające, to będziemy mieli problem, że tak to ujmę natury społecznej. Teraz sytuacja wygląda tak, że płacimy jakieś tam składki i w razie czego musimy się i tak ratować prywatną ochroną zdrowia (o ile, rzecz jasna, nas stać) i wszystkich nas to wkurwia. Jeżeli teraz ktoś zaproponuje zwiększenie składki zdrowotnej i przełoży się to na „wystarczające środki” dla ochrony zdrowia, to suweren jakoś to zniesie. No bo ok, płacimy teraz więcej, ale przynajmniej nie będziemy musieli czekać chuj-wie-ile na wizytę u specjalisty albo liczyć na to, że może ktoś przed nami w kolejce wykaże się postawą obywatelską i się wyloguje. Jestem świadom tego, że dla przeciętnego Polaka sytuacja, w której państwo go nie zawodzi byłaby novum, ale ponoć człowiek uczy się przez całe życie. Ok, na pewno takie podwyższenie składki wywołałoby opór, ale jestem się w stanie założyć o wiele, że gdyby sytuacja w ochronie zdrowia została uzdrowiona (tak, musiałem), to ten opór (a co za tym idzie, wkurw suwerena) malałby wraz ze skracaniem się kolejek do specjalistów.
Zupełnie inaczej rzecz by się miała w sytuacji, w której składka zdrowotna zostałaby podwyższona i nie przełożyłoby się to na „wystarczające środki” dla ochrony zdrowia. Wtedy bowiem byłoby tak, że „płaciłoby się więcej” i „chuj z tego miało”. W takich warunkach narracje „podatki = kRaDziEsZ” cieszyłyby się znacznie większą popularnością, niż w chwili obecnej (a już teraz są cholernie popularne). Z tych narracji zaś narodziłby się kolejny geniusz tłumaczący, że trzeba odchudzić administrację publiczną, bo tyle się płaci na ten NFZ, a Polacy nadal czekają w kolejkach i to na pewno wina przerostu zatrudnienia urzędników/etc./etc. Jestem się w stanie założyć o wiele, że partia rządząca nie ma zielonego pojęcia o tym, jakie środki należałoby przeznaczyć na ochronę zdrowia, żeby były to „środki wystarczające”. Poza tym, mam niejasne przeczucie, że podwyższenie składki zdrowotnej jest tylko po części związane z tym, że ktoś w Zjednoczonej Prawicy uznał, że trzeba by jednak dofinansować ochronę zdrowia, a bardziej z tym, że obiecało się ludziom „Nowy Ład Polski” i trzeba ten NŁP jakoś sfinansować.
Na sam koniec rozważań w temacie ochrony zdrowia został nam ten ostatni element, o którym chciałem wspomnieć. Tymże elementem jest zagwarantowanie ochronie zdrowia „środków wystarczających” do tego, żeby mogła się przygotować do kolejnej pandemii. Tak, wiem, jeszcze tej się nie pozbyliśmy, a ja już opowiadam o kolejnej, ale moim skromnym zdaniem podkarpacianina z blogiem, państwa nie mogą sobie już teraz pozwolić na luksus nie bycia przygotowanymi na kolejną pandemię. Z tego zaś wynika tyle, że Polska też musi być przygotowana na powtórkę z rozrywki. Na pytanie „czy będzie nas na to stać” odpowiem innym pytaniem: czy stać nas na to, żeby Polska nie była przygotowana? To oznacza spore wydatki, ale jak przed momentem wspomniałem, nie stać nas na to, żeby olać ten temat. Gwoli ścisłości, nie tylko ochrona zdrowia powinna być przygotowana na kolejną pandemię, ale cały aparat państwowy. Na ten przykład, można by było pomyśleć nad rozwiązaniami ustawowymi, które w razie czego można by było wprowadzać w życie i nie narażać się na autoośmieszanie (gdy sądy uwalają kary nie mające „ustawowego” uzasadnienia). Ponieważ jestem lewakiem i mam obowiązki lewackie, nieśmiało w tym miejscu chciałbym zasugerować Lewicy, że mogłaby się pochylić nad tą problematyką (nikt inny tego pewnie nie ruszy, bo poruszenie tego tematu oznaczałoby automatycznie rozmowę na temat finansowania tego wszystkiego). Warto w tym miejscu wspomnieć o tym, że Lewica mogłaby również pochylić się nad samymi planami podwyżki składki zdrowotnej i np. wyliczyć, jaką kwotą trzeba zasilić ochronę zdrowia, żeby zaczęła ona działać poprawnie. Takie wyliczenia przydałyby się do późniejszej oceny, na ile realne potrzeby rozminą się z tym, co sobie wymyśliła Zjednoczona Prawica.
Skoro pochyliłem się nad problematyką związaną z ochroną zdrowia, warto również poświęcić trochę miejsca na kwestie okołokoronawirusowe. Ujmując rzecz kolokwialnie: nie jest dobrze. Jak bardzo nie jest dobrze? Tak bardzo, że rozpościeranie narracyjnych dupochronów wjechało na pełnej kurwie. Doskonałym przykładem będzie wypowiedź Radosława Fogla: „Zgony i tragedie nie są efektem polityki rządu. Nie możemy zakładać, że dzisiejsza sytuacja jest efektem polityki rządu. Ona jest efektem działań koronawirusa”. Otóż, kurwa, jest, Wielce Szanowny Panie Radosławie. Jedyną słuszną decyzją podjętą przez Zjednoczoną Prawicę było wprowadzenie lockdownu w marcu 2020. Potem władza wróciła do tego, w czym jest najlepsza, czyli do traktowania każdej sprawy jako problemu stricte wizerunkowego. Szczytowym osiągnięciem rządowego agitpropu była wypowiedź, którą (eufemizując) wydalił z siebie Premier Tysiąclecia w lipcu 2020: „cieszę się, że coraz mniej obawiamy się tego wirusa, tej epidemii. To jest dobre podejście, bo on jest w odwrocie. Już teraz nie trzeba się go bać. Trzeba pójść na wybory tłumnie 12 lipca. Wszyscy, zwłaszcza seniorzy, nie obawiajmy się, idźmy na wybory”. Olewanie kwestii związanych z koronawirusem przez władze doprowadziło do rozprzężenia w społeczeństwie (zaś debata publiczna została zdominowana przez foliarstwo). Jeszcze bardziej potem, władza wpadła na genialny pomysł, którym było otworzenie we wrześniu szkół w trybie stacjonarnym. Decyzja ta była tak bardzo genialna, że potem trzeba było wprowadzać nie-lockdown. Czemu nie wprowadzono lockdownu? Bo to mogłoby zaszkodzić wizerunkowi władzy, która przecież pokonała koronawirusa.
Gdy udało się doprowadzić do w miarę stabilnej sytuacji (czytajcie: dzienne przyrosty zachorowań zjechały do poziomu kilku tysięcy) przyszła pora na kolejny jeszcze bardziej, kurwa, genialny pomysł. Otóż, w momencie, w którym pojawiła się brytyjska mutacja koronawirusa, a Wielka Brytania zbierała się do wprowadzenia lockdownu, władza uznała, że trzeba pomóc Polakom wrócić przed tym lockdownem. Na ćwitrze pojawiały się całkiem sensowne komentarze, w których stało, że no generalnie to powinniśmy mieć pretensję do tych dzbanów, którzy MUSIELI sobie podróżować akurat w czasie, w którym rozprzestrzeniać zaczął się wariant brytyjski. I ja się z takim stanowiskiem po części zgadzam. Owszem, powinniśmy mieć pretensje do tych dzbanów, ale większe pretensje jednak powinniśmy mieć do władz, które nas przed tymi dzbanami nie uchroniły. Aczkolwiek „nie uchroniły” to akurat nieodpowiednie określenie, bo ściąganie do Polski ludzi z kraju, który (uwaga będzie capslock) WPROWADZAŁ LOCKDOWN ZE WZGLĘDU NA NOWĄ, ZNACZNIE BARDZIEJ ZARAŹLIWĄ MUTACJĘ KORONAWIRUSA, to nie „nie chronienie” tylko narażanie zdrowia i życia obywateli własnego kraju. Na efekty nie trzeba było długo czekać. W momencie, w którym piszę te słowa, dzienny przyrost zachorowań zbliżają się do 30 tysięcy, a udział brytyjskiej odmiany koronawirusa w zachorowaniach (w ten kraju) osiągnął 80%. Nikogo nie powinno więc dziwić, że władze się trochę przejęły.
Niestety, nie na tyle, żeby zaczęły traktować problem na poważnie. Tak więc nikogo nie powinno dziwić to, że w momencie, w którym w Polsce „nie jest dobrze”, wysłano 20 medyków, coby ogarniali szczepienie NATOwskich oficjeli. Jeszcze bardziej zabawna (zabawna, bo już kurwa, nie ma sensu traktować tego poważnie) była wypowiedź Czarnka, który na moment zapomniał o tym, że jego specjalizacją są brednie o genderze i elbagietach i powiedział, że w sumie to, jak będzie dobrze, to dzieciaki wrócą do szkół 12 kwietnia. Zupełnie bez związku z tą wypowiedzią przypomniał mi się fragment piosenki (Space Oddity) Davida Bowie, w którym to fragmencie stało: „This is Ground Control to Major Tom”. Ja rozumiem, że Czarnek nie jest najostrzejszym ołówkiem w piórniku, ale nawet jemu powinni wytłumaczyć, że jeżeli uda nam się jakoś zdusić wzrost zachorowań, to wcale nie będzie dobry moment na „otwarcie szkół”, bo zgadnijcie, co się stanie, jak te szkoły otworzymy i dlaczego będą to kolejne wzrosty zachorowań. Nie chciałbym być źle zrozumiany. Ja sobie doskonale zdaję sprawę z tego, że nawet najlepsze zdalne nauczanie nie jest w stanie dzieciakom zastąpić zwykłego nauczania i kontaktu z rówieśnikami. Zdaję sobie sprawę z tego, że nauczanie zdalne jest również wyzwaniem dla rodziców. (w trakcie pisania niniejszego tekstu ogarniałem dramę pt. „proszę pani, bo ktoś mi włączył piosenkę i ja nic nie słyszę i to pewnie jakiś kolega mi włączył” [of korz, okazało się, że „coś się kliknęło” i w trakcie lekcji odpaliła się piosenka]). Niemniej jednak, to nie jest tak, że ktoś sobie upierdolił w głowie to zdalne nauczanie. Wprowadzono je dlatego, że alternatywą był scenariusz włoski. Jednym z wielu błędów popełnionych przez obecne władze tenkraju było to, że zamiast postawić na „szczerą” komunikację, otwarto we wrześniu szkoły, bo suweren się w sumie tego domagał. Co prawda, domagał się otwarcia szkół, bo wcześniej mu przez kilka miechów tłumaczono, że pandemii już prawie nie ma, albowiem Rząd Premiera Tysiąclecia ją pokonał tak bardzo, że Polacy, którzy zmarli z powodu korony zaczęli zmartwychwstawać.
Jeżeli zaś chodzi o kwestie stricte komunikacyjne, to szanowałem, kurwa, w opór komunikat, który wystosowało do suwerena Ministerstwo Zdrowia w sprawie przyłbic. Tajemnicą dla nikogo nie było to, że przyłbice gówno dają (tzn. jeżeli ktoś używał combo przyłbica+maska to wtedy by była insza rozmowa, ale przeca nie o tym mowa). Ministerstwo długo dumało, aż wreszcie wydumało, że trzeba z tym zrobić porządek. I zrobiono, w stylu typowym dla obecnej władzy, albowiem Niedzielski oznajmił, że: „Z przyłbicami to na Grunwald zapraszamy, a do ochrony przed chorobą to trzeba stosować maseczki”. I wszystko byłoby fajnie, gdyby nie to, że suweren sobie sam tych przyłbic nie wymyślił. Jeszcze nie tak dawno temu, Najbardziej Zmęczony Minister Na Świecie opowiadał o tym, że „można zamiennie stosować przyłbice. Jest to dobre rozwiązanie, chociażby dla osób noszących okulary. Czują one podwójny dyskomfort, gdyż podczas noszenia maseczek szkła okularów ulegają zaparowaniu.”. Jeżeli więc to samo ministerstwo (ale dowodzone przez znacznie mniej zmęczonego ministra) uznało, że te przyłbice są jednak chujowe, to mogłoby to łaskawie ogłosić w nieco mniej kretyński sposób, bo ten, w jaki to zrobiono, dał jedynie paliwo foliarstwu. Skoro bowiem wcześniej kazali nosić przyłbice, a teraz zabraniają (i jeszcze do tego robią sobie jaja), to znaczy, że cała ta pandemia to spisek jest. Miałem w tym miejscu zażartować, że jeżeli Niedzielski tak bardzo chce pożartować, to powinien zastanowić się nad zmianą kariery i pójść w stronę kabaretów, ale potem zdałem sobie sprawę z tego, że polskie kabarety są wystarczająco chujowe bez niego.
Bardzo często zdarza się mi w moich (głośnych) tekstach hejtować media za to, że nie potrafią sobie poradzić z grillowaniem polityków i rozliczać ich z wcześniejszych wypowiedzi i działań. Okazuje się, że bywa jeszcze bardziej zabawnie. Konrada Piaseckiego nikomu nie trzeba przedstawiać (nie, serio, nawet jeżeli nie wiecie kto to jest, to nie trzeba go przedstawiać, bo po prostu nie warto). Pod koniec grudnia (2020) między nim, a Zandbergiem doszło do wymiany ćwitów, która wprost idealnie opisuje to „dlaczego polscy dziennikarze nie potrafią w dziennikarstwo”. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że do dyskusji wtrąciła się również Agnieszka Dziemianowicz-Bąk, ale Piasecki był łaskaw nie zwrócić na nią uwagi. Zaczęło się od wpisu Zandberga: „Dlaczego kraje Zachodu, w tym my, poradziły sobie gorzej z epidemią? Patrząc na mechanizmy podejmowania decyzji w Polsce, na czele z podążaniem klasy politycznej za doraźnymi nastrojami mediów - wyjaśnienie Milanovića brzmi niestety wiarygodnie.” (do ćwita dołączony został link do artykułu). Pod ćwitem Zandberg dodał drugi ćwit: „W sierpniu było oczywiste, czym skończy się otworzenie szkół, jak gdyby nigdy nic. Pisałem tu zresztą o badaniach, które uczulały na rolę uczniów we (wtedy potencjalnej) drugiej fali. Ale rząd nie miał odwagi podjąć decyzji, które mogły uchronić tysiące Polaków przed śmiercią.”. I w tym momencie wchodzi Konrad Piasecki, cały na dziennikarsko: „Nie było w sierpniu ugrupowania politycznego, które powiedziałoby jednoznacznie, że dzieci nie powinny w całej Polsce wracać do szkół. I nic nie było wtedy oczywiste. Owszem, narzekano na słabe przygotowanie placówek, brak maseczek i małą elastyczność daną dyrektorom. Ale to tyle” .
Zandberg bardzo szybko odpowiedział Piaseckiemu: „O tym, że wysyłając dzieci do szkół, w których nie będzie zachowany reżim sanitarny, szykujemy sobie jako kraj potężne problemy, mówiła na komisji @MagdaBiejat. Mówiliśmy też o badaniach harwardzkich, pisałem o nich zresztą także tu, na Twitterze:” i dorzucił link do swojego ćwita z sierpnia: „10 dni do powrotu dzieci do szkół. @MEN_GOV_PL ciągle nie przedstawił wiarygodnej strategii, jak nie zrobić z polskich szkół rozsadników koronawirusa. @MZ_GOV_PL zajmuje się karuzelą personalną. Trudno to uznać za odpowiedzialne.”, do którego dołączono link do wniosków z badań, w których to wnioskach stało, że dzieci mogą roznosić koronę znacznie skuteczniej, niż się to wcześniej wydawało. Zandberg dodał również, że: „Przestrzegał też Kosiniak, ale to drugorzędne. Możemy przyjąć, że nikt nie przestrzegał. Tym większym problemem jest mechanizm Jak Pan słusznie zauważył, Pan i inni liderzy opinii byliście wtedy zwolennikami powrotu do zwykłego działania. A politycy? Dostosowali się do oczekiwań”. Do rozmowy wtrąciła się również ADB, która przypomniała swój wpis z sierpnia: „Rekord zakażeń #koronawirus w Polsce: 903 nowe przypadki. Tymczasem MEN za 2 tygodnie chce posłać miliony uczniów (dzieci, wnuków) do szkół. Bez maseczek. Bez testów. Na ryzyk-fizyk. To nie może się udać. I nie powinno mieć prawa się wydarzyć.”. W tym miejscu pozwolę sobie na dygresję, albowiem w kontekście tego, co się teraz dzieje (dziś nowych zachorowań było prawie 30 tysięcy) ówczesne rekordy zachorowań wypadają cokolwiek blado. Jak wspomniałem wcześniej, ćwit ADB został przez Piaseckiego olany, a ów skupił się na rozmowie z Zandbergiem.
W idealnym świecie po tym, jak dziennikarz napisałby ewidentną bzdurę („nikt nie ostrzegał”) i zostałoby mu pokazane czarno na białym, że to ewidentna bzdura (bo jednak sporo ludzi ostrzegało), taki dziennikarz powiedziałby „przepraszam, pomyliłem się”. Ponieważ zaś Polska idealnym światem nie jest, Piasecki poszedł w stronę filozofowania (acz, jak się za moment przekonacie, nie tylko): „Mam wrażenie, że polityka i politycy szli wtedy w parze z oczekiwaniami rodziców. A sytuacja pandemiczna zdawała się na tyle dobra, że mało kto liczył się z taką sytuacją jaka nadeszła w październiku.”. Zandberg odpowiedział: „O tym pisałem wyżej, rząd zasłuchany bardziej w fokusy niż w to, co przychodzi z obiegu naukowego. Emocje, o których pisze Milanović, nie biorą się znikąd. Wpływają na nie politycy, ale media, kontrolując ramy debaty, mają w ich kształtowaniu duży udział. Odpowiedzialność też.”. Dyskusja zakończyła się ćwitem Piaseckiego: „Najwyraźniej wtedy w fokusy zasłuchani byli wszyscy politycy. Od prawa do lewa. I nikt nie miał dość odwagi (wyobraźni?), by krzyknąć, że król jest nagi”. Genialne. Po prostu, kurwa, genialne. Piasecki zaczął się ciskać o to, że w sierpniu „żodyn” nie przewidział tego, co będzie później. Kiedy udowodniono mu, że owszem, ludzie o tym jednakowoż mówili, zaczął tłumaczyć, że te szkoły to pewnie przez fokusy otwarto, bo się rodzice tego domagali, a potem to wszystko spointował tak, że w sumie to pewnie przez te same fokusy nikt nie miał odwagi/wyobraźni, żeby napisać/powiedzieć, że to zły pomysł. Tak, to się, kurwa, stało. Mam pewne podejrzenia odnośnie tego, że Piasecki jest hostem i po prostu nie widzi ćwitów (nie słyszy wypowiedzi/etc.), które mogą go skrzywdzić. Nieśmiało przypominam, że ten człowiek powinien zajmować się grillowaniem polityków i „zabezpieczaniem” suwerena przed politykami, którzy ściemniają.
Nieco wcześniej w tekście padło nazwisko Czarnka, który trochę się zapomniał i uznał, że skoro pełni taką, a nie inną funkcję, to powinien wypowiadać się na tematy, z którymi nie jest sobie w stanie poradzić z racji swojego galopującego wręcz intelektu. Na nasze wspólne nieszczęście, Czarnek, prócz wypowiadania się na tematy, których nie rozumie, usiłuje również w tych tematach działać (gdyby to były po prostu kretyńskie wypowiedzi, jakoś można by to było znieść). Jednym z takich tematów jest „analizowanie treści podręczników”. Od początku wiadomo było, że w całym tym sprawdzaniu chodzi o to, żeby zamienić już i tak nie najlepszy system nauczania w prawicowo-konserwatywną urawniłowkę. Są już pierwsze efekty „analiz”. Otóż, w jednym z podręczników: „w opisie fotografii, pojawia się informacja o tym, że „brytyjscy i amerykańscy historycy sztuki po II wojnie światowej zajmowali się odzyskiwaniem zabytków ukrytych przez „nazistów”. Termin „naziści” jest nieprecyzyjny, a przez to niezrozumiały dla ucznia zatem zasadne jest używanie terminu: Niemcy, oddającego narodowość, podobnie jak w przypadku Brytyjczyków i Amerykanów”. Do tematu odniósł się również Czarnek z właściwą swej kondycji intelektualnej przenikliwością: „Gdzieniegdzie pojawiają się błędy merytoryczne, w innych przypadkach błędy językowe. Na przykład w podręcznikach historycznych ciągle piszemy "naziści". A powinno być po prostu Niemcy czy Austriacy. Nazywajmy rzeczy po imieniu, nie "nazistowskie obozy koncentracyjne", tylko "niemieckie nazistowskie obozy koncentracyjne". Nie "naziści", tylko "niemieccy naziści". To jeden z przykładów – tłumaczył.”. O tym, że „analitycy” bóldupią na to, że w podręcznikach nie ma hejtów na Sorosa, wspominać chyba nie trzeba?
UWAGA! Artykuł sponsorowany przez Suwerena!
https://patronite.pl/Piknik-na-skraju-g%C5%82upoty
No, ale wróćmy sobie do tych analiz i terminu „naziści”, który zdaniem Wielce Uczonych Analityków jest „nieprecyzyjny i niezrozumiały”. Ja bym się w tym miejscu chciał uprzejmie zapytać: dla kogo ten termin jest niezrozumiały? Ja wiem, że oni tam napisali, że „dla ucznia”, ale to jest, kurwa, bzdura, bo (uwaga, anecdata) żyję już na tym świecie trochę i absolutnie nigdy nie spotkałem kogoś, kto nie wiedział jakiej narodowości byli naziści. Jeżeli już czegoś ten ktoś nie wiedział, to tego, że nazistami bywali również ludzie, którzy nie byli Niemcami/Austriakami. Natomiast w pewnym momencie trafiłem na ludzi, którzy twierdzili, że jeżeli nie będzie się non stop nawijało o tym, że naziści = Niemcy, to nikt o tym nie będzie wiedział. Trzeba więc przeformułować pytanie: dla kogo, poza prawicowymi konserwatystami określenie „nazista” jest niejasne i nieprecyzyjne? Najgorsze w całej tej imprezie jest to, że działania analityków-kretynów mogą się skończyć wygumkowaniem pojęcia „nazista” z podręczników. Potem pewnie przyjdzie pora na wygumkowanie Trzeciej Rzeszy, bo przecież to jest dopiero nieprecyzyjne pojęcie, prawda? Jestem w tej komfortowej sytuacji, że w pewnym momencie zainteresowałem się historią, tak więc kiedy przyjdzie odpowiednia pora, będę umiał wytłumaczyć Małemu Piknikowi kto to byli naziści, skąd się wzięli, jak padła Republika Weimarska i tak dalej i tak dalej. Mam szczerą nadzieję, że nie będę musiał tego robić, albowiem opozycja się zbierze i sprawi, że partia rządząca przestanie być partią rządzącą, a potem poprawi to, co zjebią w systemie nauczania Czarnkoidy. W tym miejscu chciałbym złożyć szczerze wyrazy współczucia nauczycielom historii, którzy będą musieli nauczać Czarnko-historii. Swoją drogą, to zjednoczono-prawicowe podejście do historii jest, no cóż, zjawiskowe. Z jednej bowiem strony mamy tę ich walkę z „nieprecyzyjnymi określeniami”, takimi jak „nazista”. Z drugiej jednakowoż strony, mieliśmy ministrę Annę Zalewską, która opowiadał o tym, że jeżeli chodzi o pogrom kielecki to: „różne były zawiłości historyczne - powiedziała Zalewska. Według niej, za tamtą zbrodnię odpowiadali "antysemici", ale nie Polacy. - Nie do końca "Polak" równa się "antysemita". To były określone uwarunkowania historyczne i polityczne – stwierdziła.”.
Gdybym był złośliwy, to bym napisał, że pojęcie „antysemitów”, używane w kontekście pogromu kieleckiego, jest cokolwiek nieprecyzyjne i może wprowadzać w błąd uczniów. Ponieważ zaś złośliwy nie jestem, z niecierpliwością czekam na moment, w którym Czarnkoidy doczytają w podręcznikach do tych fragmentów, w których pojawia się niejaki Józef Stalin. Wtedy okaże się, że „Stalin” jest określeniem nieprecyzyjnym, bo przecież chodziło o Iosifa Wissarionowicza Dżugaszwili. Swoją drogą, warto się na moment pochylić nad przyczynami, dla których ci kretyni tak bardzo naciskają na to, żeby absolutnie zawsze i wszędzie zastępować określenie „naziści” Niemcami albo Austriakami. Otóż, nie ma to żadnych przyczyn „historycznych”, ma za to przyczyny polityczne. Ponieważ Zjednoczona Prawica jest skonfliktowana z Niemcami, partii rządzącej potrzebni są obywatele, którzy będą ją popierać w starciach z Niemcami. Wydawać by się mogło, że cel ten można osiągnąć poprzez niekłócenie się wtedy, gdy się, kurwa, nie ma racji. Tyle, że Zjednoczona Prawica nie umie odpuścić, tak więc ta metoda się jej nie przyda. Zamiast tej „mojej” metody próbuje się zastosować inną i tłumaczyć, że każdy Niemiec jest zły. Skoro bowiem każdy jest zły, to znaczy, że niemiecki rząd również, tak więc automatycznie nie ma racji. Przesadzam? Niestety, nie bardzo. Jakiś czas temu (a dokładnie we wrześniu 2016) przez chwilę udało mi się podyskutować ze Zdzisławem Krasnodębskim. Przyczynkiem do dyskusji (która odbyła się na ćwitrze) był wpis Krasnodębskiego, w którym stało: „Syn SS-mana martwi się o demokrację w Polsce”. Do ćwita dołączony był link do wywiadu z Martinem Pollackiem. Czy Pollack jest synem SS-mana? Owszem. Czy ów fakt powinien rzutować w jakikolwiek sposób na poglądy Pollacka odnośnie tego, co w 2016 odjebywała Zjednoczona Prawica? Wydaje mi się, że w kontekście tego, że Pollack miał niecałe trzy lata, kiedy jego ojciec zginął, trochę, kurwa, nie bardzo powinno to rzutować na cokolwiek. Czemu więc Krasnodębski o tym wspomniał, zamiast odnieść się merytorycznie do treści wywiadu? Bo tak było mu po prostu łatwiej. Po co się spinać i polemizować, skoro można jebnąć SS-manem i dzięki temu wygrać każdy spór? W tym miejscu pora na kolejną dygresję. Kiedyś, naiwnie wierzyłem w to, że w Polsce etykietka „komuch”, czy tam inszy bolszewik umrze śmiercią naturalną wraz z upływającymi latami. Z naiwności wyleczyły mnie wrzutki o trzecim pokoleniu UB walczącym z trzecim pokoleniem AK. Z tymi SS-manami będzie tak samo. Zawsze znajdzie się kretyn, który zamiast dyskutować z rozmówcą będzie tłumaczył, że on w sumie to nie ma o czym dyskutować, bo praprapradziadek żony kuzyna jego rozmówcy był w Hitlerjugend. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że jeżeli ktoś jest zainteresowany tematyką związaną z tym, jak to się stało, że naziści (wybaczcie stosowanie nieprecyzyjnego terminu) doszli do władzy, polecam „Nadejście Trzeciej Rzeszy” Richarda Evansa. Książka ta sporo czasu przeleżała u mnie na Pile of Shame, ale wreszcie ją przeczytałem i mogę napisać jedynie tyle, że „a jednak, warto było”.
Jakiś czas temu dosyć głośno (po raz kolejny) zrobiło się o IPN, który (po raz kolejny) srogo przydzbanił. Chodzi, rzecz jasna, o casus Tomasza Greniucha, który został szyszką w IPN. Nie byłoby w tym nic zdrożnego, gdyby nie fakt, że Greniuch jest byłym działaczem ONR, zaś w soszjalach zaczęły krążyć zdjęcia, na których widać hajlującego Greniucha. Dla nikogo nie było niespodzianką to, że suweren się troszeczkę zdenerwował na tę nominację. Do pewnego momentu wyglądało to tak, że cała sprawa się dla Greniucha skończy dobrze, bo zaczęto go bronić tłumacząc, że no może i hajlował, ale to błędy młodości były, więc lewaki dupa cicho. Na stronie IPN pojawiło się jakieś (eufemizując) gówno-wyjaśnienie, w którym stało, że Greniuch to jednak dobry ziomek jest, bo może i wcześniej dokazywał, ale potem mu było przykro, a poza tym, to jeden z członków z jego rodziny został osadzony w Auschwitz (jako więzień polityczny) i rozstrzelany. Szczerze mówiąc, nie bardzo wiem od czego zacząć. Ja wiem, że nie takie rzeczy się już działy, ale przyznam szczerze, że w lekką zadumę wpędza mnie to, że człowiek, którego przodek został rozstrzelany przez nazistów (czytaj: Niemców lub Austriaków), jarał się potem nazizmem (ja wiem, że wybiegnę trochę w przyszłość, ale nie, w przypadku Greniucha to nie były „błędy młodości”). Nie lubię się bawić w głowologię, ale wydaje mi się, że jedyną możliwością jest taka, że po prostu trzeba mieć w dupie los swojego przodka. No, ale to dygresja.
Ta nominacja (i późniejsza obrona, która trochę trwała) pokazuje coś, co od biedy można nazwać dwójmyśleniem. Z jednej bowiem strony, synowi SS-mana przy okazji każdej dyskusji, w której się z nim nie zgadzamy, powinniśmy przypominać o tym, kim był jego ojciec (bo może zapomniał, co nie?). Z drugiej zaś strony kogoś, kto w pewnym momencie doszedł do wniosku, że ten nazizm to w sumie nie był taki zły, należy bronić, bo w sumie to „błędy młodości” były. Jak już wspomniałem, początkowo władza broniła Greniucha, ale w pewnym momencie na wierzch zaczęło wypływać znacznie więcej „gęstego” i Greniuch się podał do dymisji (tzn. pewnie mu zasugerowano, żeby pospierdalał). Po tym, jak Greniuch się katapultował z IPN, głos zabrał Ryszard Terlecki: „Funkcjonariusze publiczni, osoby publiczne, które były np. w PZPR, powinny składać rezygnację - podobnie jak to zrobił ten pan, który był w ONR”. Na to, co zrobił Terlecki za wielką wodą mówią „friendly fire”, albowiem Terlecki najprawdopodobniej zapomniał o tym, że nie tak dawno temu sam głosował za tym, żeby byłego członka PZPR i prokuratora stanu wojennego powołać na stanowisko sędziego Trybunału Przyłębskiego (niegdyś Trybunał Konstytucyjny). Gdybyśmy w Polsce mieli dziennikarzy, to od tamtej pory ktoś przy każdej, kurwa, okazji pytałby Terleckiego o to, czy jego zdaniem Stanisław Piotrowicz powinien się katapultować z trybunału. Idźmy dalej. Nieco wcześniej zaspoilerowałem, że w przypadku Greniucha nie było mowy o „błędach młodości”, bo Greniuchowi nie przeszło. Nie przeszło mu tak bardzo, że na ćwitrze i FB zaczęły się pojawiać kolejne wyimki z jego twórczości internetowej i było to, kurwa, na tyle jednoznaczne, że nawet hardkorowe rządowe media zaczęły go potępiać. Okazało się bowiem (cóż za brak zaskoczenia), że Greniuch na FB, na ten przykład, udostępniał utwory o dość jednoznacznym, że tak to ujmę, wydźwięku (linki w źródłach). Innym razem ogłaszał, że chciałby się przyłączyć do rosyjskich separatystów, którzy demolują Ukrainę, żeby „pogrobowców UPA lać po pyskach pod Donieckiem”. I teraz należy sobie zadać jedno, zajebiście ważne, pytanie. Czy Greniuch został zatrudniony „przez przypadek” (bo nikomu nie chciało się go „przeskanować”), czy też w IPN wiedzieli o tym, co ów odpierdalał, ale nikomu to nie przeszkadzało? Mizianki obecnych władz ze skrajną prawicą nie są czymś niespotykanym. Jednakowoż z drugiej strony, Zjednoczona Prawica ma gigantyczne problemy kadrowe (ten temat jeszcze będzie grany w niniejszym, głośnym, tekście).
Z racji pełnienia obowiązków trollskich, na ćwitrze zebrałem pokaźną liczbę banów od mediaworkerów pracujących ku chwale Zjednoczonej Prawicy. Jeden z delikatnych płatków śniegu zbanował mnie za to, że zraniłem jego wrażliwe ego, po tym, jak nie udało mu się trafnie „wyprognozować” skali Czarnego Protestu. Pomimo bana, co jakiś czas wpadają mi na TL dokonania tegoż jegomościa. Ostatnie z nich było moim zdaniem najzabawniejsze, albowiem niegdysiejszy pracownik „Do Rzeczy”, który teraz zasilił szeregi Wirtualnej Polski (przynajmniej już nie trzeba będzie podpisywać pochwalnych artykułów nazwiskiem Suwarta) zalinkował artykuł, w którym stało, że Kraków będzie miał swój własny „miejski” program dofinansowania in vitro i opatrzył to komentarzem: „Kraków z programem miejskiego dofinansowania in vitro. Oby tym razem się udało - to trudne do wytłumaczenia, aby drugie pod względem mieszkańców miasto w Polsce nie miało dofinansowania leczenia niepłodności.”. Tak sobie myślę, że gdybym wcześniej nie wyłapał bana, to dostałbym go właśnie w tym momencie, bo zapytałbym Makowskiego o to, gdzie, kurwa, był, jak Zjednoczona Prawica zaorała rządowy program in vitro, a potem zastąpiła go szamanizmem (aka „naprotechnologia”), który to szamanizm potem olała, bo się okazało, że (cóż za kolejny brak zaskoczenia) jest zajebiście nieskuteczny? Nawiasem mówiąc, choć Makowski przeszedł z „Do Rzeczy” do WP, to jego followersi nie bardzo i jego ćwit został srogo zjebany przez ludzi, którzy tłumaczyli mu, że co on w ogóle pierdoli, bo in vitro nie leczy niczego/etc./etc.
Miało być o chujowych kadrach, będzie o chujowych kadrach. Na początku marca Prezydent RP podpisał ustawę, dzięki której w szeroko pojętej dyplomacji pracować będą mogli ludzie bez wykształcenia wyższego i bez znajomości języka obcego. Na pierwszy rzut oka wygląda to na typowy przejaw obsadzania „swoimi” każdego możliwego stołka. Jeżeli „nasz” nie spełnia wymagań, to zmieniamy wymagania, żeby tylko „nasz” dostał stołek. Tyle, że moim zdaniem, jest to raczej przejaw problemów kadrowych. Cofnijmy się trochę w czasie i przypomnijmy sobie, jak to PiS rozmontował bezpieczniki w Służbie Cywilnej: „Zlikwidowany został wymóg posiadania przez szefa służby cywilnej co najmniej 5-letniego doświadczenia na stanowisku kierowniczym w administracji rządowej lub co najmniej 7-letniego doświadczenia na stanowisku kierowniczym w jednostkach sektora finansów publicznych. Zniesiono też wobec szefa służby cywilnej wymóg, by nie był członkiem partii politycznej w okresie 5 lat poprzedzających objęcie tego stanowiska; ma on nie być członkiem partii politycznej w momencie objęcia stanowiska.”. Wtedy sytuacja była raczej prosta: Zjednoczona Prawica się rozpędzała (był to początek roku 2016) i zaczynała czyścić wszelkie możliwe stanowiska z ludzi, którzy nie są jej wierni. Rozmontowanie bezpieczników wzięło się zaś stąd, że, no cóż, kadry nie spełniały wymagań. Czym to różni się od obecnej sytuacji? Czasem. To było pięć lat temu. W ciągu tych pięciu lat, Zjednoczona Prawica mogłaby spokojnie ogarnąć sobie „szlifowanie” kadr. Co to, kurwa, za problem wysłać jakiegoś pociotka, który koniecznie ma dostać jakiś stołek na studia zaoczne i na jakiś kurs języka obcego? Skoro Doktor Chłopak z Biedniejszej Rodziny mógł zostać, no cóż, doktorem, to tym bardziej dałoby się przepchnąć jakiegoś partyjnego randoma przez studia i kurs językowy. To, że się „nie dało” oznacza, że Zjednoczona Prawica ma zajebisty problem z kadrami.
O ile bowiem można by było jakoś zrozumieć, że może nie wszyscy w dyplomacji muszą mieć wykształcenie wyższe (bo np. ktoś ma odpowiednie kwalifikacje mimo nieukończenia studiów), to jednak brak znajomości języka jest w tej „branży” cokolwiek, kurwa, dyskwalifikujący. Zgoda, w tym wszystkim nadal chodzi o obsadzenie każdego możliwego stołka „swojakami”, ale ci swojacy mogliby spełniać jakieś wymagania (choćby na papierze). Z jednej strony, państwo na tym traci, bo istotne stołki obsadzane są ludźmi, którzy niczego nie ogarniają (a „dowodzą” nimi ludzie, którzy nie ogarniają jeszcze bardziej + z podjęciem każdej decyzji muszą czekać na wytyczne od Wielkiego Stratega). Z drugiej jednakowoż strony jest to coś, co może odrobinę cieszyć, bo wygląda na to, że projekt o nazwie „rzeczpospolita zjednoczonoprawicowa”, który w zamierzeniu był projektem „na lata” cokolwiek nie rokuje. Nie można bowiem zastąpić wszystkich pracowników merytorycznych kretynami bez kompetencji. Tzn. może inaczej: owszem, można, ale to po prostu jebnie. Nie chodzi o to, że Zjednoczona Prawica się od tego zawali, ale po prostu kretyni będą produkowali takie ilości fuckupów, że nawet rządowa machina propagandowa sobie z tym nie poradzi.
Tematyka kadr wiąże się z dość świeżym tematem, którym jest Daniel Obajtek. Szczerze mówiąc, nie chce mi się specjalnie zagłębiać w Obajtkologię, bo do ogarnięcia tego, co się odjebywało i odjebuje w jego otoczeniu potrzebna by była książka. Ograniczę się więc do telegraficznego skrótu. Zaczęło się od tego, że upublicznione zostały taśmy, w których główną rolę grał Obajtek. Co ciekawe, rządowe media nie nazwały tych taśm „taśmami prawdy”, no ale to dygresja. W taśmach stało, między innymi, że Człowiek Wolności 2020 Tygodnika „Sieci” kierował firmą w czasie, w którym nie wolno mu było tego robić z racji bycia wójtem. Dodatkowo, Obajtek na taśmach bluzgał tak, że wystarczyłoby tego na bardzo dużą liczbę Przeglądów. Ponieważ takimi drobnostkami, jak prawo, Zjednoczona Prawica nie musi się przejmować (od czego jest bowiem Zbyszek z kolegami i koleżankami?), skupiono się głównie na tłumaczeniu dlaczego Obajtek bluzgał. Tłumaczenie było takie, że bluzgał, bo ma zespół Tourette'a. Rządowy agitprop poszedł o krok dalej i zaczął hejtować krytykujących Obajtka za słownictwo, bo „przecież on chory, wy chuje jebane!”. I wszystko byłoby super, gdyby nie to, ze sam Obajtek w 2019 powiedział, że kiedy miał 13 lat lekarz neurolog (omyłkowo) uznał, że Obajtek nie ma zespołu Tourette'a bo nie ma koprolalii. Potem zaś w sprawie wypowiedzieli się eksperci i wytłumaczyli, że koprolalia polega na tym, że chory bluzga nieintencjonalnie. Wytłumaczyli również, że taki chory może również kląć całkowicie intencjonalnie. Z nagrań wynikało, że Obajtek bluzgał jak najbardziej intencjonalnie. Tak więc, gdyby nawet cierpiał na koprolalię (a jak sam powiedział, nie cierpi na nią), to nie dałoby się w ten sposób wytłumaczyć wszystkich wulgaryzmów, które pojawiły się na taśmach. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że ilekroć Obajtek pojawiał się w jakichś mediach, okazywało się, że został w magiczny sposób uzdrowiony z koprolalii. Co za przypadek...
Potem akcja przyspieszyła, bo okazało się, że sprawa Obajtka (która trwała od jakiegoś czasu) pełna była zwrotów akcji w postaci wycofywania aktów oskarżenia, kasacji wyroków (nie chodziło o wyrok Obajtka, ale o wyrok jakiegoś typa, który to wyrok pośrednio miał obciążać Człowieka Wolności), zmian prawa (mamy 2021, nikogo to już nie zaskakuje) i tak dalej. Dodatkowo, były podejrzenia odnośnie tego, że coś się „nie spina” na linii „kasa” - kupowane za nią nieruchomości. Sprawa zaczęła śmierdzieć na tyle, że Obajtek ujawnił swój majątek. Mediaworkerzy rzucili się na liczby i im wyszło, że nie mieli racji ci, którzy mówili, że Obajtkowi na coś tam by brakło, bo jak się zsumuje wszystko, co zarobił i porówna z cenami tego, co kupił, to wszystko się zgadza, tak więc nie było żadnej afery i każdy, kto twierdzi inaczej ma wypierdalać. Jest tylko jeden, zajebiście drobny problem, który ktoś bardzo pięknie opisał (zacytuję niedosłownie): Wyobraśmy sobie, że ktoś przez kilka lat zarobił w sumie pięćset tysięcy złotych. W międzyczasie kupił sobie nieruchomość wartą 10 milionów. Nieco później wygrał w totku 15 milionów. Jak się to wszystko podliczy na samym końcu to wyjdzie, że ktoś, kto miał 15,5 bańki kupił nieruchomość za 10 baniek. Dlatego też każdy mediaworker, który w ten, a nie inny sposób „podliczył” kwoty zawarte w Obajtkowym oświadczeniu nie zasługuje na to, żeby nazywać go „dziennikarzem”. Businessinsider przekopał się przez te wszystkie liczby i wyszło im, że co prawda nawet by się to spięło, ale „Od 2002 r. darowizny (które Obajtek dostawał coby inwestować. Przypis mój własny) były zgłaszane do skarbówki i Obajtek oraz darczyńcy płacą od nich podatki. Co było ze wcześniejszymi darowiznami — nie wiadomo. Umowy sprzed 2002 r. przedstawione dziennikarzom nie mają pieczątek urzędowych i wyliczenia podatku przez skarbówkę.”. Kurde, sprawa Obajtka jest tak bardzo pogmatwana, że dopiero w tym momencie tekstu przypomniałem sobie o tym, że ów kupił mieszkanie „w promocji” (zniżka była niewielka bo to był, pi razy oko, jakiś milion zeta). Ujmujące było to, że usiłowano go wtedy bronić tak, że „no bo to był duży lokal, a im większy lokal tym mniej się płaci za metr kwadratowy, więc lewaki dupa cicho!”.
Generalnie rzecz ujmując, sprawa Obajtka nie wygląda za dobrze. Ujmując rzecz mniej eufemistycznie: wygląda bardzo chujowo. Owszem, rządowy agitprop będzie w stanie go ochronić (acz wszystko zależy od tego, co jeszcze wypłynie na wierzch), owszem Zbyszek z kolegami i koleżankami nie pozwoli go skrzywdzić, ale, ujmując rzecz kolokwialnie, większość ludzi raczej nie kupiłaby od niego używanego auta. Praktycznie za każdym razem, gdy okazuje się, że Zjednoczona Prawica obsadziła stołki ludźmi, których ciężko uznać za „kryształowych” (chyba że chodzi o Kryształy Kaczyńskiego) odzywa się sporo głosów, których autorzy są straszliwie zdziwieni. Czym? Ano tym, że jak to w ogóle można wpuścić takich ludzi do SSP i na kierownicze stanowiska. Mnie to nie dziwi w najmniejszym stopniu. Czemu? Bo tacy ludzie, jak Obajtek są idealnymi „żołnierzami”. Taki człowiek sobie doskonale zdaje sprawę z tego, że jeżeli jego chlebodawcy stracą władzę, to najmniejszym jego problemem będzie to, że wyleci ze stołka, albowiem będzie musiał się liczyć z tym, że może przestać być „Człowiekiem Wolności”. Owszem, taki Obajtek mógłby stanowić spory problem wizerunkowy dla Zjednoczonej Prawicy, ale komuś (no przeca nie napiszę, że opozycji, bo znowu się okaże, że ich non stop krytykuję) musiałoby się „chcieć”. Jakiż to problem? Ano taki, że partia, która tyle mówiła o „walce z elitami” sama sobie wyprodukowała elity finansowe, które, na domiar złego, są alternatywnie uczciwe. Gdyby PO miała takiego Obajtka w czasach swoich rządów, Zjednoczona Prawica rozdarłaby go na strzępy (w wymiarze medialno-wizerunkowym, rzecz jasna) i używała jako przykładu tego, jak bardzo chujowe są rządy elit z PO. Ponieważ Obajtek został wyprodukowany przez Zjednoczoną Prawicę, jest on bohaterem, którego prześladują złe media/etc. Lewica mogłaby na podstawie przygód wyżej opisanego pana budować piękne narracje o elitach finansowych, które rządzą naszym krajem.
Na sam koniec zostawiłem sobie temat, który jest w sumie niezbyt istotny, ale z racji tego, co swego czasu zrobiła rządowa machina propagandowa, było o nim głośno. Tym tematem jest ciąg dalszy przygód syna Poprzedniczki Premiera Tysiąclecia, z którego to syna rządowe media swego czasu zrobiły niemalże superbohatera. Czemu? Ano temu, że był księdzem (był jest w tym zdaniu kluczowe, albowiem już nie jest). Tymoteusz był wrzucany na okładki i wychwalany. Pamiętam, jak Makowski wrzucił na ćwitr zdjęcie Tymoteusza. Fotka została opatrzona komentarzem: „Premier z mężem i ich syn po mszy prymicyjnej". Jesteśmy chyba jednym z ostatnich państw Europie, gdzie taki jest możliwy." Nikogo chyba nie zdziwi to, że Makowski ostatnio skasował ćwita. Tak samo, jak nikogo nie powinno dziwić to, że zapytany o to „czemu skasował” tłumaczył się w cokolwiek idiotyczny sposób: „nie mam zamiaru brać udziału w śmieszkowaniu w sprawie, która mnie nie dotyczy i z osoby, z którą nie mam nic wspólnego. Tweetem sprzed czterech lat, który stwierdzał fakt, a nie opinię. Pozdrawiam.”.
Cała sprawa zaczęła się od tego, że ktoś podesłał Oko Press informacje o tym, że Tymoteusz pracuje w jednej z firm pod zmienionym nazwiskiem. Pozwolę sobie zacytować tytuł artykułu z OP, albowiem jest z gatunku tych self-explanatory: „Syn Beaty Szydło, pod zmienionym nazwiskiem, pracuje w firmie, w której udziałowcem jest Daniel Obajtek”. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że okazało się, że firma ta dostawała jakieś srogie dofinansowania z budżetu. Nietrudno zgadnąć, że informacja ta wywołała falę heheszków, które przetoczyły się przez internety. Równie nietrudno zgadnąć, że mediaworkerzy i politycy, którzy wrzucili Tymoteusza na sztandary zaczęli tłumaczyć, że nie wolno pisać o tym, co się z nim dzieje, bo trzeba uszanować prywatność rodziny. Bronić Tymoteusza zaczął również mój ulubiony duet: Doktor Chłopak z Biedniejszej Rodziny i Sebastian Kaleta (który bardzo chce być Patrykiem Jakim 2.0). To, co ci dwaj napisali, to szczere złoto, więc zacytuję obydwa wpisy. Na pierwszy ogień pójdzie Doktor Chłopak z Biedniejszej Rodziny: „Trwa kolejny rok linczu na dziecku, które nic złego nie zrobiło ponadto, że było dzieckiem swojej matki. Popularnej polityk. Chciał być księdzem co dla wielu środowisk jest poważniejszym zarzutem niż napaść z nożem w ręku.”. Teraz pora na Kaletę.(Jego wpis miał być kontrą do wpisu Nowackiej, która uprzejmie przypomniała, że Zjednoczona Prawica i Kościół gnoją dzieciaki-elbagiety i jakoś tak tych dzieci nikt nie chce bronić): „To jest na wielu poziomach obrzydliwy wpis 1. Najpierw zaszczuliście chłopaka przez sokizburaka etc tylko dlatego, że był księdzem. Kiedy chciał normalnie żyć, znowu nagonka. 2. Zasłania się Pani dzieciakami, których nikt nie atakuje. My jesteśmy przeciw programowi politycznemu!”.
Tak więc, widzicie. Tymoteusz przestał być księdzem, bo został „zaszczuty” przez Sok z Buraka, a w ogóle wspominanie o tym, to „lincz na dziecku” (brakowało mi tu jeszcze Jarkowego „wara od naszych dzieci”). Nie mam pojęcia z jakiego powodu Tymoteusz przestał być księdzem, ale jeżeli miałoby to jakikolwiek związek z tym, że pisały o nim media, to głównymi winowajcami byłyby media rządowe. Prawda jest bowiem taka, że gdyby nie robienie z niego chuj-wie-kogo, to pewnie mało kto by się zainteresował tym, że został księdzem. Ok, pewnie ktoś by to wynorał, ale gdyby Poprzedniczka Premiera Tysiąclecia nie organizowała eventów z jego udziałem, to znacznie bardziej szczerze brzmiałyby te odezwy o „poszanowaniu prywatności rodziny”. Widziałem trochę wpisów i komentarzy, których autorzy współczuli Tymoteuszowi, bo w sumie to nie jego wina, że to i tamto. Szczerze mówiąc, mam to w dupie. Może patrzyłbym na to inaczej, gdyby ktoś wynorał, że Tymoteusz pracuje w jakiejś firmie chuj wie gdzie, która to firma nie ma związku z politykami partii rządzącej. Nie oznacza to, że bym mu współczuł z tego powodu, że media się nad nim pochyliły. Nie, to co odpierdalają media rządowe (które potrafią wjebać się w życie prywatne każdego, kto popatrzy źle na władzę) sprawia, że nie jestem w stanie współczuć takim ludziom. Warto sobie również zadać pytanie, na ile rządowym mediom/etc. chodzi o samego Tymoteusza, a na ile o to, że „odnalazł się” w firmie, której współudziałowcem jest Człowiek Wolności.
I tym optymistycznym akcentem chciałbym zakończyć niniejszą ścianę tekstu. Ktoś w tym miejscu może powiedzieć, no ale lewaku, gdzie komentarz odnośnie posłanki, która odeszła z Lewicy i została posłem Porozumienia? Na takie pytanie odpowiem w sposób następujący: nie wspomniałem o tym w Przeglądzie, albowiem wspomnę o tym w kolejnej notce traktującej o lewicy.
Źródła:
https://wyborcza.biz/biznes/7,147768,26889657,co-pis-zrobi-ze-skladka-zdrowotna-znamy-pierwsze-szczegoly.html?
https://twitter.com/300polityka/status/1373892926745509890
https://oko.press/wypowiedzi/morawiecki-o-epidemii/
https://twitter.com/mikolajkirschke/status/1373701533251031045
https://twitter.com/DoRzeczy_pl/status/1374275410113011712
https://twitter.com/PiknikNSG/status/1373912077891469312
https://tvn24.pl/polska/kto-odpowiada-za-pogrom-kielecki-rozne-byly-zawilosci-historyczne-ra660799
https://twitter.com/ZdzKrasnodebski/status/771088863322333184
https://de.wikipedia.org/wiki/Martin_Pollack
https://en.wikipedia.org/wiki/Gerhard_Bast
https://twitter.com/ZandbergRAZEM/status/1342895412705959936
https://twitter.com/ZandbergRAZEM/status/1342906667210575876
https://twitter.com/AgaBak/status/1342908279874334720
Pewnie
będzie za Paywallem, ale Wyborcza bardzo ładnie rozrysowała
timeline sprawy
Greniucha:
https://wroclaw.wyborcza.pl/wroclaw/7,35771,26826636,tomasz-greniuch-wylecial-z-ipn-prezes-szarek-stracilem-do.html
https://dorzeczy.pl/kraj/173929/kontrowersyjne-wpisy-bylego-szefa-wroclawskiego-ipn.html
https://twitter.com/makowski_m/status/1368957392008908803
https://natemat.pl/265305,chory-z-zespolem-tourettea-opowiada-o-zyciu-z-choroba
https://oko.press/obajtek-klnie-bo-jest-chory-stowarzyszenie-syndrom-tourettea-zaprzecza/
https://twitter.com/J_Kaska/status/1372174086319828992
https://twitter.com/makowski_m/status/1372174908273389572
https://twitter.com/PatrykJaki/status/1372197844749258754
https://twitter.com/PiknikNSG/status/1372317230290108426
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz