Dawno już nie przydarzyła mi się sytuacja, w której nie bardzo wiedziałem od czego zacząć Przegląd ze względu na „klęskę urodzaju”. Tak się bowiem złożyło, że w przypadku tego konkretnego Przeglądu, każden jeden temat jest bardziej spektakularny od reszty. Zaczniemy od przygód Ryszarda Czarneckiego. To, co dzieje się w jego sprawie (a raczej to, co się nie dzieje) pokazuje, po co Zjednoczonej Prawicy jest przejmowanie mediów i to, jak bardzo media nie przejęte jeszcze przez PiS, nie ogarniają. Kiedy w 2020 pojawiły się pierwsze informacje o tym, że Czarnecki najprawdopodobniej „poprawiał” sobie kwity składane w Parlamencie Europejskim po to, żeby wyciągnąć sobie z tegoż parlamentu kasę, która mu się nie należała, pan Ryszard się bardzo zdenerwował. Tak bardzo, że na swoim ćwitrze opublikował Groźnie Brzmiący Ćwit: „Informuje, ze podejmę kroki prawne w związku z publikacjami, które pojawiły się dziś i w ostatnich 8 dniach, a dotyczącymi mojego funkcjonowania w PE. Kłamstwa i fake-newsy w nich maja zdyskredytować moja osobę w oczach opinii publicznej ...”. Co jakiś czas złośliwi internauci dopytywali się Czarneckiego o to, czy już te kroki podjął, bo jakoś tak mu się nie śpieszyło. Jakieś dwa tygodnie temu w mediach pojawiły się kolejne informacje, które rzuciły nieco światła na to, czemuż to, ach czemuż Czarnecki się jakoś tak nie śpieszył z pozywaniem. Okazało się, że przyczyna była dość prozaiczna: media napisały prawdę: „Po zwróceniu się do posła o wyjaśnienia, PE podjął decyzję o odzyskaniu nienależnie wydanych pieniędzy (wydatki na zwrot kosztów podróży nie są zgodne z wewnętrznymi przepisami dotyczącymi wykorzystania dodatków). Europoseł został powiadomiony o decyzji i przystąpił do zwrotu kosztów”.
Aczkolwiek w sumie ten brak „podjęcia kroków prawnych” nie był taki oczywisty. Bezczelność Zjednoczonej Prawicy osiągnęła bowiem taki poziom, że nietrudno sobie wyobrazić sytuację, w której Czarnecki przekonywałby sąd, że w sumie to on te pieniądze dostał tak nie do końca zgodnie z prawem, a potem je oddał bo mu kazali, ale to chyba jeszcze nie powód, żeby informować o tym opinię publiczną, prawda? Gdyby trafił na jednego z sędziów, że tak to ujmę „na telefon”, to pewnie nawet mógłby wygrać. Problem polegał na tym, że o całej sprawie mogłoby się wtedy zrobić głośno. Teraz zaś sprawa jest bardzo skutecznie „zamilczana” przez Zjednoczoną Prawice, której dzielnie pomagają media, których partii rządzącej jeszcze nie udało się dobić. Prawda jest bowiem taka, że te media powinny robić jedną, zajebiście istotną rzecz, którą opisał jeden z ćwiterian: „Marzy mi się, żeby dziennikarze każdą rozmowę z Czarneckim rozpoczynali od pytania: "Dlaczego Pan kradł?"”, po czym dodał: „Rozszerzam: w gruncie rzeczy marzy mi się, żeby dziennikarze każdą rozmowę z dowolnym politykiem PiS rozpoczynali od: „Dlaczego Czarnecki kradł?“, dopóki PiS się go nie pozbędzie.”. Ponieważ polscy dziennikarze są polskimi dziennikarzami, marzenie ćwiterianina się nie spełniło. Zanim będę się pastwił nad mediami nie-rządowymi, pozwolę sobie na krótki komentarz odnośnie tych rządowych. Dla tych mediów nie ma żadnej sprawy Czarneckiego. Absolutnie nic się nie stało. Jestem tak stary, że osoby, które uważają, że wał na pi razy oko 100 tysięcy euro jest na tyle mało istotny, że nie warto o nim wspominać, gardłowały, że Sławomir Nowak powinien iść siedzieć z powodu nieuwzględnienia zegarka w swoich oświadczeniach majątkowych. Nieśmiało przypominam, że czasomierz Nowaka był wart dziesięć tysięcy zeta, zaś Polityk Zjednoczonej Prawicy zrobił wał na kwotę pi razy oko, czterdzieści razy większą. Zamilczanie tej sprawy przez media rządowe nie powinno nikogo dziwić (w końcu po coś Zjednoczona Prawica te media przejmowała). Dziwić również (niestety) nie powinno to, że polska opozycja z tego „zamilczania” nie jest w stanie zmontować żadnego sensownego przekazu.
Reakcje polityków partii rządzącej również nie powinny budzić naszego zdziwienia: „Zawsze mogą zachodzić jakieś nieprawidłowości wynikające z nieznajomości przepisów - usprawiedliwia kolegę Marek Ast, przewodniczący sejmowej komisji sprawiedliwości i praw człowieka. I dodaje: "Ryszard Czarnecki uznał, że rzeczywiście doszło do nieprawidłowości. Zwrócił pieniądze. Sprawa jest zamknięta.”. Tak więc widzicie, chłop się po prostu pomylił. Tzn. w sumie nie tyle „pomylił”, co „mylił się” przez 9 jebanych lat. Nikt bowiem biedakowi nie powiedział, że nie powinien w sprawozdaniach finansowych przekonywać o tym, że odbywał podróże służbowe między Brukselą a Jasłem, skoro w tymże Jaśle nie mieszkał (mieszkał w Wawie). No przecież taka pomyłka mogła się przydarzyć każdemu. Ast usiłował zbudować narrację, w myśl której Czarnecki się pomylił, po czym zorientował się, że się pomylił i oddał kasę. Tylko, że „Czarnecki uznał, że rzeczywiście doszło do nieprawidłowości”, dopiero po tym, jak OLAF (czy OLAF, to polskie nazwisko?) go prześwietlił, a PE kazał oddać kasę. Równie zabawne jest to, jak bardzo małomówny zrobił się Sebastian Kaleta: „(Sprawa) trafiła do prokuratury w Zamościu. Co się z nią dzieje? - pytamy wiceministra sprawiedliwości. - Ja nie znam wszystkich spraw, które się toczą w prokuraturze - oznajmił Sebastian Kaleta. Ryszard Czarnecki powinien być wyrzucony z PiS? - pytamy dalej. - Nie wiem - odpowiedział polityk Solidarnej Polski. Jego zdaniem cała historia "w jakiś sposób została wyjaśniona".” Gdybym był złośliwy, to napisałbym, że Kaleta pewnie jest za bardzo zajęty szukaniem gówna w Wiśle, żeby być na bieżąco. Ponieważ zaś złośliwy nie jestem, napiszę jedynie tyle, że tenże sam Kaleta, który „nie zna wszystkich spraw”, w sprawie Sławomira Nowaka (który nie tak dawno temu wyszedł z aresztu tymczasowego) jest na tyle zorientowany, że non stop wypowiada się na temat tejże sprawy.
Na uwagę zasługuje również końcówka wypowiedzi „sprawa jest w jakiś sposób wyjaśniona”. Ja sobie doskonale zdaje sprawę z tego, czemu ma służyć taka narracja: patrz, suwerenie, tu wszystko jest już wyjaśnione, więc nie warto strzępić ryja. Gdyby opozycja (i dziennikarze, którzy nie pałają miłością do partii rządzącej) ogarniali cokolwiek, to mogłoby się okazać, że ta konkretna narracja mogłaby się okazać pereirowskim „niedźwiedzim pocałunkiem”. Czemu? Ano temu, że w tym konkretnym przypadku „w jakiś sposób wyjaśnienie sprawy” oznacza nie mniej ni więcej tyle, że Czarnecki oddając kasę w praktyce przyznał się do winy. Z tego zaś z kolei wynika, że postępowanie (czy jak to się tam nazywa to, co teraz robi prokuratura [nie, nie chodzi o siedzenie na dupie i czekanie na wytyczne]) prowadzone przez prokuraturę nie powinno być jakoś specjalnie skomplikowane. Szczególnie, jeżeli weźmiemy pod rozwagę ten drobny szczegół, że OLAF dał prokuraturze komplet kwitów. Tych samych kwitów, które sprawiły, że Czarnecki oddał (czy „jest w trakcie oddawania”) kasę i nawet nie próbował się awanturować (zgodzicie się z tym, że to pewne novum, prawda?). Co zrozumiałe (w zaistniałych okolicznościach przyrody) prokuratura jakoś niespecjalnie się śpieszy i postępowanie się nieco przeciąga. No ale, ta sprawa to nic pilnego, a poza tym polska prokuratura ma ważniejsze sprawy na głowie (np. ściganie kogoś za „Tęczową Maryjkę”). To jest wprost idealny temat dla dziennikarzy i opozycji. Do tej bowiem pory przed jakąkolwiek odpowiedzialnością karną chroniła członków Zjednoczonej Prawicy (rzecz jasna tych, którzy nie podpadli Genialnemu Strategowi) chroniła krysza. Praktycznie za każdym jebanym razem okazywało się, że to, co odjebał ten, czy inny kryształ ze Zjednoczonej Prawicy, nie nosiło znamion przestępstwa/etc. W przypadku Czarneckiego wygląda to inaczej, bo zajmował się nią podmiot, na który Zjednoczona Prawica nie ma wpływu. Co prawda chłopcy i dziewczęta od Zbyszka nadal mogą uznać, że „nic się nie stało”, ale za cholerę nie da się tego w żaden sposób spiąć narracyjnie z tym, że Czarnecki oddaje kasę. Nie ma żadnej wrogiej „kasty”, która go do tego zmusiła, nie ma żadnych „wrogów”, na których można to zwalić. Mimo tego opozycja (oraz dziennikarze) nie wykorzystują tej sytuacji. I ja wiem, że teraz mamy sporo innych problemów, które są znacznie poważniejsze, ale z tego wcale nie wynika, że nie można mówić także o Czarneckim. Warto również wspomnieć o tym, że można by przy okazji omawiania „bierności prokuratury”, która nie śpieszy się z wyjaśnianiem (już wyjaśnionej) sprawy pana Ryszarda, flekować Zjednoczoną Prawicę za to, że nie chciała, by Polska przyłączyła się do Prokuratury Europejskiej. Jeżeli bowiem partia rządząca przyzwyczaiła nas do czegoś, to do tego, że u nich nic nie dzieje się bez powodu. Czasem te powody są idiotyczne, jak np. chęć „postawienia się” (w ramach „wstawania z kolan”), która sprawiła, że Polska poszła na zwarcie z Izraelem i USA po nowelizacji ustawy o IPN. Czasem są one bardzo przyziemne, jak np. obniżanie wymagań przy zatrudnianiu kadry kierowniczej w Służbie Cywilnej (żeby można było ją obsadzić „swojakami”, którzy nie spełniali dotychczasowych wymagań). Tym razem mamy najprawdopodobniej do czynienia z tą drugą sytuacją. Jeżeli bowiem Zjednoczona Prawica „nie miałaby nic do ukrycia”, to nie musiałaby się obawiać dołączenia do Prokuratury Europejskiej. Problemem jest pewnie to, że po dołączeniu do tejże, partia rządząca straciłaby kontrolę nad częścią dochodzeń (bo nie miałaby wpływu na ludzi, którzy się nimi zajmują). To zaś jest wyraźna sugestia, że, eufemizując, Zjednoczona Prawica najprawdopodobniej "ma coś do ukrycia". Jeżeli zaś chodzi o sposób, to można by było walnąć jakimś spotem, w którym ktoś mówiłby „nie może być tak, że jak ukradniesz wafelek to możesz iść siedzieć, a taki poseł Zjednoczonej Prawicy – bach, przez 9 lat wyłudza pieniądze z Parlamentu Europejskiego i puszczają go wolno”.
Mniej więcej w połowie kwietnia Genialny Strateg z Żoliborza uznał, że kadencja Rzecznika Praw Obywatelskich nie może być przedłużana w związku z tym, że nie wybrano jego następcy. O, przepraszam, napisałem „Genialny Strateg”? Miałem na myśli w stu procentach niezależny Trybunał Przyłębski. Wszystkich, którzy poczuli się urażeni tym wpisem nie przepraszam, bo to przecież jedno, kurwa, i to samo. Decyzja Trybunału Przyłębskiego niespecjalnie mnie zdziwiła. Gdyby Jarosław Kaczyński nie życzył sobie utrącenia Bodnara, to nikt nie złożyłby żadnego wniosku do TP. Ok, trochę wszystko przedłużano, ale to pewnie po to, żeby wybrać odpowiedni moment, a nie dlatego, że ktoś tam faktycznie dumał nad tym, jaką decyzję podjąć. Może i jestem mało spostrzegawczy, ale dopiero jak sobie to wszystko przemyślałem „na spokojnie”, to dotarło do mnie, że Zjednoczona Prawica od początku planowała rozwiązanie siłowe. Gdyby Zjednoczonej Prawicy zależało na „dogadaniu się” z opozycją, to kandydatura Bartłomieja Wróblewskiego zostałaby zgłoszona terminowo, a sam kandydat mówiłby te same rzeczy, które opowiada teraz (opozycjo, dej mnie kandydatów na moich zastępców! [nieco później odniosę się do wiarygodności tych obietnic]). Ponieważ zaś partia rządząca nie chciała udawać, że będzie się dogadywać, termin zgłaszania kandydatur został przez nią olany. Potem zaś do Trybunału Przyłębskiego trafił wniosek o zbadanie konstytucyjności przedłużania kadencji RPO (a w tle było przeczołgiwanie kandydatki Zuzanny Rudzińskiej-Bluszcz przed komisjami/etc.). Jeszcze bardziej potem, Zjednoczona Prawica zgłosiła kandydaturę jakiegoś partyjnego aparatczyka (aka Piotr Wawrzyk). To była kandydatura tak bardzo na odpierdol, że typowi nawet nikt nie kazał przygotować się do odpowiadania na pytania senatorów. Efekt końcowy był trochę komiczny (trochę, bo tu jednak chodziło o kandydata na RPO, a nie o kandydata na chujowego stand-upera), albowiem aparatczyk pierdolił w Senacie takie głupoty (rzecz jasna, nie mające żadnego związku z pytaniami zadawanymi przez senatorów), że tego się naprawdę nie dało słuchać. W Senacie szło mu tak doskonale, że oczyma wyobraźni widziałem sytuację, w której (po jakimś kolejnym „niewygodnym” pytaniu) kandydat na RPO z ramienia Zjednoczonej Prawicy zaczyna drzeć ryj „o chuj wam chodzi? Jestem tutaj, bo mi Jarek kazał!”.
Problemy Zjednoczonej Prawicy zaczęły się w 2019, kiedy to w ramach „historycznego zwycięstwa” straciła 13 mandatów w Senacie. Warto w tym miejscu wspomnieć, że część tzw. „betonu” przekonuje, że Zjednoczona Prawica te wybory wygrała, bo miała więcej głosów (nie dociera do nich to, że w przypadku JOWów nadwyżki głosów pełnią funkcję, że tak to ujmę „kosmetyczną”). Senat przestał więc być „maszynką do głosowania” (co, rzecz jasna, bardzo nie podoba się partii rządzącej), zaś opozycja stara się tam wrzucać swoje poprawki do ustaw. Co prawda, ta sama opozycja mogłaby zadbać o lepszą oprawę „narracyjną” dla tych poprawek (które potem PiS wypierdala z ustaw), ale nie można wymagać zbyt wiele. W większości przypadków wygląda to tak, że PiS sobie przegłosowuje co chce w Sejmie, zaś potem ustawa jest rozbierana na czynniki pierwsze w Senacie. Następnie PiS przegłosowuje sobie w Sejmie co chce, odrzucając poprawki Senatu. Dla partii, której czynniki decyzyjne są ogarnięte, nie byłby to specjalny problem. Po prostu trzeba by było sobie wkalkulować te trzydzieści dni w proces legislacyjny. Dla Zjednoczonej Prawicy, która potrafiła przegłosowywać kompulsywnie pierdylion wersji ustaw/nowelizacji, które miały „reformować wymiar sprawiedliwości”, jest to jednak spory problem, bo nie da się tego już robić w ciągu jednego dnia/wieczora. Było to bardzo widoczne w czasie, w którym Zjednoczona Prawica chciała sobie zorganizować wybory kopertowe (ktoś jeszcze pamięta o tym, że wydrukowano 3 miliony kart do głosowania więcej, niż było potrzeba? [a wszelkie pytania na ten temat zbywano „tajemnicą przedsiębiorstwa”]), których kontrola byłaby praktycznie niemożliwa. Cała machina wyborcza ruszyła tak właściwie bez żadnego trybu, bo nie było żadnych podstaw prawnych do tego, żeby te wybory zorganizować. W teorii, wszystko by się pewnie terminowo spięło, ale w pewnym momencie Gowin się znarowił. Tym razem już nawet nie tyle głosował i się nie cieszył, ale zagroził, że nie zagłosuje za ustawą (nie wiadomo, czy się cieszył).
Być może członkowie Zjednoczonej Prawicy nie są najbystrzejsi (aczkolwiek są na tyle bystrzy, żeby ogrywać opozycję), ale nawet oni musieli się domyślić tego, że nie są w stanie zmusić Senatu do poparcia ich kandydatury i sprawa się może przeciągać i przeciągać. Czynniki decyzyjne w Zjednoczonej Prawicy dumały, dumały i wydumały, że w sumie to z ich punktu widzenia nie ma specjalnej różnicy między tym, czy nie będzie żadnego RPO, czy też będzie to ktoś z ramienia partii rządzącej, tak więc Bodnar został potraktowany z buta przez Julię Przyłębską. Różnicy zaś dla nich nie ma, albowiem jeżeli Rzecznikiem Praw Obywatelskich zostanie ktoś „od nich”, to nie będzie ich krytykował. Tak samo będzie w sytuacji, w której stanowisko RPO nie zostanie obsadzone. Aczkolwiek, jak tak sobie ja teraz móżdżę, to mi wychodzi, że dla Zjednoczonej Prawicy nawet lepiej by było, gdyby stanowisko RPO nie zostało obsadzone, bo przeca wtedy winę za ten stan rzeczy można zwalać na opozycję, która wsadza kij w szprychy, sypie piach w tryby (i tak dalej). Tak na dobrą sprawę Zjednoczona Prawica mogłaby całkowicie odpuścić kwestię obsadzania RPO, ale ktoś tam pewnie doszedł do wniosku, że lepiej wystawić kolejnego drona, napompować balonik „kandydat niezależny”, podpowiedzieć typowi, żeby zaczął opowiadać jakieś pierdoły o tym, czego to on nie zrobi, jak go wybiorą (z czego, kluczowe było „nie zrobi”) i oddelegować część „niezależnych internautów” do pisania komentarzy na temat tego, że to kandydat dialogu. Jeżeli Wróblewski nie zostanie RPO (w momencie, w którym pisałem ten kawałek tekstu, nadal nie było wiadomo, jak zachowa się Senat [acz Libicki zapowiedział, że wstrzyma się od głosu]), to będzie się tłumaczyć, że to wina opozycji, bo pozbawiła obywateli rzecznika. Jeżeli Wróblewski zostałby RPO, to w sumie nawet lepiej, bo nawet jeżeli powstałby kolejny pakt senacki, to nie będzie się cieszył zbyt dużym powodzeniem.
Teraz pora pochylić się nad retoryką kandydata na RPO. Warto to zrobić, bo jest ona cokolwiek ujmująca. Otóż, kandydat z ramienia Zjednoczonej Prawicy zapowiedział, że jeżeli zostanie wybrany na RPO, to złoży mandat poselski i wystąpi z partii. Przypomina mi się jedna z „obietnic” (cudzysłów użyty celowo) kandydata na Prezydenta RP (również z ramienia Zjednoczonej Prawicy). Nie jestem w stanie tego oblinkować, ale pamiętam, jak ów zapowiadał, że jeżeli zostanie Prezydentem RP, to wystąpi z partii. Jak zapowiedział, tak zrobił i nawet się w tym temacie wypowiedział: „Muszę wystąpić. Jest to dla mnie naturalne, że jak się zostaje prezydentem to się nie jest partyjnym w żadnym stopniu”. Zupełnie bez związku z tą „zrealizowaną obietnicą”, przypomniało mi się coś, co można wyczytać na stronie prezydent.pl: „Czy Prezydent może być członkiem partii politycznej? Nie, Prezydent nie może należeć do żadnej partii politycznej. Nie może też piastować żadnego innego urzędu ani pełnić żadnej funkcji publicznej z wyjątkiem tych, które są związane ze sprawowanym urzędem. Mówi o tym art. 132 Konstytucji RP.”. Gdybym był złośliwy napisałbym, że obecny Prezydent RP nie miał specjalnego wyboru w kwestii wystąpienia z partii i w trakcie kampanii w 2015 „obiecał” coś, co i tak musiał zrobić. Ponieważ zaś złośliwy nie jestem, wspomnę o tym, że dokładnie tak samo wygląda to w sytuacji Rzecznika Praw Obywatelskich. Mandatu posła nie można bowiem łączyć z funkcją RPO (art.103), a poza tym Rzecznik Praw Obywatelskich nie może być członkiem partii (art. 209). Chciałbym w tym miejscu pozdrowić dziennikarzy, którzy słuchają tego rodzaju „obietnic” i na wszelki wypadek w żaden sposób nie sprawdzają tego, czy aby ktoś nie obiecuje czegoś, co i tak będzie musiał zrobić. Chwała wam dziennikarze, te słupki poparcia Zjednoczonej Prawicy/PiSu, to w pewnej części również wasza zasługa. O tym, że opozycja również mogłaby się w temacie tych obietnic wypowiedzieć, wspominać nie warto, bo znowu wyjdzie na to, że się czepiam biednej opozycji, która nic nie może.
Jest jeszcze jedna obietnica Wróblewskiego, nad którą chciałem się trochę popastwić. Otóż, Wróblewski zapowiedział, że jeżeli zostanie RPO, to on sobie weźmie zastępców wskazanych przez opozycję. Jednym z tych zastępców ma być Piotr Ikonowicz (który był kandydatem na RPO z ramienia Lewicy). W mojej skromnej opinii ta obietnica jest zabawniejsza od poprzedniej. Rządy PiSu (te i poprzednie) nauczyły mnie sporo rzeczy. Jedną z nich było to, że obietnice „personalne” PiSu są całkowicie niewiarygodne. Pamiętam bowiem doskonale, jak to „za pierwszym razem” Jarosław Kaczyński obiecywał, że jeżeli jego brat zostanie Prezydentem RP, to on nie będzie premierem. W 2015 mieliśmy obietnice, w których stało, że szefem MON zostanie Gowin, zaś prawicowi mediaworkerzy wyśmiewali każdego, kto twierdził, że szefem tegoż ministerstwa zostanie Macierewicz. Tego rodzaju obietnic było więcej i wniosek z tego, w jaki sposób były (nie)realizowane płynie taki, że nie powinno się wierzyć w obietnice „personalne” składane przez partię Jarosława Kaczyńskiego. Na użytek niniejszego kawałka tekstu załóżmy, że Wróblewski zostaje RPO. Czy opozycja miałaby możliwość wyegzekwowania tej obietnicy, gdyby Wróblewski uznał, że on jednak nie chce tych zastępców wskazanych przez opozycję? Ni cholery. Nieśmiało przypominam, że Zjednoczona Prawica, która była i jest wkurwiona na Bodnara, nie była mu w stanie nic zrobić (poza szczuciem na niego mediów) w trakcie trwania jego kadencji. Jeżeli więc partia rządząca, która zakochała się na zabój w „siłowych” rozwiązaniach, nie była w stanie zmusić RPO do czegokolwiek, to co mogłaby zrobić opozycja, gdyby Wróblewski nie chciał powołać tych zastępców i dlaczego tym czymś było by „nic”?
UWAGA! Artykuł sponsorowany przez Suwerena!
https://patronite.pl/Piknik-na-skraju-g%C5%82upoty
Zanim przejdę do części właściwej tego, o czym teraz chciałem sobie popisać, pozwolę sobie przypomnieć fragment filmu „Wielki Szu”. Chodzi o scenę, w której taksówkarz, który nieco wcześniej zaproponował głównemu bohaterowi grę w karty (po to, żeby go ograć) sam został ograny i był tym faktem nieco zdziwiony. Główny bohater wypowiedział wtedy kwestię, która idealnie pasuje do tego, co działo się w Polsce w kontekście głosowania nad ratyfikacją Funduszu Odbudowy: „Graliśmy uczciwie: ty oszukiwałeś, ja oszukiwałem. Wygrał lepszy”. Moim zdaniem, do opisu tego, co się stało ten fragment pasuje znacznie lepiej, niż płaczliwe narracje, z których wynika, że Straszliwa Lewica zdradziła Niewinną Koalicję Obywatelską (i w ogóle cała opozycję). Do tego dodajmy sobie narracje, w których opowiada się suwerenowi, że gdyby nie ta przeklęta lewica, to „udałoby się wynegocjować więcej od PiSu”. I wszystko byłoby z tymi narracjami fajnie, gdyby nie to, że debata odnośnie „zdrady lewicy” zdominowana została nie przez to, że „można było wynegocjować więcej”, ale przez te narracje, w których stoi, że gdyby nie lewica to „rząd by upadł”. Obserwuję sobie polską politykę od jakiegoś czasu już, ale tak durnej narracji, jak ta o „upadku rządu” (do którego by doszło, gdyby nie te wścibskie dzieciaki z lewicy!) to już dawno nie widziałem.
Nie chciałbym być źle zrozumiany. To nie jest tak, że ja nie widzę napierdalanki w Zjednoczonej Prawicy (bo ta już dawno wyszła poza kuluary, zaś panowie i panie leją się po mordach przed kamerami). Ta napierdalanka jest realna, tylko że w chwili obecnej nic z niej nie wynika. Co prawda, media się jakiś czas temu podniecały tym, że przez Solidarną Polskę PiS przegrał jakieś głosowanie, ale te same media jakoś tak nie zwróciły uwagi na to, że kiedy przyszło do głosowania w Sejmie nad RPO, to (co za przypadek) praktycznie cała Zjednoczona Prawica (3 posłów wstrzymało się od głosu) poparła tę kandydaturę. Mam uwierzyć w to, że w sytuacji, w której było „o krok od upadku rządu” koalicjanci Prawa i Sprawiedliwości ochoczo poparliby kandydata PiSu na stanowisko RPO? Po co mieliby to robić? Ja bym te „upadkowe” narracje jeszcze jakoś rozumiał, gdyby było tak, że, na ten przykład, PiS (czy to z koalicjantami, czy bez) ma jakieś 25% w sondażach. No bo wtedy perspektywa utraty władzy byłaby na tyle realna, że dla Gowina byłby to sygnał do tego, żeby po raz kolejny zmienić front, a dla Ziobry, żeby wreszcie oficjalnie zacząć się miziać z Konfederacją (żeby sobie nawzajem nie podbierać elektoratu). Z sondażami natomiast było tak, że owszem, nastąpiły spadki, ale nie były one na tyle duże i na tyle długotrwałe, żeby ktoś już teraz chciał spierdalać z tonącego okrętu. Do części komentariatu autentycznie nie dociera to, że dla Gowinoidów i Ziobroidów wystąpienie z koalicji oznacza w praktyce wielomilionowe straty.
Ktoś może podnieść argument taki, że no w sumie to po co oni mają tam siedzieć w tej koalicji, skoro i tak pewnie nie będzie dla nich miejsc na listach wyborczych. Takowy argument jest częściowo słuszny, bo teraz wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazują na to, że listy wyborcze PiSu będą wyglądały zupełnie inaczej i zostaną na nich tylko ci, którzy wyprą się Gowina/Ziobry. Tylko, że to jest właśnie argument za „trwaniem”. Tak się bowiem składa, że tylko to trwanie jest gwarantem dostępu do koryta (dla wszystkich zaangażowanych w Zjednoczoną Prawicę). Terlecki to powiedział wprost: „Jestem radykałem i najchętniej bym się pozbył koalicjantów, ale utrzymujemy jedność w Zjednoczonej Prawicy tak długo, jak to możliwe i mam nadzieję, że razem pójdziemy do wyborów”. Przecież tu, kurwa, czarno na białym stoi, że Zjednoczonej Prawicy chodzi już tylko i wyłącznie o trwanie dla samego trwania. Ta wypowiedź jest naprawdę wspaniała, bo z jednej strony Terlecki twierdzi, że najchętniej to by wyjebał tych koalicjantów, ale z drugiej, że w sumie to ma nadzieje, że wystartują wszyscy razem w wyborach. Takich wypowiedzi było więcej i jedyne, co z nich przebija to to, że Zjednoczona Prawica jest nastawiona na to wcześniej wzmiankowane „trwanie”. I w tym momencie wchodzi komentariat, cały na obalająco rządowo i będzie tłumaczył, że „NIEWIELE BRAKOWAŁO”. Rozpad Zjednoczonej Prawicy (i przedterminowe wybory) musi się opłacać „rozpadającym”. Nikt bowiem nie będzie ryzykował utraty wielomilionowych dochodów „za obietnicę i nadzieję”. Nawiasem mówiąc, te wszystkie wypowiedzi, w których stoi, że koalicjanci najchętniej by się pozabijali (to wzajemne podrzucanie dziennikarzom kwitów na koalicjantów) to jest wprost idealny materiał na opozycyjne narracje. W takich narracjach można by było spokojnie (podpierając się tymi wypowiedziami) tłumaczyć suwerenowi, że obecny rząd trwa dla samego trwania, że tym ludziom chodzi tylko i wyłącznie o własną kieszeń, a cała resztę mają w dupie. No ale po co to w ogóle wykorzystywać. Lepiej pierdolić głupoty o tym, że lewica ocaliła rząd, prawda? Nie mam pojęcia, co doprowadziło do tego, że Lewica podjęła taką, a nie inną decyzję, zaś polityka komunikacyjna Lewicy (która istnieje tylko teoretycznie) sprawia, że mogę sobie jedynie gdybać. Niemniej jednak wydaje mi się, że mogło być tak, że Lewica niekoniecznie chciała być częścią Super Planu Obalenia Rządu, bo mogła zdawać sobie sprawę z tego, że ów plan jest cokolwiek bezsensowny. Warto w tym miejscu zauważyć, że gdyby ów plan nie wypalił (a szanse na to, żeby wypalił były, że tak to ujmę „matematyczne”), to pewnie doszłoby do jakichś negocjacji, w których główną role odgrywałaby Największa Partia Opozycyjna. Ta sama, która wykoncypowała sobie „Super Plan Obalenia Rządu”. Wydaje mi się, że to raczej mało kusząca perspektywa.
To jest swoją drogą fascynujące, że opozycja po sześciu latach opozycjonowania, nie ma absolutnie żadnego długofalowego planu pt. „jak odzyskać władzę”. Mam tu, rzecz jasna, na myśli Największą Partię Opozycyjną, bo chyba nikt nie ma złudzeń odnośnie tego, kto w chwili obecnej ma największe szanse na to, żeby się brać za bary z PiSem. Okazuje się, że sześć lat wytężonej pracy zaowocowało jakimś „planem”, który można przyrównać do konstrukcji z patyków, klejonego na ślinę. Ale to jeszcze nic. Po tym, jak się okazało, że dojdzie do ratyfikacji FO, pojawiły się narracje, w których stało, że „no teraz to PiS będzie miał te miliardy, co je zamieni na swój fundusz wyborczy/etc.”. Być może zbyt surowo oceniam tego rodzaju wypowiedzi, ale moim zdaniem tak wygląda tłumaczenie własnym wyborcom swojej kolejnej porażki wyborczej. Konkretnie zaś chodzi o znalezienie winnego tej porażki. Jest to o tyle zjawiskowe, że tym razem chodzi o porażkę, do której ma dopiero dojść. Ja tam, co prawda, jestem tylko prosty bloger z Podkarpacia, ale wydaje mi się, że takowa narracja może być cokolwiek samobójcza. O ile bowiem suweren nieszczególnie przepada za zarozumialstwem (haha! NA PEWNO WYGRAMY!), to raczej niechętnie będzie popierał partię, która gdzieś tak w połowie kadencji zaczyna pierdolić o tym, że w sumie to i tak nie wygra, ale to nie jest jej wina. No bo skoro i tak nie wygrają, to po co na nich głosować? To trochę tak, jak gdyby Największa Partia Opozycyjna uznała, że chce być Witoldem Waszczykowskim opozycji. Tak sobie dumam, że w sumie dość absurdalne jest to, że komentariat, który teraz twierdzi, że „olaboga, PiS weźnie piniondz i rozda i wygra wybory i nic się nie da zrobić”, to ten sam, który opowiada biednym ludziom, że w sumie to nie powinni narzekać jak jest im źle, bo wszystko jest w ich rękach, a tak w ogóle to są kowalami własnego losu, tak więc jeżeli nadal są biedni, to pewnie są sami sobie winni.
Na moment oderwijmy się od naszych nadwiślańskich spraw i przenieśmy się za Wielką Wodę. W nie tak odległych czasach, w których cały polski komentariat robił habilitację z amerykanistyki i tłumaczył „co to teraz będzie, jak Biden wygra” mogliśmy się nasłuchać (i naoglądać), jak to Biden teraz będzie „sprzątał po Trumpie”. Przekonywano nas również do tego, że teraz „będzie to, co było”. A potem się okazało, że niezupełnie, bo w porównaniu do tego, co działo się wcześniej, administracja Bidena właśnie skręca w lewo i jak na realia USA to jest to skręt raczej ostry. Wygląda na to, że u amerykańskich liberałów doszło do lekkiego przewartościowania. Ciekaw jestem, kiedy (i czy w ogóle) dojdzie do takiego przewartościowania u naszych nadwiślańskich liberałów. Z grudniowych pomysłów Borysa Budki, który opowiadał o tym, że „Na pewno potrzebne będą cięcia w administracji państwowej, w której wydatki zostały w ostatnich latach bardzo rozdmuchane.”, wynika, że jeżeli dojdzie do takowego przewartościowania, to raczej nieprędko. Jeżeli zaś chodzi o wypowiedź Budki, to trzeba mieć na uwadze to, że jego słowa padły po tym, jak przeorała nas druga fala koronawirusa (i na ten przykład, niedofinansowany sanepid ni chuja nie wyrabiał). Pewnie część z was pamięta inbę, do której doszło w styczniu, kiedy to część polskich liberałów zaliczyła meltdown po tym, jak to Zandberg powiedział coś na temat zawieszenia patentu na szczepionkę na koronę. Okazało się, że co prawda może i ludzi mniej by przez to umarło (bo więcej szczepionek by było) i może i dałoby się w ten sposób szybciej opanować pandemię, ale przecież Przenajświętsza Własność Prywatna jest ważniejsza od ludzkiego życia (i nie, tym razem to nie jest populizm, ci ludzie mają takie poglądy [aczkolwiek warto mieć na uwadze to, że chodzi o życie innych ludzi, a nie ich własne]). Wspominam o tym dlatego, że wczoraj się okazało, że administracja Bidena oświadczyła, że jeżeli chodzi o nich, to oni pomysł zawieszenia patentu (czy jak tam się zwie po naszemu „waiving patent protections) na waksynę popierają. Chciałbym zupełnie bez związku z całą sprawą przypomnieć, że zdaniem Katarzyny Lubnauer pomysł Zandberga to komunizm
Jednym z publicystów, który na temat Stanów Zjednoczonych ma pojęcie jeszcze mniejsze niż ja (a ja mam raczej niewielkie), a mimo tego raczy swoich czytelników Głośnymi Tekstami na temat tego, co się dzieje za Wielką Wodą, jest Rafał Woś. Na początku stycznia Woś tłumaczył, że Biden jest marionetką establishmentu i że w sumie to niewiele się zmieni (będzie tak jak było), a jeżeli nawet coś się zmieni, to na pewno niewiele, a wszystko to będzie podyktowane strachem przed Trumpem. Trump, w opinii Wosia był (uwaga, odstawić płyny): „Ustępujący prezydent Donald Trump był ulepiony z autentycznego amerykańskiego gniewu. Stał za nim bunt zadłużonej, przepracowanej i pozbawionej perspektyw amerykańskiej „wiochy” ciężko doświadczonej przez neoliberalną globalizację. Ale także sprzeciw sporej części (niekoniecznie ubogiej) Ameryki przeciwko kosmopolitycznym wielkomiejskim elitom.”. Te mądrości Wosia są o tyle spektakularne, że w momencie, w którym to pisał, można było bez problemu znaleźć sobie dane, w których stało, że elektorat, w którym Trump pokonał Bidena 54% do 42% były osoby o dochodzie (na cała rodzinę) powyżej 100 tysięcy dolarów rocznie. Aczkolwiek nie powinno to nikogo dziwić, bo powszechnie wiadomo, że redaktor Woś nie zawraca sobie głowy takimi drobnostkami, jak fakty.
Gdy okazało się, że „marionetka establishmentu” i administracja tejże marionetki wprowadza (i planuje kolejne) zmiany, których nie przewidział wszechwiedzący redaktor, Woś nadal niezrażony opowiada o tym, że to wszystko zasługa Trumpa, bo liberałowie się go boją/etc. Gdybym był złośliwy, to bym napisał, że owszem, plany zawieszenia patentu na szczepionkę na koronę na pewno podyktowane są tym, że amerykańscy liberałowie boją się typa, który nie wierzył w koronawirusa i którego nonszalancja kosztowała życie kilkuset tysięcy Amerykanów. Ponieważ zaś złośliwy nie jestem, napisze jedynie, że (uwaga, sięgnąć po płyny, bo będzie suchar) Woś nie odkrył Ameryki swoim twierdzeniem, że partie, które uzyskały władze, będą się starać ją utrzymać, zaś ich działania nie będą zawieszone w próżni i będą miały związek z działaniami poprzedników. Ponieważ Woś musi się wyróżniać, poszedł o krok dalej i stwierdził, że wszystkie działania Bidena są zasługą Trumpa. Zapewne do głowy mu nie przyszło to, że podobnej argumentacji można użyć w Polsce. Można bowiem zacząć tłumaczyć, że establishment PiSowski był tak bardzo przerażony perspektywą powrotu PO do władzy, że wprowadzili „wymuszone korekty neoliberalnych niesprawiedliwości.”. Można zacząć tłumaczyć, że za 500+, podwyższenie płacy minimalnej/etc. powinno się dziękować Platformie Obywatelskiej. Gdyby ktoś chciał przeskoczyć Wosia, mógłby zacząć tłumaczyć, że za te wszystkie transfery socjalne powinno się podziękować Balcerowiczowi i temu, w jaki sposób w Polsce przeprowadzono transformację. Paradoksalnie, byłoby w tym więcej racji, niż w Wosiowych wypocinach dotyczących Stanów Zjednoczonych, bo część swojego elektoratu PiS zawdzięcza właśnie Balcerowiczowi i temu, w jaki sposób przeprowadzał swoje reformy.
Wróćmy teraz do ten kraju. O tym, że młodzieży niekoniecznie jest po drodze z konserwatywnym światopoglądem napisano już sporo. Przeprowadzono również trochę badań w tym temacie (i jestem się w stanie założyć, że przeprowadzono ich znacznie więcej, ale raportów z tychże pewnie nie poznamy). Co zrozumiałe, dla partii, która składa się w pewnej mierze z fundamentalistów religijnych i ultrakonserwatystów i która „wisi” na kościele katolickim, tego rodzaju zmiany nie są zbyt komfortowe. Partia rządząca wprowadza więc „strategie naprawczą”, której to strategii na imię Przemysław, a na nazwisko Czarnek. Wszelkie pomysły Czarnka idealnie opisuje parafraza fragmentu serialu „Czarnobyl” (HBO): „Dajcie więcej papieża, młodzież wytrzyma”. To nawiązanie jest o tyle na miejscu, że moim skromnym zdaniem, jeżeli nikt nie powstrzyma Czarnka i ten nadal będzie napierdalał tą swoją konserwatywną urawniłowka, to w pewnym momencie wkurw społeczny osiągnie masę krytyczną, która może doprowadzić do „społecznego jebnięcia” (to nowa definicja socjologiczna, którą właśnie wprowadziłem w życie), a projekt „Prawo i Sprawiedliwość” skończy tak, jak reaktor nr 4 (w sarkofagu otoczonym kordonem sanitarnym). Najnowszy pomysł Czarnka odnosi się do nauczania religii/etyki: „Będziemy chcieli zlikwidować to, co wiele lat temu zostało wprowadzone, czyli możliwość wyboru jednego z trzech wariantów: albo religia, albo etyka, albo nic. To "nic" stało się dość powszechne na przykład w dużych miastach”. Po tej deklaracji momentalnie odezwały się głosy, że wszystko fajnie, ale i tak wiadomo, że tej etyki to będą uczyć katecheci.
Przyznam szczerze, że jak tak sobie dumam nad tym, co odpierdala Czarnek i nad jego planami, to zastanawiam się nad tym, gdzie w tym wszystkim są spindoktorzy Zjednoczonej Prawicy. Partia rządząca wydaje gigantyczne środki na „oprawę wizerunkową” swoich działań. O tym, że jest to oprawa skuteczna, świadczą słupki sondażowe tejże partii. Z tego wszystkiego można by było wysnuć wniosek taki, że Zjednoczonej Prawicy doradza od cholery spindoktorów. Nie uwierzę w to, że żaden z nich nie zna podstaw psychologii i nie wie, czym jest takie zjawisko jak „reaktancja”. Reaktancja to (wrzucam krótką definicję z Wiki, bo oni ją dźwignęli z cegły Strelaua): „dążenie do przywrócenia wolności wyboru danej osoby zagrożonej przez inną osobę próbującą jej coś narzucić lub czegoś zakazać”. Tak sobie dumam, że to bardzo „polskie” zjawisko (z przyczyn, jak mniemam, oczywistych). Nie trzeba być profesorem psychologii, żeby dojść do wniosku, że przymuszanie suwerena do czegokolwiek, może mieć raczej opłakane (z punktu widzenia przymuszającego) skutki. Nawet gdyby te zmiany oznaczały „jedynie” przymuszanie dzieciaków do chodzenia na etykę, którą prowadziliby, no cóż etycy, a nie katecheci, to i tak wywołałoby to spory opór. Obstawiam, że taki scenariusz mógłby się skończyć tym, że część dzieciaków, które są posyłane na religię (bo np. nie ma co z nimi zrobić) zaczęto by posyłać na etykę. Jeżeli natomiast skończy się to zgodnie z przewidywaniami (etyki będą nauczać katecheci), to wkurw będzie znacznie większy a i pewnie opór będzie przybierał bardziej spektakularne formy. Tak sobie myślę, że działania Czarnka to praktycznie gotowiec dla opozycji, która mogłaby teraz chłostać Zjednoczoną Prawicę wcześniejszymi wypowiedziami polityków PiSu/etc., którzy opowiadali o tym, że ta lewica to straszna jest, bo chce odbierać rodzicom prawo do wychowywania dzieci zgodnie z własnymi poglądami i sumieniem. Teraz zaś okazuje się, że (cóż za brak zaskoczenia), prawica będzie robić dokładnie to, o co oskarżała lewicę. Niektórzy rodzice nie chcą posyłać dzieciaków ani na etykę, ani na religię, bo mają taki, kurwa, kaprys. Gdyby prawica chciała postępować zgodnie ze swoimi własnymi narracjami, to powinna bronić prawa rodziców do mienia wyjebane na religię i na etykę. Gdyby taki opozycyjny polityk chciał się wykazać, to mógłby zacząć mówić o tym, że to, co teraz robi Zjednoczona Prawica, to nic innego, jak inżynieria społeczna, którą to inżynierię społeczną prawica usiłuje zaprząc do pracy, bo jest przerażona tym, że młodzi ludzie nie chcą na nią głosować. Można by to było nazwać „działaniem z najniższych pobudek”. Tak, mam świadomość tego, że opozycja nie będzie „grzała” tego tematu, bo przecież ma ważniejsze sprawy na głowie.
Skoro zaś jesteśmy przy okazji fundamentalizmu religijnego, to warto pochylić się nad najnowszym osiągnięciem zjednoczonoprawicowej bezmyśli dyplomatycznej. Zapewne wszyscy z was znają takie pojęcie, jak „turystyka aborcyjna”. Do tej pory polscy fundamentaliści udawali, że coś takiego nie istnieje. Dzięki temu, że turystyka aborcyjna praktycznie nie istniała w narracjach fundamentalistów, mogli oni publicznie jarać się tym, że w Polsce przeprowadza się mało aborcji, a na takim Podkarpaciu to już w ogóle (bo udało im się zaszczuć personel medyczny w tym, czy innym szpitalu). Po tym, jak Zjednoczona Prawica zaostrzyła w Polsce prawo aborcyjne, o tejże turystyce zrobiło się na tyle głośno, że udawanie, że nie istnieje, przestało mieć jakikolwiek sens. Zanim przejdę dalej muszę popełnić kawałek komentarza. Ja to już wielokrotnie podkreślałem, ale muszę tę samą formułkę po raz kolejny wrzucić: interesuje się polityką od dość długiego czasu. Na temat poczynań Zjednoczonej Prawicy napisałem już byłem sporo liter. Sporo miejsca poświęciłem również temu, co Zjednoczona Prawica odpierdala w polityce zagranicznej, której to polityki ni cholery nie rozumie. Może inaczej, ze mnie tam żaden spec od tejże polityki, ale jeżeli nawet ja wiem, że to, co oni wyczyniają to dramat, to co na ten temat sądzą dyplomaci (a co za tym idzie władze) innych krajów? Ten wstęp był konieczny, albowiem będzie o tym, co odjebał był Antoni Wręga (Chargé d'Affaires [czyli jakiś tam zastępca polskiego ambasadora w Czechach]) i napisał list do czeskiego Ministerstwa Zdrowia.
List ów poruszał kwestię turystyki aborcyjnej i do tej pory zadaję sobie pytanie, czy ów list był bardziej idiotyczny, czy bardziej absurdalny, czy też oba naraz. Pozwólcie, że zacytuję fragment, który pojawił się w mediach: „Z punktu widzenia stosunków polsko-czeskich postrzegamy zatem jako niefortunne, jeśli propozycje legislacyjne dotyczące legalizacji komercyjnej turystyki aborcyjnej są otwarcie usprawiedliwione intencją obchodzenia polskiego ustawodawstwa chroniącego nienarodzone życie ludzkie, a propozycje te mają skłonić polskich obywateli do naruszania polskiego prawa. Przyjęcie tak umotywowanej legislacji wydaje nam się krokiem niezgodnym z doskonałymi stosunkami między naszymi krajami.”. Jak to powiedział klasyk „to jest dramat, kurwa” i to dramat na wielu płaszczyznach. Po pierwsze, pan zastępca ambasadora nie wpadł na to, że legislacja w innych krajach nie musi przebiegać tak, jak w naszym (czytaj: nie musi opierać się na tym, co się ujebało w głowie Genialnego Stratega). Po drugie, nie ogarnął również tego, że minister zdrowia może nie mieć specjalnego wpływu na Senat (mam świadomość tego, że to niejako wynika z punktu pierwszego). Po trzecie, pan zastępca był łaskaw otwarcie grozić Czechom. Warto mieć na uwadze to, że to nie był artykuł w gazecie, tylko pismo autorstwa dyplomaty, a w takich pismach zwrócenie uwagi na to, że ktoś wykonuje „krok niezgodny z doskonałymi stosunkami między naszymi krajami”, to praktycznie jawna groźba tego, że jeżeli ów krok zostanie wykonany, to te stosunki staną się, no cóż, „mniej doskonałe”. Po czwarte, do orełów dyplomacji spod znaku Zjednoczonej Prawicy nie dociera to, że oficjalne wpierdalanie się w proces legislacyjny w innym kraju (podparte groźbami), to coś, co podchodzi pod naruszenie suwerenności. Ta sama Zjednoczona Prawica jazgocze, ilekroć jakiś z międzynarodowych trybunałów orzeka nie po jej myśli (mimo, że orzeczenia te mają zamocowanie w traktatach, prawie międzynarodowym etc.). I znowuż, opozycja dostała praktycznie gotowca, z którego nie skorzystała (bo i po co). Na tym przerwę tę wyliczankę, choć dałoby się dopisać jeszcze kilka punktów
Po tym, jak ów list został opublikowany przez czeskie media, jedynym sensownym wyjściem z sytuacji było odcięcie się od tego typa. Nietrudno byłoby zwalić to na samowolkę i wywalając typa z placówki sprawić, że te zapewnienia brzmiałyby legitnie. Co zrozumiałe, polskie MSZ zrobiło coś zupełnie odwrotnego: „Monitorowanie procesu legislacyjnego w krajach urzędowania, w szczególności w obszarach, które dotyczą, bądź mogą dotyczyć w istotnej skali obywateli RP, jest nie tylko prawem, ale i obowiązkiem ambasad RP - stwierdził w rozmowie z Onetem Szymon Szynkowski vel Sęk, wiceminister spraw zagranicznych”. Wypowiedź Szynkowskiego to cebula na torcie, albowiem w praktyce nie odniósł się on do treści listu. Nikt nie miał do tych dzbanów pretensji o to, że „monitorują proces legislacyjny”, ale o to, że usiłują wpływać na ów proces legislacyjny (tak, powtarzam się, ale jednak muszę to napisać: przy użyciu gróźb). Teraz pora na eksperyment myślowy pt. co by było, gdyby podobny list do polskiego rządu wysłały służby dyplomatyczne innego kraju. Co by było, gdyby tak zastępca ambasadora Hiszpanii napisał, że „no weźcie sobie zliberalizujcie to prawo aborcyjne, bo my u nas mamy prawo do przerywania ciąży, a wasze ustawodawstwo jest niezgodne z naszym i nas to trochę wkurwia, bo Hiszpanki mieszkające w Polsce nie mogą dokonać legalnej terminacji ciąży, a to z kolei jest obchodzeniem obowiązującego u nas prawa”. Coś mi mówi, że gdyby taki list dotarł do polskiego Ministerstwa Zdrowia, to to, co potem działoby się na Woronicza 17 sprawiłoby, że znowu by kolektor w Czajce pierdolnął.
Eh, miałem w tej notce więcej tematów poruszyć, ale się rozpisałem, tak więc nad nieudanym reenactingiem Smoleńska i nad tym, jak bardzo Zjednoczona Prawica nie potrafi policzyć tego, ilu w Parlamencie Europejskim jest europosłów, będę się pastwił w następnym Przeglądzie.
Źródła:
https://twitter.com/r_czarnecki/status/1291617832640417793
https://oko.press/czarnecki-musi-zwrocic-parlamentowi-europejskiemu-nawet-100-tys-euro/
https://twitter.com/mikolajkirschke/status/1381571107749253120
https://wyborcza.pl/7,82983,26985382,zawsze-moga-zachodzic-jakies-nieprawidlowosci-pis-pudruje.html
https://ec.europa.eu/poland/news/170608_prosecutor_s_office_pl
https://www.rp.pl/Urzednicy/308119942-PiS-nie-zglosil-kandydata-na-RPO.html
https://poznan.tvp.pl/53634739/senator-libicki-wstrzyma-sie-od-glosu-przy-wyborze-rpo
https://dorzeczy.pl/kraj/176956/wroblewski-jesli-zostane-rpo-zloze-mandat-poselski.html
https://www.wprost.pl/508095/andrzej-duda-wystapil-z-pis.html
https://www.prezydent.pl/prezydent/pytania-i-odpowiedzi/page,2.html
https://www.rpo.gov.pl/pl/content/konstytucja
https://www.pb.pl/j-kaczynski-jesli-moj-brat-zostanie-prezydentem-nie-bede-premierem-278928
Link do wąteczku ćwiterowego, w
którym ćwiterianin opisuje „dlaczego narracja o upadku rządu
jest nie do końca mądra”.
https://twitter.com/doomer_pl/status/1389912908138754048
https://tvn24.pl/polska/pis-przegral-dwa-glosowania-w-sejmie-min-mariusz-blaszczak-i-antoni-macierewicz-zaglosowali-z-opozycja-5056648
https://twitter.com/GiertychRoman/status/1389696161515180037
https://oko.press/co-po-pis-budka-oszczednosci-w-administracji/
https://oko.press/lubnauer-zawieszenie-patentu-na-szczepionke-przeciw-covid/
https://twitter.com/rafalwos/status/1351452087943651328
https://twitter.com/RafalWos/status/1386968927704657922
https://natemat.pl/351705,list-polskiej-ambasady-do-czeskiego-ministra-zdrowia-ws-aborcji-polek
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz