piątek, 23 września 2022

Genialny Strateg po drugiej stronie lustra

Siedziałem sobie spokojnie i pisałem sobie tekst o tym, jak w naszym kraju wygląda kwestia wychowania fizycznego (spoiler alert: nie wygląda), ale w przysłowiowym międzyczasie naszła mnie nieprzemożna chęć na napisanie innego tekstu, tak więc tamten będzie musiał poczekać (acz niedługo, bo jest prawie skończony).


O czym będzie ta notka? Ano o tym, że spora część polskiej klasy politycznej zachowuje się tak, jak gdyby Polska była krajem zawieszonym w próżni. Tylko i wyłącznie tak można wytłumaczyć absolutny brak myślenia perspektywicznego. Absolutnie nic nie wskazuje na to, żeby obecne władze naszego kraju zastanawiały się nad tym, jakie mogą być długofalowe skutki ich działań. Zjednoczona Prawica od początku swoich rządów pokazywała, że nie jest zainteresowana utrzymywaniem dobrych stosunków z kimkolwiek. Tzn. ok, zawierane były krótkotrwałe sojusze, ale to (tak jak cała polityka Zjednoczonej Prawicy) robione było doraźnie. Rząd się z tą swoją doraźnością nie kryje wcale, wystarczy popatrzeć na to, jaki jest stosunek polskiego rządu do Viktora Orbana. To jest przepiękna sinusoida. Jeżeli Orban jest im do czegoś potrzebny (nawet jeżeli są to cele stricte wizerunkowe), tylekroć jest bohaterem, który walczy o swój kraj. Jeżeli w danym momencie Orban zrobi coś, co mogło by być źle odebrane przez elektorat PiSu, to wtedy suwerenowi zostaje oznajmione, że Zjednoczona Prawica już nie chce mieć z nim nic wspólnego. Rzecz jasna potem przychodzi moment, w którym Orban znowu jest do czegoś potrzebny i wtedy znowu jest bohaterem, walczącym ze złą Unią Europejską.


Jakiś czas temu Morawiecki ogłosił, że drogi Polski i Węgier się rozeszły (rosyjska inwazja na Ukrainę sprawiła, że dość skutecznie lawirujący do tej pory Orban musiał się opowiedzieć po jednej ze stron i tą stroną była Rosja, a na to polski rząd już musiał zareagować). Cóż z tego, skoro parę dni później Terlecki ogłosił, że: „Przyjaźń polsko-węgierska jest niewzruszona”. Nikogo nie powinno też dziwić to, że zaraz po tym, jak KE ogłosiła, że Węgry nie dostaną pieniędzy z UE, praktycznie cała Solidarna Polska rzuciła się do ciskania narracjami „zła UE, dobre Węgry”. Równolegle całe mrowie rządowych influencerów zaczęło grzać narracje „no skoro ta UE jest taka zła, to ja w niej już nie chce być”. Rzecz jasna, we wszystkich tych „prowęgierskich” narracjach chodzi o to, że Zjednoczona Prawica jest skonfliktowana z Unią Europejską, a Węgry to (póki co) jedyny sojusznik polskich władz. Zjednoczona Prawica liczy po cichu na Włochy, ale z tym poparciem różnie może być, bo tak po prawdzie to z tego, że nawet jeżeli we Włoszech wygra opcja, za którą trzymają kciuki politycy polskiej partii rządzącej, wcale nie wynika, że ta opcja będzie chciała „umierać za Kaczyńskiego”. Poza wszystkim innym, nawet jeżeli doszłoby do sojuszu Włochy-Polska-Węgry, to moim skromnym zdaniem, to trochę za mało do tego, żeby przemodelować Unię Europejską na Kaczyńską modłę.  No ale to dygresja.


W marcu poświęciłem ścianę tekstu temu, co się dzieje za naszą wschodnią granicą i tego, co to dla nas oznacza. Poruszyłem tam również kwestię konfliktu na linii Zjednoczona Prawica - KE. Pozwolę sobie wrzucić tutaj cytat z tamtej notki:


„Niestety, domyślam się dlaczego KE działa w ten, a nie inny sposób. Ci ludzie (sądząc po wypowiedziach tuzów UE w Parlamencie Europejskim, które to wypowiedzi świadczyły o bardzo szczegółowej wiedzy w zakresie tego, co się u nas dzieje) zdają sobie sprawę z tego, że jeżeli PiS tych pieniędzy nie dostanie, to będzie nadal suflował putinowskie narracje antyunijne. Zdają sobie również sprawę z tego, że może się to skończyć na trzy sposoby. Pierwszy to taki, że partia Kaczyńskiego odpuści sobie przejmowanie sądownictwa i dostaniemy te pieniądze. Drugi sposób to taki, że PiS nie odpuszcza, Polska nie dostaje pieniędzy, partia Kaczyńskiego zaczyna szczuć na UE, ale wyborcy zmęczeni tą polityką pokażą PiSowi środkowy palec,a potem następuje odbudowa tego, co PiS „naprawił” w sądownictwie. Trzeci zaś to taki, w którym PiS nie odpuszcza, a antyunijne narracje suflowane przez rząd doprowadzają do referendum i do wyjścia polski z UE. Niestety (niestety, bo nie piszę tego o jakimś innym kraju, ale o tym, w którym mieszkam), dla KE każde z tych wyjść jest wyjściem dobrym, bo albo Polska się ogarnie, albo sobie pójdzie. Tak czy inaczej, UE będzie miała spokój. Zastanawiające jest jedynie to, czy Kaczyński zdaje sobie sprawę z tego, że nie ma żadnych asów w rękawie i nie jest w stanie w żaden sposób nagiąć UE do swojej woli. I teraz sobie warto zadać pytanie: jak działanie polskich władz wpływają na bezpieczeństwo naszego kraju?”


Od tamtej pory zmieniło się tyle, że Komisja Europejska przestała się przejmować różnymi zapewnieniami partii rządzącej o tym, że oni to z sercem na dłoni do tej komisji, a ona taka i wymaga od Zjednoczonej Prawicy jakichś dziwnych rzeczy, których wcześniej nie wymagała. Ta argumentacja jest oczywistą bzdurą na użytek wewnętrzny, nie powinno więc nikogo dziwić to, że KE się tym średnio przejmuje. Z tym, że teraz się KE przejmuje tymi wszystkimi zapewnieniami jeszcze mniej. I w tym momencie wchodzi Zjednoczona Prawica cała na dyplomatycznie i ogłasza, że „nam w sumie te pieniądze z KPO nie są potrzebne, a w ogóle to KE oszukuje bo nie tak się umawialiśmy”. Dodatkowo, cała masa rządowych influencerów (w tym przypadku można by się chyba pokusić o użycie określenia „patoinfluencerzy”) zaczyna snuć narrację: skoro ta unia jest taka zła i to nie jest już ta unia, do której wstępowaliśmy (a już na pewno nie jest to taka sama unia, którą była na początku!), to może lepiej będzie nam poza tą unią? Pojawiają się również komentarze, takie jak te autorstwa polihistora researchu, Rafała Ziemkiewicza, który tłumaczył, że jak nam UE zakręci kurek z kasą, to słupek tych, którzy nie chcą być w UE wystrzeli w górę. Były również jakieś przebąkiwania o tym, że jeżeli nas UE przyprze do muru, to wariant siłowy zastosujemy, aczkolwiek to się skończyło gdy się okazało, że KE się tym średnio przejmuje.


Z tym moim pisaniem to jest tak, że bardzo często dopiero w trakcie pisania tekstu spływa na mnie olśnienie (że tak to dramatycznie ujmę). Teraz było tak samo. Do tej pory bowiem byłem przekonany, że Zjednoczona Prawica ignoruje politykę zagraniczną jako taką i używa jej tylko i wyłącznie do poprawiania sobie słupków sondażowych. Teraz dotarło do mnie, że po prostu nie doceniałem prawicowej głupoty. Bo owszem, Zjednoczona Prawica faktycznie często i gęsto używa polityki zagranicznej do tego, żeby utrzymać się przy władzy (vide, przedstawianie dowolnego konfliktu z dowolnym innym krajem jako przejawu „wstawania w z kolan”), ale równocześnie jest przekonana o swojej nieprzeciętnej sprawczości na arenie międzynarodowej. Tym ludziom wydaje się, że są w stanie dyktować warunki każdemu zagranicznemu graczowi. Skąd takie, a nie inne wnioski? Skąd wzięło się to moje przeświadczenie, że Zjednoczonej Prawicy nie chodzi jedynie o słupki i tym ludziom na serio się wydaje, że rozdają karty? Jedno słowo: Ukraina. Do tej pory Zjednoczonej Prawicy zdarzało się wrzucanie do debaty publicznej sprzecznych ze sobą narracji. Nadal się im to zdarza (vide różnica między tym, co o Węgrach mówił Morawiecki, a co Terlecki), ale przeważnie dbano o to, żeby te sprzeczne wypowiedzi padały „z różnych stron”. W przypadku Ukrainy jest zupełnie inaczej. Przykładowo Janusz Kowalski z jednej strony opowiada o tym, że Polska członkostwie w UE traci, ale z drugiej strony cieszył się bardzo z tego, że Ukraina jest coraz bliżej członkostwa w Unii Europejskiej. W tej samej, która jest tak zła, że Solidarna Polska musi nas przed nią bronić. Ta sama zła Unia, która nie dotrzymuje słowa, chce nas „zagłodzić” i którą „rządzą Niemcy”. Gdyby ci ludzie faktycznie byli przeciwko UE, to od dłuższego czasu obserwowalibyśmy wysyp narracji, które skierowane byłyby w stronę Ukrainy i które przestrzegałyby Ukraińców przed niebezpieczeństwami związanymi z członkostwem w UE.


I tak dalej i tak dalej. Suflując takie, a nie inne narracje Zjednoczona Prawica funduje suwerenowi srogi dysonans poznawczy, bo ci sami ludzie potrafią z dnia na dzień zmienić zdanie w danym temacie i nikt nie dba o to, żeby jakoś te sprzeczności wyjaśnić. (Nie żeby mnie to jakoś specjalnie martwiło, po prostu zwracam na to uwagę). No dobrze, skoro więc przy tych narracjach okołounijnych nie chodzi o stosowanie wielonarracji, o co tak właściwie w nich chodzi? O wcześniej wspomnianą sprawczość, a konkretnie o przekonanie Zjednoczonej Prawicy, że ona jest w stanie rozegrać każdego. Teraz obserwujemy próbę wymuszenia na UE ustępstw poprzez grożenie UE tym, że jeżeli tych ustępstw nie będzie, to Zjednoczona Prawica będzie zniechęcać suwerena do członkostwa w UE (czego logiczną konsekwencją będzie referendum i opuszczenie UE, tak jak to było w przypadku Wielkiej Brytanii).  Innymi słowy, Zjednoczona Prawica wychodzi z założenia, że jeżeli zagrozi KE polexitem, to Komisja Europejska pójdzie na wszelkie możliwe ustępstwa.


Ktoś może powiedzieć: no ale może chodzi o to, żeby zniechęcić Polaków do Unii po to, żeby zniechęcić ich równocześnie do prounijnych polskich polityków? Na pierwszy rzut oka taka teoria brzmi całkiem sensownie, bo przecież Zjednoczona Prawica ma długą historię „obrzydzania” suwerenowi np. jakichś postulatów/propozycji tylko po to, żeby obrzydzić mu polityków, którzy mają takie, a nie inne postulaty i propozycje. Tyle, że jeżeli się przyjrzymy trochę dokładniej tym narracjom unijnym, to się okaże, że sprawa jest nieco bardziej złożona. Po pierwsze, gdyby chodziło po prostu o obrzydzanie UE, żeby odebrać głosy prounijnym partiom, to byłby to ciągły proces. Tzn. te narracje podrzucano by suwerenowi nieprzerwanie. A tak się jakoś składa, że hejtujące UE narracje pojawiają się tylko i wyłącznie wtedy, gdy Zjednoczona Prawica dostaje łomot od UE. Zgoda, ostatnio zdarza się to bardzo często, ale dzieje się tak dlatego, że KE straciła cierpliwość. Po drugie, warto mieć na uwadze to, że Zjednoczonej Prawicy co jakiś czas zdarza się zapowiadać, że w UE nastąpią zmiany i to właśnie Zjednoczona Prawica będzie inicjatorem tych zmian. Nie tak dawno temu Terlecki opowiadał (kwiecień 2021) o tym, jak to teraz konserwatyści wezmą za mordę Parlament Europejski (działo się to przy okazji miziania się Zjednoczonej Prawicy partiami eurosceptycznymi).


Wróćmy teraz do sprytnego planu grożenia UE tym, że się z niej wyjdzie. Ten plan, jest kolejnym dowodem na to, jak bardzo „dalekowzroczny” (o tym też będzie w dalszej części) jest Jarosław Kaczyński i jego bezpośrednie otoczenie i jak bardzo ta ekipa nie rozumie tego, co dzieje się w UE. To jest tylko takie moje gdybanie, ale wydaje mi się, że gdyby tego rodzaju groźbę Zjednoczona Prawica zaserwowała zaraz po przejęciu władzy (a już na pewno przed tym, jak okazało się, że brexit zamienił się w karuzelę śmiechu z Wielkiej Brytanii), to być może w UE nastąpiłby moment zawahania i Genialny Strateg mógłby liczyć na jakieś ustępstwa. Tyle, że mamy rok 2022 i w międzyczasie stało się bardzo wiele rzeczy. Jedną z nich jest to, że od jakiegoś czasu niektóre państwa UE (tzn. politycy z tychże państw) zaczynają przebąkiwać o tym, że być może błędem było przyjmowanie do UE każdego jak leci. Jakiś czas temu trafiłem na artykuł (którego oczywiście sobie nie zapisałem i teraz nie jestem go w stanie znaleźć [brawo ja]), którego autor tłumaczył, że problemem UE z Polską i Węgrami nie jest to, że te państwa opuszczą UE, ale to, że nie zamierzają tego zrobić. No jakoś tak niewyraźnie mi się zrobiło po przeczytaniu tego artykułu, bo sobie pomyślałem, że jeżeli jego autor nie jest odosobniony w swoich przekonaniach (a pewnie nie jest, bo niewątpliwie rozmawiał z różnymi politykami), to możemy mieć spory problem.


Bardzo być może, że wszystkie te kamienie milowe były pomyślane w ten sposób, żeby podnieść ciśnienie polskim władzom (którym, nawiasem mówiąc, zapewne wydawało się, że te kamienie milowe to tak tylko dla pozorów sobie KE wymyśliła). Jedną uwagę w tym miejscu poczynię. Nawet jeżeli te moje rozważania nie mają zbyt wiele wspólnego z tym, co dzieje się w KE (w co niestety wątpię), to obowiązkiem Zjednoczonej Prawicy powinno być przemyślenie sobie różnych scenariuszy, skoro już partia rządząca uznała, że warto iść na zwarcie z Komisją Europejską. Bo to są podstawy podstaw. Co zrozumiałe, nasze władze się w ogóle nie przejmują takimi drobnostkami, jak zastanawianie się nad tym, jakie konsekwencje mogą mieć ich działania. Ostatnio głośno się zrobiło na temat słów Genialnego Stratega o różnicach kulturowych (o tym też będzie dalej jeszcze). A co jeżeli ten przeklinany przez Jarosława Zachód zaczął myśleć o nas w ten sam sposób? Że no fajny był ten eksperyment z demokracją i państwem prawa w tej Polsce, ale ewidentnie zamieniło się to w kult cargo, tak więc może lepiej by było, gdyby sobie ta Polska poszła z UE, żebyśmy się z nią nie musieli użerać, bo te różnice kulturowe są nie do pogodzenia? Tak okołotematowo, wyobraźcie sobie, jak zareagowałaby rządowa machina propagandowa, gdyby analogiczne słowa o różnicach kulturowych padły z ust jakiegoś zachodniego włodarza, który opowiedziałby przed kamerami o tym, że no on to był w tej Polsce kiedyś i widział coś takiego, że on wiedział, że te różnice kulturowe są nie do przezwyciężenia. Toż przecież skończyłoby się to kolejną akcją „respektas” albo czymś w tym rodzaju.


Bardzo, ale to bardzo bym nie chciał, żeby UE uznała nas za problem, z którym trzeba „coś zrobić”. Niemniej jednak działania KE pokazują, że tak właśnie może być. Nieco światła rzuci na wszystko to, co będzie się działo w kontekście Węgier, które zagrożone utratą pieniędzy z UE szybciutko obiecały jakiś tam pakiet ustaw. Ciekaw jestem, jak KE zareaguje na ten gest (dopóki Węgry faktycznie nie wprowadzą żadnych ustaw, to jest to jedynie gest). Swoją drogą, interesujące jest to, że Orban najwyraźniej uznał, że nie będzie szedł drogą Kaczyńskiego i nie będzie udawał, że jest w stanie zmusić UE do ustępstw i że te pieniądze nie są mu w ogóle potrzebne, bo to jakieś drobne. Powinno to dać do myślenia naszym orełom, ale pewnie nie da, bo skoro wódz wymyślił, że jest w stanie wymusić ustępstwa na UE, to nikt wodzowi nie będzie tłumaczył, że to jest nierealny scenariusz.  


Wróćmy na moment do kwestii narracji PiSowskich. Gdyby te wszystkie zapowiadane trzęsienia ziemi i zmiany w UE, do których ma doprowadzić Zjednoczona Prawica pod wodzą Kaczyńskiego, to były po prostu narracje mające na celu pokazanie, że „Poland stronk”, to i tak trzeba by było sobie zadać pytanie: po co w ogóle oni wygadują takie głupoty? Przecież dla każdego, kto ma jakiekolwiek pojęcie na temat tego, jak duże są partie w Parlamencie Europejskim oczywiste było, że żadnych zmian nie będzie, bo niezależnie od tego, jak się będzie nazywać partia PiSu i ich koleżków – będzie miała za mało członków do tego, żeby wprowadzić jakiekolwiek zmiany.  Ktoś może powiedzieć: no ale przecież nie każdy wie o tym, jak liczne są te partie i jak dużą liczbą głosów musiałby dysponować Kaczyński z kolegami i koleżankami ze skrajnej prawicy, żeby coś w UE pozmieniać. No i wszystko fajnie, ale to nie zmienia faktu, że bez tych głosów nie da się „zreformować” UE.


Z tego zaś płynie wniosek taki, że niezależnie od tego ile razy te zmiany będą zapowiadane, żadnych zmian nie będzie, a to już może być problem,  bo za którymś razem kolejna zapowiedź „reformy” może zostać wyśmiana przez ich własny elektorat (nie, nie odnosi się to do betonu, bo beton będzie wodzowi zawsze wierny). Czemu więc te narracje się pojawiały? Ano temu, że członkowie Zjednoczonej Prawicy w te bzdury wierzyli. Tak samo, jak wcześniej wierzyli w to, że jak Jarosław Kaczyński zleci jakiemuś człowiekowi napisanie nowych traktatów unijnych, to nie dość, że ten człowiek sobie z tym zadaniem poradzi, to jeszcze te traktaty się potem uda potem narzucić UE. Nie, pewnie nie wszyscy w Zjednoczonej Prawicy w to wierzą, ale pewnie wierzy w to na tyle wystarczająca liczba członków, że ci, którzy nie wierzą, wiedzą, że lepiej nie wypowiadać na głos krytycznych opinii, bo każdy wie, że skończyłoby się to bolesnymi konsekwencjami.


Miałem w tym miejscu pokusić się o pewną historyczną analogię, ale będę musiał ją przesunąć o kilka zdań, bo w przysłowiowym międzyczasie w mediach pojawiła się kolejna porcja narracji, które wprost idealnie wpasowują się w tematykę mojego tekstu. Otóż, na jednym z partyjnych spędów Jarosław Kaczyński ogłosił, że no teraz to sądy są złe i on ma nadzieje, że w tej lepszej UE, do której oni dążą (ding ding ding [uwaga capslock] BĘDZIEMY REFORMOWAĆ UE odc. zylionowy]) powinno się to udać. Równolegle, w moim ukochanym portalu wPolityce, który jest pasem transmisyjnym wszelkich (nawet tych wyjątkowo durnych) narracji z Nowogrodzkiej, pojawił się długi tekst (to jest straszliwy strumień nieświadomości, tak więc czytacie na własną odpowiedzialność), w którym autor wyjaśnił jedną z dość istotnych kwestii. Bo wiecie, ja co prawda sobie sam wykoncypowałem, że PiS chce UE straszyć tym, że Polska sobie pójdzie, ale nie bardzo wiedziałem czemu zdaniem PiSu UE miałaby się tym przejąć. Tekst z wPolityce wszystko wyjaśnia.


Wrzucę tu obszerny cytat, bo to jest bardzo piękny przykład myślenia magicznego: „Podobną bzdurą jest opowieść iż jakieś działania mogłyby sprawić, że sami niechcący z Unii wyjdziemy, albo sprawimy, że Unia się nas pozbędzie – wypchnie z siebie samej. Nasze wyjście z tej mniemanej Wspólnoty, niezależnie od tego jak bolesne dla nas, byłoby dla niej katastrofą. Uruchomiłoby procesy prowadzące do jej całkowitego rozpadu. Unia nie przeżyłaby utraty w ciągu kilku lat 100 milionów dość zamożnych konsumentów (Polska i Wielka Brytania) 2 i 5 gospodarki i 20% swego potencjału ekonomicznego. Jej wiarygodność załamałaby się całkowicie. Nie ma niebezpieczeństwa, że bez naszej woli da się Polskę z Unii usunąć. To Unia ma się bać, że z niej wyjdziemy, a nie my, że nas z niej wyrzucą. Te groźby trzeba obnażać i wyszydzać jako zwyczajnie głupie.” Cudowne, prawda? Szczególnie mnie urzekł ten fragment, w którym autor tłumaczył, że no może i dla nas to wyjście z UE to byłby problem, ale to by była katastrofa dla UE. Można bezpiecznie założyć, że właśnie takimi kategoriami myślą czynniki decyzyjne w Zjednoczonej Prawicy. To nie nam powinno zależeć na członkostwie w Unii Europejskiej, to UE powinno zależeć na tym, żeby nas zatrzymać. Byłoby to zabawne, gdyby dotyczyło jakieś innego kraju, ale mnie to jednakowoż trochę martwi, bo z tego jasno wynika, że czynniki decyzyjne w Zjednoczonej Prawicy puściły się poręczy.


UWAGA! Artykuł sponsorowany przez Suwerena!

https://patronite.pl/Piknik-na-skraju-g%C5%82upoty


No dobrze, miała być ta analogia historyczna. Czytałem sobie trylogię Franka Diköttera poświęconą Chinom (jeżeli kogoś interesuje tematyka rządów Mao, rewolucji kulturalnej/etc., to w źródłach tytuły znajdzie). Z przyczyn oczywistych sporo było tam o Mao i „wielkim skoku naprzód”. Ów „wielki skok” miał się dokonać na wielu płaszczyznach, jedną z nich była produkcja stali. Otóż, Mao sobie wymyślił, że Chiny mają w produkcji stali przeskoczyć wszystkie inne państwa. Ten plan (dotyczący produkcji stali) nie mógł się udać, ale władzom w Chinach to nie przeszkadzało i spora część krajobrazu w Chinach usiana była dymarkami, w których przetapiano, na ten przykład, narzędzia, sztućce, klamki/etc. Nie wiadomo, czy Mao nie zdawał sobie sprawy z tego, że ten plan jest nierealny do zrealizowania, czy też sobie może zdawał, ale go to nie obchodziło. Jednakowoż na pewno część osób z jego otoczenia musiała ogarniać kwestie gospodarcze na tyle, żeby wiedzieć, że to są mrzonki. Ok, można obsadzić wszystkie ważne stołki w myśl zasady BMW, ale na pewnym etapie struktury organizacji muszą się zacząć ludzie, którzy to wszystko ogarniają (bo w przeciwnym wypadku wszystko by się spektakularnie i szybciutko zawaliło). Czy z tego, że ktoś tam ogarniał, że to nierealne, coś wynikło? Absolutnie nic. Całe państwo zostało przestawione na tryb produkcji stali, bo takie było życzenie wodza i nikt nie śmiał zwrócić jego uwagi na to, że delikatnie rzecz ujmując, nie jest to najlepszy pomysł.


Czemu (prócz pochwalenia się przeczytaniem Dikottera) miał służyć powyższy akapit? Ano temu, żeby pokazać pewien, ekhm, „sposób” zarządzania krajem. Tak się bowiem składa, że w niemiłościwie nam panującej partii rządzącej mamy do czynienia z identycznym mechanizmem. Wódz sobie coś wymyśli, a całe państwo ma się do tego dostosować. Najgorsze dla nas wszystkich jest to, że wódz jest przekonany o tym, że jest geniuszem. Co gorsza, jego otoczenie zamiast stopować jego niektóre pomysły – utwierdza go w przekonaniu, że jest geniuszem, tylko się jeszcze społeczeństwo na nim nie mogło poznać (no bo przecież Układ go zwalcza i szczuje na niego wrogie media). Stąd też bierze się wiara w te bzdury o zleceniu napisania nowych traktatów i w każdą inną jego zapowiedź. O każdym innym polityku, który postępowałby jak Jarosław mówiono by, że się miota. O Jarosławie mówi się, że on po prostu realizuje jakiś swój plan, którego nikt poza nim nie rozumie. W tym miejscu będzie anecdata. To nie jest tak, że wiara w geniusz Jarosława ogranicza się do jego bezpośredniego otoczenia. Zdarzało mi się rozmawiać z ludźmi, którzy o Genialnym Strategu opinię mają jak najgorszą i ci sami ludzie twierdzili, na ten przykład, że zwycięstwo wiadomej osoby w wyborach prezydenckich w 2015, to nie był żaden przypadek, tylko przejaw geniuszu Kaczyńskiego.


Te osoby zupełnie pomijają ten drobny szczegół, że gdyby to był faktycznie jakiś szczwany plan i gdyby Genialny Strateg faktycznie był przekonany o tym, że metody, które zostaną zastosowane doprowadzą do zwycięstwa w wyborach prezydenckich, to żadna siła nie byłaby go w stanie powstrzymać przed ponownym kandydowaniem. Obstawiam, że kolejny „genialny plan” Kaczyńskiego wyglądał tak, że ich kandydat miał przegrać wybory, a ta przegrana miała im dać dodatkowe paliwo do wyborów parlamentarnych. Po przegranej ich kandydata Ruch Kontroli Wyborów oznajmiłby, że wybory zostały sfałszowane, a wódz wzywałby do jak największej mobilizacji, żeby „taka sytuacja się nie powtórzyła”. Skoro już jesteśmy przy temacie fałszowania wyborów, to warto wspomnieć, że ów temat „odżył” w Zjednoczonej Prawicy. Znamienne jest to, że to właśnie Jarosław Kaczyński o tym non stop opowiada. Znamienne jest również to, że Genialny Strateg o tym, że jego przeciwnicy będą chcieli „sfałszować wybory” opowiada przed wyborami 2023. Czemu napisałem, że to znamienne? Ano temu, że jakoś tak się składa, że nie mówił o tym przed wyborami w 2019, kiedy to szedł do wyborów z głębokim przekonaniem o tym, że uda mu się zdobyć konstytucyjną większość. Warto pamiętać o tym, że gdy po ogłoszeniu exit poll opowiadał o „historycznym zwycięstwie” miał jakoś tak mało „historyczną” minę”. Jest to o tyle istotne, że Jarosław Kaczyński potrafi być dobrym aktorem i gdy obowiązek wzywa, to potrafił udawać, że 27:1 to było historyczne zwycięstwo Polski w UE. Po wygranej w 2019 nie chciało mu się nawet udawać, że go to zwycięstwo satysfakcjonuje.


Genialny Strateg o możliwości „sfałszowania wyborów przez przeciwników” opowiada dlatego, że liczy się z tym, że może stracić władzę. To jest swoją drogą nawet zabawne, że ci „przeciwnicy”, o których Kaczyński opowiada, nie chcieli fałszować ani wyborów samorządowych, ani wyborów do Parlamentu Europejskiego, ani też prezydenckich w 2020, tylko zawzięli się na ten 2023. Nieco zaś bardziej na serio, to mnie martwią te jego pohukiwania, bo (tu się powtórzę, bo wspominałem o tym w swoich Głośnych Tekstach) nie mamy żadnych zabezpieczeń, które mogłyby nas obronić przed sytuacja, w której Kaczyński wychodzi przed kamery po tym, jak pojawiają się wyniki Exit Poll, z których jest niezadowolony i zaczyna opowiadać o tym, że wybory wygrała jego partia, ale wrogowie sfałszowali, więc on się wynikiem wyborów nie przejmie zbytnio.


Ok, zostawmy kwestię wyborów i wróćmy do samej osoby wodza. On sobie zbudował tę swoją partię tak, że ona działa na zasadzie Jarosław chce – Jarosław ma. Jarosław sobie wymyślił, że w Smoleńsku doszło do zamachu i on wszystkich do tego przekona? Proszę bardzo, tu jest pan Antoni i on wszystkim zaraz udowodni, że tak właśnie było. Nawiasem mówiąc, ktoś jeszcze pamięta, jak to się opóźniła premiera „Smoleńska”, bo Jarosław zażądał zmian w filmie? Jarosław chce iść na zwarcie z Unią Europejską, choć jest to dla Polski skrajnie nie opłacalne? Proszę bardzo, tutaj są media rządowe i one wszystkim będą tłumaczyć 24/7 dlaczego to Unia Europejska powinna się dostosować do Jarosława Kaczyńskiego, a nie odwrotnie. Jarosław chce milion aut elektrycznych? Proszę bardzo, tu jest Pan Premier Tysiąclecia i on to zaraz państwu w Excelu pokaże. Jarosław chce CPK? Tu jest Pan Horała, on to wszystko ogarnie. I tak dalej i tak dalej. Tak swoją drogą, moim najulubieńszym fikołkiem wykonanym przez aparat partyjny, była sytuacja z Beatą Szydło, którą najpierw obroniono w Sejmie (bo opozycja chciała ją odwołać) opowiadając o tym, jaka to ona jest cudowna, a potem ją zdymisjonowano. No ale – Jarosław chce, Jarosław ma. Dopiero po napisaniu powyższego dotarło do mnie, że część rządowych wielonarracji może się brać stąd, że rządowa machina propagandowa musi nadążać za prezesem, któremu non stop zdarza się „chcieć” rzeczy, które są sprzeczne ze sobą.


Nawiasem mówiąc, autentycznie ciekawi mnie to, w jaki sposób partia tłumaczy Jarosławowi, dlaczego ten czy inny plan (milion aut/etc.) nie został zrealizowany. No bo przecież nie mogą mu powiedzieć „szefie, no to był idiotyczny pomysł i nie było szans na jego realizację”. Druga sprawa, która mnie ciekawi, to to, na jakim etapie struktury organizacyjnej te wszystkie poronione pomysły trafiają wreszcie do ludzi, którzy wiedzą o tym, że nie ma szans na ich realizację. Ciekaw jestem co tacy ludzie robią? Tzn., czy i tak próbują to wszystko realizować wiedząc, że to bez sensu, czy też może próbują zasygnalizować ten bezsens komuś „wyżej”? Pamiętajmy o tym, że istotnych stołków PiS nie oddaje fachowcom, bo przecież Fogiel powiedział, że wcześniej tych fachowców zatrudniali, ale nie szło się z nimi dogadać. Obstawiam, że jeden z największych problemów „kadrowych” PiSu w latach 2005-2007 nazywał się Zbigniew Religa, bo gdy został Ministrem Zdrowia, to nie zrobił czystek kadrowych, a przecież PiS nie po to wygrywał wybory, żeby potem nie móc obsadzić swojakami wszelkich możliwych stanowisk, prawda? Niemniej jednak ów brak fachowców ogranicza się pewnie do stanowisk niemerytorycznych (tak jak to się dzieje np. w urzędach miejskich po zmianie władzy – zmienia się naczelników wydziałów, ale zwykłych urzędników się zostawia, bo ktoś musi wiedzieć jak funkcjonuje urząd) i jeżeli mam być szczery, to nie zazdroszczę tym fachowcom, którzy jeszcze nie uciekli z miejsc zarządzanych przez nominatów partyjnych.


Kolejną płaszczyzną, na której mitologizowany jest Jarosław Kaczyński, jest jego dalekowzroczność. Media rządowe do znudzenia będą nam przypominały o tym, jak to oni z bratem (sprawdzić, czy nie wybory prezydenckie 2010, w których Jarosław chciał się zaprzyjaźniać z Rosjanami) przestrzegali przed Rosją. Rządowe opiniomaty zawyły ze szczęścia, gdy UE przyznało, że „trzeba było słuchać Polski”, Tylko, że wiecie co? Fajnie by było, gdyby Polska słuchała Polski. Tymi pogadankami o tym, jak to Jarosław przewidział wszystko, rządowe media chcą przykryć ten drobny szczegół, że rosyjska inwazja i jej konsekwencje brutalnie zweryfikowały tą jego nieszczęsną „dalekowzroczność”. USA przestrzegało sojuszników przed tym, co się stanie, a partia Jarosława bawiła się wtedy w mizianki z jawnie proputinowskimi politykami i partiami. Tu mieliśmy w sumie do czynienia z kolejną sinusoidą w polityce zagranicznej, bo rosyjska inwazja trafiła akurat na ten moment, w którym PiS bardzo się lubił z Le Pen (bo wcześniej obiecała, że jak wygra wybory, to Francja zapłaci za Polskę kary nałożone przez TSUE). Ta zaś bardzo lubiła się z Putinem. Lubiła się z nim tak bardzo, że do swojej ulotki wyborczej wrzuciła zdjęcie z Putinem (po inwazji Rosyjskiej musiała oddać na przemiał milion ulotek przez to [a to pech, prawda? Gdyby tylko ktoś ją przestrzegł przed tym, że Putin to zły człowiek, może by tego uniknęła]). Jarosławowi nie przeszkadzało to, że Le Pen twierdziła, że Ukraina należy do rosyjskiej strefy wpływów i generalnie to jest wrogiem NATO i chce wyprowadzić Francję z tejże organizacji. Stawianie na zwycięstwo takiej osoby pokazuje, jak bardzo „dalekowzroczny” jest Jarosław Kaczyński, prawda? O tym, jak bardzo Jarosław jest dalekowzroczny będzie się mogła przekonać w zimie część Polaków. I owszem, to nie PiS jest winien temu, że są problemy z gazem i węglem, ale to PiS powinien zrobić coś, żeby zminimalizować te problemy. Gdyby faktycznie Jarosław Kaczyński był tak bardzo dalekowzroczny, to szukanie węgla nastąpiłoby zanim ludzie zaczęli narzekać na to, że na składach brakuje węgla.


Niezależnie od tego, ile razy Jarosław Kaczyński popełni błąd, dopóki pełni taką, a nie inną funkcję, cała machina propagandowa będzie go bronić. Niezależnie od tego, jak bardzo (eufemizując) durne rzeczy będzie opowiadał, zawsze pojawi się mnóstwo komentarzy, których autorzy będą tłumaczyć, że to nie tak, że Jarosław znowu powiedział jakąś głupotę, po prostu opozycja go nie zrozumiała znowu, bo to głupie ludzie. Idealnym przykładem takiej niezwykle-mądrej-rzeczy, którą powiedział prezes Zjednoczonej Prawicy była ta wzmianka o tym, jak on to do Wiednia pojechał i: „Kiedy pierwszy raz w ogóle byłem na Zachodzie, w Wiedniu i tam zobaczyłem różne rzeczy, których tutaj nie będę opisywał. To mi zupełnie wystarczyło, żeby zobaczyć, że jestem w innej strefie kulturowej, chociaż było to 33 lata temu”. Zastosujmy tutaj odrobinę arytmetyki. Mamy rok 2022, tak więc ta pierwsza wizyta Kaczyńskiego na Zachodzie miała miejsce w 1989 roku. Chciałbym nieśmiało przypomnieć, że Jarosław Kaczyński całe swoje wcześniejsze  życie spędził w PRL-u i jego pierwsza wizyta na Zachodzie skończyła się tak, że jemu się ten Zachód nie spodobał. Od tego już naprawdę niedaleka droga do tego, żeby Jarosław ogłosił Jaruzelskiego bohaterem narodowym, bo przecież dzięki działaniom tego drugiego, Polska dłużej była zabezpieczana przed moralną zgnilizną z Zachodu. Znamienne (tak, wiem, nadużywam tego słowa, możecie je spokojnie dodać do Piknikowego Bingo) jest to, że osoba, która deklaruje skrajną niechęć do PRLu (czy tam do „komunizmu”) czuła się w tym PRLu tak dobrze, że uznała, że Zachód jest gorszy.


Gwoli ścisłości, Kaczyński miał rację mówiąc o tym, że jest „w innej strefie kulturowej”, tyle że chyba nie do końca przemyślał (tak jak wielu innych wypowiedzi) tego, że bardzo odważną tezą jest ta, w myśl której Zachód był gorszy od PRL-u. Już mi się nawet nie chce wspominać o tym, że Jarosław odkleił się do tego stopnia, że zupełnie zignorował to, że to Polacy uciekali na Zachód w czasach PRL-u, a nie Zachód do Polski. Wydaje mi się, że to o czymś świadczy, ale mogę się mylić, bo przecież nie jestem Genialnym Strategiem z Żoliborza. Ta wypowiedź zasługuje na uwagę z jeszcze jednego powodu. Otóż, Kaczyński mitologizuje tam sam siebie. Bo wiecie, on już w 1989 roku wiedział, że ten Zachód to nic dobrego, bo tam straszne rzeczy są. Okazało się, że miał rację, bo jakieś 30 lat później Zachód dość wyraźnie dał mu do zrozumienia, że nie podobają mu się próby przywrócenia PRL-owskiego wymiaru sprawiedliwości. Z tej narracji o „złym Zachodzie” wywodzą się kolejne, w których tłumaczy się suwerenowi, że myśmy do tej Unii Europejskiej nie szli po jakieś tam wartości unijne, tylko po pieniądze, a teraz nam nie chcą tych pieniędzy dawać, więc po co my tam w ogóle?


Ta narracja jest dla rządu dość niebezpieczna, ale członkowie Zjednoczonej Prawicy nie zdają sobie z tego sprawy (kwestią otwartą jest to, czy opozycja wykorzysta te narracje przeciwko rządowi). Czemu ta narracja jest niebezpieczna? Bo może się tak złożyć, że suweren mając do wyboru  z jednej strony Prawo i Sprawiedliwość i ręczne sterowanie sądami przez Jarosława Kaczyńskiego (bo przecież nikt nie ma wątpliwości odnośnie tego, że nie chodzi o to, żeby sądami sterował Ziobro, prawda?), a z drugiej strony miliardy euro, może uznać, że na pieniądzach zależy mu nieco bardziej, niż na dobrym samopoczuciu prezesa PiSu.


Na sam koniec zostawiłem sobie jeszcze jedną rzecz, której Jarosław chce i która to rzecz striggerowała mnie do tego stopnia, że odczułem nieprzemożoną chęć napisania powyższego tekstu. Cóż to za rzecz? Reparacje. Nie mam najmniejszych złudzeń odnośnie tego, że temat reparacji wziął się stąd, że Jarosław Kaczyński nie przepada za Niemcami i chce im zrobić na złość. Każdy, kto nie jest członkiem Zjednoczonej Prawicy i ma jakiekolwiek pojęcie o tej sprawie twierdzi, że nie ma żadnych podstaw prawnych do tego, żeby domagać się od Niemców reparacji, bo kwestia ta została ogarnięta już wcześniej. Jarosławowi coś takiego nie przeszkadza, bo przecież nie po to wycierał sobie tylną część ciała każdym przepisem, który mu się nie spodobał, żeby nagle zacząć się przejmować jakimiś decyzjami sprzed iluś tam lat.


Zjednoczona Prawica stara się nas przekonać do tego, że z punktu widzenia prawnego, sprawa nie jest jednoznaczna. Czemu więc partii rządzącej nieszczególnie się śpieszy do tego, żeby z tymi żądaniami wystąpić jakoś tak bardziej oficjalnie (nie, nie chodzi o organizowanie konferencji prasowych)? Przyczyna, dla której PiSowi się nieszczególnie śpieszy jest prosta jak budowa rzecznika prasowego Prawa i Sprawiedliwości. Owszem, Jarosław sobie umyślił te reparacje i tu nie ma zmiłuj, ale im szybciej PiS zacząłby jakieś działania natury dyplomatycznej, tym szybciej dostałby oficjalną odmowę. Bezpieczniej jest więc opowiadać o tym, że te pieniądze nam się po prostu należą, bo takie pogadanki nie wymuszają na niemieckich władzach żadnych oficjalnych odpowiedzi (w domyśle: takich na papierze). Bo jak już się taką odpowiedź dostanie, to będzie pozamiatane.


Jeżeli zaś chodzi o samą dyskusję na temat reparacji, to w sedno udało się trafić Zandbergowi: „Jeżeli więc naprawdę chcemy doprowadzić do tego, żeby polskie rodziny dostały zadośćuczynienie za tamte krzywdy, to trzeba zacząć od przekonania niemieckiej opinii publicznej.” To jest bowiem w całej tej sprawie kluczowe. Nie powinno nikogo dziwić to, że Jarosław, który ma w głębokim poważaniu opinię publiczną własnego kraju, niespecjalnie będzie się przejmował tym, co tam jakieś Niemce sobie myślą o reparacjach. Jarosław chce – Jarosław ma dostać! Natomiast nawet Zandberg nie zwrócił uwagi na bardzo duże zagrożenie związane z tematem reparacji. Z drugiej jednakowoż strony, gdyby udało się przekonać do tego tematu niemiecką opinię publiczną, to zagrożenie byłoby minimalne. Na użytek niniejszego tekstu załóżmy, że niemieckie władze nagle zapałały chęcią do wypłacenia Polsce reparacji. Załóżmy też, że niespecjalnie się przy tym przejmowały zdaniem obywateli. Pytanie, które należy sobie w tym miejscu zadać brzmi następująco: kto zyskałby na takich działaniach i dlaczego byłaby to niemiecka skrajna prawica. Czy trzeba jakoś specjalnie rozpisywać się w temacie tego, czemu dla Polski sytuacja, w której skrajna prawica dochodzi do głosu w Niemczech nie jest jakoś specjalnie komfortowa? Jarosława Kaczyńskiego to nie obchodzi.


Do tej jego genialnej i dalekowzrocznej głowy nie wpadnie myśl, że niemiecka skrajna prawica może zastosować retorykę Zjednoczonej Prawicy i zacząć odpowiadać o tym, że dosyć już tej pedagogiki wstydu, że Niemcy powinny się przebudzić i że powinny powstać z kolan. Nie, taka myśl nie wpadnie do głowy Kaczyńskiego, bo on jest przekonany o tym, że Polska jest zawieszona w próżni, a Zjednoczona Prawica może robić, co jej się podoba. On jest przekonany o tym, że można głośno mówić o tym, że wcześniejsze ustalenia (w polityce zagranicznej) nie mają znaczenia. Dalekowzroczny Kaczyński nie zastanowi się nad tym, co by było, gdyby władze innych państw wyszły z tego samego założenia. Tak przy okazji tych wcześniejszych ustaleń, to w debacie reparacyjnej pojawiła się kwestia zachodnich granic. Uczeni w mowie i piśmie oburzyli się niesłychanie na to, że ktoś kwestię granic zachodnich miesza z kwestią reparacji, bo to były zupełnie inne kwestie i były „załatwiane” w innych przedziałach czasowych. Czytałem te głosy oburzenia (których autorzy przeważnie wyzywali od nieuków każdego, kto wspomniał o granicach zachodnich) i tak sobie myślałem: a jakie to ma znaczenie, że te sprawy nie są ze sobą powiązane? Skoro można podważać decyzje podjęte w sprawie reparacji, to czemu, zdaniem tych uczonych w mowie i piśmie, ktoś (na przykład niemiecka skrajna prawica) nie miałby nagle zacząć kontestować decyzji o przyznaniu nam tych czy innych ziem? Jakie znaczenie ma to, kiedy zapadły decyzje odnośnie zachodnich granic i dlaczego nie ma to najmniejszego znaczenia dla kogoś, kto chciałby taką decyzję „kontestować”? Będąc przy okazji „kontestowania” różnych kwestii, to warto zwrócić uwagę na jeszcze jedną sprawę. Gdyby rząd Niemiec ignorując opinię publiczną zaczął wypłacać jakieś reparacje, to takie wypłacanie pewnie trwałoby trochę lat, prawda? I takie wypłacanie wcale nie byłoby nagminnie wykorzystywane przez niemiecka prawicę w wyborach („głosujcie na nas, bo tylko my jesteśmy w stanie zakończyć ten poniżający proceder”), zaś po ewentualnej wygranej w wyborach decyzja o wypłacaniu zostałaby pewnie anulowana.


Pochylmy się jeszcze raz nad tą niemiecką opinią publiczną. Bez jej przekonania do reparacji nie ma w ogóle mowy o tym, żeby cokolwiek się udało ugrać. Gdyby bowiem niemiecka opinia publiczna była za tym, żeby te reparacje (rzecz jasna, nie chodzi o pełną kwotę, którą Mularczyk wyciągnął sobie z kapelusza, bo Kaczyński chciał mieć na szybko jakiś temat, którym będzie mógł przykryć Campus Polska [nie, nie ja sobie to wymyśliłem, to rządowe drony o tym mówiły]) wypłacić, to niemiecki rząd mógłby machnąć ręką na to, że w sensie prawnym nic się Polsce nie należy i wypłacić nam jakąś kwotę. Niemiecka skrajna prawica nie miałaby żadnych argumentów, no bo skoro ichni suweren tego chciał, to nie dałoby się na tym politycznie niczego ugrać. Zrozumiałe jest więc to, że Zjednoczona Prawica robi wszystko, żeby antagonizować Niemców. Te wszystkie bzdury o tym, że w Niemczech nie uczy się o tym, kto wywołał II wojnę światową (jedna z Tik-Tokerek, która uczyła się w niemieckiej szkole, dokonała spektakularnego zaorania Kacpra Płażyńskiego, który wygadywał bzdury na temat edukacji w Niemczech), to wygadywanie głupot na temat tego, że nie było żadnych nazistów, bo to byli Niemcy (obstawiam, że zdaniem polityków Zjednoczonej Prawicy Adolf [nazwiska nie napiszę, bo ponoć Facebook go nie lubi] był z pochodzenia Niemcem). To wyciąganie tematu „abo druga wojna światowa”, przy okazji praktycznie jakiejkolwiek dyskusji na temat przeorywania przez PiS polskiego wymiaru sprawiedliwości (na tym skończę tę wyliczankę, choć jest tego znacznie więcej). Gdyby nawet Jarosław Kaczyński dostrzegał to, że do realizacji jego planów reparacyjnych potrzebna jest niemiecka opinia publiczna, to pewnie w ogóle nie zwracałby uwagi na to, że jego (i jego funfli) wypowiedzi nie zatrzymują się na granicy, tylko dolatują do zwykłych Niemców. No ale, żeby dostrzegać takie drobnostki, trzeba by było zdawać sobie sprawę z tego, że Polska nie jest krajem zawieszonym w próżni.


A tak już na sam koniec (tak, wiem, zakończeń mam zawsze tyle, że „Powrót Króla” się może schować). Przyznam szczerze, że dopiero po jakimś czasie zrozumiałem to, czemu część opozycji mitologizuje Jarosława Kaczyńskiego. O ile bowiem to, że jego wyznawcy wierzą w każde jego słowo (nawet wtedy gdy przeczy sam sobie) jest zrozumiałe, bo przecież od tego są wyznawcy, to w przypadku opozycji jednak trochę mnie to dziwiło  (Jeżeli chodzi o wyznawców, to oni nigdy nie zawodzą. Pamiętam, jak (po porażce 27:1) zaczęły mi na ćwitrze wjeżdżać narracje o tym, że Kaczyński sobie to wszystko zaplanował i on sam chciał, żeby Tusk został w Brukseli dłużej). Nie pamiętam już kiedy, ale w pewnym momencie do mnie dotarło, że rozwiązanie tej zagadki jest bardzo proste. Kiedy łatwiej jest się pogodzić z porażką w wyborach? Wtedy, gdy ten, z kim przegrywany, to odklejony od rzeczywistości starszy Pan, któremu wydaje się, że pozjadał wszystkie rozumy i wypowiada publicznie bzdury, do których tłumaczenia zaprzęgany jest cały rządowy agitprop? Czy też może wtedy, gdy ten, z którym przegrywamy, to genialny strateg, który planuje wszystko na kilkanaście posunięć do przodu i praktycznie nie ma możliwości, żeby go pokonać? Mam szczerą nadzieję, że w kolejnych wyborach się opozycji ta sztuka uda, choć nie będzie łatwo, bo przecież Jarosław Kaczyński jest genialnym strategiem, a z takim to niełatwo wygrać.



Źródła:

https://www.gazetaprawna.pl/wiadomosci/swiat/artykuly/8502063,drogi-polski-i-wegier-sie-rozeszly-morawiecki-potwierdzil-slowa-orbana.html

https://www.rp.pl/polityka/art36800851-ryszard-terlecki-przyjazn-polsko-wegierska-jest-niewzruszona

https://twitter.com/PiknikNSG/status/1571559264174366720

https://dorzeczy.pl/kraj/336358/to-sie-dopiero-zacznie-polactwo-budzic-ziemkiewicz-o-polexicie.html

https://wpolityce.pl/polityka/546369-jak-zareaguje-bruksela-terlecki-po-spotkaniu-w-budapeszcie

https://twitter.com/PiknikNSG/status/1571559264174366720

https://tvn24.pl/biznes/ze-swiata/wegry-szykuja-nowy-pakiet-ustaw-by-nie-odebrano-im-srodkow-z-ue-6120688

https://tvn24.pl/polska/kaczynski-o-reformie-ue-poprosilem-waznego-prawnika-by-przygotowal-nowe-traktaty-ra660080

https://twitter.com/300polityka/status/1572648125583564801

Frank Dikotter:


„Tragedia wyzwolenia”, „Wielki głód”, „Rewolucja kulturalna”.

https://next.gazeta.pl/next/7,151003,26287138,ludzie-pis-w-radach-spolek-fogiel-w-kuriozalny-sposob-wyjasnil.html

https://www.tvp.info/62749639/ursula-von-der-leyen-trzeba-bylo-sluchac-polski-oredzie-o-stanie-ue

https://wiadomosci.gazeta.pl/wiadomosci/7,114881,28171801,marine-le-pen-nakazala-wycofanie-miliona-wyborczych-ulotek.html

https://www.polsatnews.pl/wiadomosc/2022-09-08/jaroslaw-kaczynski-mowil-o-wizycie-w-wiedniu-zareagowala-kluzik-rostkowska/

https://klub-lewica.org.pl/aktualnosci/2300-zandberg-do-reparacji-trzeba-przekonac-niemiecka-opinie-publiczna






















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz