Ja wiem, że postanowiłem sobie nigdy nie obiecywać, że tekst pojawi się tego, a tego dnia, ale nie udało mi się dotrzymać tego postanowienia. Przegląd miał się pojawić w poniedziałek „jak pójdzie źle”. Czemu więc pojawił się dopiero teraz (żałuję, że nie pojawił się w sobotę, bo wtedy mógłbym napisać, że to dlatego, że „Poniedziałek zaczyna się w sobotę”)? Ano temu, że nie uwzględniłem w swoich rachubach, że jak sobie pojadę poodpoczywać do niewielkiej miejscowości, to przyjdzie deszcz i sieć komórkowa pójdzie się kochać, a co za tym idzie dostęp do internetu będzie wyglądał tak, że jak się net pojawi na moment, to pingi będą miały po kilka sekund. Posypuję głowę obierkami cebuli, a was zapraszam do lektury, którą (jak to zwykle bywa) zdominowało kilka tematów. Od razu nadmieniam, że nie udało mi się wepchnąć w ten Przegląd tematu uczelni założonej przez Instytut, O Którym Nie Wolno Mówić Wiecie Czego oraz komisji, która miała walczyć z pedofilią (w powyższym zdaniu kluczowe jest słowo „miała”).
Początek niniejszego Przeglądu będzie sponsorowało angielskie słówko „cringe”. Niedawno doszło do najbardziej ambitnego crossoveru w historii, albowiem Jaś Kapela poszedł do programu prowadzonego przez Stanowskiego. Jeżeli ktoś zna obie te osobistości to wie, że taki crossover musiał być kwintesencją żenady. Jeżeli to oglądaliście, współczuję. Jeżeli tego nie zrobiliście, to nie róbcie tego. Zamiast tego obejrzyjcie sobie coś mniej żenującego, na ten przykład „The Room” Tommy'ego Wiseau. Wspominam o tym dlatego, że lewica w Polsce jest utożsamiana również z ludźmi pokroju osoby, która była gościem u Stanowskiego. Jest to o tyle spektakularne, że osoba owa jest najzwyklejszym w świecie atencjuszem. No chyba, że ktoś na serio uwierzy w to, że ktoś, kto utożsamia się z lewicą, będzie w internetach bronił prawa zygotarian do utrudniania życia ludziom organizującym legalne zgromadzenie. Zygotarianie stosowali sprawdzoną metodę „na modlitwę”. Jak wygląda ta metoda? To proste. Ktoś organizuje event, który nie podoba się najbardziej uciskanej grupie Polaków (czytaj: fundamentalistom religijnym). Załóżmy, że akurat nie ma pod ręką żadnych faszoli (a przepraszam, „prawdziwych patriotów”) i nie da się przy ich pomocy spuścić nikomu wpierdolu. Czy to oznacza, że najbardziej uciskana grupa Polaków ma związane ręce? Nic z tych rzeczy. Można stanąć obok takiego eventu i „modlić się przez megafon”.
Co prawda policja zabezpiecza legalne zgromadzenia/etc., ale przeca żaden bagieciarz nie powie najbardziej prześladowanej grupie Polaków, żeby przestała się modlić, bo skończyłoby się to kilkugodzinnym programem w TVP Info, w którym Pereira i spółka tłumaczyliby, że katolicy nie mieli tak źle nawet za czasów Stalina. Nie wspominając już o tym, że część bagieciarni utożsamia się z poglądami zygotarian (vide „wydział Chaos”). Dla każdego jasne jest to, że tego rodzaju eventy „modlitewne” są elementem agresji. Dla każdego, poza Jasiem Kapelą, który udaje, że tu przecież chodziło o modlenie się i nic poza tym. Warto w tym miejscu wspomnieć również o tym, że Jasiowi Kapeli nie podoba się to, że mianem zygotarian określa się środowiska, które swoich oponentów wyzywają od morderców i porównują terminację ciąży do Holocaustu. Pod względem atencjuszostwa Jaś Kapela może się śmiało mierzyć ze Stanowskim, który swego czasu wykopał fotkę Khalidowa pozującego z giwerą (chciałbym w tym miejscu zauważyć, że pozowanie do zdjęć z giwerami znajduję żenującym) i bóldupił na ćwitrze. Czemu bóldupił? Ano temu, że ISIS wtedy zamachy terrorystyczne uskuteczniało (no, a skoro Khalidow jest muzułmaninem, to powinien wiedzieć lepiej!). Potem się okazało, że odkopał zdjęcie sprzed roku, ale, jak sam stwierdził: „Nie zmienia to faktu, że niesmaczne”. Generalnie, Stanowski jest znany z tego, że wypowiada się na tematy nie związane ze sportem, o których to tematach ma niewielkie pojęcie (nie jestem w stanie ocenić jego komentarzy „sportowych”, bo się nie znam na sporcie). Warto wspomnieć o tym, że owo „niewielkie pojęcie" bardzo pomaga mu w wykręcaniu zasięgów w soszjalach (a te zasięgi zapewne pomagają mu w zarabianiu szekli).
Po wszystkim, Kapela skomentował to w sposób następujący: „Mogłem się lepiej przygotować (…)” (w dalszej części był komentarz odnośnie samego Stanowskiego). Owszem, mogłeś się, kurwa, lepiej przygotować. Poszedłeś do programu, którego prowadzący jest znany ze swojego antylewicowego nastawienia i z wpisów w rodzaju: „Czy ty uważasz, że posłanki Lewicy cokolwiek mogą merytorycznie skontrolować?” (ten wpis Stanowski wrzucił w trakcie ćwiterowej dyskusji z Mietczyńskim [to ten od kanału „Masochista”]). Jeżeli ktoś utożsamia się z lewicą i idzie pogadać z takim typem przed kamerami, to powinien się przygotować bardzo dobrze. Wiadomo bowiem, że typowi nie zależy na merytorycznej dyskusji, ale na nawalaniu „one-linerami”. Wiadomo, że typowi będzie chodziło o „obśmianie lewaka”. Wiadomo, że typ będzie się bawił w trolling. Jeżeli jednak ktoś idzie do takiego typa z nastawieniem „myślałem, że to będzie śmieszne”, to o czym tu, kurwa, mowa? Mam niejasne przeczucie, że to było tak, że Kapela sobie pomyślał, że Stanowski go zaprosił po to, żeby sobie z nim po kumpelsku pogadać i poszedł do tego programu z pewnością siebie polityka PiSu idącego do TVP Info. Gdyby było tak, że Kapela reprezentował u Stanowskiego Kapelę, to bym sobie i wam nie zawracał tym tematem czterech liter. Problem w tym, że on tam również lewicę reprezentował. Co prawda, nikt nie zrobił badań odnośnie tego, w jaki sposób Kapelowe atencjuszowanie wpływa na postrzeganie lewicy w Polsce, ale mam niejasne przeczucie, graniczące z pewnością, że ów wpływ nie jest raczej pozytywny. Jeżeli chodzi o ten konkretny program, to odbiór suwerena był taki, że Stanowski był arogancki i się przypierdalał, ale w sumie to nie musiał, bo Kapela się sam ośmieszał i nie potrafił sensownie uargumentować tego, o czym mówił. Warto w tym miejscu wspomnieć o tym, że Stanowskiemu bycie Stanowskim w niczym nie zaszkodzi, zaś performance lewaka, który sprawiał wrażenie, jak gdyby średnio ogarniał, może się (eufemizując) niekoniecznie przysłużyć lewakom i lewaczkom.
Po tym, jak ów program wylądował w internetach głośno zrobiło się na temat tego, że Kapela chciał, żeby Stanowski mu za udział w tymże programie zapłacił (tak też się stało). Wywiązała się z tego (kolejna) ćwiterowa napierdalanka i w pewnym momencie Kapela wrzucił screena z wymiany DM-ek, w której Stanowski tłumaczył, że: „nie płacimy gościom z zasady, nawet takim jak Quebo, który za koncerty biorą setki tysięcy jak nie miliony. Ale możemy skrócić program”. W którymś dniu inby Kapela zapytał Stanowskiego o to, ile zarobił na tym odcinku swojego programu. Stanowski odparł, że z samego Youtube wyciągnął 22 tysie. I tak sobie dumam, że w sumie to miło by było, gdyby Stanowski choćby symbolicznie dzielił się tymi szeklami z osobami, które zaprasza (a jak gość nie chciałby tej kasy, to można by to było wrzucić na jakiś cel charytatywny), bo prawda jest taka, że gdyby siedział przez te dwie godziny i pierdolił sam do siebie, to pewnie nieco mniej osób chciałoby to oglądać, a to przełożyło by się na mniejsze wpływy (a „koszty administracyjne, ludzkie, infrastruktura itd.” byłyby takie same). Takie symboliczne „podzielenie się” byłoby o tyle wskazane, że to nie jest jakiś trzydziestominutowy podcast. Byłoby to wskazane również dlatego, że Stanowskiemu nie spodobała się słynna już „zbiórka na kompa” a potem się wyzłośliwiał na ćwiterowy wpis, w którym stało, że fajnie by było, gdyby praca nie musiała być koniecznością. Wspominam o tym dlatego, że jeżeli ktoś idzie do ponad dwugodzinnego programu, to musi się przygotować do tego (o ile nie jest Kapelą), a takie przygotowania można uznać za rodzaj pracy. Wydaje mi się, że Stanowski raczej stoi na stanowisku takim, że ludziom powinno się płacić za robotę. No chyba, że wychodzi z założenia, że praca powinna być koniecznością, ale nie powinno się za nią płacić. Aczkolwiek może jest też tak, że wyżej wymieniony jest centrystą i uważa, że co prawda praca powinna być koniecznością, ale nie wszystkim powinno się za nią płacić.
Gdybym był złośliwy, to bym napisał, że udział w programie Stanowskiego to praca w trudnych warunkach. Ponieważ zaś złośliwy nie jestem, to mam taką odezwę-prośbę do każdego lewaka, któremu zdarzy się być zaproszonym do tegoż programu (pozwolę sobie użyć capsa): PRZYGOTOWUJCIE SIĘ, KURWA, DO TAKICH PROGRAMÓW. Zakładam, że takowe zaproszenia mogą się pojawić, bo zarabianie na YT wymaga klikalności i oglądalności, a tą zdobywa się między innymi poprzez zapraszanie nieprzygotowanych gości, celem ośmieszenia tychże (oraz reprezentowanych przez nich poglądów). Bo tak się składa, że jeżeli nie będziecie się przygotowywać, to suweren o tym, czego chce lewica, dowie się z TVP Info i od polityków Konfederacji. W tym miejscu popełnię uwagę natury ogólnej (niemającej związku z Kapelą, Stanowskim/etc.). Polskie lewaki zdają sobie sprawę z tego, że przyszło im działać w cokolwiek niesprzyjających warunkach. Z jednej strony bowiem są media sprzyjające liberałom, które, delikatnie rzecz ujmując, nie pałają miłością do lewicy i lewicowych postulatów. Z drugiej strony jest rząd i media prawicowe, które jeszcze bardziej lewicy nie kochają. Jeżeli chodzi o rządową część mediów prawicowych, to te mogą się od czasu do czasu nie przypierdalać do lewicy (jak to np. miało miejsce w okolicach ratyfikacji FO), ale to są wyjątki od reguły. Lewaki sobie z tego wszystkiego zdają sprawę, a mimo tego nie robią nic, żeby w jakiś sposób temu zaradzić.
Ponieważ staram się, żeby moje hejterstwo było konstruktywne, pozwolę sobie na podsunięcie pierwszego lepszego pomysłu: może by tak przygotowywać się dobrze do wizyt w mediach i wywiadów? Lewica potrafi od czasu do czasu przypierdolić temu, czy innemu pracownikowi mediów, ale kluczowe w tym zdaniu jest „od czasu do czasu”. Ja rozumiem, że Zandberg wypadł bardzo dobrze w debacie w 2015 i że równie dobrze wypadł po expose premiera i że zdarzyło mu się kilka razy, że tak to ujmę „zaorać”, ale to były pojedyncze przypadki, a tu potrzebna jest napierdalanka 24/7. Wypowiedzi, owszem, powinny być merytoryczne, ale powinny być również upakowane po brzegi one-linerami, którymi potem będzie można zarzucić soszjale (aczkolwiek, jeżeli one-linery będą dobre, to suweren sam z siebie to zrobi). Politykiem, który do perfekcji opanował budowanie krótkich wypowiedzi (którymi potem zarzucane są media społecznościowe), jest nie kto inny, jak Doktor Chłopak z Biedniejszej Rodziny. Jest to człowiek, który nie jest w stanie sformułować długiej wypowiedzi tak, żeby miała ona ręce i nogi (spektakularną porażką zakończyła się konwencja, na której Patryk Jaki mówił bardzo długo, ale nikt tak do końca nie wie o czym, bo prawie nikt tego nie ogląda-chodzi mi o zasięgi „internetowe”, albowiem konwencja leciała na żywo w soszjalach). Co prawda, próbowano grać ulubioną narrację „hurr durr ten nasz wspaniały polityk to bez kartki mówi”, ale nikogo to nie obchodziło.
I teraz warto sobie zadać pytanie: czy nieumiejętność formułowania dłuższych wypowiedzi w czymkolwiek Doktorowi Chłopakowi z Biedniejszej Rodziny przeszkadza? No nie bardzo. Nie przeszkadza mu nawet to, że nie jest najostrzejszym ołówkiem w piórniku i że zdarza mu się cholernie kiepsko wypaść w starciu z przeciętnymi dziennikarzami. Czemu? Ano temu, że nawet jeżeli Doktor Chłopak z Biedniejszej Rodziny zrobi z siebie głąba, to i tak internety zostają zalane fragmentami powycinanymi z wywiadu, z których to fragmentów wynika, że „zaorał” tego, czy innego dziennikarza/polityka/etc. Patrykowi Jakiemu nie zaszkodziło nawet to, że w trakcie kampanii wyborczej do Parlamentu Europejskiego opowiadał mądrości o tym, że (w skrócie) on tam w tej Brukseli to będzie walczył z reprywatyzacją. Zapowiadał również: „Pierwsze, co zrobię w Parlamencie Europejskim, to wystawa o tym, jak wyglądała reprywatyzacja w Warszawie”. Jasno z tego wynikało, że Patryk Jaki nie ogarnia (tak samo, jak reszta jego partyjnych kolegów) czym tak właściwie europosłowie powinni się zajmować. Czy oponenci Jakiego zwrócili na to uwagę w trakcie kampanii? A gdzie tam. Czy sam Patryk Jaki zorganizował tę wystawę? A gdzie tam (no chyba, że takowa wystawa się odbyła i absolutnie nikt [łącznie z głównym zainteresowanym] o tym nie wspomniał). Czy to wszystko w jakikolwiek sposób „utrudnia” życie Doktorowi Chłopakowi z Biedniejszej Rodziny? Ni cholery. Czemu miała służyć ta przydługa dygresja? Ano temu, żeby zwrócić uwagę na to, że lewica powinna zastanowić się nad tym, jak to jest możliwe, że prawica robi prawie wszystko chujowo, a mimo tego pozostaje u władzy. Jak to jest, że prawicowi politycy robią z siebie idiotów (nagminnie) i w niczym im to nie przeszkadza? Owszem, współodpowiedzialne za taki stan rzeczy są również media, ale skoro spora część dziennikarzy to nieogary, to może by tak nauczyć się to nieogarnięcie wykorzystywać dla własnych celów?
Może warto by było zawalczyć o coś więcej niż o (w porywach) kilkanaście procent poparcia w sondażach? Jestem się w stanie założyć o wiele, że kalkulacja na lewicy jest teraz mniej więcej taka: ok, PiS na bank przejebie kolejne wybory (czytaj: może i wjedzie do Sejmu na pierwszym miejscu, ale to dzisiejsza opozycja będzie rządziła, bo PiS straci większość), a z sondaży wychodzi, że choćby skały srały, lewica będzie współrządzić (u części lewicowego komentariatu widać już sny o potędze „lewica będzie współrządzić, tak więc będzie mogła wymuszać różne rzeczy na koalicjantach/etc.”). Skoro więc wiadomo, że lewica będzie współrządzić, to po cholerę się napinać w tej kadencji? Po co się męczyć, skoro władza sama przyjdzie do lewicy? Czy jest to scenariusz realny? Owszem. Czy z tego wynika, że lewica powinna dalej bawić się w jebałpiesizm? Nie. Bo z tego, że ów scenariusz jest realny nie wynika, że na pewno tak będzie. Po pierwsze, Zjednoczona Prawica/PiS może utrzymać samodzielną większość. Tak, wiem, w sondażach to różnie wygląda, ale PiS już wielokrotnie udowadniał, że potrafi odrabiać straty. Po drugie, wszystko może pójść w jeszcze inną stronę i może się okazać, że co prawda PiS przejebał wybory, ale lewica nie jest potrzebna do współrządzenia. I ja wiem, że część komentariatu pewnie zatarłaby ręce, bo przecież średnio dogadany i skonfliktowany wewnętrznie rząd pełen liberałów to wprost wymarzony punkt wyjścia do tego, żeby lewica się na tym wypromowała (bo wtedy można by było w tych liberałów napierdalać non stop). Tyle, że to są mrzonki, bo w opozycji byłby PiS, który byłby pierdylion razy bardziej skuteczny w krytyce rządu. Po trzecie, nawet jeżeli PiS padnie, a lewica będzie potrzebna do współrządzenia, to może się okazać, że jest na tyle słaba, że nie będzie w stanie wywierać zbyt dużego nacisku. Po czwarte (acz ma to związek z punktem trzecim), jeżeli lewica będzie słaba i będzie współrządzić, to może się po prostu rozpaść (nie tylko PiS potrafi wyciągać posłów z innych partii). Tych punktów mogło by być znacznie więcej, ale te cztery wystarczą w zupełności do tego, żeby raczej negatywnie ocenić plan „nic nie robimy, bo władza i tak do nas przyjdzie”. Nie jest to co prawda ten sam poziom co „i wtedy Jarosław Kaczyński wychodzi na mównicę (...)”, ale nie zmienia to faktu, że lewica potrzebuje lepszego planu. W przeciwnym wypadku o tym „co robi lewica i czym się zajmuje” suweren będzie się dowiadywał od polityków prawicy i mediów, które lewicy nie sprzyjają. Jak to powiedział zbawca, który oddał życie za połowę ludzkości: „not a great plan”.
UWAGA! Artykuł sponsorowany przez Suwerena!
https://patronite.pl/Piknik-na-skraju-g%C5%82upoty
Skoro wspomniałem o tym, czego lewica mogłaby się uczyć od prawicy, dobrze by było, gdybym wspomniał o tym, czego nigdy nie powinna się uczyć. Tym czymś są poglądy. Skąd wiedzieliście, że ten kawałek będzie o Rafale Wosiu? Ja się w tym miejscu przyznam do tego, że moje zlewaczenie nie miało związku z czytaniem lewackiej bibuły, tak więc twórczość Wosia z czasów, w których jeszcze było w niej widać trochę wrażliwości społecznej, nie była mi znana. Tzn. wiedziałem, że jest sobie taki lewacki redaktor, ale to by było na tyle. Uwagę zwróciłem na niego dopiero w momencie, w którym puścił się poręczy i zaczął opowiadać o tym, że kibole są w Polsce uciskani. Nie załapałem się więc na dysonans, który stał się udziałem sporej części lewicowej banieczki. Dla tych ludzi sporym problemem było to, że typ, którego uważali za sensownego lewaka, nagle zaczął pisać i opowiadać bzdury, które bardzo trudno pogodzić z „byciem lewicowym” (nawet gdybyśmy zastosowali kryterium Korwina [wszyscy na lewo od niego = lewica], to pewne punkty wspólne są, bo Korwin też nie przepada za imigrantami). Dla mnie Rafał Woś od początku był typem, który pisze nie do końca mądre rzeczy. Zastanawiałem się nad tym, czy w przypadku Wosia nie chodzi o coś w rodzaju Ziemkiewiczowszczyzny, czyli pisanie dowolnych bzdur i obrażanie wszystkich dookoła, upieranie się, że to wszystko dlatego, że się „wkurza salon” (albo, jak u Wosia „wyprzedza mainstream o kilka lat”). Część komentariatu twierdzi, że to, co robi Woś, to zwykły trolling. Tylko, że gdyby to był „zwykły trolling”, to Woś nie poszedłby pracować do Tricepsa Dla Wyklętych (aka Sławomir Jastrzębowski). Z drugiej zaś strony nie uwierzę w to, że skrajnie prawicowy troll w rodzaju Jastrzębowskiego zatrudnił Wosia tylko i wyłącznie dlatego, że szanuje go za jego lewicowe poglądy i wcale, a wcale nie ma to związku z tym, że Woś od jakiegoś czasu tłumaczy, że lewica powinna się dogadać z PiSem (o tym za moment).
Tak, jak to przed momentem napisałem byłem, nie miałem dysonansu związanego z Wosiem, ale jednakowoż trochę dumałem nad tym, czemu on pisze aż takie brednie, jak te o kibolach. Potem zaś dotarło do mnie, że on sam tego nie wymyślił. To są kalki z prawicowych narracji. Do pewnego momentu panowała zgoda odnośnie tego, że kibole to bandyterka. Ta zgoda skończyła się w okolicach 2011 kiedy to PiS, który rozpaczliwie poszukiwał jakiegoś punktu zaczepienia dołując w sondażach, zaczął tłumaczyć, że kibole to w sumie nie są tacy źli, a Platforma Obywatelska ich źle traktuje (ktoś jeszcze pamięta, jak ochoczo część PiSowskiej nomenklatury podchwyciła hasło o Donaldzie, który ma Tolę?). W tym miejscu pora na dygresję i wyciągnięcie karty pt. „wiek”. Cieszy mnie to, że mam już swoje lata i że miałem sporo styczności z kibolami (w małym mieście prawie wszyscy znają prawie wszystkich). Oni sobie doskonale zdawali sprawę z tego, że dla suwerena są zwykłymi bandytami i ni cholery im to nie przeszkadzało (a część jarała się tym, że suweren się ich boi i jak ich widzi na chodniku, to przechodzi na drugą stronę ulicy). Polityką się kibole nie interesowali (czym różnili się od skinów). W pewnym momencie się to zmieniło i choć nie mam żadnych badań, które by to potwierdziły (nie wiem, czy ktokolwiek takowe przeprowadzał w ogóle) śmiem twierdzić, że stało się tak za sprawą Prawa i Sprawiedliwości, które zaczęło tłumaczyć, że kibole są ofiarą systemu/etc. Te idiotyzmy o ofiarach zaszły tak daleko, że hipster prawica w jednym z numerów „Frondy” tłumaczyła, że kibole to tacy współcześni AK-owcy (za cholerę tego nie oblinkuję, bo nie miałem tego numeru, a linki, w których były fragmenty z papierowego wydania już dawno odeszły w niebyt).
Choć specjalistą od głowologii kiboli nie jestem, ale wydaje mi się, że nietrudno zrozumieć jak doszło do tego, że subkultura, która jarała się tym, że suweren się jej boi tak ochoczo podchwyciła narrację, w myśl której jej przedstawiciele wcale nie są bandytami, oni są tak przedstawiani przez „wrogie media”. Ktoś może powiedzieć „no zaraz, ale przecież sam przed momentem napisałeś, że oni wcześniej wiedzieli, że są bandytami i część z nich się tym jarała”. Tu nie ma sprzeczności. Suweren nadal się ich boi, a część z nich nadal jara się tym, że są bandytami, ale teraz mają po prostu „lepszy PR”. Prawicowe narracje były tak skuteczne, że uwierzyła w nie nawet część ludzi, którzy je wyprodukowali. Miałem kiedyś na ćwitrze spięcie z pewnym redaktorem prawicowego tygodnika, który tłumaczył mi, że to nieprawda, że kibole coś jeszcze demolują i że to po prostu „absuralny spin” (ów pan redaktor został redaktorem naczelnym jednej z redakcji po tym, jak Obajtek przejął Polskę Press [na ten temat skrobnę coś więcej w kolejnym Przeglądzie]). Mniej więcej w takich okolicznościach przyrody należy osadzić narracje Wosia, który opowiada o tym, że kibole są uciskani. Coś się popsuło i nie było mnie słychać, to powtórzę jeszcze raz: sam tego nie wymyślił, po prostu skorzystał z już istniejących spinów i narracji prawicowych.
Redaktor Woś jest bardzo skromny. Tak bardzo, że pod koniec swojego pierdylionowego tekstu o tym, że lewica powinna się dogadać z PiSem napisał:„Nie wiem jak będzie. Nikt nie wie. Koalicja PiSu i lewicy jest alternatywą. Bardziej realną niż kiedykolwiek. I nie mniej racjonalną od większości innych politycznych scenariuszy. Gdy się ziści i gdy ci, co dziś chwytają się za głowę, zaczną ją nazywać „oczywistą”, pamiętajcie gdzie przeczytaliście o niej po raz pierwszy.”. W tym samym tekście opisał przyczyny, dla których do takiego sojuszu powinno dojść, a ćwit, w którym wrzucił link do tekstu opatrzył takim komentarzem: „Trzy powody dla których PiSolew ma głeboki sens i dobre widoki na przyszłość. Czy potrafisz je obalić?”. Z czystej oszczędności miejsca pozwolę sobie na odniesienie się do jednego z tych powodów, który jest moim zdaniem najbardziej durny. Otóż. Woś tłumaczy, że lewica powinna dogadać się z PiSem, albowiem (zapnijcie pasy): „Powód trzeci, bo różnic jest mniej niż się wydaje”. To już nie może być trolling. To jest po prostu czysty spin, który ma pokazać, że partia rządząca nie jest taka zła, jak ją malują. Lista różnic jest bowiem tak długa, że pewnie dałoby się o nich napisać książkę. Pozwolę sobie wymienić kilka z nich, które wykluczają w mojej opinii możliwość koalicji lewicy z PiSem: biologiczny rasizm wyznawany przez część polityków Zjednoczonej Prawicy (widać to wyraźnie na przykładzie polityków udostępniających treści, z których wynika, że „biała rasa jest zagrożona”), szczucie na każdą grupę zawodową, która ma czelność domagać się podwyżek (no, prawie na każdą, bo jednak nikt nie lubi zapachu palonych opon), walka ze społeczeństwem obywatelskim i NGOsami, instytucjonalna homofobia (która ma uprzykrzyć życie elbegietom nie tylko w Polsce, ale i za granicą [vide, zesranko pt. „nie będziemy w Polsce uznawać jednopłciowych małżeństw zawartych za granicą]), używanie aparatu państwowego do niszczenia ludzi, którzy mają czelność nie zgadzać się z władzą (vide blamaż służb w sprawie Fundacji Otwarty Dialog), prowadzenie skrajnie antykobiecej polityki (przywrócenie recept na pigułki „dzień po”, zaostrzenie prawa aborcyjnego, walka z konwencją antyprzemocową/etc.), która jest efektem religijnego fundamentalizmu części polityków Zjednoczonej Prawicy (i spłacania długów wyborczych kościołowi), skrajny nacjonalizm i ksenofobia.
Choć mógłbym tak pisać i pisać (i wspomnieć np. o tym, jak to PiS upierdolił dotowanie in vitro, po to, żeby wydać pieniądze na jakiś szamanizm, a potem w ogóle olał wspomaganie rozrodczości), ale te wymienione różnice wystarczą do tego, żeby stwierdzić, że każdy, kto wie co dzieje się w Polsce od roku 2015 potrafiłby obalić te przyczyny, z wymienienia których Woś był tak bardzo dumny. Nawiasem mówiąc, warto wspomnieć o tym, że zdaniem Wosia, lewica powinna zastąpić w rządzie Gowinowców, bo najprawdopodobniej ultraprawicowi Ziobryści mu nie przeszkadzają w najmniejszym stopniu. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że mądrości Wosia zostały podchwycone przez część liberalnego komentariatu, (która najwyraźniej kilka ostatnich lat przeleżała pod lodem i nie widziała, w jaki sposób lewaki reagują na wpisy Wosia), który zaczął opowiadać o tym, że Woś jest jednym z ideologów lewicy (cokolwiek miałoby to znaczyć) i snuć fantazje o tym, że jeżeli doszłoby do tej koalicji, to lewica się rozpadnie i potem powstanie prawdziwa lewica (nie pytajcie mnie o to, co autorzy mieli na myśli, bo nie mam pojęcia). Tak sobie dumam, że ten komentariat ma częściowo rację, bo gdyby faktycznie lewica utworzyła koalicję z PiSem, to pewnie jej poparcie można by mierzyć w skali od zera do Ogórek. Niemniej jednak budowanie narracji, w myśl których Woś miałby wskazywać lewicy drogę, jest cokolwiek mało poważne (ale to jest coś do czego komentariat nas zdążył przyzwyczaić).
Niestety, nie możemy zamknąć tematu Wosia, albowiem ostatnimi czasy kopiowanie prawicowych narracji zdarza mu się bardzo często. Kolejną (i przedostatnią, nad którą będę się pastwił) będzie ta, w której do uciskanych kiboli dołącza kolejna grupa: „Żyjemy w wieku XXI a nie XIX. We współczesnym społeczeństwie powiedzieć wierzę w Boga jest prawdziwym aktem buntu i nonkonformizmu. Ateizm to domyślna postawa mieszczaństwa współczesnego.”. Tak, dobrze widzicie. Kolejną uciskaną grupą w Polsce są katolicy (mógłbym co prawda pożartować o tym, że Woś nie wskazał, o którego boga chodzi, ale wpis Wosia nie jest wart nawet takiego suchara). Faktem jest, że laicyzacja w Polsce sobie raźnie postępuje, ale Woś zdaje się nie dostrzegać przyczyn, dla których tak się dzieje (trochę o tych przyczynach za moment będzie), to po pierwsze. Po drugie, opowiadanie o tym, ze przyznawanie się do wiary w boga to akt buntu, w państwie, w którym Kościół praktycznie współrządzi, to srogi idiotyzm przebijający nawet te o uciskanych kibolach. O tym, że Woś znalazł sobie kolejną kategorię społeczną, której się brzydzi („mieszczaństwo”) wspominać nie trzeba. Prawdą jest to, że w większych miastach laicyzacja postępuje szybciej, niż w mniejszych miejscowościach. Jednakowoż warto by było (jeżeli chce się uchodzić za poważnego publicystę [a wydaje mi się, że Woś ma takie aspirację]) zastanowić się nad tym, z jakich przyczyn Polska się laicyzuje i wspomnieć o tym, dlaczego laicyzacja postępuje wolniej w mniejszych miejscowościach.
To jest swoją drogą cokolwiek zjawiskowe, bo Woś jest niewiele młodszy ode mnie i siłą rzeczy dorastał w podobnych okolicznościach przyrody, w których dorastałem ja (miejscowość, z której pochodził jest mniejsza od Wyimaginowanego Miasta Nad Akwenem, tak więc pewne tendencje powinny być tam jeszcze bardziej dostrzegalne). O jakie tendencje chodzi? Ano o takie (jeżeli już o tym wspominałem, w którymś ze swoich Głośnych Tekstów, to przepraszam za ewentualne powtórzenie). Otóż, w pewnym momencie się zorientowałem byłem, że jeżeli chodzi o Kościół to tak, jakby (eufemizując) nie wszystko mi się podoba w tej instytucji. Ponieważ to było Podkarpacie (acz wtedy to było „tarnobrzeskie”), toteż niespecjalnie miałem z kim pogadać o tym, że mi z tą instytucją nie po drodze. Dopiero w liceum poznałem jednego nauczyciela, który był jawnie antyklerykalny i jednego człeka (z którym się byliśmy zaprzyjaźniliśmy), który nie był katolikiem. W owych czasach jawnie antyklerykalne poglądy nauczyciela pracującego na zadupiu, to był właśnie ten nonkonformizm i akt buntu. W sumie to też była ciekawa sprawa, bo jeżeli chodzi o marudzenie na Kościół, to miałem styczność z dorosłymi, którym od czasu do czasu zdarzało się powiedzieć coś niepochlebnego na temat wyżej wymienionej instytucji, ale wyglądało to tak, że z jednej strony marudzili, a z drugiej grzecznie chodzili do Kościoła i grzecznie słuchali tego, co ksiądz proboszcz ma do powiedzenia. Ten nauczyciel był o tyle inny, że tego rodzaju niespójności mu się nie zdarzały. Swoją drogą, ten jego antyklerykalizm był dla uczniów o tyle dobry, że zapewne również dzięki niemu ów nauczyciel z własnej inicjatywy zamieniał kilka godzin biologii w edukację seksualną, dzięki czemu mogliśmy się dowiedzieć tego, jak bardzo skuteczne są tzw. „naturalne metody planowania rodziny”, o skutecznej antykoncepcji (i o tym, jakie ma ona wady)/etc. Dla porównania, wcześniej w szkole podstawowej miałem jakieś, za przeproszeniem gówno-zajęcia, na których pewna bardzo mądra pani nam opowiadała, że najlepszy środek antykoncepcyjny, to, hehehe, szklanka wody zamiast, a prezerwatywy są złe, bo mają mikropory (na szczęście po usłyszeniu tych rewelacji rodzice powiedzieli, że jak jeszcze raz będą te zajęcia, to mam wyjść z sali, a oni mi to usprawiedliwią), tak więc różnica w podejściu była dostrzegalna.
Ktoś może powiedzieć, „no dobrze, ale to było kiedyś, teraz na pewno wygląda to inaczej”. I taki ktoś będzie miał trochę racji. Trochę, bo owszem, wygląda to inaczej, ale w większych miejscowościach. W małych nadal nagminne jest posyłanie dzieci na religię „dla świętego spokoju”. W małych miejscowościach duchowni potrafią doprowadzić, na ten przykład, do odwołania koncertu zespołu, który im się nie podoba (chciałbym w tym miejscu pozdrowić kolegę Marcina z Kolbuszowej, który mi o tym opowiedział był parę lat temu). Jeżeli zaś chodzi o moje rodzinne miasto (aka Wyimaginowane Miasto Nad Akwenem), to niewiele się zmieniło, bo od dawna już w każdą pierwszą sobotę miesiąca organizowane są procesje, których uczestnicy modlą się za niewierzących. W moim rodzinnym mieście kilka lat temu zmarło się pewnemu duchownemu, który był pewnego rodzaju klero-celebrytą. Pogrzeb zorganizowano z taką pompą, że ulica obok mnie została wyłączona z ruchu i przekształcona w parking (a miejska komunikacja jeździła inną trasą). Nigdzie wcześniej nie było informacji na ten temat (tzn. może były w kościele, ale jeżeli ktoś był „spoza wspólnoty” to nie mógł się o tym w żaden sposób dowiedzieć). Potem okazało się, że w sumie to zablokowany był wjazd do miasta (dowiedziałem się o tym czekając na busa, który spóźnił się jakieś 40 minut [bo, of korz, nikt nie poinformował przewoźników o tym, że mogą być jakiekolwiek utrudnienia w ruchu i że może by tak sobie trasę zmienili]). Jak mniemam, zdaniem Wosia, gdyby któryś z mieszkańców mojego rodzinnego miasta głośno przyznał, że wierzy w boga, to byłby to przejaw nonkonformizmu i akt buntu.
Po tym, jak skończyłem liceum i sobie wyjechałem do większego miasta (aka Kraków) celem studiowania, okazało się, że ludzi o poglądach nie do końca zbieżnych z linią kościelną jest więcej i większa liczba ludzi głośno mówi o tym, jakie ma w tej kwestii poglądy. I w tym moim zdaniem tkwi cały sekret tego, że w większych miastach laicyzacja postępuje szybciej, niż w małych. Im więcej „oficjalnych” antyklerykałów, tym mniejsze ciśnienie są w stanie wytworzyć zwolennicy kleru. Im więcej niewierzących, tym mniej osób będzie zapisywać dzieci na religię „bo tak wypada”. Gwoli ścisłości, ciekaw jestem, czy ktokolwiek bada religijność Polaków pod kątem tego, jak zachowują się migranci, którzy przenieśli się z małych miejscowości do dużych. Może być bowiem tak, że to są oni współodpowiedzialni za laicyzację w większych miejscowościach, bo niekoniecznie może im zależeć na tym, „żeby było tak, jak było”. Aczkolwiek to jest tylko i wyłącznie moje gdybanie, bo nie dysponuję żadnymi twardymi danymi. Na sam koniec dodam dowód anegdotyczny. Z okien mojego kwadratu widać jedną z główny arterii, którymi poruszają się procesje. Kilka lat temu zwróciłem uwagę na to, że choć na procesji było trochę ludzi, to były to głównie osoby starsze. Być może Woś zobaczył kiedyś taką procesję i wysnuł z tego wniosek, że „skoro jest tam mało młodych to znaczy, że katolicy mają w Polsce pod górkę”? Tego nie wiem. Wiem natomiast, że to są bzdury i Woś musi o tym wiedzieć. Skąd więc mu się to wzięło? Biorąc pod rozwagę fakt, że te bzdury o uciskanych katolikach dominują w mediach rządowych i generalnie „po prawej stronie”, raczej sam tego nie wymyślił. Nawiasem mówiąc, z niecierpliwością czekam na moment, w którym w Wosiowym pisaniu pojawi się argument, w myśl którego laicyzacja przyszła do Polski z Zachodu, bo przecież nasz polski Kościół i rodzimi fundamentaliści nie mają z tą laicyzacją absolutnie żadnego związku.
Ostatnią kwestią Wosiologiczną, którą poruszę będzie ta odnosząca się do migracji. Okazało się bowiem (o czym pewnie już wiecie), że redaktor Woś jest zwolennikiem „moratorium na migrację”. Nie wiem, jak wam, ale mnie się to moratorium skojarzyło z tym, jak to część polskiej prawicy tłumaczyła, że oni nie są antysemitami, ale po prostu judeosceptykami. Z imigrantami jest podobnie. Można napisać, że po prostu się ich nie lubi i że się nie chce, żeby przyjeżdżali do naszego kraju, ale wtedy ciężko by było odpierać zarzuty o to, że się jest nacjolem. Można też napisać, że się jest za „moratorium na migrację” i wtedy brzmi to bardzo mądrze i uczenie i nadal można utrzymywać, że jest się poważnym publicystą. Nie będę rozbierał całego tekstu na czynniki pierwsze (bo mi się po prostu nie chce, albowiem nie warto), tak więc odniosę się jedynie do dwóch kwestii. Pierwszą z nich było to, że w myśl tekstu Wosia, imigranci psują rynek pracy. No bo przyjeżdżają, przez co jest nadpodaż pracowników, przez co wszelkiej maści chujowi pracodawcy mogą grozić (szczególnie tym gorzej wykształconym i gorzej wykwalifikowanym) pracownikom tym, że jeżeli ci zaczną podskakiwać, to jest dziesięciu takich, czy owakich na ich miejsce. Co prawda, można by było takie patologiczne sytuacje potraktować jako punkt wyjścia do dyskusji o tym, w jaki sposób należałoby zreformować rynek pracy, celem ochrony najsłabszych pracowników, ale to wymagałoby jakiegoś wysiłku intelektualnego, tak więc łatwiej jest sieknąć wnioskiem „potrzebne moratorium na migrację”. Jestem się w stanie założyć o wiele, że właśnie z tego powodu tekst Wosia został pochwalony przez Krzysztofa Bosaka.
Druga i ostatnia kwestia to taka, że redaktor Woś okazał się wielkim fanem drenażu mózgów, albowiem był łaskaw napisać (pozwolę sobie zacytować dłuższy fragment tekstu): „Po drugie, regulacja migracji nie znaczy oczywiście, że nie będzie żadnego dopływu, a granice zmienią się w nieprzekraczalne twierdze. Dobrze zorganizowane państwo wie (a właściwie powinno wiedzieć), jakiego typu pracowników mu naprawdę potrzeba. Studenci? Czemu nie. Specjaliści? Owszem tak. Ale przecież nie pracownicy niewykwalifikowani. Na import takiej siły roboczej powinno zostać nałożone w naszym kraju czasowe moratorium.”. Tak, można bezpiecznie założyć, że Woś nie był świadomy tego, że jego tekst jest wewnętrznie sprzeczny. Owszem, wspomniał o tym, że najgorzej mają niewykwalifikowani pracownicy, ale z tego wynikało wprost, że jego zdaniem nieregulowana migracja ma negatywny wpływ na cały rynek pracy (po prostu niektórzy mają przejebane mniej, a niektórzy bardziej). Cebulą na torcie jest to, że redaktor, który tak wiele liter poświęcił krytyce liberalizmu, jest zwolennikiem liberalnego podejścia do kwestii gospodarczych. Państwo może bowiem dbać o kształcenie własnych obywateli (dbać o to, żeby mieli takie, czy inne kwalifikacje), ale wiąże się to z kosztami. Państwo może również olewać kwestie kształcenia własnych obywateli i ściągać wykwalifikowaną kadrę (bądź też dobrze rokujących studentów) z innych krajów. Warto w tym miejscu wspomnieć o tym, że pewnie niejeden nacjonalista ma dysonans po zapoznaniu się z takim postulatem, bo z jednej strony ściąga się migrantów, ale z drugiej strony dyma się przy okazji inne kraje, a to dla nacjoli przeca wartość dodana. No, ale to dygresja.
Chciałbym, żeby kiedyś doszło do debaty między Wosiem, a jakimś lewicowym politykiem, bądź też działaczem (generalnie rzecz biorąc: z kimś, kto ma gadane), w trakcie której to debaty rozmówca Wosia byłby się wstanie przebić przez papkę pojęciową, na której opiera się wyżej wymieniony redaktor i pokazać, że jest zasadnicza różnica między lewicą, a tym, czym jest, bądź też powinna być lewica w ujęciu Wosia. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że jednym z propagatorów narracji, w myśl której PiS (i cała prawica) nie różni się zbytnio od lewicy, jest Wosiowe nemesis, czyli Leszek Balcerowicz.
Dobra, skoro mamy za sobą pastwienie się nad lewicą i lewicowymi publicystami, teraz można przejść dalej. Ponieważ wcześniej wspominałem o Kościele, pozwolę sobie pociągnąć temat dalej. Od jakiegoś czasu w działaniach i wypowiedziach kościelnych funkcjonariuszy można dostrzec pewną prawidłowość. Jakiś czas temu Episkopat wypowiedział się negatywnie na temat szczepionek (co prawda nie wszystkich, ale jednak). Okazuje się bowiem, że zdaniem Episkopatu: „technologia produkcji szczepionek firm AstraZeneca i Johnson&Johnson budzi poważny sprzeciw moralny”. Co prawda dodali, że są inne szczepionki, ale jeżeli komuś się wydaje, że stanowisko Episkopatu byłoby inne, gdyby dostępne były jedynie te „złe”, to ten ktoś chyba nie do końca zdaje sobie sprawę z tego, jak działa Episkopat. O tym, że Episkopat musiał zdawać sobie sprawę z tego, że te wypowiedzi będą miały negatywny wpływ na wyszczepialność wspominać nie trzeba, prawda? Praktycznie od początku funkcjonowania w naszym kraju tzw. „reżimów sanitarnych” kler bóldupił, że to złe, że ograniczenia złe, że msze w mediach są chujowe i że wierni powinni chodzić do kościołów, amen. W teorii reżimy sanitarne obowiązywały, ale w przypadku kościołów były one jak polskie państwo: teoretyczne. W praktyce bowiem policja praktycznie nie kontrolowała kościołów. Gdybym był złośliwy, to bym napisał, ze redaktor Woś pewnie uznałby to za kolejny przejaw prześladowania katolików. Ponieważ zaś złośliwy nie jestem, napiszę jedynie, że ten brak doraźnych kontroli musiał mieć związek z symbiozą partii rządzącej z Kościołem. Co prawda nie wiadomo, w jakim stopniu kościoły przyczyniły się do rozprzestrzeniania się koronawirusa, ale można bezpiecznie założyć, że miały w tym swój udział. Warto mieć również na uwadze to, że duchowni praktycznie wzywali wiernych do olewania reżimów sanitarnych i nikt mi nie wmówi, że to olewanie ograniczało się potem tylko i wyłącznie do obostrzeń dotyczących kościołów. Nieostrożne zachowanie wiernych musiało mieć wpływ na rozprzestrzenianie się koronawirusa.
Kilka dni temu, Marek Jędraszewski (aka pierwszy jeździec apokalipsy) wypowiedział się krytycznie na temat terapii: „Myślę, że jedną z przyczyn, dla których kościoły w Zachodniej Europie opustoszały, jest to, że uwierzono w psychoanalizę, a nie w łaskę odpuszczenia grzechów i pojednania z Panem Bogiem”. Czy Jędraszewski zdaje sobie sprawę z tego, że terapia bardzo często może uratować czyjeś życie? Zapewne tak. Czy to ma dla niego jakiekolwiek znaczenie? Nie, bo jego zdaniem terapia odciąga ludzi od Kościoła, a to jest dla niego ważniejsze od ludzkiego życia. To kolejny przypadek (zaraz po walce ze szczepionkami i reżimem sanitarnym), w którym polski Kościół mając do wyboru działania mogące ratować życie wiernych bądź też działania mogące doprowadzić do ich śmierci, wybierają bramkę numer dwa. Dlaczego? Dlatego, że dla nich ważniejsza od ludzkiego życia jest religia (najważniejsze są pieniądze, ale to jest oczywista oczywistość). Warto o tym pamiętać za każdym razem, gdy członkowie episkopatu i całe duchowieństwo zaczyna opowiadać o tym, jak bardzo ważne jest dla nich życie ludzkie. Tak sobie myślę, że tego rodzaju działania idealnie wpisują się w coś, co sam Kościół określa mianem „cywilizacji śmierci”, ale mogę się mylić.
W zeszłą niedzielę w Rzeszowie (nie tylko tam, ale tam w sumie były one „największe”) odbyły się wybory prezydenta miasta, albowiem dotychczas urzędujący prezydent (Tadeusz Ferenc) zrezygnował z funkcji. Ja się wam od razu przyznam, że nie miałem zbyt dużego rozeznania w tym „how into Rzeszów” i dlatego konsultowałem się jakiś czas temu ze znajomym, który zrobił mi mikrowykład i spointował to tak, że jego zdaniem wygra Konrad Fijołek. Nie przyglądałem się jakoś specjalnie tym wyborom, docierały więc do mnie jedynie jakieś odpryski w rodzaju twórczości Doktora Chłopaka z Biedniejszej Rodziny, który wyciągnął Fijołkowi jakiś komentarz z FB, albo (zdaniem „Do Rzeczy”) był dla kandydata opozycji „bezlitosny”, bo skrytykował jego wystąpienie na jakiejś debacie. W sumie to trochę budujące, że partia rządząca też nie potrafi wyciągać jakichkolwiek wniosków z wyborów samorządowych. W niedzielę okazało się, że mój znajomy miał rację. Okazało się również, że zwycięstwo Fijołka miało ten skutek uboczny, że zwolennicy Zjednoczonej Opozycji znowu zaczęli opowiadać o swoim, kurwa sprytnym, planie na obalenie rządu PiS. Ludzie ci w ogóle nie zwracają uwagi na to, że wybory do Sejmu to nie to samo, co wybory prezydenta miasta. Gdyby wybory do Sejmu odbywały się w ramach JOWów (do czego mam nadzieję, że nigdy nie dojdzie), to byłbym gorącym zwolennikiem Zjednoczonej Opozycji, bo startowanie wielu partii „osobno” (przprszm, musiałem) jest w przypadku JOWów bezsensowne, albowiem w praktyce jest to oddawanie mandatów praktycznie walkowerem. Dlatego też, choć nie jestem fanem ZO, uważam, że „pakt senacki” był i jest sensownym przedsięwzięciem. Jeżeli chodzi o Rzeszów, to trzeba mieć na uwadze to, że rozbicie głosów prawicy nie miało wpływu na wynik wyborów (bo nawet zsumowane głosy kandydatów PiSu, Solidarnej Polski i Konfederacji nie sprawiłyby w magiczny sposób, że Fijołek spadłby poniżej 50%). Osobną kwestią jest to, że w przypadku wyborów prezydentów miast (przynajmniej na zadupiach) czynnikiem decydującym jest rozpoznawalność kandydata – znaczki partyjne mają raczej marginalne znaczenie (a czasem wręcz są w stanie zaszkodzić).
Dla nikogo nie będzie zaskoczeniem to, że wynik wyborów w Rzeszowie bardzo, ale to bardzo nie spodobał się pewnej partii. Radna PiS (sejmik województwa zachodniopomorskiego), która jest jednocześnie przewodniczącą klubu PiS, doznała rozległego meltdownu i zaczęła klarować na ćwitrze, że: „Bezpośrednie wybory wójta/burmistrza/prezydenta to mordowanie samorządności w białych rękawiczkach. Gra na lidera, a następnie autorytarne rządy jednej osoby bez żadnego nadzoru i ze szczątkowymi kompetencjami radnych, zabija samorządność.”. Zapewne nie ma to związku z tym, że pani Jacyna-Witt startowała w wyborach prezydenckich w Szczecinie w roku 2010 i 2014. Za pierwszym razem dostała 11,28% głosów i nie weszła do drugiej tury. Za drugim razem (w roku 2014) po wejściu do drugiej tury (w pierwszej uzyskała 17,73% poparcia) sromotnie przegrała z Piotrem Krzystkiem (stosunkiem głosów 71,93% do 28,07%). Zaraz się odniosę nieco bardziej na serio do tego „mordowania samorządności”, ale zanim to zrobię, pozwolę sobie przytoczyć jeszcze dwa inne wpisy (o tym, w którym chwaliła wynik wyborów w Dobrzanach, gdzie wygrał kandydat popierany przez PiS, wspominać nie będę, bo za długo się wszyscy przyglądamy PiSowi, żeby spodziewać się jakiejkolwiek spójności w poglądach członków tej partii). W pierwszym z nich również odnosi się do wyborów w Rzeszowie: „Niestety, coraz więcej Polaków mieszka w dużych miastach, gdzie autorytarny sposób rządzenia prezydentów zwalnia ich z poczucia odpowiedzialności za wspólnotę. Są anonimowi. Jedyne wyjście - zmiana ordynacji wyborczej na pośrednią.”. W późniejszym wpisie zaś stwierdziła, że: „Gdyby wójt/burmistrz/ prezydent miasta/gminy był wybierany przez radnych, to radni rozliczaliby go z tego. A tak to rozlicza go sekretarz, którego on sam wybiera. #WyboryBezpośrednieToZło”. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że radna Jacyna-Witt narzeka na to, że dla urzędujących prezydentów miast budżet miejski to środki, które niemalże są ich funduszem wyborczym, ale te same dwie kulki nie zderzają się jej w głowie, gdy patrzy na budżet krajowy i na to, co robi z nim Zjednoczona Prawica.
Ktoś mógłby w tym miejscu zapytać „czemu w ogóle powinniśmy się przejmować tym, co mówi/pisze jakaś tam radna?”. Ano temu, że, na ten przykład, pomysł zmiany ordynacji celem doprowadzenia do tego, żeby prezydentów/burmistrzów wybierała rada gminna, nie jest pomysłem pani Jacyny-Witt. Po raz pierwszy pomysł ów pojawił się w przekazach partyjnych pod koniec roku 2017 i nawet pastwiłem się nad nim w krótkiej notce. Co prawda, rzeczniczka partii (czy tam klubu, nie pamiętam) stwierdziła, że „nie planują takich zmian”, ale zanim doszło do tego zdementowania, członkowie Zjednoczonej Prawicy wychwalali ten pomysł stwierdzając, że: „Wybory pośrednie prezydentów miast to wzmocnienie wyborców i przywrócenie samorządności w Polsce, wreszcie...”. Zapewne nastąpiło wtedy mierzenie i ważenie opinii suwerena i PiS doszedł do wniosku, że ten pomysł może się jednak suwerenowi nie spodobać. Nie oznacza to, że PiS zmienił zdanie odnośnie poprawiania swoich szans w wyborach samorządowych, bo potem przecież wprowadzono ograniczenie kadencyjności burmistrzów/prezydentów miast. Nie powinno się zapominać o tym, że w pierwotnej wersji pomysł ograniczenia kadencyjności miał działać „wstecz” (co oznaczałoby uniemożliwienie startu w wyborach prezydentów z dwiema [lub więcej] kadencjami na koncie. Potem Zjednoczona Prawica złagodziła ton (bo suwerenowi się ten pomysł nie spodobał) i w ostatecznej wersji ustawy stało, że licznik będzie działał od kadencji, która zacznie się już po wejściu ustawy w życie. A potem się okazało, że ograniczenie kadencyjności może Zjednoczonej Prawicy nie pomóc specjalnie, albowiem casusy Warszawy, Wrocławia i teraz Rzeszowa (tak więc miast, których włodarze i włodarki zrezygnowali z kandydowania po paru kadencjach) pokazują, że suweren nie pała specjalnie gorącym uczuciem do kandydatów Zjednoczonej Prawicy.
To jest bardzo ciekawa kwestia, która raczej umyka wszystkim zwolennikom narracji, w myśl których suweren głosuje na PiS w wyborach ogólnopolskich, bo się wziął i „sprzedał za pincet złoty”. Gdyby tak było, to PiS wygrywałby wszystkie wybory łącznie z tymi, w których wybiera się burmistrzów/prezydentów. No bo skoro się suweren sprzedał, to przeca będzie bezrefleksyjnie głosował na każdego kandydata, którego podsunie mu Zjednoczona Prawica. Czemu więc nie głosuje? Nie ma innej przyczyny poza to, że wbrew temu, co opowiada bóldupiący komentariat, suweren w Polsce jest dość ogarnięty. Wspominałem o tym pewnie, ale będę musiał dokonać autoplagiatu: dla części elektoratu PiS jest mniejszym złem. Nie, nie chodzi mi o beton, bo beton będzie głosował na PiS niezależnie od tego, co zrobi partia Jarosława Kaczyńskiego. Tyle, że betonem wyborów się nie wygrywa. Gdyby tak było, to PiS już dawno rozjechałby sądownictwo do reszty, a zakaz aborcji zostałby wprowadzony w 2016, bo Zjednoczona Prawica miałaby wyjebane na protesty. Moim zdaniem wysokie słupki poparcia PiSu są po części efektem działań mediów rządowych, ale współodpowiedzialna jest też opozycja, która nie jest w stanie sformułować sensownego przekazu. O tym, jak bardzo nie była w stanie tego zrobić (a co za tym idzie, nawiązać równorzędnej walki z partią rządzącą w 2019) niech zaświadczy to, że partia Hołowni (czy tam ruch społeczno-polityczny), która pojawiła się na scenie politycznej pięć minut temu, wyprzedziła w sondażach Platformę Obywatelską. Gdyby inne partie opozycyjne potrafiły w politykowanie i w komunikację polityczną, taki scenariusz byłby nierealny.
No dobrze, ale czemu tak właściwie ten rozsądny suweren nie chce głosować na mniejsze zło w wyborach na prezydentów miast/burmistrzów? Bo w tych wyborach nie jest to mniejsze zło. Suweren zdaje sobie sprawę ze zinstytucjonalizowanej patologii, będącej nieodzownym elementem (chciałem napisać „immanentną cechą”, ale się powstrzymałem, żeby nie odebrano mi karty Podkarpacianina) rządów Zjednoczonej Prawicy. Suweren wie, że Zjednoczona Prawica chce przejmować miasta po to, żeby poobsadzać wszystkie stołki swoimi ludźmi, a nawet w niewielkich miastach w rodzaju Wyimaginowanego Miasta Nad Akwenem, to jest ogromna liczba miejsc pracy, którą można obdarować „swoich”. Przejęcie tych miejsc pracy może skłonić ludzi zatrudnionych na różnych stanowiskach do przyłączenia się do PiSu. Ciekaw jestem, jak wyglądała dynamika „zapisów” do PiSu po wyborach samorządowych 2019, w których partia ta przejęła trochę sejmików wojewódzkich (a co za tym idzie, dorwała się do kolejnej transzy stołków). Insza inszość to fakt, że porażki w wyborach prezydentów/burmistrzów sprawiają, że narracja „Polacy kochają Zjednoczoną Prawicę”, jest cokolwiek mało wiarygodna (ale, of korz, opozycja tego nie wykorzysta w żaden sposób). No, ale to dygresja.
O tym, co w praktyce oznaczałaby zmiana ordynacji, wymądrzałem się byłem dawno temu (na wypadek gdyby ktoś chciał poczytać, link w źródła wrzuciłem), tak więc nie będę się teraz nad tym jakoś specjalnie pastwił. Napiszę jedynie, że gdyby te zmiany zostały wprowadzone, to wyborcy straciliby jakąkolwiek kontrolę nad tym, kto będzie burmistrzem/prezydentem miasta. Co prawda, kandydaci na radnych mogliby w trakcie kampanii „obiecywać” kto zostanie prezydentem/burmistrzem miasta, w którym kandydują, jeżeli wygrają/etc., ale w praktyce nie byłoby żadnego mechanizmu, który mógłby zmusić ich do dotrzymania słowa. Kronikarski obowiązek (któryż to już raz w tym Głośnym Tekście) każe wspomnieć o tym, że Zjednoczona Prawica ma bardzo długą historię łamania obietnic, że tak to ujmę „personalnych” (Gowin już został szefem MON, czy jeszcze nie?). Zmiana ordynacji oznaczałaby to, że prezydent/burmistrz byłby przywożony w teczce. Taki włodarz byłby bytem absolutnie niesamodzielnym (z przyczyn oczywistych), a kadencje takich włodarzy byłyby zależne w głównej mierze od „czynników decyzyjnych” w partii i od tego, kto komu w trakcie kadencji podbierze radnych.
Jednym z zabawniejszych argumentów pani Jacyny-Witt był ten, przy pomocy którego starała się wytłumaczyć, dlaczego włodarz wybierany przez radę gminy jest lepszy. Otóż, dlatego, że gdyby był wybierany, to rada miejska rozliczałaby go z tego, co robi, a teraz „rozlicza go sekretarz” (cokolwiek miałoby to znaczyć, bo nie wiem, czy radna zdaje sobie sprawę z tego, że sekretarz nie jest w stanie odwołać prezydenta). Tym, czego pani radna nie dopowiedziała było to, że co prawda wtedy rozliczałaby prezydenta/burmistrza rada gminna, ale teraz z jego działań rozliczają go wyborcy, a to jest o wiele skuteczniejsze narzędzie nadzoru. I ja wiem, że mogą tu paść argumenty, że ten, czy inny włodarz jest chujem, a mimo tego ludzie go wybierają, ale w tym miejscu mogę zagrać kartę mieszkańca Wyimaginowanego Miasta Nad Akwenem, w którym to mieście rządził sobie pewien prezydent kilka kadencji, aż wreszcie wkurwił suwerena, przegrał wybory i przestał rządzić. Jego następca, który w trakcie kadencji traktował mieszkańców z buta i mimo gigantycznych środków przeznaczonych na kampanię, przegrał w drugiej turze. Ja wiem, że to jest dowód anecdotyczny zadupiariusza (dawno nie było słowotwórstwa), ale może po prostu jest tak, że ci wieloletni włodarze i włodarki rządzą tak długo dlatego, że nie wkurwiają mieszkańców? Ja wiem, że pani Jacynie-Witt wydaje się, że ona by była lepszą prezydentką Szczecina niż kandydaci, z którymi przepierdalała wybory, ale suweren miał insze zdanie na ten temat. Ja wiem, że pani Jacynie-Witt i jej partyjnym kolegom (oraz koleżankom) nie podoba się to, że nie mogą wygrać wyborów, ale tak jak powyżej: suweren ma insze zdanie na ten temat. Zjawiskowe jest to, że opozycja, która dostaje prezenty w rodzaju tych od pani Jacyny-Witt nie jest w stanie ich wykorzystać. Gdyby role były odwrócone (PO rządzi, PiS w opozycji, ale wygrywa wybory w miastach, zaś PO chce zmiany ordynacji), to PiS już od paru dni trąbiłby na lewo i prawo o tym, że Platforma chce odebrać prawo głosu milionom Polaków, bo nie potrafi się pogodzić z wynikami wyborów. Opozycja zaś ma to w dupie. Mimo tego, że podkładką pod shitstorm mogłyby być harcownictwo z roku 2017 i późniejsze grzebanie przy kadencyjności.
Wielokrotnie pastwiłem się nad polską polityką zagraniczną, ale na szczęście nigdy nie napisałem, że „głupiej się nie da”. Jeżeli bowiem dokonania polskiej dyplomacji do czegoś mnie przyzwyczaiły to do tego, że zawsze może być głupiej. Zacznę od zacytowania nagłówka, odnoszącego się do polskiej polityki zagranicznej i wprost idealnie oddającego zjebanie tejże polityki: „Joe Biden nie skonsultował z Polską decyzji o wycofaniu sankcji na konsorcjum budujące Nord Stream 2. Nie spotka się też z Andrzejem Dudą przed szczytem z Władimirem Putinem 16 czerwca – ujawnia „Rzeczpospolitej” szef polskiej dyplomacji prof. Zbigniew Rau.”. Później było już tylko lepiej, ale mnie osobiście urzekł ten fragment:
"Jędrzej Bielecki: Polska mocno zaangażowała się w zablokowanie budowy Nord Stream 2. Jednak 19 maja Joe Biden zrezygnował z nałożenia sankcji na konsorcjum budujące gazociąg. Projekt może zostać bez przeszkód zakończony. Jak się Pan o tym dowiedział?
Prof. Zbigniew Rau: Z mediów. Sojusznicy amerykańscy nie znaleźli czasu na konsultacje z najbardziej narażonym na skutki tej decyzji regionem świata."
Trzeba przyznać, że polityka kadrowa Zjednoczonej Prawicy jest jedyna w swoim rodzaju. Okazuje się, że szefem polskiej dyplomacji jest koleś, który chyba nawet nie wie o tym, że jest szefem dyplomacji. No bo, kurwa, serio, typ opowiada o tym, że Amerykanie źli, bo nie znaleźli czasu, bo nie skonsultowali, bo to, bo tamto i sramto i zupełnie umyka mu ten drobny szczegół, że do jego pierdolonych obowiązków należy dbanie o to, żeby Amerykanie mieli czas i chęć na konsultacje. Tego rodzaju narracje mogłyby (i powinny) wychodzić ze strony opozycji, bo opozycja jak najbardziej ma prawo do krytykowania poczynań polskiej dyplomacji w sytuacji, w której ta coś zjebie. Tutaj mamy zaś sytuacje, w której Rau dokonuje spektakularnego aktu samopodpierdolenia się i najwyraźniej nie ogarnia, że go dokonał. Szczególnie rozbawiło mnie (bo przeca nie będę się wkurwiał, bo to nie zdrowo) to jego utyskiwanie, że dowiedział się o rezygnacji z nałożenia sankcji na konsorcjum budujące gazociąg „z mediów”. To znaczy, że kontakty dyplomatyczne na linii USA – Polska istnieją (a jakże) tylko teoretycznie. W tym miejscu chciałbym szczerze pogratulować Rauowi tego, że udowodnił, że jeżeli chodzi politykę zagraniczną da się ją robić znacznie głupiej, niż robił to Waszczykowski. Tamten co prawda przyznał, że w ogóle nie brali pod rozwagę porażki Clinton i dopiero po wygranej Trumpa nawiązywali kontakty z Trumpem (potem Waszczykowski tłumaczył, że to nie prawda, bo oni już trakcie kampanii kontaktowali się z Trumpem, ale się tym nie chwalili, żeby ich nikt nie posądził o stronniczość). Niemniej jednak po tym, jak Trump wygrał, to jakoś te kontakty ogarnęli. Obecna dyplomacja nie potrafi nawet tego.
Ponieważ zahaczyłem o Trumpa, wrzucę tu coś w charakterze ciekawostki. Za wielką wodą zbadano i zważono zasięgi, jakie obecnie wykręcają wypowiedzi Trumpa i porównano je z tymi, jakie wykręcał zanim dostał bana. Gdyby racje mieli nasi rodzimi obrońcy „wolności słowa”, którzy twierdzili, że media społecznościowe są złe, bo cenzurują wypowiedzi Trumpa i że to się na pewno nikomu nie spodoba (tak więc „dobra nowina” głoszona przez Trumpa powinna się rozprzestrzeniać choćby „na złość” złym cenzorom, bo przecież jego wyznaw, znaczy się, zwolennicy będą jego wypowiedzi rozrzucali niezależnie od tego, czy znajdą je na jego oficjalnym koncie, czy w jakichś artykułach/etc.). Pewnie będziecie tym zaskoczeni, ale okazało się, że co prawda Trump dalej opowiada swoje, ale zasięgi są bez porównania mniejsze (niektóre wrzutki podchwycone przez prawicowe rozrzutniki osiągają zbliżone zasięgi, ale wcześniej to była norma dla każdego jego wpisu). W komentarzach do artykułu pojawił się jeden, który utkwił mi w pamięci. W telegraficznym skrócie, chodziło w nim o to, że gdyby Trump dostał bana wcześniej (prosiła o to Kamala Harris), to być może udałoby się ocalić życie tysięcy amerykanów (albowiem Trump rozsiewał dość skutecznie foliarstwo). Ten konkretny casus jest złożoną sprawą. Z jednej bowiem strony, jeżeli banem oberwał prezydent USA, to widać wyraźnie, że media społecznościowe nie biorą jeńców. Z drugiej strony, Trump dostawał pierdyliony ostrzeżeń od administracji, które to ostrzeżenia olewał (a konta prowadzone w ramach eksperymentu, które to kona publikowały to samo co on, spadały z rowerka bez ostrzeżenia). Z trzeciej strony nikt nie zagwarantuje, że tego rodzaju działania nie będą prowadzone w ramach jakichś międzynarodowych przepychanek (względnie, w ramach przepychanek na linii korporacje-państwa). Z czwartej strony, gdyby zbanowano go wcześniej, ocalono by od cholery ludzi. Z piątej strony – być może jest to jakiś sposób na walkę z fake newsami? Z szóstej strony, jakoś tak tej walki nie widać i całe media społecznościowe są zajebane fake newsami odnośnie pandemii, szczepień/etc. Z siódmej strony, jak człek popatrza na to, co proponują matoły z partii rządzącej w Polsce, to dochodzi do wniosku, że może to i lepiej, że kontrolowaniem tego, kto spada z rowerka zajmuje się jakieś zagramaniczne korpo, bo gdyby miały decydować o tym polskie władze, to media społecznościowe momentalnie zamieniłyby się w TVP Info.
Na sam koniec Przeglądu zostawiłem sobie jeszcze inszą ciekawostkę. Otóż, jakiś czas temu pojawiły się informacje odnośnie tego, że koncerty owszem, będą się odbywać, ale uczestniczyć w nich będą mogli jedynie zaszczepieni. Kult zapytany o to, czy to prawda, wydalił z siebie idiotyzm w rodzaju „hurr durr, my nie dzielimy ludzi, hurr durr koncerty dla wszystkich, bo jak nie, to to będzie apartheid”. W tym miejscu popełnię parafrazę i pozwolę sobie napisać: kto porównuje walkę z pandemią do apartheidu jest kutasem i niech spierdala - po dwakroć!".
Źródła:
https://twitter.com/AdriannaPalus/status/1308005539763367936
https://twitter.com/PiknikNSG/status/1307985478973632512
https://twitter.com/PiknikNSG/status/1318837222204985344
https://twitter.com/PiknikNSG/status/1308364475481894914
https://twitter.com/SlawekRojewski/status/712958097866801152
https://www.wirtualnemedia.pl/artykul/jas-kapela-wzial-700-zl-krzysztof-stanowski-cham-opinia
https://twitter.com/Lukasz_Najder/status/1377947667037360129
https://twitter.com/JasKapela/status/1398368355472523266
https://twitter.com/K_Stanowski/status/1401846527866322950
https://twitter.com/PiknikNSG/status/599294662369746944
https://twitter.com/RafalWos/status/1402282262457204738
https://twitter.com/PiknikNSG/status/909452905182248960
https://twitter.com/RafalWos/status/1395293701757353984
https://biznes.interia.pl/praca/news-rafal-wos-dlaczego-potrzebujemy-moratorium-migracyjnego,nId,5281989#
https://twitter.com/krzysztofbosak/status/1402204482377859074
https://cowzdrowiu.pl/aktualnosci/post/episkopat-krytykuje-szczepionki-dwoch-firm-dlaczego
http://sejmik.wzp.pl/cb-profile/133-malgorzata-jacyna-witt.html
https://twitter.com/PiknikNSG/status/1404320335340650502
https://twitter.com/JacynaWitt/status/1404170571542315009
https://twitter.com/JacynaWitt/status/1404346232928194565
https://wybory2010.pkw.gov.pl/geo/pl/320000/326201.html#tabs-6
https://samorzad2014.pkw.gov.pl/360_Wybory_Burmistrza_-_I_tura/0/3262.html
https://samorzad2014.pkw.gov.pl/361_Wybory_Burmistrza_-_II_tura/0/3262.html
link do notki na temat zmiany ordynacji
wyborczej:
https://www.facebook.com/permalink.php?story_fbid=1843026945764654&id=424617787605584
https://www.rp.pl/Dyplomacja/210619958-Rau-Biden-decyduje-ponad-naszymi-glowami.html
https://wiadomosci.onet.pl/tylko-w-onecie/witold-waszczykowski-nie-bedzie-nord-stream-ii/c7lpjm
Woś to przypadek ciężkiego zajoba antylibkowego. Praktycznie wszyscy dotknięci tą przypadłością to w najlepszym razie jacyś symetryści typu jawcaleniepopierampisuale..
OdpowiedzUsuń