Niniejszą ścianę tekstu zainauguruje follow up mojej notki na temat książki „Nie ma i nie będzie”. Jeżeli ktoś się tym tematem średnio interesuje, to może sobie ten kawałek odpuścić i udać się w stronę dalszych części tekstu (nie, nie obrażę się!).
Przyznam szczerze, że zacząłem pisać wstęp do tego kawałka o książce, w którym umiejętnie (z iście podkarpacką subtelnością) budowałem napięcie i wspominałem o tym, jak to w trakcie pisania ściany tekstu, odnoszącej się do wiadomej książki, zastanawiałem się nad tym, w jaki sposób Obrońcy Dobrego Imienia Książki zareagują na ten tekst. Tyle, że byłby to z mojej strony jedynie zabieg literacki, bo pisząc swój tekst wiedziałem jaka będzie reakcja. Aczkolwiek może powinienem to ująć inaczej: wiedziałem jakiej reakcji nie będzie. Już w trakcie pisania obserwowałem sobie poczynania Obrońców Dobrego Imienia Książki i widziałem, że tym ludziom absolutnie nie chodzi o jakąkolwiek merytoryczną dyskusję na temat książki. Chodziło im jedynie o to, żeby udowodnić, że jakakolwiek krytyka wyżej wymienionej książki, brała się z uprzedzeń względem autorki oraz całej Polski „B”. Ilekroć pojawiały się gdzieś słowa krytyki, tylekroć pojawiali się obrońcy, którzy wszystkich krytyków wyzywali od libków, sługusów elit etc. (pojawiała się tam również inna argumentacja, ale do niej przejdę w dalszej części tego kawałka tekstu). Ponieważ sobie to obserwowałem, wiedziałem, że jeżeli chodzi o jakąkolwiek dyskusje na temat tej książki, która mogłaby choćby nosić znamiona merytorycznej, to takowej dyskusji nie ma i nie będzie. Do takiej dyskusji nie mogło dojść ze względu na zachowanie obrońców i samej autorki. O przyczynach, dla których to towarzystwo wzajemnej adoracji zachowywało się w ten, a nie inny sposób, wspomnę na końcu tych rozważań okołoksiążkowych.
Pisząc sobie moją poprzednią ścianę tekstu miałem świadomość tego, że gdybym posiedział dłużej nad researchem, to pewnie mógłbym się odnieść jeszcze bardziej szczegółowo do rozdziału o moim rodzinnym mieście, ale w pewnym momencie zdałem sobie sprawę z tego, że jeżeli nie przestanę grzebać, to albo nie skończę tekstu, albo będzie on po prostu zbyt długi (jeżeli zaś ja twierdzę, że jakiś tekst mógłby być za długi, to znaczy, że byłby on NAPRAWDĘ za długi). Nie zaskoczyło mnie więc w ogóle to, że po opublikowaniu tekstu dostałem trochę wiadomek z ciekawostkami na temat Tarnobrzega. O niektórych z nich słyszałem kiedyś, ale wyleciały mi z głowy, z innymi nie zetknąłem się nigdy. Jedna z takich ciekawostek, które wyleciały mi z głowy, była związana z wydobywaniem siarki. Ta ciekawostka sprawia, że rozdział na temat Tarnobrzega mógł być najciekawszy z całej książki, bo można by było opisać to, jak wielkiego pecha miał Tarnobrzeg.
Zanim przejdę do tej ciekawostki, muszę przypomnieć o tym, w jaki sposób w „Nie ma i nie będzie” opisano przyczyny, dla których Siarkopol (rozumiany jako kopalnia) padł. Otóż stało się tak ze względu na spisek Zachodnich elit, które chciały zamienić Polskę w rezerwuar taniej siły roboczej. Co prawda w rozmowie z wieloletnim pracownikiem Siarkopolu pojawia się wątek tego, że wydobywanie siarki stało się nieopłacalne ze względu na to, że technologie odsiarczania poszły do przodu, ale wątku tego autorka nie drążyła, a poza tym starała się go przykryć cytatami z tego samego pracownika, który sugerował, że gdyby podjęli decyzję o sprzedawaniu siarki taniej, niż konkurencja z Kanady (która pozyskiwała swoją poprzez odsiarczanie tego i owego), to wszystko mogłoby się skończyć lepiej. Ponieważ działo się to w czasie transformacji gospodarczo-ustrojowej – wiadomo kogo należy winić za „złe decyzje”. Co prawda nie chcę wam niczego spoilerować, ale pozwolę sobie napisać, że te „złe decyzje”, owszem zapadły, ale w nieco innym czasie.
Jeżeli ktoś studiował chemię w latach 70-tych, to mógł się na zajęciach z technologii chemicznej dowiedzieć między innymi tego, że technologie odsiarczania tego i owego poszły do przodu tak bardzo, że w bardzo nieodległej przyszłości może się okazać, że wydobywanie siarki okaże się nieopłacalne. Jeżeli nikt z tego nie robił tajemnicy i opowiadano o tym bez skrępowania, to znaczy, że musiała to być wtedy wiedza powszechna. A wiecie, co jeszcze działo się w latach 70-tych? Rozbudowywano Siarkopol. W tych samych latach 70-tych do miasta ściągano kolejnych ludzi, którzy mieli pracować w „Siarce”. Ściągano ich tam bardzo skutecznie, bo w 1970 w Tarnobrzegu mieszkało 19.000 osób, a w 1980 było to już 37.260. Reasumując: wiedziano o tym, że wydobycie siarki może się stać nieopłacalne, a mimo tego rozbudowywano przemysł wydobywczy oraz miasto, które rozrastało się tylko i wyłącznie dlatego, że Siarkopol ściągał coraz więcej nowych pracowników (wraz z rodzinami). W tym miejscu pozwolę sobie na dygresję. Przeszło mi przez myśl, żeby pogrzebać przy temacie tej technologii chemicznej. Wygrzebać konkretne daty, w których te czy inne technologie „odsiarczania” zaczynały odgrywać znaczącą rolę w pozyskiwaniu tego surowca. Dałoby się pewnie wygrzebać jakieś informacje na temat tego, kiedy siarka zaczęła tanieć i kiedy ponad wszelką wątpliwość wiadomo było, że jej wydobycie jest nieopłacalne. Mógłbym to wszystko zrobić, ale to nie ma najmniejszego sensu dlatego, że do towarzystwa wzajemnej adoracji, które wychwala wiadomą książkę, absolutnie by to nie dotarło. Wyżej wymienione towarzystwo nie było zainteresowane dyskusjami na temat książki, bo za bardzo skupiało się na tym, żeby udowodnić, że to „ważna książka”.
Jak wspomniałem przed momentem, w trakcie pisania poprzedniego tekstu obserwowałem sobie mikro-inby, które pojawiały się, ilekroć ktoś miał czelność skrytykować Bardzo Ważną Książkę (za napisanie której autorce należy się nagroda imienia Ziemkiewicza). Te mikro-inby pojawiały się nie tylko przy okazji każdej recenzji (rzecz jasna, chodzi o recki negatywne), ale też w lewicowej bańce, gdy ktoś się wyraził niepochlebnie na temat książki. Obrońcy Bardzo Ważnej Książki trakcie tych inb tłumaczyli, że te recki to są „bez treści” (rzecz jasna, obrońcy bardzo dużo pisali o libkach, elitach/etc., które krytykują książkę o prowincji dlatego, że coś tam coś tam). Ten zarzut wydawał mi się nieco bezsensowny. Prawda jest bowiem taka, że taka zwykła recka, która z przyczyn oczywistych jest przeważnie tekstem dość krótkim, musi być pisana na bardzo wysokim poziomie ogólności. Co za tym idzie, nie da się w ramach recek bawić w jakieś debunki, bo nie ma na to miejsca. Łatwo więc było każdą kolejną reckę zamknąć w pudełku podpisanym „bez treści”. Obrońcy zupełnie ignorowali to, że recenzja rządzi się swoimi prawami (głównie zaś tymi odnoszącymi się do objętości) i tłumaczyli, że autorzy i autorki recek nie opisują żadnych błędów, bo tych w książce po prostu nie ma. Ta skrajna zarozumiałość była jedną z przyczyn, dla których popełniłem na temat tej książki (tzn. jednego rozdziału tejże) osobną ścianę tekstu, w której opisałem różne błędy, począwszy od tych małych (cytowanie niezweryfikowanych anegdot), poprzez te poważniejsze (magiczne powiększanie wieżowców [wspomnę o tym za moment, bo przyczyna, dla której autorce wydawało się, że te wieżowce są „nasto-piętrowe” jest cokolwiek absurdalna], pomylenie prezydenta z burmistrzem i zmienienie płci przewodniczącemu rady miejskiej), na tych bardzo poważnych skończywszy (absolutny wręcz brak wiedzy na temat przyczyn, dla których padł Siarkopol). Ten ostatni błąd jest cokolwiek absurdalny, jeżeli weźmiemy pod rozwagę fakt, że autorka skupiała się w swojej książce na temacie upadku różnych zakładów pracy. Wydawać by się mogło, że skoro ktoś się bierze za bary z takim tematem, to ten ktoś powinien ogarnąć podstawowy research. Tak, wiem, kluczowy w poprzednim zdaniu jest wstęp „wydawać by się mogło”.
Jedyne, czego się spodziewałem po towarzystwie wzajemnej adoracji, które broniło Bardzo Ważnej Książki to „zmiana płyty”. O ile bowiem w przypadku zwykłych recek można się było głupio upierać, że są „bez treści” i że nie ma w nich konkretów, to w przypadku tekstu, w którym konkretów było dużo, konieczna musiała być zmiana narracji. Ta wymuszona „zmiana płyty” była w niektórych przypadkach bardzo, ale to bardzo zabawna. Pozwolę sobie na opisanie pewnej wymiany zdań, którą sobie obserwowałem (nie będę tego oźródłowywał, bo działo się to na prywatnych kontach). Otóż, mój dobry znajomy wdał się był w dyskusję z obrońcami. Stało się to głównie z mojej winy, albowiem w trakcie pisania tekstu co jakiś czas podrzucałem mu „smaczki” z rozdziału dotyczącego Tarnobrzega. Było ich tyle, że ów znajomy zwrócił uwagę (pod jednym z wpisów dotyczących książki) na to, że jeżeli chodzi o research, to ta książka jest po prostu kiepska. Facebookową sekundę później okazało się, że gdyby ów znajomy poleciał na Arrakis i stojąc na piasku odpalił tarczę Holtzmana, to Czerwi zleciało by się mniej, niż obrońców książki pod jego komentarzem. O tym, że Czerwie byłyby mniej agresywne wspominać chyba nie trzeba. Znajomy bardzo szybko się dowiedział o tym, że się w ogóle nie zna, a research do książki był bardzo sumienny/etc. Gdy ów znajomy napisał, że on z przyjemnością zalinkuje tekst o tej książce, dowiedział się, że ten tekst na pewno będzie zły, bo przecież ktoś, kto go napisał musiałby doskonale znać wszystkie te miasta, o których napisano etc., etc. Swoją droga, dopiero po napisaniu tego kawałka dotarło do mnie to, jak durny był ów argument. Skoro bowiem ktoś był w stanie napisać książkę na temat tych miast, to chyba można dopuścić możliwość taką, że ktoś inny będzie w stanie przyswoić tę samą wiedzę i zweryfikować to, co zostało napisane, prawda?
Rzecz jasna, znowu powtórzone zostało to, że w książce nie ma absolutnie żadnych błędów. Jedną publikację tekstu później, narracja „w książce nie ma żadnych błędów” zmieniła się w narrację w rodzaju: „błędy może i są, ale to nie ma znaczenia, bo to reportaż”. Bo wiecie, jak się pisze reportaże to można napisać cokolwiek i nie przejmować się faktami, prawda? Dość zabawne było również to, że jedna z najbardziej zajadłych osób, broniących książki skomentowała moją ścianę tekstu tak, że „no że ten tekst to przeczytany został tylko do tego i tego momentu, a potem już nie, bo „Nie ma i nie będzie” to nie była praca naukowa”. Najmniejszym zaskoczeniem świata było to, że momentem „granicznym” był fragment tekstu, po którym pojawiały się najpoważniejsze zarzuty (niewiedza w temacie negatywnych efektów ekologicznych, zagrożenia katastrofą ekologiczną, przyczyn, dla których wydobywanie siarki przestało być opłacalne/etc.). Co za przypadek. Warto w tym miejscu nadmienić, że i po tym, jak ja swoją ścianę tekstu opublikowałem, pojawiały się też kolejne zwykłe recki (czyli te „bez pokazywania palcem”) i obrońcy znowu tłumaczyli, że w reckach nie wskazuje się błędów, bo ich nie ma w książce. Gdybym więc chciał jakoś podsumować narrację obrońców, brzmiałoby to mniej więcej tak: „w książce nie ma żadnych błędów, a nawet jeżeli są, to mogą być, bo to reportaż, ale pamiętajmy o tym, że ich tam nie ma”.
Ponieważ miałem czelność podnieść klawiaturę przeciwko Bardzo Ważnej Książce, zaczęto mi udowadniać, że „nie miałem racji”. I momentami było to dość zabawne. No bo na ten przykład, jak „reporterka” napisała w książce, że w Tarnobrzegu śmierdziało tak bardzo, że od tego smrodu można było zwymiotować, to wtedy jest to Bardzo Ważny Reportaż. Jeżeli zaś wieloletni mieszkaniec Tarnobrzega napisał, że generalnie to nie było aż tak źle, bo co prawda zdarzało się, że powietrze w mieście zajeżdżało zgniłymi jajami, ale nie działo się to 24/7 – to wtedy jest to powód do beki. Jeżeli autorka napisała o tym, że 9-piętrowy szpital jest kilkunastopiętrowym gmachem (bo pasowało jej to do tezy, że w Tarnobrzegu budynki są „przeskalowane”), to wszystko w porządku, bo przecież gdyby napisała, że budynek szpitala ma kilka pięter, to ludzie by mogli pomyśleć, że jest mały. I wszystko fajnie, tylko, że z tej sytuacji było inne wyjście: w ogóle nie pisać na temat budynku szpitala, bo wtedy nie trzeba by było mu dodawać pięter. Jeszcze inny obrońca miał mi za złe, że napisałem, że w Tarnobrzegu niespecjalnie często porusza się temat likwidacji „Siarki” i reformy administracyjnej. Tu już było bardzo blisko argumentum ad libkum, bo ów obrońca stwierdził, że no może i ze mną nikt na ten temat rozmawiał, ale trzeba pamiętać o tym, że z osobami „z zewnątrz” łatwiej porozmawiać o takich kwestiach (rzecz jasna, nie wyjaśnił skąd taka, a nie inna teza), a poza tym, to jak ktoś żyje w bańce, to w tej bańce może być tak, że pewne tematy nie są poruszane. O tym, że na prowincji bardzo trudno „żyć w bańce” obrońca Bardzo Ważnej Książki już nie wspomniał.
Nieco wcześniej obiecałem, że wspomnę o tym, jak to w ogóle możliwe, że ktoś się „machnął” o kilka pięter opisując wieżowce (o tym, że autorka dokonała magicznego rozmnożenia kilkunastu wieżowców wspominać już nie warto). Otóż, szukając sobie danych liczbowych na temat Osiedla Serbinów wlazłem na stronę wikipedyjną. Ilustracją do artykułu było szerokokątne ujęcie i jeżeli człowiek nie będzie się szczególnie wnikliwie przyglądał temu zdjęciu, to może dojść do wniosku, że wieżowce stojące na „Manhattanie” są faktycznie olbrzymie. Swego czasu (uwaga, dowód anegdotyczny, bo nie chciało mi się za tym grzebać i dopytywać w urzędzie miejskim) sporo mówiło się o tym, że z tymi budynkami w Tarnobrzegu to jest tak, że te 10-piętrowce to jest maks, ze względu na to, że grunty są takie, a nie inne i budowanie wyższych budynków mogłoby nie być do końca bezpieczne (wspomniała mi o tym jedna z osób, które się odezwały po publikacji tekstu).
UWAGA! Artykuł sponsorowany przez Suwerena!
https://patronite.pl/Piknik-na-skraju-g%C5%82upoty
Na sam koniec pastwienia się nad tą Bardzo Ważną Pozycją, zostawiłem sobie jeszcze inną kwestię, która w książce nie wiąże się z Tarnobrzegiem, choć powinna (tak samo, jak z każdym innym miastem – o czym przekonacie się za moment). Ja sobie przeczytałem jedynie rozdział poświęcony mojemu rodzinnemu miastu, ale część moich znajomych dzielnie czytała dalej. Ponieważ wiedzieli, że się pastwiłem nad Bardzo Ważną Książką, podsyłali mi różne ciekawostki, na które sami natrafili. Jeden ze znajomych podrzucił mi dwa cytaty (które za moment wrzucę) i opatrzył je komentarzem: „czy jej się wydaje, że w Polsce budowało się bloki z azbestu, czy jak?”. Zainteresował mnie ten wstęp, tak więc zerknąłem do cytatów: „Bloki z Kolejowej i Cynkowej, te kwadratowe kostki o dachach jak płetwa rekina, albo wieloklatkowe falochrony z azbestu, nie były jeszcze wtedy ocieplone ani pomalowane”, „Krążę pomiędzy budynkami. Niektóre to ZGM-owskie bloki z lat pięćdziesiątych, niektóre to azbest, wielka płyta (…)”. Nie dziwię się temu znajomemu, że tak odebrał te dwa cytaty. Nie dziwię się mu dlatego, że gdyby nie pewien przypadek, to pewnie sam bym nie wiedział, o co chodzi z tym azbestem.
Wiedziałem o tym, że azbestu używało się w Polsce dość powszechnie, bo moi dziadkowie, tak samo jak bardzo wielu innych mieszkańców wsi, mieli dom kryty eternitem. Niemniej jednak nie wiedziałem o tym, że tego azbestu jest dookoła znacznie więcej. Tym razem będzie to anegdata, którą bardzo łatwo można zweryfikować (tak więc podrzucę w Źródłach jakiś link). Jak wielu Polaków, wychowałem się w bloku z wielkiej płyty (nie, nie chodziło o jeden z nieistniejących w Tarnobrzegu kilkunastopiętrowców, ale klasyczny 4-piętrowy budynek). Nie wiem, jak w innych miastach wyglądała kwestia termomodernizacji, ale w Tarnobrzegu było tak, że najpierw nam ocieplono ściany boczne w budynku, a dopiero kilkanaście lat później „fronty”. Traf chciał, że w trakcie tejże termomodernizacji byłem w domu (choć były to czasy studenckie). Razu pewnego wyjrzałem sobie przez okno w moim pokoju i zobaczyłem, że na trawniku stoi zaparkowany samochód dostawczy, a obok niego kręcą się ludzie w jakichś kosmicznych strojach z maskami na twarzach (o ile mnie pamięć nie myli, to były „buldogi”). Zastanawiałem się przez moment „co się tu w ogóle dzieje”, a potem zerknąłem na bok dostawczaka, gdzie widniał napis „utylizacja azbestu” (czy jakoś tak, w każdym bądź razie o azbeście było). Gdy sobie ten napis przeczytałem, to zacząłem się jeszcze bardziej intensywnie zastanawiać nad tym, po co ci ludzie w ogóle tu przyjechali, bo przecież nie mamy w bloku dachu krytego eternitem. Potem zaś zobaczyłem, że panowie targają do auta jeden z filarków międzyokiennych. Dla niezorientowanych – te filarki w „wielkiej płycie” to były te takie płyty z nie wiadomo czego, które wstawiano od zewnątrz pomiędzy oknami. Tak więc, po dwudziestu latach mieszkania w bloku z wielkiej płyty, zupełnym przypadkiem dowiedziałem się o tym, że całkiem sporo azbestu nam w ramach elewacji zafundowano.
A teraz sobie pomyślmy, w ilu miejscach w Polsce stoją budynki z wielkiej płyty i dlaczego wspominanie o azbeście w kontekście jakiejś konkretnej miejscowości jest cokolwiek bezsensowne. No chyba, że chce się przekonać ludzi do tego, że w niektórych niewielkich miejscowościach to jest aż taka tragedia, że budowano tam bloki z azbestu. Im dłużej przyglądałem się narracjom obrońców Bardzo Ważnej Książki, tym bardziej docierało do mnie to, że oni wiedzą, że ta książka jest kiepska. Gdyby bowiem była napisana dobrze (a autorce nie należała się nagroda im Ziemkiewicza za dokonania researcherskie), to na konkretne zarzuty padałyby konkretne odpowiedzi, w których można by było się na ten research powołać. Zamiast tego jest próba zawrzeszczenia jakiejkolwiek krytyki. Zupełnie, jak w przypadku wyżej wzmiankowanego szoguna researchu. On też może sobie pozwolić na napisanie czegokolwiek, a jego wyznawcy „zadbają” potem o krytyków. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że to mogła być naprawdę ważna książka. Mogła być.
Ten kawałek Przeglądu chciałem zacząć od rozważań na temat tego „czy ludzie się zmieniają”, ale jakoś tak nie bardzo mi się chce w filozoficzne rozważania, tak więc od razu przejdę do meritum: chodzi mi o Tomasza Terlikowskiego, który ostatnio robi wprost oszałamiającą karierę w mediach, którymi kiedyś tak bardzo gardził. Ładnych parę lat temu (konkretnie zaś w 2013) Hołownia odszedł z „Wprost”, bo mu wstrzymali publikację tekstu o in vitro. Swoją drogą teraz, gdy usiłuje robić taką, a nie inną karierę, pewnie się z tego cieszy. Po tym, jak odszedł z „Wprost”, napisał był na swoim portalu łamiący tekst. W tekście tym tłumaczył, że: „Mainstream relegował mnie (ale chyba i Was) ze swych szeregów. Od dziś to stacja7.pl będzie jedynym miejscem, gdzie będę publikował. Zapraszam więc tym serdeczniej do mojej niszy. Jeśli Was tu nie będzie, zamkniemy i niszę. Okaże się, że jedynym miejscem dla katolika na publicznej arenie jest dziś zamurowana cela (da Bóg, że z okienkiem na suche buły), gdzie może sobie wygłaszać dowolne poglądy i bez psucia humoru ogółowi dokonywać osobistego uświęcenia.”. Abstrahując już od tego, jaką karierę teraz robi Hołownia (w kraju, w którym chrześcijanie są [uwaga Capslock] TAK BARDZO PRZEŚLADOWANI]), warto popatrzeć na te „przewidywania” w kontekście tego, jak olbrzymi wpływ mają teraz na nasze życie fundamentaliści religijni i Kościół.
Po tej (uwaga, znowu capslock) STRASZLIWIEJ KRZYWDZIE, która spotkała Hołownię, w sukurs przyszedł mu Tomasz Terlikowski, który (z perspektywy czasu patrząc) popełnił jeszcze zabawniejszy tekst: „Szymon, choć też doskonale znał media, miał nadzieję, że proces wykluczania nie zajdzie tak daleko, że będzie mógł głosić Ewangelię w mainstreamie dłużej. I choć mnie wydawało się od dawna, że nie jest to możliwe, że stopniowo wykasują i jego, to nie ma dziś we mnie satysfakcji. Wykluczenie Hołowni to bowiem istotny dowód na to, że polski mainstream już bez ściemniania wyklucza wszystkie nieodpowiednie poglądy, kasuje opinie niezgodne z własnym magisterium niewiary. I nawet by mi to nie przeszkadzało, gdyby nie pewien drobiazg. Otóż niestety nadal wielu Polaków, to z niego czerpie wizję świata. Jeśli zatem zabraknie w nich „objawowych katolików”, to zabraknie w nich istotnej prawdy o świecie, a ich odbiorcy będą karmieni kłamstwem...”. Gdybym był złośliwy, to bym napisał, że najbardziej zakłamane media to te, które twierdzą, że są „prokatolickie”, ponieważ zaś złośliwy nie jestem, poproszę was o udanie się w stronę dalszej części tekstu. Terlikowski na temat mainsteramu wypowiadał się często i gęsto. Jak to się więc stało, że Terlikowski nagle zapałał miłością do mainstreamu (i to nie do tego prawicowego)?
Ponoć „przeszedł wewnętrzną przemianę”. Dla każdego, kto obserwował działalność Terlikowskiego przez czas dłuższy, niż ostatni rok, tego rodzaju zapewnienia brzmią cokolwiek mało wiarygodnie. Pozwolę sobie w tym miejscu na anecdatę. Dawno, dawno temu, gdy sobie studiowałem na Grodzkiej 52 i miałem bez porównania więcej czasu na czytanie, część tego czasu marnowałem na czytanie prawicowej publicystyki. Nie, nie dlatego, że miałem prawicowe poglądy wtedy (bo takowych nie miałem absolutnie nigdy), ale dlatego, że trzeba poznać swojego wroga. Na ulicy Grodzkiej, bardzo niedaleko wydziału, na którym studiowałem jest sobie skład tanich książek. W tymże składzie tanich książek jest osobny kącik (tzn. był, bo nie wiem, czy nadal jest w tym samym miejscu), w którym można kupić głównie publicystykę. W pewnym momencie kącik ten został zdominowany przez prawicową publicystykę. Gwoli ścisłości, to nie jest tak, że ja mam jakiekolwiek pretensje do ludzi pracujących w tym składzie – po prostu w pewnym momencie zaczęto produkować tej prawicowej makulatury tyle, że musiała zacząć się pojawiać w „tanich książkach”. No ale, anecdata, którą tu będę opowiadał umiejscowiona była w czasie poprzedzającym ten, w którym skrajna cenzura doprowadziła do tego, że prawicowej publicystyki wszędzie było sto razy więcej niż lewicowej.
Grzebałem sobie w tym kąciku w składzie tanich książek i trafiłem na książkę będącą zbiorem felietonów kogoś, kto się nazywał Tomasz Terlikowski. Nie miałem pojęcia co to jest za człowiek, ale umiejscowienie (obok Ziemkiewicza, Janke/etc.) sugerowało, że chyba mam do czynienia z jakimś prawicowcem. A potem zerknąłem na zajawkę i muszę przyznać, że byłem cokolwiek zaskoczony brawurową narracją. W tejże zajawce wydawca upchnął fragment felietonu, w którym autor porównywał in vitro do handlowania dziećmi, żeby tym dzieciom potem wycinać organy wewnętrzne „na handel”. Rzecz jasna, książka została przeze mnie bardzo szybko odłożona na miejsce, albowiem uznałem, że ok, warto znać swojego wroga, ale nie warto marnować czasu na wypociny kogoś, kto nawet wśród prawicy musiał uchodzić na osobę o skrajnych poglądach. Warto w tym miejscu wspomnieć o tym, że to, co kiedyś publikowano na „Frondzie”, już jakiś czas temu weszło do prawicowego mainstreamu, ale to tylko dygresja.
Prawicowa kariera Terlikowskiego rozpędzała się mniej więcej w tym samym czasie, w którym ja zacząłem się zajmować swoją działalnością lewacko-blogową, tak więc obserwowałem jego działania i wypowiedzi na bieżąco. W pewnym momencie dotarło do mnie, że on te swoje wypowiedzi specjalnie ubarwia „ozdobnikami”, bo dzięki temu mainstreamowe media mogą to potem rozrzucać wszędzie z komentarzami w rodzaju: „szokująca wypowiedź katolickiego publicysty” etc. Swoją karierę Terlikowski zawdzięcza więc w głównej mierze erze clickbaitów. No dobrze, szokujące wypowiedzi to jedno, ale Terlikowskiemu (jak każdemu prawicowcowi) zdarzało się bardzo często kłamać. Złapać go na tym było równie łatwo co Ziemkiewicza i było to równie bezcelowe, bo jego wyznawcy „wiedzieli lepiej”. Ponieważ ja osobiście lubię bezcelowe działania (co jest oczywiste, bo przecież nadal mieszkam w Polsce), zdarzało mi się grillować teksty i wypowiedzi Terlikowskiego. Jednym z takich tekstów był artykuł „okładkowy” z „Do Rzeczy” (chodzi o ten numer, w którym na okładce stali sobie Terlikowski i Pospieszalski, którym ktoś dofotoszopował pancerze Iron Mana i War Machine), w którym pan Tomek walczył z „homoimperium”. Sam grill na tekście dołączam do Źródeł, a jako zajawkę wrzucę wam jeden fragment tego tekstu, żebyście wiedzieli, w co się pakujecie, zanim klikniecie w link: „Czy katolicy powinni przepraszać gejów za prześladowania? A może to geje powinni zacząć szykować się do przepraszania chrześcijan za odbieranie nam prawa do wolności słowa i sumienia?”. W artykule można przeczytać łamiącą historię pewnego lekarza „prześladowanego za poglądy”, który absolutnie nie był za nic prześladowany, ale ponieważ pan Tomasz swój research robił na anglojęzycznych prawicowych stronach „wiedział lepiej”.
Czemu wspominam o tym artykule, poza tym, że chciałem się pochwalić swoim starym tekstem? Ano temu, że czym innym jest edgy-argumentacja, którą się produkuje po to, żeby media podchwyciły temat, a czym innym bezczelne kłamanie w celu udowodnienia, że ma się racje. W przypadku tej drugiej czynności nie wystarczy powiedzieć „ej no sorry, zmieniłem poglądy”, bo nie chodziło tam o same poglądy, ale o kłamanie. Za to drugie Terlikowski nie przeprosił i chyba nie zamierza, a właśnie to były podstawy, na których zbudował własną karierę. Zapewne część z was domyśla się tego, czemu akurat teraz wspominam o Terlikowskim. Niemniej jednak pewne rzeczy lepiej wyjaśnić, tak więc: wspominam o nim teraz dlatego, że został on zaproszony na Campus Polska i „zareklamowany” jako osoba, która „nie boi się dyskusji”. Serio? Naprawdę nie ma nikogo innego, z kim można by było podyskutować, tylko człowiek, który przez ostatnie lata zajmował się głównie kłamaniem i szczuciem na mniejszości seksualne? Tak, wiem, powiedział, że „zmienił poglądy”, ale może tak warto byłoby się zastanowić nad tym, czy ta „zmiana poglądów” nie wynikła z tego, że Terlikowski w pewnym momencie dostał bana od prawicowych mediów mainstreamowych (a portal, który zakładał, między innymi ze swoją, żoną nie okazał się jakimś oszałamiającym sukcesem). Powtórzę pytanie: czy na serio nie ma nikogo innego, kogo można byłoby zaprosić na taki Campus Polska zamiast Terlikowskiego?
Flagowy pomysł Przemysława Czarnka, a mianowicie „Historia i teraźniejszość”, czyli przedmiot, który już niebawem ma trafić do programów szkół ponadpodstawowych, doczekał się już pierwszego podręcznika. Autorem tegoż jest zupełnie bezstronny fachowiec, który zupełnym przypadkiem był eurodeputowanym z ramienia Prawa i Sprawiedliwości. Nad podręcznikiem pochyliło się Oko.press. Co tam znaleźli? Pozwolę sobie na zacytowanie leadu do artykułu: „Feminizm jako jedna z „ideologii” atakujących - jak nazizm - „sferę duchową”. Narzekania na neomarksizm i „polskojęzyczne media”. Czytamy pierwszy podręcznik do przedmiotu „Historia i Teraźniejszość”, który napisał eks-europoseł PiS, historyk, prof. Wojciech Roszkowski”. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że póki co, udostępniono jedynie 90 z 500 stron, które ma mieć podręcznik, ale tyle „gęstego”, ile znaleziono na tych 90 stronach pokazuje, że pozostałe 410 będą równie spektakularne. W telegraficznym skrócie, podręcznik ów jest najzwyklejszą w świecie agitacją polityczną. Co prawda, agitacji nie wolno prowadzić w szkołach, ale jak się jest Prawem i Sprawiedliwością, to oczywiście, że można. W podręczniku tym nie mogło zabraknąć narzekania na „poprawność polityczną”.
Wrzucę wam dłuższy cytat z Oko Pressowego artykuł, bo jego autor bardzo ładnie rozpracował „sprytny zamysł”, niezależnego eks-europosła z PiS: „Na s. 19. Roszkowski tłumaczy, czym są ideologie. Pisze najpierw o nazizmie, a potem dodaje: „Ideologie atakują także sferę duchową człowieka. Posługują się nimi inżynieria społeczna i socjotechnika, mające za cel przekształcanie społeczeństw dla potrzeb osiągnięcia i posiadania władzy. Wśród najbardziej popularnych obecnie ideologii politycznych należy scharakteryzować socjalizm, liberalizm, feminizm i ideologię gender, współczesną chadecję, czyli chrześcijańską demokrację, której nie należy jednak utożsamiać z chadecją sprzed lat 40. i więcej”. Zwróćmy uwagę na sprytny zabieg — autor nie zrównuje feminizmu z nazizmem w jednym zdaniu. Uznaje jednak jedno i drugie za ideologie, a ideologie mają te same cechy — „atakują sferę duchową człowieka”.” Ciekaw jestem, czy w finalnej wersji książki współczesna chadecja zostanie określona mianem „lewackiej ideologii”, czy też autor pozostanie przy subtelnej wzmiance o tym, że jeżeli chodzi o chadecję to kiedyś były czasy, a teraz to nie ma czasów.
Ten podręcznik to będzie TVP Info. Różnica polega na tym, że póki co nie ma obowiązku oglądania tego kanału. Zupełnie inaczej rzecz się będzie miała w przypadku tej książki. Mam szczerą nadzieję na to, że zanim moja pociecha dojedzie do szkoły ponadpodstawowej, Czarnek razem ze swoją partią zostanie wykopany z ław rządowych, a ten przedmiot, wraz z podręcznikiem, zniknie z teraźniejszości i przejdzie do historii (taki tam sucharek). Mam taką nadzieję, ale nie mam pojęcia „jak to będzie” i przyznam się szczerzę (tak, wiem, nadużywam tej frazy i pewnie można ją dopisać do Piknikowego bingo), że cieszy mnie to, że w pewnym momencie zainteresowałem się historią i będę w stanie zabezpieczyć Piknika Juniora przed tą agitacją, opowiadając mu to i owo na temat historii i propagandy stosowanej przez rządy. Wydaje mi się, ale mogę się mylić, że nasze wolne media powinny poświęcać teraz bardzo dużo uwagi temu podręcznikowi oraz całemu zamysłowi Czarnka. Nie, nie chodzi mi o to, żeby co jakiś czas w mediach pojawiały się łamiące wiadomości, których autorzy będą zszokowani pomysłem Czarnka i podręcznikiem (gwoli ścisłości, nie jest to żaden pocisk w stronę dziennikarzy, którzy się tym teraz zajmują, bo gdyby nie oni, to pewnie byśmy się o tym podręczniku dowiedzieli we wrześniu). Chodzi o to, żeby cały program HITu i cały podręcznik rozmontować na czynniki pierwsze i tłumaczyć wszystkie przekłamania. Nieśmiało przypominam, że prawica bardzo często i gęsto wypowiadała się na temat tego, że rodzic powinien mieć prawo do wychowywania dzieci zgodnie ze swoimi przekonaniami. Zmuszanie dzieciaków do obcowania z propagandą polityczną w ramach zajęć szkolnych nijak się ma do tych wypowiedzi o „wolności sumienia”. Tak, wiem, prawicy wcale nie chodziło o to, żeby ludzie mogli wychowywać dzieci zgodnie z sumieniem swoim, ale o to, żeby wychowywali je zgodnie z brakiem sumienia prawicy. Wiem o tym, a jednak uważam, że powinno się o takich rzeczach mówić na tyle głośno, żeby usłyszał o tym każdy.
Zastanawiałem się nad tym, czy poruszać ten temat, czy też sobie odpuścić, ale (jak się pewnie domyślacie) zdecydowałem, że jednak skrobnę parę słów na temat drożyzny sklepowej. Irytuje mnie niezmiernie to, jak bardzo trywializowany jest ten problem (tak, wiem, użyłem słowa „trywializowany”, sam sobie odbiorę kartę wieloletniego mieszkańca Podkarpacia). Tak się bowiem składa, że najczęściej jest on poruszany w ramach tzw. „paragonów grozy”. Zupełnym przypadkiem praktycznie zawsze są na tych paragonach produkty, które były bardzo drogie, jeszcze zanim ceny nam zaczęły szaleć. Czemu tak jest? Ano temu, że dla ludzi, którzy pokazują te „paragony grozy”, problemem nie jest to, że np. masło i mleko podrożały, bo dla nich te skoki ceny są niedostrzegalne. A są niedostrzegalne dlatego, że to są osoby bardzo dobrze sytuowane. Dla takich ludzi to, czy olej kosztuje (w promce) pięć złotych za litr, czy też jedenaście, nie ma znaczenia. Ponieważ PiS będąc w opozycji chłostał PO za drożyznę w sklepach, teraz sam jest chłostany przez opozycję (jest w tym jakaś sprawiedliwość dziejowa). Ponieważ jest chłostany, całe mnóstwo „niezależnych internautów” pod każdą wzmianką o drożyźnie wrzuca jakieś wykresy, z których wynika, że no może i ceny wzrastają, ale Polacy zarabiają więcej, więc o co w ogóle chodzi?! Nietrudno odnieść wrażenie, że te wszystkie opiniomaty również nie odczuwają podwyżek cen. Od osób, które publikują „paragony grozy” różnią się jedynie tym, że popierają inną opcję polityczną. Aczkolwiek jeżeli mam być szczery, to tymi, którzy publikują wykresy gardzę jednak znacznie bardziej, bo trzeba być bardzo bezczelnym człowiekiem, żeby w sytuacji, w której spora grupa ludzi na serio odczuwa te podwyżki mówić, że w sumie to nie ma się czym przejmować, bo z wykresu wynika, że wszystko powinno być dobrze.
Co jakiś czas przez polskie internety przetaczają się dyskusję na temat sytuacji mieszkaniowej w Polsce (jeżeli chodzi o tą sytuację to: „nie jest dobrze”). Przeważnie dyskusje te przeradzają się w gigantyczne inby, które wywołują lewaki od czasu do czasu wrzucające hasło (JEZU KOMUNIZM!): „mieszkanie prawem, nie towarem”. W dyskusjach tych strona, która twierdzi, że „nie trza nic zmieniać, sytuacja mieszkaniowa jest bardzo dobra”, od czasu do czasu pozwala sobie na szczerość. Przy okazji jednej z ostatnich dyskusji pojawił się na ćwitrze wpis, który przykuł moją uwagę. Autora sobie nie przypomnę, ale jego osoba jest w tym wszystkim kwestią drugorzędną, bo ten „mindset” pojawia się w bardzo wielu wypowiedziach, aczkolwiek w rzadko której jest to wyrażone tak dobitnie. Osoba autorska napisała coś w rodzaju: no skoro ja wziąłem kredyt na początku XXI wieku i potem musiałem go zmieniać i teraz go prawie spłaciłem, to niby czemu ludzie teraz mają mieć łatwiej? W wielu, znacznie bardziej skomplikowanych narracjach, pełnych różnych ozdobników, chodzi dokładnie o to samo: skoro ja musiałem zrobić to i tamto, to niby czemu ktoś teraz miałby tego nie robić?
I tak sobie dumam: czy tego rodzaju podejście ogranicza się tylko i wyłącznie do kwestii mieszkaniowej (albo np. pracowej), czy też rozciąga się to na inne płaszczyzny. Chodzi mi o to, czy gdyby taki człowiek miał jakiś dylemat w sytuacji, w której obecnie pracownikom pracującym przy utylizacji azbestu daje się odzież ochronną (w szczególności zaś maski). Wcześniej przecież nie dostawali tych masek (bo mało kto wiedział, jak szkodliwe jest wdychanie włókien azbestowych) i ludzie umierali. Czemu więc obecnie pracownicy mają mieć lepiej? Tak, wiem, to jest skrajny przypadek, ale to jest dokładnie ta sama argumentacja. W którym miejscu taka osoba (która uważa, że „nikt nie powinien mieć lepiej”) stawia granicę, po przekroczeniu której okazuje się, że „jednak dobrze, że ktoś może mieć lepiej”? To jest na serio bardzo interesująca kwestia. Jeżeli bowiem odniesiemy do to dyskusji na temat sytuacji mieszkaniowej, to z jednej strony będziemy mieli osoby, które generalnie chcą poprawić sytuację innych ludzi, a z drugiej osoby, dla których wartością nadrzędna jest to, żeby wszyscy inni mieli tak samo „źle”, jak mieli oni. Nie wiem, jak wy, ale ja nie mam problemu z określeniem tego, która strona tej dyskusji odpowiada mi bardziej. Gwoli ścisłości, czasami w trakcie tych dyskusji pojawiają się „argumenty”, w przypadku których naprawdę ciężko jest w pierwszej chwili zdecydować, czy autor/ka robi sobie jaja, czy też opowiada to wszystko na poważnie. Idealnym przykładem był tu „argument”, który wjechał mi na timeline ćwiterowy już jakiś czas temu. Osoba autorska dowodziła, że w sumie, to co to jest za problem, że niektórzy nie mają własnych czterech kątów, skoro ważniejszym problemem jest to, że w Polsce łamana jest Konstytucja. Najmniejszym zaskoczeniem świata było to, że ktoś wynorał jakieś fotki i ćwity osoby autorskiej, z których wynikało, że ona, a jakże, własne cztery kąty już ma.
Mniej więcej w połowie maja na Nowym Świecie doszło do zabójstwa. Praktycznie zaraz po tym zabójstwie do internetu wjechało rosyjskie dezinfo, z którego wynikało, że sprawca jest uchodźcą z kraju, którego mieszkańcy, eufemizując, nie przepadają ostatnio za Rosją i Rosjanami. Rosyjska dezinformacja rozsiewana była (zdziwiony Pikachu) przez Konfederację oraz (Pikachu zdziwiony do sześcianu) pewien instytut, o którym nie wolno było mówić, że nie wolno było mówić, że Kreml go sponsoruje. Na rozsiewaniu kłamliwej propagandy na temat sprawy się nie skończyło (rzecz jasna, po tym, jak okazało się, że sprawcy byli Polakami, a jeden to chyba nawet wydziarany w krzyże, żodyn nie przeprosił. Bosak zaś tłumaczył, że on nie przeprosi, bo Policja mogła kłamać), jeden Pan Z Wiadomego Instytutu wysmarował ćwit, w którym tłumaczył, że to zabójstwo to pewnie początek, że będziemy mieli stefy no-go jak na Zachodzie. Potem, rzecz jasna, ów pan tłumaczył, że został źle zrozumiany (jak oni wszyscy). I tak sobie dumam (tak, odpalajcie Piknikowe bingo): jak bardzo duże wpływy musi mieć ten Instytut, że nikt z nim niczego nie robi? Przecież gdyby podobne rzeczy rozsiewała jakaś nielubiana przez partię rządzącą organizacja, to pewnie na drugi dzień po opublikowaniu tego rodzaju rzeczy o 6 rano autor miałby pewnie pobudkę (i nikt by po nim [poza jego rosyjskim agentem prowadzącym] nie zapłakał). Wiadomy Instytut zaś non stop rozsiewa rosyjskie dezinfo (to samo było wtedy, gdy bujaliśmy się na falach covidu, a dla Instytutu najważniejszym problemem było to, że Kościół nie może być wyjęty spod ograniczeń/etc.). Jeżeli chodzi o Konfederację, to tutaj PiS pewnie nie idzie z nimi na zwarcie, bo nie ma pewności, czy przypadkiem głosy jakichś kolejnych Andruszkiewiczów nie przydadzą się po wyborach, do utrzymania jakiejś kruchej większości. Poza tym, gdyby PiS poszedł na wojnę z Konfą, to pewnie w sukurs tej drugiej przyszedłby Zbigniew Ziobro wraz z kolegami i koleżankami. No, ale to jedynie dygresja. Ciekawym, czy jest jakaś granica, po przekroczeniu której PiS zareagowałby ostro na to, co robi Konfederacja i Wiadomy Instytut, czy też obie te organizacje mają wolną rękę w tej materii, bo PiS za bardzo będzie się bał wpływów Instytutu i odpływu szurskiej części swojego elektoratu do Konfederacji. Na sam koniec tych konkretnych rozważań dodam jeszcze, że gdybyśmy w Polsce mieli jakieś sensowne media (chodzi o te duże, z gigantycznymi zasięgami/etc.), to pół godziny po tym, jak Konfederacja i wiadomy instytut zaczęły szczucie na uchodźców, owe media przypomniałyby, że to, co robią te dwie organizacje, to kalki narracji Zjednoczonej Prawicy z 2015 roku (i okresu nieco późniejszego). Kluczowe w tych powyższych rozważaniach było słowo „gdybyśmy”.
Na sam koniec tej ściany tekstu zostawiłem sobie ciekawostkę. Jest sobie taka blogerka jak Kataryna, która na ćwitrze zajmuje się głównie tym, że dziwi się temu, że PiS zrobił to i tamto, choć ona by się tego nigdy nie spodziewała/etc. Bardzo niedawno temu blogerka owa popełniła tekst, w którym tłumaczyła, że: „Żadna władza nie była tak rozliczana jak obecna, bo trudno sobie nawet dziś wyobrazić równie skuteczne wyciszanie niewygodnych tematów w prywatnych mediach.”, ponieważ zostało to źle odebrane przez czytelników, potem doprecyzowała: „Do hejterstwa. Przeczytajcie raz jeszcze co mam na myśli pisząc o rozliczaniu. Bo mam wyłącznie media prywatne i patrzenie przez nie na ręce władzy. Mogę wyliczać afery PiS przez nie ujawnione i grzane. Nie ma parasola ochronnego.”. W tym, co napisała Kataryna jest trochę prawdy. Tak się bowiem składa, że obecnej władzy media na ręce patrzą o wiele bardziej uważnie, niż poprzednim. Tyle, że z tego absolutnie nic nie wynika. Cóż z tego, że media nagłośnią jedną z zyliona afer Zjednoczonej Prawicy, skoro nie pociąga to za sobą żadnych konsekwencji dla aferzystów? Wystarczy, że Zbyszek pstryknie palcami i każda sprawa zostaje umorzona. Potem zaś wjeżdża rządowa machina propagandowa i produkuje narracje: no skoro prokuratura się nie dopatrzyła znamion czynu zabronionego, to znaczy, że tego czynu tam nie było, prawda? No, a skoro nie było, to znaczy, że media, które mówiły, że coś złego się działo, to kłamały, prawda? Tyle właśnie wynika z tego „rozliczania”.
I tym optymistycznym akcentem zakończę tę ścianę (no dobra: ściankę) tekstu.
Źródła:
Tak, wiem, to jest Wiki, ale to są
suche dane liczbowe:
https://pl.wikipedia.org/wiki/Ludno%C5%9B%C4%87_Tarnobrzega
Osiedle Serbinów
Artykuł o tych nieszczęsnych
filarkach:
https://bialystok.wyborcza.pl/bialystok/7,35241,14263633,bezpieczny-azbest-miedzy-oknami-na-razie-zostaje.html
https://oko.press/feminizm-ideologia-atakuea-sfere-duchowa-polskojezyczne-media-podrecznik-do-hit/
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz