Od jakiegoś czasu nosiłem się z zamiarem (czyt.: miałem pomysł na notkę, ale nie mogłem się zmobilizować) napisania notki na temat tego, jak to wszystko u nas w Polsce wygląda x lat po transformacji. Mój brak mobilizacji brał się stąd, że temat ten (niestety) jest tematem, który jest zawsze aktualny ze względu na to, jak dobrze się ta transformacja udała. A potem przyszła pandemia i jak sobie tak o tym myślę na spokojnie (na tyle, na ile się da spokojnie myśleć) to mi wychodzi, że czeka nas kolejna transformacja gospodarcza. Of korz, nie tylko nas, bo jak to powiedziało kiedyś pewno Bardzo Stare Drzewo: „Świat się zmienia. Czuję to w wodzie. Czuję to w ziemi. Czuję to w powietrzu”. Nie ma bowiem najmniejszych szans na to, żeby było tak, jak było. Z jednej strony to dobrze, bo bywało mocno chujowo i teraz będzie szansa na to, żeby to jakoś lepiej poskładać. Jednakowoż z drugiej strony, nie ma żadnych gwarancji, że efekt nadchodzącej transformacji nie będzie bardziej chujowy (chujowszy?). Tak gwoli ścisłości, to nie jest tak, że ja wam tutaj tłumaczę, że w naszym pięknym kraju nad Wisłą (ponoć jeszcze płynie) zmieni się ustrój polityczny (bo tego nam na szczęście partia rządząca nie jest w stanie sprzedać, bo wynik wyborów był taki, że Zjednoczona Prawica nie uzyskała większości orbanizacyjnej). Ja jedynie delikatnie sygnalizuję, że w gospodarce się nam raczej pozmienia sporo. Po części ze względu na nadciągającą recesję, czy też jak to tam mądre ludzie nazywają, a po części ze względu na główną przyczynę, dla której recesja nadciągnie (starring: koronawirus). Wydaje mi się, że większość Polaków zdaje sobie sprawę z tego, że „nie będzie tak jak było”. Niemniej jednak skala tego, jak bardzo nie będzie tak, jak było, zaczyna do nas dopiero docierać. Ponieważ komentariat od dłuższego czasu opowiada o tym, że teraz to te milenialsy (i inne) dostaną po dupie i zobaczą jak to jest, jak nie ma rynku pracownika, w niniejszej notce pojawi się dość obszerny opis tego, jak to ten „rynek pracownika” wyglądał w Polsce postransformacyjnej. Jestem się gotów założyć o to, że ponieważ od czasu transformacji minęło już tyle czasu, to co napiszę, na pewno nikogo nie zdenerwuje i nie wywoła kontrowersji. Równie mało kontrowersji wywoła mój komentarz odnośnie systemu, który to miał sam siebie regulować (przy użyciu niewidzialnej kończyny) i który to system, no cóż, działa tak rewelacyjnie, że trzeba „otwierać” gospodarki (liczba mnoga, bo odnosi się to praktycznie do każdego kraju), bo inaczej się wszystko w cholerę zawali. Warto nadmienić, że w tej notce będzie więcej gawędy i mało źródeł, bo też i nie bardzo sobie wyobrażam oźródłowania transformacji, komentariuszy zaś, którzy wypisują idiotyzmy pt. „hehehe, dostaniecie po dupach”, nie będę linkował, bo się brzydzę.
Od czego by tu zacząć? Może od tego „co się pozmienia?”. Gdybym chciał iść na łatwiznę, to bym napisał, że „prawie wszystko”, względnie walnął jakimś sucharem w rodzaju: „hehehe, łatwiej byłoby wskazać to, co się nie pozmienia!”. Ponieważ jednak nie lubię chodzić na łatwiznę, a wy tu przychodzicie po ściany tekstu, toteż trzeba się będzie trochę rozpisać. Ze względu na to, że jestem z Podkarpacia i nie znam się na tych wszystkich mądrych słowach (jakieś wskaźniki, jakieś zmienne i takie tam), będę musiał użyć prostego przykładu, bo w przeciwnym wypadku sam nie zrozumiem tego, co napisałem. Idealnym dla podkarpacianina przykładem, na którym można by było oprzeć dywagacje, będą siłownie/fitness cluby. Pogrzebałem trochę w internecie i mi wyszło, że w 2018 roku w Polsce było 2,5 tysiąca fitnessclubów, w których to klubach pociło się prawie 3 miliony Polaków. Nawet jeżeli były to dane ze stycznia (tak, ten suchar był konieczny), to mamy do czynienia ze sporą liczbą. W związku z powyższym, mogę bezpiecznie założyć, że raczej niemała część osób, które czytają moje wypociny (ten suchar był równie niezbędny co poprzedni), również korzystała z usług wyżej wymienionych przybytków. Nie bez przyczyny napisałem „korzystała”, albowiem wraz z lockdownem, przestała korzystać. W tym miejscu muszę się podzielić anecdatą. 11 marca sobie poszedłem byłem na siłownię. Ponieważ sytuacja związana z koronawirusem się zagęszczała, zapytałem ludków pracujących tamże, czy mają już jakieś sygnały, że będą ich zamykać (bo lockdown), alboco. Ludkowie mi powiedzieli, że nic im o tym nie wiadomo. Wcześniej zaś zrobili tyle ile mogli: sieknęli nowy regulamin, w którym reżim sanitarny podkręcili. Dosłownie dzień później wjechał lockdown. Anecdatę tę wam zaprezentowałem, żeby po raz pierdylionowy pokazać, jak bardzo Państwo Polskie odzyskało RiGCz i jak bardzo nikogo o niczym nie informowało. Gdyby nasze niemiłościwie panujące władze traktowały nas poważnie, to zamiast Pinkasa opowiadającego pierdoły o wsadzaniu sobie lodu do majtek, ktoś powiedziałby, że „no póki co, to nie bardzo wiemy, co będzie, ale jeżeli będzie źle to być może potrzebny będzie lockdown”. No, ale to dygresja tylko anecdatyczna.
Zapewne sporo osób zadaje sobie teraz pytanie: no dobra, to co dalej z tą moją siłownią albo inszym fitness clubem? W planie odmrażania gospodarki/otwierania kraju co prawda stało, że jak się już Polska doczołga do IV etapu odmrażania, to fitnesscluby zostaną otwarte. Tylko, że po pierwsze, nie wiadomo kiedy ten IV etap nadejdzie, a po drugie, jeżeli mam być szczery, nie za bardzo sobie jestem w stanie to wyobrazić. Może inaczej, zachowanie „podkręconego” reżimu sanitarnego na siłowni jest, moim zdaniem, cokolwiek nierealne. Badanie temperatury przed wejściem, jest nieskuteczne ze względu na to, że zarażają również bezobjawowi. Maska ochronna? W trakcie intensywnego treningu pewnie trzeba by było ją kilka razy wyżymać (nie wspominając już o tym, że trzeba by ją było ściągać pierdylion razy, żeby się napić). Poza tym, na siłowniach jest kupa miejsc, na których patogen sobie może dość długo siedzieć. Na to nie ma praktycznie żadnej rady, poza dezynfekcją całego wyposażenia (łącznie z gryfami, obciążeniem /etc.). Siłownia siłownią, a co z grupowymi zajęciami? Rozdawać ludziom stroje ochronne? Im dłużej sobie dumałem nad tym „no ok, ciekawe kiedy będzie można iść i bezpiecznie robić ten #TricepsDlaMarksa”, tym bardziej do mnie docierało, że raczej nieprędko. Prawda jest bowiem taka, że jedna „bezobjawowa” osoba na siłowni mogłaby zarazić w cholerę innych. No dobrze, ale co to ma wszystko wspólnego z tym, że się u nas „pozmienia”. Choćby to, że nie wiadomo ile fitnessclubów „dociągnie” do momentu, w którym będą mogły się znów otworzyć. Znamienne jest to, że nikt nie ma zielonego pojęcia o tym, kiedy nadejdzie ów moment, w którym wyżej wymienione przybytki będą mogły normalnie funkcjonować. Mój podkarpacki rozum (i godnośc człowieka) podpowiada mi tyle, że całkowicie bezpiecznie (nie wliczając dzbanów, którzy przychodzą na siłownię mając grypę, bo się wcześniej nażarli różnych medykamentów, mających działanie objawowe i pomyśleli, że już są zdrowi) będzie w tych klubach wtedy, gdy nam Big Pharma ogarnie szczepionkę. Owszem, może się okazać, że władze ściągną lockdown z siłowni na długo przed ogarnięciem szczepionki przez Big Pharmę, ale nie wiadomo, czy ludzie nie będą się bali z nich korzystać. W tym miejscu trzeba powtórzyć pytanie: ile siłowni doczołga się do tego momentu? Obstawiam, że jakieś pomniejsze albo te, które są częścią MOSiRów.
Jeżeli ktoś jest wielkim fanem wolnego rynku (nad wolnym rynkiem będę się pastwił nieco później), może sam siebie uspokajać, że „no może i te siłownie padną, ale przecież potem pojawią się następne, prawda?”. Jak to powiedział bohater filmu, który to film jest znany każdemu szanującemu się koneserowi chujni („Smoleńsk”): „to nie jest proste, a nawet wręcz przeciwnie”. Do tej pory, jak komuś się udało rozbujać siłownię (miał sprzęt dobrej jakości, stałą klientelę, odpowiednią liczbę karnetów, trenerów personalnych/etc.), to sobie mógł sobie działać i działać. Koronawirus to zmienił. Teraz każdy, kto sobie umyśli otworzenie fitnessclubu, będzie musiał w trakcie układania biznesplanu dopisać do tegoż ryzyko wystąpienia pandemii, a co za tym idzie wprowadzenia lockdownu. Teraz zaś sobie należy zadać jedno, zajebiście ważne pytanie: w ilu jeszcze branżach trzeba będzie sobie wkalkulować pandemię do biznesplanu? Jeżeli doliczyliście do „o, kurwa, w aż tak wielu?”, to wydaje mi się, że nasze szacunki są raczej zbliżone. Pytaniem, które należy sobie teraz zadać, nie jest pytanie o to, czy będzie to miało wpływ na gospodarkę, ale pytanie o to, „jak duży” będzie to wpływ. Śmiem twierdzić, że będzie on raczej spory. Wygląda to raczej nieciekawie, prawda? To teraz sobie do tego jeszcze dodajmy taki drobny (niczym sfera Dysona) szczegół, jak to, że niebawem przejedzie się po nas recesja, a nasze władze robią wszystko, żebyśmy zostali przejechani bardziej, nawalając coraz bardziej antypracowniczymi rozwiązaniami. W tarczy 3.0 (już nawet nie chce mi się żartować z tego, ile jeszcze tarcz wyprodukuje nasza władza, nie chce mi się również żartować z tego, że jeszcze trochę i cała gospodarka wyląduje na tych tarczach), stoi bowiem, że pracownika będzie można wyjebać z roboty: „wystarczającą przyczyną zwolnienia będzie to, że pracownik posiada inne, dodatkowe źródło utrzymania (np. emeryturę, rentę, drugi etat lub prowadzi działalność gospodarczą)”. Aha, no i będzie można pracownika zwolnić przy pomocy emaila (aczkolwiek media nie doprecyzowały, czy każdego, czy tylko tego, który ma inne źródło utrzymania/etc.). Jestem w stanie zrozumieć powód, dla którego ktoś wpadł na to, żeby takie rozwiązania wrzucać do prawodawstwa. Pomysłodawcom chodzi o to, żeby ocalić jak najwięcej firm/etc. Takie firmy sobie ocaleją i już „po wszystkim” będą zatrudniać ludzi z powrotem. O tym, że zwalniani będą w międzyczasie wpierdalać gruz (o ile go nie zabraknie), ustawodawca nie pomyślał. W teorii zamysł ochrony firm poprzez mielenie pracowników jest dobry, tylko że w praktyce wygeneruje inny problem, który jest związany z wcześniej zasygnalizowanym jedzeniem gruzu przez zwalnianych ludzi. Otóż, być może w mojej podkarpackiej ograniczoności ja to wszystko źle rozumiem, ale wydaje mi się, że „samopoczucie” gospodarki krajowej jest nierozerwalnie związane z zasobnością portfeli obywateli tegoż kraju. Powtarzam, być może jestem tylko podkarpackim nieogarem, ale odnoszę wrażenie, że im mniej szekli będą mieli Polacy, tym mniej będą mogli ich wydawać. Im mniej będą wydawali, tym mniejsze będzie zapotrzebowanie na usługi/etc. świadczone przez firmy, które polskie władze starają się (nieudolnie) chronić kosztem pracowników. Im mniejsze będzie zapotrzebowanie na usługi/etc., tym mniejszy obrót (czy jak to tam mądre ludzie nazywają) będą miały firmy. Gdybym był członkiem rządu Zjednoczonej Prawicy, to w tym momencie napisałbym, że im mniejszy obrót będą miały firmy, tym chętniej będą zatrudniały z powrotem pracowników, których zwolniły w trakcie lockdownu/etc. Ponieważ zaś jestem tylko prostym blogerem, napiszę jedynie tyle, że: no chyba, kurwa, nie bardzo ten plan.
Na tym jednakowoż geniusz obecnych władz się nie kończy. Otóż 21 kwietnia obecny Premier RP popełnił przepięknego uroborosa argumentacyjnego. W trakcie konferencji prasowej (czy tam innego Q&A) pytano go (między innymi) o to: „jaka może być skala cięć i zwolnień w administracji publicznej na skutek kryzysu wywołanego epidemią koronawirusa”. Odpowiedzi trudno nazwać uspokajającymi: „W administracji publicznej przede wszystkim staramy się również o to, żeby zaszczepić gen oszczędności. To nie jest dzisiaj czas na nagrody, na premie, na bonusy na podwyżki (…) W samej budżetówce chcemy jak najwięcej miejsc pracy ocalić, bo dziś chcemy zadbać o każde miejsce pracy (...) Jednak my również w administracji musimy zacisnąć trochę pasa, bo dzięki temu ocalimy miliony miejsc pracy gdzieś indziej; wszystkiego naraz nie da się zapewnić”. Gdyby ktoś chciał tę mowę-trawę uprościć brzmiałoby to tak: co prawda ludzie stracą pracę, ale dzięki temu ludzie nie stracą pracy. Ile są warte zapowiedzi o „ocalaniu milionów miejsc pracy” można się było przekonać w trakcie lektury kolejnej edycji tzw. „tarczy antykryzysowej” (coś mi mówi, że gdyby „tarcza antykryzysowa” była budynkiem, to projektowałby ją Bezdennie Głupi Johnson), w której procedura wywalania ludzi z roboty została bardzo uproszczona. Na uwagę zasługują również słowa Premiera: „będę za chwilę o tym również rozmawiał z prezydentami polskich miast - apeluję o to, żeby tam zachowywać się bardzo oszczędnie ponieważ my tych pieniędzy dziś potrzebujemy na ratowanie miejsc pracy”. Gdybym nie interesował się polityką uznałbym, że słowa Premiera RP brzmią sensownie.. Skoro bowiem wszyscy oszczędzają, to budżetówka i samorządy też powinny. Tylko, że tak się składa, że patrzam na politykę od dłuższego czasu i tak jakoś wiem do czego (praktycznie zawsze) sprowadzają się tego rodzaju odezwy do „oszczędzania”, bądź też „odchudzania administracji”. Proponuję wam w tym momencie krótki eksperyment myślowy. Kto szybciej straci pracę: Znajomy Królika/partyjny nominat, który dostał kierownicze stanowisko (mimo, że nic a nic nie ogarnia) i zarabia (łącznie z nagrodami) jakieś 18 koła miesięcznie? Czy też może pracę straci kilku pracowników merytorycznych, którzy (łącznie z nagrodami) zarabiają mniej od wyżej wymienionego Znajomego Królika? Tego rodzaju sytuacje to, niestety, norma. Jeżeli ktoś ma gdziekolwiek na czymśkolwiek oszczędzać, to w pierwszej kolejności zacznie wypierdalać z roboty pracowników merytorycznych. Ktoś w tym miejscu może zapytać: no dobrze, ale przecież jak się tych ludzi wywali, to coś trzeba zrobić z ich obowiązkami. Owszem, „coś trzeba zrobić” i tym „czymś” jest przerzucenie tychże obowiązków na innych pracowników. Potem zaś, co za brak szoku, okazuje się, że pracownicy, którzy zarabiają gówniane pieniądze wykonując obowiązki, którymi dałoby się obdarować kilka osób, pracują po kilkanaście godzin i popełniają błędy. To zaś przekłada się na, ekhm, nieco gorsze funkcjonowanie urzędów, jednostek administracji publicznej/etc. A co się robi, jak tego rodzaju przybytki funkcjonują gorzej, niż by się tego suweren spodziewał? Zgadliście! Zaczyna się opowiadać o tym, że trzeba zacząć oszczędzać na tychże przybytkach, bo chujowo działają, a ludzie w nich pracujący zarabiają zbyt dużo. Jest to genialna wprost strategia, która do tej pory sprawdzała się wyśmienicie. Co prawa Genialny Bankster (zwany również Premierem RP) nie opowiadał o tym, że administracja publiczna „źle działa”, ale doskonale sobie zdawał sprawę z tego, że społeczeństwo, któremu od lat kładzie się do głowy, że pracownik budżetówki to jebany nierób, nie będzie tejże budżetówki bronić (choć powinno to robić, w swoim najlepiej pojętym interesie). To, że władze nie szczują na pracowników ochrony zdrowia, spowodowane jest tylko i wyłącznie tym, że obecny kryzys ma, że tak to ujmę, wymiar medyczny. Gdyby nie to, zapewne dowiedzielibyśmy się, że w sumie to lekarze, pielęgniarki/etc. to lenie, które to lenie już nie raz protestowały i wcale im nie zależy na dobru pacjentów. Podsumowując, kolejny (genialny) pomysł obecnych władz skończy się tym, że jakaś część pracowników budżetówki (i urzędów miejskich/etc.) zostanie wyjebana z roboty, co przełoży się na jeszcze większą kartonowość państwa.
UWAGA!
Artykuł sponsorowany przez Suwerena!
https://patronite.pl/Piknik-na-skraju-g%C5%82upoty
Skoro już sobie popisałem o tym, że będzie chujowo, to warto chyba pochylić się nad tym, „jak było do tej pory?”. Komentariat twierdzi, że było zajebiście i że (tak jak to napisałem na początku) milenialsy to dopiero teraz dostano po dupie, bo się im skończy rynek pracownika! Tak między nami, obecny kryzys pandemiczny był idealną wręcz szansą dla pewnej części komentariatu, z której to szansy komentariat nie skorzystał. Chodziło, rzecz jasna, o szansę na to, żeby zamknąć mordę i przestać pierdolić głupoty. Tak się bowiem składa, że ów „rynek pracownika” jest odpowiedzialny za to, co teraz się dzieje. Rynek pracownika działał bowiem tak, że spora część personelu medycznego pracuje w kilku miejscach jednocześnie. Nie, ci ludzie nie pracują w kilku miejscach (przeważnie na „samozatrudnieniu”, bo wtedy kodeks pracy ma wyjebane na to, że ktoś pracuje np. dwie doby z rzędu w różnych szpitalach, albo DPSach) dlatego, że są chytrzy, ale dlatego, że gdyby pracowali w jednym miejscu, to najprawdopodobniej nie starczyłoby im do pierwszego (w tym miejscu powinien być obowiązkowy żart o Gowinie, ale ostatnio Gowina jest tak dużo wszędzie, że się powstrzymałem). Powiedzmy sobie wprost – wypychanie ludzi na „kontrakty” i zmuszanie ich (w wymiarze ekonomicznym) do pracowania w kilku miejscach, połączone z chujowym przygotowaniem polskiej ochrony zdrowia do epidemii, przełożyło się na sporą część zachorowań, których dałoby się uniknąć. Innymi słowy, wychwalany przez część komentariatu „rynek pracownika” okazał się być cokolwiek zabójczy. Wydaje mi się, że wiem, skąd się wzięło przeświadczenie komentariatu o tym, że sytuację w naszym kraju można uznać za „rynek pracownika”. Najprawdopodobniej, jako skali porównawczej używali oni tego, co działo się w trakcie transformacji w latach 90-tych (spokojnie, do tego też dojdziemy) i w trakcie dwóch kolejnych kryzysów. Jeden z tych kryzysów był kryzysem dość „cichym”. Wziął się on stąd, że mniej więcej pod koniec lat 90-tych na rynek pracy wchodził wyż demograficzny. Nikt nie zadbał o to, żeby ów wyż mógł znaleźć jakieś sensowne zatrudnienie. Z czego z kolei wynikło tyle, że pracodawca mógł dowolnie przeczołgiwać pracownika, bo jeżeli ten by się postawił, to pracodawca miał „pięćdziesięciu Polaków na jego miejsce”. Być może wspominałem o tym w którejś z poprzednich notek, ale powtórzę tę anecdatę. Dawno temu pracowałem sobie jako „fizyk” w branży wykończeniowej. Tak się złożyło, że pracowałem w Radomiu. Działo się to w czasach, w których sytuacja z robotą wyglądała tak, że pozwolę sobie na anecdatę w anecdacie. Siedziałem sobie kiedyś byłem na radomskim dworcu kolejowym i czekałem na transport. Rozmawiałem sobie wtedy z typem w moim wieku, który był żołnierzem zawodowym. Tak sobie gadamy, a typ się mnie pyta, jak to w ogóle się stało, że zjechałem do Radomia. Zgodnie z prawdą odpowiedziałem, że „do roboty”. Moja odpowiedź wywołała salwę śmiechu i komentarz „no nie pierdol, do Radomia do roboty przyjechałeś?”. Jakem wtedy przyjechał, to robiliśmy remont w pewnym przybytku, który z racji wysokoprocentowego asortymentu musiał mieć ochronę. Bardzo szybko się zgadaliśmy z pracownikami firmy ochroniarskiej, którzy pracowali w owym przybytku. Równie szybko dowiedzieliśmy się, jakie kokosy zarabiali ci pracownicy. Była to oszałamiająca kwota 2 złote 30 groszy na godzinę, nie mam pojęcia, czy była to kwota brutto, bo po prostu bałem się o to zapytać. Co zrozumiałe, ochroniarze robili zmiany po kilkanaście godzin, żeby w ogóle cokolwiek zarobić. W teorii, mogliby spróbować się upomnieć o podwyżkę, ale w praktyce, nikt się na to nie odważył, bo co prawda 2 zety i 30 groszy na godzinę, to gówniane pieniądze, ale lepsze były takie, niż żadne. Jak się poznało te realia, to jakoś tak się człowiekowi w kieszeni otwierała katiusza, kiedy słyszało się ówczesny komentariat opowiadający o tym, że „no są nieroby takie, co to mówią, że im się nie opłaca pracować”. Mam przeczucie graniczące z pewnością, że komentariat ów nigdy nie musiał zapierdalać za takie nędzne grosze, żeby nie zdechnąć z głodu.
Moim „ulubionym” (wydaje mi się, że nawet bardziej ulubionym, od krzywo wyrastającej ósemki) argumentem, który to argument można spokojnie określić mianem „wysrywu”, był w owym czasie argument, z którego wynikało, że „no w sumie, jak ci ludzie nie chcą pracować za grosze, to przeca mogą zmienić pracę”. Argument ów, niestety nadal trzyma się mocno (i można bezpiecznie założyć, że w trakcie nadchodzącego kryzysu ekonomicznego będzie przeżywał prawdziwy renesans). Ludzie wypowiadający te idiotyzmy całkowicie wypierają to, że bardzo często bywało tak, że ktoś pracujący za grosze, pracował za te grosze bo nie miał innego wyjścia. Umykało im również to, że nawet jeżeli ktoś „zmieni pracę i weźmie kredyt”, to kto inny zajmie miejsce tego ktosia. Innymi słowy – stanowisko z głodową płacą nie zniknie (choć powinno wraz z dzbanem, który je stworzył). Jeżeli wyżej opisaną sytuację uznamy za „normę”, to faktycznie nietrudno by było dojść do wniosku, że sytuacja, w której pracownik nie jest dymany na każdym kroku, to ni mniej ni więcej „rynek pracownika”. Kryzys „wyżowy” rozwiązał się w ten sposób, że weszliśmy do UE i o wiele łatwiej było wyjechać za granicę do roboty. Tak więc, ludzie wyjeżdżali, a władze cieszyły się z tego, że słupki bezrobocia spadają. Potem zaś przyszedł do nas kryzys finansowy wywołany przez USA i sytuacja się znowu zagęściła. Zagęściła się tak bardzo, że pozwolę sobie na kolejną anecdatę. Gdzieś tak w roku 2012 (mogę się pomylić o rok) znajoma szukała pracy w Krakowie i dzwoniono do niej (wielokrotnie) z gównoofertami w rodzaju „praca na kasie za 2 złote 80 groszy na godzinę (w porywach do 3)”. Znajoma z ofert nie skorzystała, ale chyba jasne jest to, że jeżeli jakaś pijawka (to i tak eufemizm) dzwoni z taką ofertą, to znaczy, że istnieje spora szansa na to, że da się kogoś upolować w ten sposób. I znowuż, jeżeli uznamy, że takie sytuacje są „normalne”, to faktycznie przez kilka ostatnich lat mieliśmy w Polsce „rynek pracownika”.
No dobrze, ale jak to się w ogóle stało, że przez sporą część trwania „odnowionej, demokratycznej Rzeczpospolitej Polskiej” pracownicy mieli w naszym kraju aż tak bardzo przejebane? Stało się tak dlatego, że transformację w latach 90-tych przeprowadzono w taki, a nie inny sposób. W pogoni za ustabilizowaniem niektórych „wskaźników makroekonomicznych” (aż się spociłem z wysiłku w trakcie pisania zawartości cudzysłowu) totalnie olano pracowników. Ktoś może powiedzieć, no zaraz, ale czy to przypadkiem nie ci robotnicy ryzykowali zdrowiem i życiem w trakcie strajków? Czy przypadkiem nie było tak, że gdyby nie oni, to znacznie dłużej by było tak, jak było? A i owszem. Co robotnicy zyskali w zamian? To, że w trakcie projektowania nowego ładu polityczno-ekonomicznego w odnowionej, demokratycznej Rzeczpospolitej Polskiej nikt się nie liczył z nimi. Nie wiem, czy ludzie, którzy projektowali nową Polskę korzystali z excela (był on dostępny na rynku od 1987 roku, tak więc nie da się tego wykluczyć), ale jeżeli z niego korzystali, to robotnicy zostali przerzuceni do kolumny, którą ktoś zatytułował „expendables” względnie „chuj nas to obchodzi”. W tym momencie ktoś dociekliwy mógłby zapytać, ale przecież wtedy „Solidarność” działała! Jak to się stało, że pozwolono na wydymanie robotników? Pozwolę sobie zacytować dwa fragmenty z książki Davida Osta, o wiele mówiącym tytule „Klęska Solidarności”. „Byłem obecny na tym zjeździe (II Krajowy Zjazd w kwietniu 1990), tak jak i na pierwszym, we wrześniu 1981 roku, i zdumiało mnie, że związek zawodowy o wiele więcej czasu poświęca na dyskusje o aborcji (wyrażając bardzo ostry sprzeciw) niż na określenie stanowiska wobec reformy rynkowej (opowiedział się za nią, z umiarkowanymi zastrzeżeniami). Nie zdawałem sobie jeszcze sprawy, że to znak nadchodzących czasów.” Kilka lat później było jeszcze lepiej: „1996 roku związek zawodowy „Solidarność" ogłosił, że zamierza sformować koalicję „prawicowych" partii i ruchów, żeby w nadchodzących wyborach w roku następnym zdobyć większość w parlamencie. Przewodniczący „Solidarności" Marian Krzaklewski zaczął objeżdżać kraj, zwracając się w swych wystąpieniach nie tylko do prawicowych grup, które zamierzał zorganizować, ale do całego społeczeństwa. Zajmował się głównie takimi sprawami, jak walka o utrzymanie delegalizacji aborcji oraz wprowadzenie do preambuły konstytucji (która właśnie powstawała) sformułowania jednoznacznie oddającego cześć Bogu i religii katolickiej.” Tak, „Solidarność”, która powinna się zajmować ochroną robotników, zajmowała się szeroko-pojętym czym innym. Ost wspominał również, że wszystkich tych, którzy chcieli skupić się na tym, czym powinna się zajmować „Solidarność” wycinano, żeby nie bruździli.
Niestety to, co zrobiono robotnikom, nie ograniczyło się do ich olania. Gdyby bowiem tak się stało, to takie „olanie” mogłoby wytworzyć spore ciśnienie. Zaczęło się więc budowanie narracji, w myśl której w odnowionej, demokratycznej Rzeczpospolitej Polskiej, każdy ma równe szanse i jeżeli ktoś z tych szans nie umie skorzystać, to chuj mu na grób, bo sam jest sobie winien, albowiem każden jeden jest kowalem własnego losu i takie tam. Nie chcę tu wchodzić w zbędne psychologizowanie, ale tego rodzaju narracja trafiła na podatny grunt. Nie było bowiem tak, że w efekcie transformacji wszyscy mieli przejebane. Części społeczeństwa dzięki zmianom udało się osiągnąć względną stabilizację ekonomiczną. Raczej ciężko by się żyło ze świadomością, że udało się coś osiągnąć dzięki temu, że władze (za przeproszeniem) wychujały sporą liczbę robotników. Na szczęście, nie trzeba było żyć z tą świadomością ze względu na narracje o kowalach własnego losu. Warto pamiętać o tym, co działo się w trakcie transformacji, bo właśnie „dzięki temu” rządzi nami taka, a nie inna partia. Dawno temu często zdarzało mi się wpaść w srogą zadumę, gdy sobie patrzyłem na to, jak nośne potrafią być narracje, z których wynikało, że elity III RP rozkradły Polskę, wyprzedały co się dało i generalnie robiły całe mnóstwo chujowych rzeczy. Jeżeli ktoś chciałby w tym momencie powiedzieć, że te narracje wcale nie są tak nośne, to ja sobie pozwolę na tego rodzaju wątpliwości odpowiedzieć w sposób następujący: Patryk Jaki (i zachęcić do zapoznania się z tym, jakich słów-kluczy najczęściej używa Doktor Chłopak z Biedniejszej Rodziny). Otóż, moim skromnym zdaniem, te narracje są nośne z bardzo prostej przyczyny. Ludziom o wiele łatwiej jest uwierzyć w to, że ich chujowa sytuacja ekonomiczna wzięła się stąd, że po prostu ktoś ich „okradł” niż w to, że ów ktoś po prostu miał na nich wyjebane i nie przejmował się nimi nawet na tyle, żeby ich z czegoś okraść. O wiele łatwiej pogodzić się z tym, że polskie przedsiębiorstwa zostały „wyprzedane za bezcen” dlatego, że „elity tego chciały” niż w to, że stało się tak dlatego, że owe elity miały to w dupie. Nikt nie pomyślał, że potrzebne są jakiekolwiek „strategie ochronne”, bo nikogo to nie obchodziło. Łatwiej było uwierzyć w to, że polskie zakłady padały jeden po drugim dlatego, że „elity III RP chciały zrobić miejsce dla firm swoich mocodawców z zagranicy” niż w to, że owe elity uznały za pewnik, że „część przedsiębiorstw padnie” i nie zrobiły nic, żeby choćby spróbować ochronić część z tych zakładów pracy.
Łatwość, z którą (ówczesne) nowe elity polityczne olały ludzi, dzięki którym stały się elitami, można przyrównać jedynie do łatwości, z którą obrońcy tamtych decyzji tłumaczą to, co się stało „koniecznością dziejową”. Pora na kolejny eksperyment myślowy. Od razu zaznaczam, że ów eksperyment nie ma na celu wpędzenia kogokolwiek w poczucie winy, po prostu chodzi o zwykłe „wczucie się w sytuację”. Kontekstem eksperymentu niech będą wszystkie historie, z których wynika, że ktoś miał w życiu pod górkę, ale dzięki swojej ciężkiej pracy (nie, nie ty, Patryku Jaki) jakoś dał radę zrobić karierę. Jeżeli jesteś takową osobą, to wyobraź sobie, że pracowałeś równie ciężko, jak pracowałeś i nic z tego nie masz. Zamiast dobrze płatnej pracy, masz jakieś dorywcze zajęcia, ale przeważnie jednak siedzisz na bezrobociu, bo nie ma zapotrzebowania na ludzi z Twoimi kwalifikacjami. Odbijasz się od ściany, ilekroć idziesz na jakąkolwiek rozmowę kwalifikacyjną (o ile w ogóle ktoś raczy zareagować na Twoje CV). Jednocześnie w mediach gadające głowy tłumaczą Ci non stop, że sam jesteś odpowiedzialny za wszystko, co Cię spotkało. W internecie możesz przeczytać wysrywy quasiintelektualistów, którzy tłumaczą, że to nawet nie tak, że jesteś leniwy, ale jesteś po prostu głupi, zbyt głupi, żeby zrozumieć, że sam jesteś sobie winien. Jeszcze inne mądre głowy tłumaczą, że nie jesteś w stanie docenić wolności, którą dała Ci transformacja. I tak sobie czasem myślisz nad tym, czy masz te, kurwa, wolność zacząć jeść, czy też płacić nią rachunki. Potem zaś nadchodzi moment, w którym gadające głowy zaczynają do Ciebie apelować, bo jeżeli w wyborach wygra partia X, to z demokracją będzie chujowo. I teraz sobie odpowiedz na pytanie: jak bardzo masz to w dupie?
O tym, jak bardzo urawniłowka o byciu „kowalem własnego losu” i „nierobach” wżarła się nam wszystkim w głowy, niech zaświadczy to, że partia, która od dłuższego czasu pozycjonuje się w roli antyestablishmentowej (nie przeszkadza jej w tym nawet to, że od 2015 sama jest establishmentem), używa dokładnie tej samej retoryki. Ilekroć którakolwiek grupa społeczna (tylko proszę mnie tu nie wjeżdżać z definicjami socjologicznymi) zaczyna protestować, tylekroć szczuje się na nią ludzi, którym się tłumaczy, że protestują lenie i nieroby, opłaceni prowokatorzy, albo bananowa młodzież, której się w dupach poprzewracało (vide, szczucie na rezydentów). Teraz zaś okazuje się, że obecne elity polityczne robią to samo, co zrobiły „początkujące” elity w latach 90-tych. Tzn. ze względu na „konieczność dziejową” zaczęły dymać pracowników, tłumacząc wszystkim, że „inaczej się nie da”. Głosami krytycznymi (względem antypracowniczych pomysłów) nikt się nie przejmuje. Szczucie na narzekających zwalnianych jeszcze się (chyba, bo coś mi mogło umknąć) nie zaczęło, ale to pewnie kwestia czasu.
Warto się na moment pochylić nad kwestią taką, jak „konieczność dziejowa”. Jeszcze kilka miesięcy temu część komentariatu tłumaczyła, że państwo nie miało żadnego obowiązku w pomaganiu upadającym (w latach 90-tych) zakładom pracy, bo były one nierentowne, nie mogły sobie poradzić w nowej rzeczywistości, dobrze się stało, że zostały one zastąpione przez nowe-lepsze firmy etc. Minęło kilka miesięcy i jakoś tak wyszło, że zwolenników „konieczności” dziejowej jest tak jakby, nieco mniej. A przecież mają doskonałą okazję do tego, żeby głosić swoje poglądy, w myśl których państwo nie powinno się w ogóle pochylać nad upadającymi zakładami pracy i firmami, bo przecież wolny rynek (o nim też za moment) wszystko wyreguluje. Firmy padną? Trudno, na ich miejsce przyjdą inne firmy, a równowaga w galaktyce zostanie przywrócona. Jestem się w stanie założyć o wiele, że ta niechęć do „konieczności dziejowej” jest mocno wybiórcza. Może inaczej, jestem w stanie założyć się o wiele, że ci sami ludzie, którzy dzisiaj popierają państwowy interwencjonizm, krytykowaliby ten sam interwencjonizm, gdyby ktoś ich zapytał, czy był on również wskazany w latach 90-tych. Zaraz po tym, jak zaczął się lockdown i jasnym stało się to, że albo państwo coś zrobi, albo gospodarka jebnie, komentariat zaczął tłumaczyć, że „coś trzeba zrobić”. Wypowiedzi te były bezlitośnie trollowane przy użyciu wcześniejszych wypowiedzi tegoż samego komentariatu. Najmniejszym zaskoczeniem było to, że komentariat nie ogarnął, że wypowiedzi, którymi jest trollowany („nie wolno pomagać firmom, bo to komunizm, niech przedsiębiorcy ciężej pracują, zamiast wyciągać rękę po pieniądze publiczne/etc.”) to jego własne wypowiedzi i nagle się okazało, że pisanie takich rzeczy świadczy o niedojrzałości/głupocie/etc. autorów.
Niestety, nie możemy na tym zakończyć tematu „konieczności dziejowej”, bo, jak to dużo wcześniej sygnalizowałem, część komentariatu zaczyna wystosowywać odezwy, z których wynika, że chuj tam z koronawirusem, trzeba wracać do pracy, bo inaczej gospodarka nam jebnie. Na argumenty w rodzaju „ekhm, wiecie, wszystko fajnie, ale jeżeli się za bardzo rozpędzimy, to będziemy tu mieli Włochy na sterydach", odpowiadają, że no może i ludzie będą umierać, ale jeżeli padnie gospodarka, to też będą umierać, więc o czym tu w ogóle mowa: zapierdalać do roboty. Jednym z największych absurdów kolejnych Rzeczypospolitych (jakiś czas temu pogubiłem się w numeracji) jest to, że na ludzi, którzy produkują tego rodzaju kretynizmy (i wygłaszają je z mądrymi minami) zapotrzebowanie jest zawsze. Recesja, nie recesja, ci ludzie biedni nie będą. Zawsze będzie zapotrzebowanie na „mądre głowy”, albo na producentów gówno-sondaży, z których wynika to, czego życzy sobie zamawiający. Ja bym jeszcze był w stanie zrozumieć jakiegoś biednego człowieka, który boi się, że jak nie wróci do pracy, to niebawem nie będzie miał tej pracy (w tym miejscu ukłony należą się obecnym władzom, które mają totalnie w dupie takich ludzi). Dla dobrze sytuowanych komentariuszy, którzy opowiadają te brednie nie ma, kurwa, żadnego usprawiedliwienia. Ludzie ci powinni być objęci wiecznym „spierdalaj” z programów publicystycznych. Niestety, tak się pewnie nie stanie. Czy z tego, co tam napisałem wynika, że moim zdaniem państwo powinno zostać „zamrożone” aż do momentu, w którym koronawirus sobie pójdzie? Gdyby ogarnięcie szczepionki było kwestią paru tygodni, to odpowiedź byłaby twierdząc, ale ponieważ mowa tu o miesiącach, byłoby to nie do zrobienia. Niemniej jednak warto zwrócić uwagę na to, że praktycznie wszystkie państwa muszą nieco po omacku i w cholerę ostrożnie odmrażać gospodarki. Problem z odmrażaniem gospodarki i otwieraniem państwa polega na tym, że jeżeli coś pójdzie nie tak, to trzeba będzie się „cofnąć” o kilka kroków, bo ludzie zaczną umierać. Gdybym był złośliwy, to zacząłbym tutaj pisać o tym, jak to słyszałem kiedyś o takim ustroju politycznym, który sprawiał, że nie dało się zapewnić mieszkańcom kraju bezpieczeństwa, w którym ludzie musieli pracować nierzadko ryzykując życiem i który to ustrój działał ponoć tylko na papierze, bo w praktyce się nie sprawdził nigdzie. Ponieważ zaś złośliwy nie jestem, napiszę jedynie tyle, że teraz się jakoś tak okazuje, że obecnie obowiązujące systemy też się dość kiepsko sprawdzają i to nie tylko w jednym miejscu, ale wszędzie.
Jak się odnalazł w nowych realiach pan Wolny Rynek? Doskonale wręcz. Dzięki temuż wolnemu rynkowi, można było do tej pory kupować rzeczy po najniższej możliwej cenie. W praktyce sprowadzało się to do tego, że zawsze dało się znaleźć państwo, którego władze mają swoich obywateli tak bardzo w dupie, że nie będą miały nic przeciwko temu, żeby obywatele ci zapierdalali za jakieś grosze. Dzięki temu, na ten przykład, można było kupować substancje czynne do leków w Indiach. A potem przyszedł pan koronawirus i okazało się, że nawet Indie nie mają tak wyjebane, żeby nie wprowadzić lockdownu: „Hindusi przestali produkować substancje czynne do leków. Najprawdopodobniej w czerwcu zabraknie w polskich aptekach wielu medykamentów”. Potem co prawda pojawiła się informacja, że część polskich producentów ma duże zapasy leków (w tekście stało też, że polscy wytwórcy leków nie chcą substancji czynnych od polskich producentów, bo z Chin jest taniej), ale w tym samym tekście można było przeczytać o tym, że: „Na zakończenie należy podkreślić, że w chwili obecnej nie występują systemowe problemy z dostępnością do leków na terenie Polski. Jednakże z uwagi, iż sytuacja jest bardzo dynamiczna a pandemia rozprzestrzenia się na całym świecie nie można wykluczyć iż w przedmiotowym zakresie mogą wystąpić czasowe niedobory leków. Z tych względów Minister Zdrowia przygotował wiele rozwiązań w spec ustawie mających na celu przeciwdziałanie lub złagodzenie skutków takiej sytuacji”. Biorąc pod rozwagę fakt, że nasze obecne władze nie robią niczego, czego zrobić nie muszą, nietrudno dojść do wniosku, że chyba jednak będziemy mieli problem.
Jednakowoż nic (i to absolutnie, kurwa, nic) nie umywa się do tego, co usiłował zrobić jakiś czas temu Donald Trump. Nie, nie chodzi o to, że polecał ludziom picie wybielaczy. Gdzieś tak w połowie marca pojawiły się informacje, z których wynikało, że: „Donald Trump oferował CureVac miliard dolarów za udostępnienie USA formuły leku na wyłączność”. Jestem przekonany o tym, że gdyby mu się ta sztuczka udała, to USA pod jego wodzą na pewno podzieliłoby się szczepionką z każdym innym krajem i na pewno zrobiłoby to za darmo. Na pewno nie doszłoby to sytuacji, w której jakiś kraj dostaje szczepionkę za darmo, inny musi za nią płacić cholera-wie-ile, a jeszcze inny jej nie dostanie, bo Trump go nie lubi, więc ma spierdalać. No, ale przecież jest wolny rynek, więc taki kraj mógłby sobie kupić taką szczepionkę w innym sklepie ze szczepionkami. Ciekawym, czy kogokolwiek zaskoczyło to, co usiłował odjebać Trump. Z punktu widzenia wyznawców yes cannons slow market nie usiłował zrobić niczego złego, przecież każdy mógł złożyć taką samą propozycję, prawda? Do niektórych zapewne nigdy nie dotrze to, że wszędzie (w tym, na rynku, który nie może być „wolny”) musi działać bezpiecznik, uniemożliwiające zrobienie czegoś takiego, co usiłował zrobić Donald The Bleach Elemental. Nawiasem mówiąc, w powyższym kontekście padły słowa, których nasze obecne władze zapewne nie pojmą nigdy: ”Najważniejsza teraz w jest współpraca międzynarodowa, a nie interes narodowy” (Erwin Rüddel, komisja zdrowia Bundestagu). Nasze władze nadal nie ogarnęły skali tego, co się dzieje i powtarzają wszędzie idiotyzmy o tym, że „UE się nie sprawdziła”, a zaraz potem dodając, że radzą sobie „jedynie państwa narodowe”. Do tych ludzi nie dociera to, że żadne „pojedyncze państwo” nie jest sobie w stanie poradzić z kryzysem, który ma wymiar globalny. Rozumiem jednakże przyczyny, dla których władze paru krajów usiłują wcisnąć swoim obywatelom narracje, z których wynika, że winni temu, co się stało są „inni” i chętnie wskazują tych innych. Niemniej jednak, uważam, że kiedy już do władzy dojdzie Jeszcze Lepsza Zmiana, to odpowiednie służby powinny się bardzo uważnie przyjrzeć ludziom, którzy tak chętnie wygłaszali te putinowskie bzdury, celem ustalenia czy byli to tylko pożyteczni idioci, czy też chodziło o rozmyślne działanie.
Pod sam koniec notki warto się pochylić nad jeszcze jedną kwestia, którą jest ochrona zdrowia. Jeżeli od czegoś należałoby zacząć naprawę naszego kraju, żeby nie był on już tworem z kartonu, to tym czymś powinna być ochrona zdrowia. Żeby w pełni oddać zajebiście groźny absurd, który stał się udziałem pracowników ochrony zdrowia, pozwolę sobie użyć filmowej analogii. Być może część z was oglądała film „K 19 The Widowmaker”. Film traktował o radzieckim okręcie podwodnym o napędzie atomowym, który to okręt w pewnym momencie zaczął mieć problemy z reaktorem i trzeba było trochę ów reaktor nareperować. Okazało się, że na okręcie nie ma kombinezonów, które chroniłby przed radiacją, więc marynarze dostawali kombinezony przeciwchemiczne. Dokładnie to samo spotkało pracowników polskiej ochrony zdrowia, którzy zostali wrzuceni w „młyn” koronawirusowy bez niezbędnych środków ochrony indywidualnej. Jednocześnie w mediach rządowych odpalono narracje, w myśl których wszystko jest pod kontrolą, a w szpitalach i inszych przybytkach medycznych absolutnie niczego nie brakuje. Rzecz jasna, w tym samym czasie odpalono „damage control” i zabroniono personelowi medycznemu wypowiadania się w temacie tego, „jak jest”. Co prawda, kłóci się to trochę z narracjami „daliśmy radę”, bo przecież skoro jest tak zajebiście, to personel medyczny powinien mieć prawo do opowiadania o tym co się dzieje, bo byłyby to same dobre rzeczy, prawda? No, ale to tylko dygresja. Niestety, jestem praktycznie pewny tego, że obecne władze nie są w stanie ogarnąć tego, jak głębokich zmian wymaga państwo polskie. Co gorsza, nie ogarnia tego pewnie również część opozycji (szczególnie zaś ta pod wezwaniem „konieczności dziejowych”, które miały miejsce w latach 90-tych). Wymagałoby to wszystko bowiem (co za szok) zwiększenia nakładów na ochronę zdrowia, a tego nie dałoby się zrobić bez podwyższenia składki zdrowotnej i bez wprowadzenia progresji podatkowej. Po obecnych władzach spodziewam się raczej kolejnych „wezwań” do oszczędności (dobrze, że nikt nie proponował personelowi medycznemu wymieniania się rękawiczkami jednorazowymi [jak tak sobie zażartowałem w ten sposób, to dotarło do mnie, że w obecnym układzie nie można wykluczyć tego rodzaju zaleceń i zrobiło mi się trochę nieswojo]). Lekko przerażające jest to, że spora część klasy politycznej najprawdopodobniej wychodzi z założenia, że wystarczy trochę poklaskać, a ochrona zdrowia się sama naprawi. Od dłuższego czasu tkwimy w błędnym kole, albowiem kolejne partie obiecują nam tanie państwo (w sensie, takie do którego nie trzeba się za bardzo dorzucać), które to państwo będzie jednocześnie państwem skutecznym. Kiedy okazuje się, że „taniość” przekłada się na nieskuteczność, karmi się nas idiotyzmami o tym, że to wszystko działa chujowo, bo ludzie się nie przykładają do pracy. Rozwiązaniem problemu mają być kolejne cięcia i oszczędności (bo skoro się budżetówka opierdala, to po co jej płacić sensownie?). Efektem tych rozwiązań jest to, że państwo działa coraz gorzej. Wtedy zaś pojawia się kolejny mędrzec, który tłumaczy, że rozwiązaniem będzie obniżka podatków/etc. Jeżeli ktoś chce mieć „tanie państwo”, to musi się liczyć z tym, że będzie ono skuteczne jedynie w dymaniu własnych obywateli i w zapewnianiu tych, których akurat nie dyma, że owa czynność jest „koniecznością dziejową”.
Sporo osób zadaje sobie w tym momencie pytanie: co dalej? Ja się w tym miejscu muszę przyznać do tego, że choć lubię się czasem powymądrzać, to nie odważyłbym się na prognozowanie czegokolwiek. Dzięki nieudolności naszych władz od pewnego czasu żyjemy w zawieszeniu. Obecne władze, zamiast zająć się czymś sensownym, z uporem godnym lepszej sprawy usiłują kolanem przepchnąć kopertowe wybory, przekonując nas do tego, że w obecnej chwili jest to priorytet, bo inaczej będzie chaos i w ogóle przejebane. Zupełnie umyka im ten drobny szczegół, że chaos i w „ogóle przejebane” jest już teraz, a będzie tylko gorzej. Nadchodzi recesja, pozmienia się nam gospodarka (z przyczyn, które opisałem na samym początku tekstu). Nie znam osoby, która nie martwiłaby się o swoje zatrudnienie, część z moich znajomych już straciła robotę, część ją straci na pewno, a część równie dobrze mogłaby rzucać monetą w intencji sprawdzenia, czy jeszcze nie zostali zwolnieni (w ramach ratowania milionów miejsc pracy, rzecz jasna). W przysłowiowym międzyczasie, nasze władze starają się zrobić wszystko, żeby nasze państwo działało jeszcze bardziej chujowo niż do tej pory. Nie wiem, jak was, ale mnie to nie napawa optymizmem.
Źródła:
https://www2.deloitte.com/pl/pl/pages/press-releases/articles/blisko-3-miliony-polakow-korzysta-z-klubow-fitness.html
Od czego by tu zacząć? Może od tego „co się pozmienia?”. Gdybym chciał iść na łatwiznę, to bym napisał, że „prawie wszystko”, względnie walnął jakimś sucharem w rodzaju: „hehehe, łatwiej byłoby wskazać to, co się nie pozmienia!”. Ponieważ jednak nie lubię chodzić na łatwiznę, a wy tu przychodzicie po ściany tekstu, toteż trzeba się będzie trochę rozpisać. Ze względu na to, że jestem z Podkarpacia i nie znam się na tych wszystkich mądrych słowach (jakieś wskaźniki, jakieś zmienne i takie tam), będę musiał użyć prostego przykładu, bo w przeciwnym wypadku sam nie zrozumiem tego, co napisałem. Idealnym dla podkarpacianina przykładem, na którym można by było oprzeć dywagacje, będą siłownie/fitness cluby. Pogrzebałem trochę w internecie i mi wyszło, że w 2018 roku w Polsce było 2,5 tysiąca fitnessclubów, w których to klubach pociło się prawie 3 miliony Polaków. Nawet jeżeli były to dane ze stycznia (tak, ten suchar był konieczny), to mamy do czynienia ze sporą liczbą. W związku z powyższym, mogę bezpiecznie założyć, że raczej niemała część osób, które czytają moje wypociny (ten suchar był równie niezbędny co poprzedni), również korzystała z usług wyżej wymienionych przybytków. Nie bez przyczyny napisałem „korzystała”, albowiem wraz z lockdownem, przestała korzystać. W tym miejscu muszę się podzielić anecdatą. 11 marca sobie poszedłem byłem na siłownię. Ponieważ sytuacja związana z koronawirusem się zagęszczała, zapytałem ludków pracujących tamże, czy mają już jakieś sygnały, że będą ich zamykać (bo lockdown), alboco. Ludkowie mi powiedzieli, że nic im o tym nie wiadomo. Wcześniej zaś zrobili tyle ile mogli: sieknęli nowy regulamin, w którym reżim sanitarny podkręcili. Dosłownie dzień później wjechał lockdown. Anecdatę tę wam zaprezentowałem, żeby po raz pierdylionowy pokazać, jak bardzo Państwo Polskie odzyskało RiGCz i jak bardzo nikogo o niczym nie informowało. Gdyby nasze niemiłościwie panujące władze traktowały nas poważnie, to zamiast Pinkasa opowiadającego pierdoły o wsadzaniu sobie lodu do majtek, ktoś powiedziałby, że „no póki co, to nie bardzo wiemy, co będzie, ale jeżeli będzie źle to być może potrzebny będzie lockdown”. No, ale to dygresja tylko anecdatyczna.
Zapewne sporo osób zadaje sobie teraz pytanie: no dobra, to co dalej z tą moją siłownią albo inszym fitness clubem? W planie odmrażania gospodarki/otwierania kraju co prawda stało, że jak się już Polska doczołga do IV etapu odmrażania, to fitnesscluby zostaną otwarte. Tylko, że po pierwsze, nie wiadomo kiedy ten IV etap nadejdzie, a po drugie, jeżeli mam być szczery, nie za bardzo sobie jestem w stanie to wyobrazić. Może inaczej, zachowanie „podkręconego” reżimu sanitarnego na siłowni jest, moim zdaniem, cokolwiek nierealne. Badanie temperatury przed wejściem, jest nieskuteczne ze względu na to, że zarażają również bezobjawowi. Maska ochronna? W trakcie intensywnego treningu pewnie trzeba by było ją kilka razy wyżymać (nie wspominając już o tym, że trzeba by ją było ściągać pierdylion razy, żeby się napić). Poza tym, na siłowniach jest kupa miejsc, na których patogen sobie może dość długo siedzieć. Na to nie ma praktycznie żadnej rady, poza dezynfekcją całego wyposażenia (łącznie z gryfami, obciążeniem /etc.). Siłownia siłownią, a co z grupowymi zajęciami? Rozdawać ludziom stroje ochronne? Im dłużej sobie dumałem nad tym „no ok, ciekawe kiedy będzie można iść i bezpiecznie robić ten #TricepsDlaMarksa”, tym bardziej do mnie docierało, że raczej nieprędko. Prawda jest bowiem taka, że jedna „bezobjawowa” osoba na siłowni mogłaby zarazić w cholerę innych. No dobrze, ale co to ma wszystko wspólnego z tym, że się u nas „pozmienia”. Choćby to, że nie wiadomo ile fitnessclubów „dociągnie” do momentu, w którym będą mogły się znów otworzyć. Znamienne jest to, że nikt nie ma zielonego pojęcia o tym, kiedy nadejdzie ów moment, w którym wyżej wymienione przybytki będą mogły normalnie funkcjonować. Mój podkarpacki rozum (i godnośc człowieka) podpowiada mi tyle, że całkowicie bezpiecznie (nie wliczając dzbanów, którzy przychodzą na siłownię mając grypę, bo się wcześniej nażarli różnych medykamentów, mających działanie objawowe i pomyśleli, że już są zdrowi) będzie w tych klubach wtedy, gdy nam Big Pharma ogarnie szczepionkę. Owszem, może się okazać, że władze ściągną lockdown z siłowni na długo przed ogarnięciem szczepionki przez Big Pharmę, ale nie wiadomo, czy ludzie nie będą się bali z nich korzystać. W tym miejscu trzeba powtórzyć pytanie: ile siłowni doczołga się do tego momentu? Obstawiam, że jakieś pomniejsze albo te, które są częścią MOSiRów.
Jeżeli ktoś jest wielkim fanem wolnego rynku (nad wolnym rynkiem będę się pastwił nieco później), może sam siebie uspokajać, że „no może i te siłownie padną, ale przecież potem pojawią się następne, prawda?”. Jak to powiedział bohater filmu, który to film jest znany każdemu szanującemu się koneserowi chujni („Smoleńsk”): „to nie jest proste, a nawet wręcz przeciwnie”. Do tej pory, jak komuś się udało rozbujać siłownię (miał sprzęt dobrej jakości, stałą klientelę, odpowiednią liczbę karnetów, trenerów personalnych/etc.), to sobie mógł sobie działać i działać. Koronawirus to zmienił. Teraz każdy, kto sobie umyśli otworzenie fitnessclubu, będzie musiał w trakcie układania biznesplanu dopisać do tegoż ryzyko wystąpienia pandemii, a co za tym idzie wprowadzenia lockdownu. Teraz zaś sobie należy zadać jedno, zajebiście ważne pytanie: w ilu jeszcze branżach trzeba będzie sobie wkalkulować pandemię do biznesplanu? Jeżeli doliczyliście do „o, kurwa, w aż tak wielu?”, to wydaje mi się, że nasze szacunki są raczej zbliżone. Pytaniem, które należy sobie teraz zadać, nie jest pytanie o to, czy będzie to miało wpływ na gospodarkę, ale pytanie o to, „jak duży” będzie to wpływ. Śmiem twierdzić, że będzie on raczej spory. Wygląda to raczej nieciekawie, prawda? To teraz sobie do tego jeszcze dodajmy taki drobny (niczym sfera Dysona) szczegół, jak to, że niebawem przejedzie się po nas recesja, a nasze władze robią wszystko, żebyśmy zostali przejechani bardziej, nawalając coraz bardziej antypracowniczymi rozwiązaniami. W tarczy 3.0 (już nawet nie chce mi się żartować z tego, ile jeszcze tarcz wyprodukuje nasza władza, nie chce mi się również żartować z tego, że jeszcze trochę i cała gospodarka wyląduje na tych tarczach), stoi bowiem, że pracownika będzie można wyjebać z roboty: „wystarczającą przyczyną zwolnienia będzie to, że pracownik posiada inne, dodatkowe źródło utrzymania (np. emeryturę, rentę, drugi etat lub prowadzi działalność gospodarczą)”. Aha, no i będzie można pracownika zwolnić przy pomocy emaila (aczkolwiek media nie doprecyzowały, czy każdego, czy tylko tego, który ma inne źródło utrzymania/etc.). Jestem w stanie zrozumieć powód, dla którego ktoś wpadł na to, żeby takie rozwiązania wrzucać do prawodawstwa. Pomysłodawcom chodzi o to, żeby ocalić jak najwięcej firm/etc. Takie firmy sobie ocaleją i już „po wszystkim” będą zatrudniać ludzi z powrotem. O tym, że zwalniani będą w międzyczasie wpierdalać gruz (o ile go nie zabraknie), ustawodawca nie pomyślał. W teorii zamysł ochrony firm poprzez mielenie pracowników jest dobry, tylko że w praktyce wygeneruje inny problem, który jest związany z wcześniej zasygnalizowanym jedzeniem gruzu przez zwalnianych ludzi. Otóż, być może w mojej podkarpackiej ograniczoności ja to wszystko źle rozumiem, ale wydaje mi się, że „samopoczucie” gospodarki krajowej jest nierozerwalnie związane z zasobnością portfeli obywateli tegoż kraju. Powtarzam, być może jestem tylko podkarpackim nieogarem, ale odnoszę wrażenie, że im mniej szekli będą mieli Polacy, tym mniej będą mogli ich wydawać. Im mniej będą wydawali, tym mniejsze będzie zapotrzebowanie na usługi/etc. świadczone przez firmy, które polskie władze starają się (nieudolnie) chronić kosztem pracowników. Im mniejsze będzie zapotrzebowanie na usługi/etc., tym mniejszy obrót (czy jak to tam mądre ludzie nazywają) będą miały firmy. Gdybym był członkiem rządu Zjednoczonej Prawicy, to w tym momencie napisałbym, że im mniejszy obrót będą miały firmy, tym chętniej będą zatrudniały z powrotem pracowników, których zwolniły w trakcie lockdownu/etc. Ponieważ zaś jestem tylko prostym blogerem, napiszę jedynie tyle, że: no chyba, kurwa, nie bardzo ten plan.
Na tym jednakowoż geniusz obecnych władz się nie kończy. Otóż 21 kwietnia obecny Premier RP popełnił przepięknego uroborosa argumentacyjnego. W trakcie konferencji prasowej (czy tam innego Q&A) pytano go (między innymi) o to: „jaka może być skala cięć i zwolnień w administracji publicznej na skutek kryzysu wywołanego epidemią koronawirusa”. Odpowiedzi trudno nazwać uspokajającymi: „W administracji publicznej przede wszystkim staramy się również o to, żeby zaszczepić gen oszczędności. To nie jest dzisiaj czas na nagrody, na premie, na bonusy na podwyżki (…) W samej budżetówce chcemy jak najwięcej miejsc pracy ocalić, bo dziś chcemy zadbać o każde miejsce pracy (...) Jednak my również w administracji musimy zacisnąć trochę pasa, bo dzięki temu ocalimy miliony miejsc pracy gdzieś indziej; wszystkiego naraz nie da się zapewnić”. Gdyby ktoś chciał tę mowę-trawę uprościć brzmiałoby to tak: co prawda ludzie stracą pracę, ale dzięki temu ludzie nie stracą pracy. Ile są warte zapowiedzi o „ocalaniu milionów miejsc pracy” można się było przekonać w trakcie lektury kolejnej edycji tzw. „tarczy antykryzysowej” (coś mi mówi, że gdyby „tarcza antykryzysowa” była budynkiem, to projektowałby ją Bezdennie Głupi Johnson), w której procedura wywalania ludzi z roboty została bardzo uproszczona. Na uwagę zasługują również słowa Premiera: „będę za chwilę o tym również rozmawiał z prezydentami polskich miast - apeluję o to, żeby tam zachowywać się bardzo oszczędnie ponieważ my tych pieniędzy dziś potrzebujemy na ratowanie miejsc pracy”. Gdybym nie interesował się polityką uznałbym, że słowa Premiera RP brzmią sensownie.. Skoro bowiem wszyscy oszczędzają, to budżetówka i samorządy też powinny. Tylko, że tak się składa, że patrzam na politykę od dłuższego czasu i tak jakoś wiem do czego (praktycznie zawsze) sprowadzają się tego rodzaju odezwy do „oszczędzania”, bądź też „odchudzania administracji”. Proponuję wam w tym momencie krótki eksperyment myślowy. Kto szybciej straci pracę: Znajomy Królika/partyjny nominat, który dostał kierownicze stanowisko (mimo, że nic a nic nie ogarnia) i zarabia (łącznie z nagrodami) jakieś 18 koła miesięcznie? Czy też może pracę straci kilku pracowników merytorycznych, którzy (łącznie z nagrodami) zarabiają mniej od wyżej wymienionego Znajomego Królika? Tego rodzaju sytuacje to, niestety, norma. Jeżeli ktoś ma gdziekolwiek na czymśkolwiek oszczędzać, to w pierwszej kolejności zacznie wypierdalać z roboty pracowników merytorycznych. Ktoś w tym miejscu może zapytać: no dobrze, ale przecież jak się tych ludzi wywali, to coś trzeba zrobić z ich obowiązkami. Owszem, „coś trzeba zrobić” i tym „czymś” jest przerzucenie tychże obowiązków na innych pracowników. Potem zaś, co za brak szoku, okazuje się, że pracownicy, którzy zarabiają gówniane pieniądze wykonując obowiązki, którymi dałoby się obdarować kilka osób, pracują po kilkanaście godzin i popełniają błędy. To zaś przekłada się na, ekhm, nieco gorsze funkcjonowanie urzędów, jednostek administracji publicznej/etc. A co się robi, jak tego rodzaju przybytki funkcjonują gorzej, niż by się tego suweren spodziewał? Zgadliście! Zaczyna się opowiadać o tym, że trzeba zacząć oszczędzać na tychże przybytkach, bo chujowo działają, a ludzie w nich pracujący zarabiają zbyt dużo. Jest to genialna wprost strategia, która do tej pory sprawdzała się wyśmienicie. Co prawa Genialny Bankster (zwany również Premierem RP) nie opowiadał o tym, że administracja publiczna „źle działa”, ale doskonale sobie zdawał sprawę z tego, że społeczeństwo, któremu od lat kładzie się do głowy, że pracownik budżetówki to jebany nierób, nie będzie tejże budżetówki bronić (choć powinno to robić, w swoim najlepiej pojętym interesie). To, że władze nie szczują na pracowników ochrony zdrowia, spowodowane jest tylko i wyłącznie tym, że obecny kryzys ma, że tak to ujmę, wymiar medyczny. Gdyby nie to, zapewne dowiedzielibyśmy się, że w sumie to lekarze, pielęgniarki/etc. to lenie, które to lenie już nie raz protestowały i wcale im nie zależy na dobru pacjentów. Podsumowując, kolejny (genialny) pomysł obecnych władz skończy się tym, że jakaś część pracowników budżetówki (i urzędów miejskich/etc.) zostanie wyjebana z roboty, co przełoży się na jeszcze większą kartonowość państwa.
UWAGA!
Artykuł sponsorowany przez Suwerena!
https://patronite.pl/Piknik-na-skraju-g%C5%82upoty
Skoro już sobie popisałem o tym, że będzie chujowo, to warto chyba pochylić się nad tym, „jak było do tej pory?”. Komentariat twierdzi, że było zajebiście i że (tak jak to napisałem na początku) milenialsy to dopiero teraz dostano po dupie, bo się im skończy rynek pracownika! Tak między nami, obecny kryzys pandemiczny był idealną wręcz szansą dla pewnej części komentariatu, z której to szansy komentariat nie skorzystał. Chodziło, rzecz jasna, o szansę na to, żeby zamknąć mordę i przestać pierdolić głupoty. Tak się bowiem składa, że ów „rynek pracownika” jest odpowiedzialny za to, co teraz się dzieje. Rynek pracownika działał bowiem tak, że spora część personelu medycznego pracuje w kilku miejscach jednocześnie. Nie, ci ludzie nie pracują w kilku miejscach (przeważnie na „samozatrudnieniu”, bo wtedy kodeks pracy ma wyjebane na to, że ktoś pracuje np. dwie doby z rzędu w różnych szpitalach, albo DPSach) dlatego, że są chytrzy, ale dlatego, że gdyby pracowali w jednym miejscu, to najprawdopodobniej nie starczyłoby im do pierwszego (w tym miejscu powinien być obowiązkowy żart o Gowinie, ale ostatnio Gowina jest tak dużo wszędzie, że się powstrzymałem). Powiedzmy sobie wprost – wypychanie ludzi na „kontrakty” i zmuszanie ich (w wymiarze ekonomicznym) do pracowania w kilku miejscach, połączone z chujowym przygotowaniem polskiej ochrony zdrowia do epidemii, przełożyło się na sporą część zachorowań, których dałoby się uniknąć. Innymi słowy, wychwalany przez część komentariatu „rynek pracownika” okazał się być cokolwiek zabójczy. Wydaje mi się, że wiem, skąd się wzięło przeświadczenie komentariatu o tym, że sytuację w naszym kraju można uznać za „rynek pracownika”. Najprawdopodobniej, jako skali porównawczej używali oni tego, co działo się w trakcie transformacji w latach 90-tych (spokojnie, do tego też dojdziemy) i w trakcie dwóch kolejnych kryzysów. Jeden z tych kryzysów był kryzysem dość „cichym”. Wziął się on stąd, że mniej więcej pod koniec lat 90-tych na rynek pracy wchodził wyż demograficzny. Nikt nie zadbał o to, żeby ów wyż mógł znaleźć jakieś sensowne zatrudnienie. Z czego z kolei wynikło tyle, że pracodawca mógł dowolnie przeczołgiwać pracownika, bo jeżeli ten by się postawił, to pracodawca miał „pięćdziesięciu Polaków na jego miejsce”. Być może wspominałem o tym w którejś z poprzednich notek, ale powtórzę tę anecdatę. Dawno temu pracowałem sobie jako „fizyk” w branży wykończeniowej. Tak się złożyło, że pracowałem w Radomiu. Działo się to w czasach, w których sytuacja z robotą wyglądała tak, że pozwolę sobie na anecdatę w anecdacie. Siedziałem sobie kiedyś byłem na radomskim dworcu kolejowym i czekałem na transport. Rozmawiałem sobie wtedy z typem w moim wieku, który był żołnierzem zawodowym. Tak sobie gadamy, a typ się mnie pyta, jak to w ogóle się stało, że zjechałem do Radomia. Zgodnie z prawdą odpowiedziałem, że „do roboty”. Moja odpowiedź wywołała salwę śmiechu i komentarz „no nie pierdol, do Radomia do roboty przyjechałeś?”. Jakem wtedy przyjechał, to robiliśmy remont w pewnym przybytku, który z racji wysokoprocentowego asortymentu musiał mieć ochronę. Bardzo szybko się zgadaliśmy z pracownikami firmy ochroniarskiej, którzy pracowali w owym przybytku. Równie szybko dowiedzieliśmy się, jakie kokosy zarabiali ci pracownicy. Była to oszałamiająca kwota 2 złote 30 groszy na godzinę, nie mam pojęcia, czy była to kwota brutto, bo po prostu bałem się o to zapytać. Co zrozumiałe, ochroniarze robili zmiany po kilkanaście godzin, żeby w ogóle cokolwiek zarobić. W teorii, mogliby spróbować się upomnieć o podwyżkę, ale w praktyce, nikt się na to nie odważył, bo co prawda 2 zety i 30 groszy na godzinę, to gówniane pieniądze, ale lepsze były takie, niż żadne. Jak się poznało te realia, to jakoś tak się człowiekowi w kieszeni otwierała katiusza, kiedy słyszało się ówczesny komentariat opowiadający o tym, że „no są nieroby takie, co to mówią, że im się nie opłaca pracować”. Mam przeczucie graniczące z pewnością, że komentariat ów nigdy nie musiał zapierdalać za takie nędzne grosze, żeby nie zdechnąć z głodu.
Moim „ulubionym” (wydaje mi się, że nawet bardziej ulubionym, od krzywo wyrastającej ósemki) argumentem, który to argument można spokojnie określić mianem „wysrywu”, był w owym czasie argument, z którego wynikało, że „no w sumie, jak ci ludzie nie chcą pracować za grosze, to przeca mogą zmienić pracę”. Argument ów, niestety nadal trzyma się mocno (i można bezpiecznie założyć, że w trakcie nadchodzącego kryzysu ekonomicznego będzie przeżywał prawdziwy renesans). Ludzie wypowiadający te idiotyzmy całkowicie wypierają to, że bardzo często bywało tak, że ktoś pracujący za grosze, pracował za te grosze bo nie miał innego wyjścia. Umykało im również to, że nawet jeżeli ktoś „zmieni pracę i weźmie kredyt”, to kto inny zajmie miejsce tego ktosia. Innymi słowy – stanowisko z głodową płacą nie zniknie (choć powinno wraz z dzbanem, który je stworzył). Jeżeli wyżej opisaną sytuację uznamy za „normę”, to faktycznie nietrudno by było dojść do wniosku, że sytuacja, w której pracownik nie jest dymany na każdym kroku, to ni mniej ni więcej „rynek pracownika”. Kryzys „wyżowy” rozwiązał się w ten sposób, że weszliśmy do UE i o wiele łatwiej było wyjechać za granicę do roboty. Tak więc, ludzie wyjeżdżali, a władze cieszyły się z tego, że słupki bezrobocia spadają. Potem zaś przyszedł do nas kryzys finansowy wywołany przez USA i sytuacja się znowu zagęściła. Zagęściła się tak bardzo, że pozwolę sobie na kolejną anecdatę. Gdzieś tak w roku 2012 (mogę się pomylić o rok) znajoma szukała pracy w Krakowie i dzwoniono do niej (wielokrotnie) z gównoofertami w rodzaju „praca na kasie za 2 złote 80 groszy na godzinę (w porywach do 3)”. Znajoma z ofert nie skorzystała, ale chyba jasne jest to, że jeżeli jakaś pijawka (to i tak eufemizm) dzwoni z taką ofertą, to znaczy, że istnieje spora szansa na to, że da się kogoś upolować w ten sposób. I znowuż, jeżeli uznamy, że takie sytuacje są „normalne”, to faktycznie przez kilka ostatnich lat mieliśmy w Polsce „rynek pracownika”.
No dobrze, ale jak to się w ogóle stało, że przez sporą część trwania „odnowionej, demokratycznej Rzeczpospolitej Polskiej” pracownicy mieli w naszym kraju aż tak bardzo przejebane? Stało się tak dlatego, że transformację w latach 90-tych przeprowadzono w taki, a nie inny sposób. W pogoni za ustabilizowaniem niektórych „wskaźników makroekonomicznych” (aż się spociłem z wysiłku w trakcie pisania zawartości cudzysłowu) totalnie olano pracowników. Ktoś może powiedzieć, no zaraz, ale czy to przypadkiem nie ci robotnicy ryzykowali zdrowiem i życiem w trakcie strajków? Czy przypadkiem nie było tak, że gdyby nie oni, to znacznie dłużej by było tak, jak było? A i owszem. Co robotnicy zyskali w zamian? To, że w trakcie projektowania nowego ładu polityczno-ekonomicznego w odnowionej, demokratycznej Rzeczpospolitej Polskiej nikt się nie liczył z nimi. Nie wiem, czy ludzie, którzy projektowali nową Polskę korzystali z excela (był on dostępny na rynku od 1987 roku, tak więc nie da się tego wykluczyć), ale jeżeli z niego korzystali, to robotnicy zostali przerzuceni do kolumny, którą ktoś zatytułował „expendables” względnie „chuj nas to obchodzi”. W tym momencie ktoś dociekliwy mógłby zapytać, ale przecież wtedy „Solidarność” działała! Jak to się stało, że pozwolono na wydymanie robotników? Pozwolę sobie zacytować dwa fragmenty z książki Davida Osta, o wiele mówiącym tytule „Klęska Solidarności”. „Byłem obecny na tym zjeździe (II Krajowy Zjazd w kwietniu 1990), tak jak i na pierwszym, we wrześniu 1981 roku, i zdumiało mnie, że związek zawodowy o wiele więcej czasu poświęca na dyskusje o aborcji (wyrażając bardzo ostry sprzeciw) niż na określenie stanowiska wobec reformy rynkowej (opowiedział się za nią, z umiarkowanymi zastrzeżeniami). Nie zdawałem sobie jeszcze sprawy, że to znak nadchodzących czasów.” Kilka lat później było jeszcze lepiej: „1996 roku związek zawodowy „Solidarność" ogłosił, że zamierza sformować koalicję „prawicowych" partii i ruchów, żeby w nadchodzących wyborach w roku następnym zdobyć większość w parlamencie. Przewodniczący „Solidarności" Marian Krzaklewski zaczął objeżdżać kraj, zwracając się w swych wystąpieniach nie tylko do prawicowych grup, które zamierzał zorganizować, ale do całego społeczeństwa. Zajmował się głównie takimi sprawami, jak walka o utrzymanie delegalizacji aborcji oraz wprowadzenie do preambuły konstytucji (która właśnie powstawała) sformułowania jednoznacznie oddającego cześć Bogu i religii katolickiej.” Tak, „Solidarność”, która powinna się zajmować ochroną robotników, zajmowała się szeroko-pojętym czym innym. Ost wspominał również, że wszystkich tych, którzy chcieli skupić się na tym, czym powinna się zajmować „Solidarność” wycinano, żeby nie bruździli.
Niestety to, co zrobiono robotnikom, nie ograniczyło się do ich olania. Gdyby bowiem tak się stało, to takie „olanie” mogłoby wytworzyć spore ciśnienie. Zaczęło się więc budowanie narracji, w myśl której w odnowionej, demokratycznej Rzeczpospolitej Polskiej, każdy ma równe szanse i jeżeli ktoś z tych szans nie umie skorzystać, to chuj mu na grób, bo sam jest sobie winien, albowiem każden jeden jest kowalem własnego losu i takie tam. Nie chcę tu wchodzić w zbędne psychologizowanie, ale tego rodzaju narracja trafiła na podatny grunt. Nie było bowiem tak, że w efekcie transformacji wszyscy mieli przejebane. Części społeczeństwa dzięki zmianom udało się osiągnąć względną stabilizację ekonomiczną. Raczej ciężko by się żyło ze świadomością, że udało się coś osiągnąć dzięki temu, że władze (za przeproszeniem) wychujały sporą liczbę robotników. Na szczęście, nie trzeba było żyć z tą świadomością ze względu na narracje o kowalach własnego losu. Warto pamiętać o tym, co działo się w trakcie transformacji, bo właśnie „dzięki temu” rządzi nami taka, a nie inna partia. Dawno temu często zdarzało mi się wpaść w srogą zadumę, gdy sobie patrzyłem na to, jak nośne potrafią być narracje, z których wynikało, że elity III RP rozkradły Polskę, wyprzedały co się dało i generalnie robiły całe mnóstwo chujowych rzeczy. Jeżeli ktoś chciałby w tym momencie powiedzieć, że te narracje wcale nie są tak nośne, to ja sobie pozwolę na tego rodzaju wątpliwości odpowiedzieć w sposób następujący: Patryk Jaki (i zachęcić do zapoznania się z tym, jakich słów-kluczy najczęściej używa Doktor Chłopak z Biedniejszej Rodziny). Otóż, moim skromnym zdaniem, te narracje są nośne z bardzo prostej przyczyny. Ludziom o wiele łatwiej jest uwierzyć w to, że ich chujowa sytuacja ekonomiczna wzięła się stąd, że po prostu ktoś ich „okradł” niż w to, że ów ktoś po prostu miał na nich wyjebane i nie przejmował się nimi nawet na tyle, żeby ich z czegoś okraść. O wiele łatwiej pogodzić się z tym, że polskie przedsiębiorstwa zostały „wyprzedane za bezcen” dlatego, że „elity tego chciały” niż w to, że stało się tak dlatego, że owe elity miały to w dupie. Nikt nie pomyślał, że potrzebne są jakiekolwiek „strategie ochronne”, bo nikogo to nie obchodziło. Łatwiej było uwierzyć w to, że polskie zakłady padały jeden po drugim dlatego, że „elity III RP chciały zrobić miejsce dla firm swoich mocodawców z zagranicy” niż w to, że owe elity uznały za pewnik, że „część przedsiębiorstw padnie” i nie zrobiły nic, żeby choćby spróbować ochronić część z tych zakładów pracy.
Łatwość, z którą (ówczesne) nowe elity polityczne olały ludzi, dzięki którym stały się elitami, można przyrównać jedynie do łatwości, z którą obrońcy tamtych decyzji tłumaczą to, co się stało „koniecznością dziejową”. Pora na kolejny eksperyment myślowy. Od razu zaznaczam, że ów eksperyment nie ma na celu wpędzenia kogokolwiek w poczucie winy, po prostu chodzi o zwykłe „wczucie się w sytuację”. Kontekstem eksperymentu niech będą wszystkie historie, z których wynika, że ktoś miał w życiu pod górkę, ale dzięki swojej ciężkiej pracy (nie, nie ty, Patryku Jaki) jakoś dał radę zrobić karierę. Jeżeli jesteś takową osobą, to wyobraź sobie, że pracowałeś równie ciężko, jak pracowałeś i nic z tego nie masz. Zamiast dobrze płatnej pracy, masz jakieś dorywcze zajęcia, ale przeważnie jednak siedzisz na bezrobociu, bo nie ma zapotrzebowania na ludzi z Twoimi kwalifikacjami. Odbijasz się od ściany, ilekroć idziesz na jakąkolwiek rozmowę kwalifikacyjną (o ile w ogóle ktoś raczy zareagować na Twoje CV). Jednocześnie w mediach gadające głowy tłumaczą Ci non stop, że sam jesteś odpowiedzialny za wszystko, co Cię spotkało. W internecie możesz przeczytać wysrywy quasiintelektualistów, którzy tłumaczą, że to nawet nie tak, że jesteś leniwy, ale jesteś po prostu głupi, zbyt głupi, żeby zrozumieć, że sam jesteś sobie winien. Jeszcze inne mądre głowy tłumaczą, że nie jesteś w stanie docenić wolności, którą dała Ci transformacja. I tak sobie czasem myślisz nad tym, czy masz te, kurwa, wolność zacząć jeść, czy też płacić nią rachunki. Potem zaś nadchodzi moment, w którym gadające głowy zaczynają do Ciebie apelować, bo jeżeli w wyborach wygra partia X, to z demokracją będzie chujowo. I teraz sobie odpowiedz na pytanie: jak bardzo masz to w dupie?
O tym, jak bardzo urawniłowka o byciu „kowalem własnego losu” i „nierobach” wżarła się nam wszystkim w głowy, niech zaświadczy to, że partia, która od dłuższego czasu pozycjonuje się w roli antyestablishmentowej (nie przeszkadza jej w tym nawet to, że od 2015 sama jest establishmentem), używa dokładnie tej samej retoryki. Ilekroć którakolwiek grupa społeczna (tylko proszę mnie tu nie wjeżdżać z definicjami socjologicznymi) zaczyna protestować, tylekroć szczuje się na nią ludzi, którym się tłumaczy, że protestują lenie i nieroby, opłaceni prowokatorzy, albo bananowa młodzież, której się w dupach poprzewracało (vide, szczucie na rezydentów). Teraz zaś okazuje się, że obecne elity polityczne robią to samo, co zrobiły „początkujące” elity w latach 90-tych. Tzn. ze względu na „konieczność dziejową” zaczęły dymać pracowników, tłumacząc wszystkim, że „inaczej się nie da”. Głosami krytycznymi (względem antypracowniczych pomysłów) nikt się nie przejmuje. Szczucie na narzekających zwalnianych jeszcze się (chyba, bo coś mi mogło umknąć) nie zaczęło, ale to pewnie kwestia czasu.
Warto się na moment pochylić nad kwestią taką, jak „konieczność dziejowa”. Jeszcze kilka miesięcy temu część komentariatu tłumaczyła, że państwo nie miało żadnego obowiązku w pomaganiu upadającym (w latach 90-tych) zakładom pracy, bo były one nierentowne, nie mogły sobie poradzić w nowej rzeczywistości, dobrze się stało, że zostały one zastąpione przez nowe-lepsze firmy etc. Minęło kilka miesięcy i jakoś tak wyszło, że zwolenników „konieczności” dziejowej jest tak jakby, nieco mniej. A przecież mają doskonałą okazję do tego, żeby głosić swoje poglądy, w myśl których państwo nie powinno się w ogóle pochylać nad upadającymi zakładami pracy i firmami, bo przecież wolny rynek (o nim też za moment) wszystko wyreguluje. Firmy padną? Trudno, na ich miejsce przyjdą inne firmy, a równowaga w galaktyce zostanie przywrócona. Jestem się w stanie założyć o wiele, że ta niechęć do „konieczności dziejowej” jest mocno wybiórcza. Może inaczej, jestem w stanie założyć się o wiele, że ci sami ludzie, którzy dzisiaj popierają państwowy interwencjonizm, krytykowaliby ten sam interwencjonizm, gdyby ktoś ich zapytał, czy był on również wskazany w latach 90-tych. Zaraz po tym, jak zaczął się lockdown i jasnym stało się to, że albo państwo coś zrobi, albo gospodarka jebnie, komentariat zaczął tłumaczyć, że „coś trzeba zrobić”. Wypowiedzi te były bezlitośnie trollowane przy użyciu wcześniejszych wypowiedzi tegoż samego komentariatu. Najmniejszym zaskoczeniem było to, że komentariat nie ogarnął, że wypowiedzi, którymi jest trollowany („nie wolno pomagać firmom, bo to komunizm, niech przedsiębiorcy ciężej pracują, zamiast wyciągać rękę po pieniądze publiczne/etc.”) to jego własne wypowiedzi i nagle się okazało, że pisanie takich rzeczy świadczy o niedojrzałości/głupocie/etc. autorów.
Niestety, nie możemy na tym zakończyć tematu „konieczności dziejowej”, bo, jak to dużo wcześniej sygnalizowałem, część komentariatu zaczyna wystosowywać odezwy, z których wynika, że chuj tam z koronawirusem, trzeba wracać do pracy, bo inaczej gospodarka nam jebnie. Na argumenty w rodzaju „ekhm, wiecie, wszystko fajnie, ale jeżeli się za bardzo rozpędzimy, to będziemy tu mieli Włochy na sterydach", odpowiadają, że no może i ludzie będą umierać, ale jeżeli padnie gospodarka, to też będą umierać, więc o czym tu w ogóle mowa: zapierdalać do roboty. Jednym z największych absurdów kolejnych Rzeczypospolitych (jakiś czas temu pogubiłem się w numeracji) jest to, że na ludzi, którzy produkują tego rodzaju kretynizmy (i wygłaszają je z mądrymi minami) zapotrzebowanie jest zawsze. Recesja, nie recesja, ci ludzie biedni nie będą. Zawsze będzie zapotrzebowanie na „mądre głowy”, albo na producentów gówno-sondaży, z których wynika to, czego życzy sobie zamawiający. Ja bym jeszcze był w stanie zrozumieć jakiegoś biednego człowieka, który boi się, że jak nie wróci do pracy, to niebawem nie będzie miał tej pracy (w tym miejscu ukłony należą się obecnym władzom, które mają totalnie w dupie takich ludzi). Dla dobrze sytuowanych komentariuszy, którzy opowiadają te brednie nie ma, kurwa, żadnego usprawiedliwienia. Ludzie ci powinni być objęci wiecznym „spierdalaj” z programów publicystycznych. Niestety, tak się pewnie nie stanie. Czy z tego, co tam napisałem wynika, że moim zdaniem państwo powinno zostać „zamrożone” aż do momentu, w którym koronawirus sobie pójdzie? Gdyby ogarnięcie szczepionki było kwestią paru tygodni, to odpowiedź byłaby twierdząc, ale ponieważ mowa tu o miesiącach, byłoby to nie do zrobienia. Niemniej jednak warto zwrócić uwagę na to, że praktycznie wszystkie państwa muszą nieco po omacku i w cholerę ostrożnie odmrażać gospodarki. Problem z odmrażaniem gospodarki i otwieraniem państwa polega na tym, że jeżeli coś pójdzie nie tak, to trzeba będzie się „cofnąć” o kilka kroków, bo ludzie zaczną umierać. Gdybym był złośliwy, to zacząłbym tutaj pisać o tym, jak to słyszałem kiedyś o takim ustroju politycznym, który sprawiał, że nie dało się zapewnić mieszkańcom kraju bezpieczeństwa, w którym ludzie musieli pracować nierzadko ryzykując życiem i który to ustrój działał ponoć tylko na papierze, bo w praktyce się nie sprawdził nigdzie. Ponieważ zaś złośliwy nie jestem, napiszę jedynie tyle, że teraz się jakoś tak okazuje, że obecnie obowiązujące systemy też się dość kiepsko sprawdzają i to nie tylko w jednym miejscu, ale wszędzie.
Jak się odnalazł w nowych realiach pan Wolny Rynek? Doskonale wręcz. Dzięki temuż wolnemu rynkowi, można było do tej pory kupować rzeczy po najniższej możliwej cenie. W praktyce sprowadzało się to do tego, że zawsze dało się znaleźć państwo, którego władze mają swoich obywateli tak bardzo w dupie, że nie będą miały nic przeciwko temu, żeby obywatele ci zapierdalali za jakieś grosze. Dzięki temu, na ten przykład, można było kupować substancje czynne do leków w Indiach. A potem przyszedł pan koronawirus i okazało się, że nawet Indie nie mają tak wyjebane, żeby nie wprowadzić lockdownu: „Hindusi przestali produkować substancje czynne do leków. Najprawdopodobniej w czerwcu zabraknie w polskich aptekach wielu medykamentów”. Potem co prawda pojawiła się informacja, że część polskich producentów ma duże zapasy leków (w tekście stało też, że polscy wytwórcy leków nie chcą substancji czynnych od polskich producentów, bo z Chin jest taniej), ale w tym samym tekście można było przeczytać o tym, że: „Na zakończenie należy podkreślić, że w chwili obecnej nie występują systemowe problemy z dostępnością do leków na terenie Polski. Jednakże z uwagi, iż sytuacja jest bardzo dynamiczna a pandemia rozprzestrzenia się na całym świecie nie można wykluczyć iż w przedmiotowym zakresie mogą wystąpić czasowe niedobory leków. Z tych względów Minister Zdrowia przygotował wiele rozwiązań w spec ustawie mających na celu przeciwdziałanie lub złagodzenie skutków takiej sytuacji”. Biorąc pod rozwagę fakt, że nasze obecne władze nie robią niczego, czego zrobić nie muszą, nietrudno dojść do wniosku, że chyba jednak będziemy mieli problem.
Jednakowoż nic (i to absolutnie, kurwa, nic) nie umywa się do tego, co usiłował zrobić jakiś czas temu Donald Trump. Nie, nie chodzi o to, że polecał ludziom picie wybielaczy. Gdzieś tak w połowie marca pojawiły się informacje, z których wynikało, że: „Donald Trump oferował CureVac miliard dolarów za udostępnienie USA formuły leku na wyłączność”. Jestem przekonany o tym, że gdyby mu się ta sztuczka udała, to USA pod jego wodzą na pewno podzieliłoby się szczepionką z każdym innym krajem i na pewno zrobiłoby to za darmo. Na pewno nie doszłoby to sytuacji, w której jakiś kraj dostaje szczepionkę za darmo, inny musi za nią płacić cholera-wie-ile, a jeszcze inny jej nie dostanie, bo Trump go nie lubi, więc ma spierdalać. No, ale przecież jest wolny rynek, więc taki kraj mógłby sobie kupić taką szczepionkę w innym sklepie ze szczepionkami. Ciekawym, czy kogokolwiek zaskoczyło to, co usiłował odjebać Trump. Z punktu widzenia wyznawców yes cannons slow market nie usiłował zrobić niczego złego, przecież każdy mógł złożyć taką samą propozycję, prawda? Do niektórych zapewne nigdy nie dotrze to, że wszędzie (w tym, na rynku, który nie może być „wolny”) musi działać bezpiecznik, uniemożliwiające zrobienie czegoś takiego, co usiłował zrobić Donald The Bleach Elemental. Nawiasem mówiąc, w powyższym kontekście padły słowa, których nasze obecne władze zapewne nie pojmą nigdy: ”Najważniejsza teraz w jest współpraca międzynarodowa, a nie interes narodowy” (Erwin Rüddel, komisja zdrowia Bundestagu). Nasze władze nadal nie ogarnęły skali tego, co się dzieje i powtarzają wszędzie idiotyzmy o tym, że „UE się nie sprawdziła”, a zaraz potem dodając, że radzą sobie „jedynie państwa narodowe”. Do tych ludzi nie dociera to, że żadne „pojedyncze państwo” nie jest sobie w stanie poradzić z kryzysem, który ma wymiar globalny. Rozumiem jednakże przyczyny, dla których władze paru krajów usiłują wcisnąć swoim obywatelom narracje, z których wynika, że winni temu, co się stało są „inni” i chętnie wskazują tych innych. Niemniej jednak, uważam, że kiedy już do władzy dojdzie Jeszcze Lepsza Zmiana, to odpowiednie służby powinny się bardzo uważnie przyjrzeć ludziom, którzy tak chętnie wygłaszali te putinowskie bzdury, celem ustalenia czy byli to tylko pożyteczni idioci, czy też chodziło o rozmyślne działanie.
Pod sam koniec notki warto się pochylić nad jeszcze jedną kwestia, którą jest ochrona zdrowia. Jeżeli od czegoś należałoby zacząć naprawę naszego kraju, żeby nie był on już tworem z kartonu, to tym czymś powinna być ochrona zdrowia. Żeby w pełni oddać zajebiście groźny absurd, który stał się udziałem pracowników ochrony zdrowia, pozwolę sobie użyć filmowej analogii. Być może część z was oglądała film „K 19 The Widowmaker”. Film traktował o radzieckim okręcie podwodnym o napędzie atomowym, który to okręt w pewnym momencie zaczął mieć problemy z reaktorem i trzeba było trochę ów reaktor nareperować. Okazało się, że na okręcie nie ma kombinezonów, które chroniłby przed radiacją, więc marynarze dostawali kombinezony przeciwchemiczne. Dokładnie to samo spotkało pracowników polskiej ochrony zdrowia, którzy zostali wrzuceni w „młyn” koronawirusowy bez niezbędnych środków ochrony indywidualnej. Jednocześnie w mediach rządowych odpalono narracje, w myśl których wszystko jest pod kontrolą, a w szpitalach i inszych przybytkach medycznych absolutnie niczego nie brakuje. Rzecz jasna, w tym samym czasie odpalono „damage control” i zabroniono personelowi medycznemu wypowiadania się w temacie tego, „jak jest”. Co prawda, kłóci się to trochę z narracjami „daliśmy radę”, bo przecież skoro jest tak zajebiście, to personel medyczny powinien mieć prawo do opowiadania o tym co się dzieje, bo byłyby to same dobre rzeczy, prawda? No, ale to tylko dygresja. Niestety, jestem praktycznie pewny tego, że obecne władze nie są w stanie ogarnąć tego, jak głębokich zmian wymaga państwo polskie. Co gorsza, nie ogarnia tego pewnie również część opozycji (szczególnie zaś ta pod wezwaniem „konieczności dziejowych”, które miały miejsce w latach 90-tych). Wymagałoby to wszystko bowiem (co za szok) zwiększenia nakładów na ochronę zdrowia, a tego nie dałoby się zrobić bez podwyższenia składki zdrowotnej i bez wprowadzenia progresji podatkowej. Po obecnych władzach spodziewam się raczej kolejnych „wezwań” do oszczędności (dobrze, że nikt nie proponował personelowi medycznemu wymieniania się rękawiczkami jednorazowymi [jak tak sobie zażartowałem w ten sposób, to dotarło do mnie, że w obecnym układzie nie można wykluczyć tego rodzaju zaleceń i zrobiło mi się trochę nieswojo]). Lekko przerażające jest to, że spora część klasy politycznej najprawdopodobniej wychodzi z założenia, że wystarczy trochę poklaskać, a ochrona zdrowia się sama naprawi. Od dłuższego czasu tkwimy w błędnym kole, albowiem kolejne partie obiecują nam tanie państwo (w sensie, takie do którego nie trzeba się za bardzo dorzucać), które to państwo będzie jednocześnie państwem skutecznym. Kiedy okazuje się, że „taniość” przekłada się na nieskuteczność, karmi się nas idiotyzmami o tym, że to wszystko działa chujowo, bo ludzie się nie przykładają do pracy. Rozwiązaniem problemu mają być kolejne cięcia i oszczędności (bo skoro się budżetówka opierdala, to po co jej płacić sensownie?). Efektem tych rozwiązań jest to, że państwo działa coraz gorzej. Wtedy zaś pojawia się kolejny mędrzec, który tłumaczy, że rozwiązaniem będzie obniżka podatków/etc. Jeżeli ktoś chce mieć „tanie państwo”, to musi się liczyć z tym, że będzie ono skuteczne jedynie w dymaniu własnych obywateli i w zapewnianiu tych, których akurat nie dyma, że owa czynność jest „koniecznością dziejową”.
Sporo osób zadaje sobie w tym momencie pytanie: co dalej? Ja się w tym miejscu muszę przyznać do tego, że choć lubię się czasem powymądrzać, to nie odważyłbym się na prognozowanie czegokolwiek. Dzięki nieudolności naszych władz od pewnego czasu żyjemy w zawieszeniu. Obecne władze, zamiast zająć się czymś sensownym, z uporem godnym lepszej sprawy usiłują kolanem przepchnąć kopertowe wybory, przekonując nas do tego, że w obecnej chwili jest to priorytet, bo inaczej będzie chaos i w ogóle przejebane. Zupełnie umyka im ten drobny szczegół, że chaos i w „ogóle przejebane” jest już teraz, a będzie tylko gorzej. Nadchodzi recesja, pozmienia się nam gospodarka (z przyczyn, które opisałem na samym początku tekstu). Nie znam osoby, która nie martwiłaby się o swoje zatrudnienie, część z moich znajomych już straciła robotę, część ją straci na pewno, a część równie dobrze mogłaby rzucać monetą w intencji sprawdzenia, czy jeszcze nie zostali zwolnieni (w ramach ratowania milionów miejsc pracy, rzecz jasna). W przysłowiowym międzyczasie, nasze władze starają się zrobić wszystko, żeby nasze państwo działało jeszcze bardziej chujowo niż do tej pory. Nie wiem, jak was, ale mnie to nie napawa optymizmem.
Źródła:
https://www2.deloitte.com/pl/pl/pages/press-releases/articles/blisko-3-miliony-polakow-korzysta-z-klubow-fitness.html
https://dziennikzachodni.pl/rynek-fitness-w-polsce-i-europie-w-2019-raport-the-european-health-fitness-market-2019-firmy-deloitte-i-europeactive/ar/c2-14036735
https://www.portalsamorzadowy.pl/praca/budzetowka-moze-byc-spokojna-o-miejsca-pracy-zaciskanie-pasa-administracji-nie-minie,174486.html
https://serwisy.gazetaprawna.pl/zdrowie/artykuly/1467022,leki-substancje-czynne-nie-produkowane-w-indiach-polscy-pacjenci-maja-problem.html
https://polskatimes.pl/szczepionka-na-koronawirusa-donald-trump-oferowal-curevac-miliard-dolarow-za-udostepnienie-usa-formuly-leku-na-wylacznosc/ar/c1-14862355
David Ost „Klęska Solidarności”
https://www.imdb.com/title/tt0267626/characters/nm0000553
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz