Niniejszy Przegląd zainauguruję cytatem z klasyka: „Srebrny w mózgu chip wolnym czyni mnie gdy zespolony z metalem dostrajam się.”. Jak się więc pewnie domyślacie, będzie o szczepionkach. Rozważania szczepionkowe rozpocznę od tego, że przez jakiś czas nie bardzo wiedziałem, czy będę się mógł w ogóle zaszczepić. Po tym, jak rozpoczęło się szczepienie na skalę masową, w mediach pojawiły się informacje (legitne), w których stało, że kilka osób załapało się na wstrząs anafilaktyczny. Również wtedy zaczęły się pojawiać wzmianki o tym, że (w uproszczeniu) „jeżeli ktoś ma jakieś tam alergie na leki, to nie wiadomo, czy będzie się mógł bezpiecznie zaszczepić”. Ze względu na to, że zdarzały mi się reakcje uczuleniowe na różne medykamenty, pierwsza moja reakcja na te informacje była, że tak to ujmę, bardzo polska, albowiem pomyślałem sobie „kurwa mać”. Potem zaś zacząłem spamować znajomych pracowników Bigpharmy, lekarzy etc. pytaniami „co ja mam tera robić”. Wiem, że powinienem zapytać takich specjalistów ds. szczepień, jak Edyta Górniak albo Marcin Najman, ale z racji bycia zmanipulowanym lewakiem wybrałem takie, a nie inne źródła informacji. Trułem dupę znajomym tak długo (aż dziw bierze, że nikt mnie nie zablokował), aż się udało wywiedzieć, że nie jeżeli ktoś nie miał wcześniej wstrząsów anafilaktycznych (tylko lżejsze objawy uczuleniowe), to co prawda lepiej poinformować personel medyczny o tym, że miał na to i owo uczulenie, ale ryzyko wystąpienia wstrząsu anafilaktycznego po szczepieniu na koronę jest porównywalne z tym, że opozycja nagle się ogarnie i zacznie się tłuc ze Zjednoczoną Prawicą jak równy z równym (jak to zwykł mawiać Syrio Forel „not today”).
W czasie, w którym dobijałem się do różnych znajomych celem dowiedzenia się „czy Piknikowi wolno w szczepienie”, w temacie tychże szczepień doszło do gigantycznej gównoburzy. Chodzi mi, rzecz jasna, o „Jandagate”. Otóż, w pewnym momencie okazało się, że co prawda jest jakiś plan szczepień, ale niewielka liczba osób została zaszczepiona poza kolejnością. Przyznam się wam szczerze, że nie wiem, co mam sądzić o tych szczepieniach. Nie chciałbym być źle zrozumiany, albowiem nienawiść do wpierdalania się w kolejkę wyniosłem z dzieciństwa. Nie mam również najlepszego zdania na temat elit (niezależnie od tego, czy są to elity nielubiące PiSu, czy też Doktory Chłopaki z Biedniejszych Rodzin). Jednakowoż, ciężko mi uwierzyć w to, że ktoś, kto wbił się w kolejkę potem był na tyle alternatywnie sprytny, żeby chwalić się tym w internetach. Jestem się bowiem w stanie założyć o sporo, że gdyby chodziło o jakieś potajemne szczepienia, to absolutnie wszystkim zaszczepionym kazanoby zamknąć mordy i nie opowiadać o tym nigdzie.
Jak już wspomniałem wcześniej, nie mam pojęcia co o tym myśleć. Z jednej strony są bowiem elity, które od zawsze mają lepiej, ale z drugiej strony są bowiem władze, do których to władz mam zaufanie porównywalne z tym, którym darzę Biały Płomień Tańczący na Kurhanach Researchu (aka Rafał Ziemkiewicz). Nie dziwi mnie więc w najmniejszym stopniu to, że spora część ludzi jest przekonana o tym, że bohaterowie „Jandagate” zostali wmanewrowani w całą sytuację. Jestem sobie bowiem w stanie wyobrazić sytuację, w której czynniki „odgórne” dają zielone światło do takiej akcji (ale, na wszelki wypadek nic na papierze), a potem, jak się okazało, że suweren źle odebrał wpis Jandy i całą sprawę, te same czynniki zrobiły zwrot o 180 stopni i twierdzą, że w sumie to one, te czynniki, nic nie wiedzą. Od siebie zaś dodam, że gdyby przydarzyła mi się taka sytuacja (która mi się nie przydarzy, albowiem ze mnie taka elita, jak z Patryka Jakiego człowiek, który wychowywał się w biedniejszej rodzinie), to pierwsza rzecz, o którą bym poprosił, to o jakieś kwity, które poświadczają to, że ja się faktycznie będę szczepił w ramach jakiejś akcji promowania szczepień (+ jakieś szczegóły dotyczące tego, jak ma wyglądać kampania/etc.), no bo, kurwa, szanujmy się. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że Straszliwie Oburzona Na Szczepienia Poza Kolejnością Zjednoczona Prawica usiłowała wjebać w kolejkę prokuratorów, który w mniemaniu polityków ZP powinni być szczepieni przed ludźmi przewlekle chorymi. Ponieważ wywołało to srogą gównoburzę, ostatecznie wycofano się z tego pomysłu. Co ciekawe, Ziobroidy, które wcześniej tak głośno krytykowały Jandagate, dziwnym trafem nie oburzały się na ten pomysł. Gdybym był złośliwy, to bym napisał, że to pewnie dlatego, że uważają, że ich elity są lepsze od innych. Ponieważ zaś złośliwy nie jestem, uprzejmie proszę was o udanie się w stronę dalszej części tekstu.
Obserwuję sobie debatę okołocovidową od jakiegoś czasu i muszę się przyznać, że znajduję ją cokolwiek, że tak to ujmę „wybrakowaną”. Nie chodzi o to, że do programów nie zaprasza się lekarzy, bo media już ogarnęły, że przy okazji pandemii trzeba dać od czasu do czasu głos specjalistom (gdzieś tak w okolicy świąt widziałem pogadankę telewizyjną, w której lekarzem nie był jedynie prowadzący). Chodzi o to, że zarówno politycy partii rządzącej, jak i członkowie szeroko pojętej opozycji pomijają to, jaki wpływ na gospodarkę będzie miała korona. Gwoli ścisłości, nie chodzi mi o wpływ, który na gospodarkę mają lockdowny (czy też przedłużone okresy czegoś tam), bo ten jest oczywisty i jest to cena, którą wszyscy płacimy za to, żebyśmy nie zamienili się w Lombardię na sterydach. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, co powtarza się przy praktycznie każdej decyzji o wprowadzeniu (bądź też przedłużeniu) obostrzeń. Otóż, w telegraficznym skrócie wygląda to tak, że rząd wprowadza obostrzenia, następnie odzywają się różne takie podmioty, którym obostrzenia (eufemizując) nieco utrudniają pracę i mówią „ej, ale wiecie, że nam tu zaraz szelki braknie?”. I wtedy wchodzi nasz rząd, cały na Morawiecko i mówi „Kurwa, rzeczywiście” i zaczyna obiecywać uroczyste podpisanie listu intencyjnego w sprawie wyrażenia woli współpracy na rzecz podjęcia działań w zakresie opracowania analiz mających na celu dofinansowanie takich, czy innych podmiotów.
No, ale to tylko dygresja, wracajmy do meritum. Czy gdzieś widzieliście analizy w temacie tego, jakie konsekwencje (w tym gospodarcze) niesie ze sobą to, co dzieje się w naszym kraju okołocovidowo? Wiemy już teraz, że w 2020 zmarło od cholery więcej ludzi niż w poprzednim roku. Część z tych zgonów jest, że tak to ujmę stricte covidowa, część zaś wzięła się stąd, że ochrona zdrowia po prostu nie wyrabia (czemu nie można się dziwić w kraju, w którym sugestia zwiększenia nakładów na ochronę zdrowia [poprzez zwiększenie składki zdrowotnej] spotyka się z wrzaskami o komunizmie, Wenezueli i Gułagach]). Ponieważ ochrona zdrowia nie wyrabia, ludzie, którym można byłoby pomóc, wylogowują się z powodu wyleczalnych problemów ze zdrowiem (owszem, działo się to również wcześniej, ale nie aż na taką skalę). Jest źle, a będzie jeszcze gorzej, bo w ramach tego, co się dzieje wczesna profilaktyka (chorób rożnych) poszła się pewnie jebać. Czemu? Ano temu, że jeżeli ktoś miałby się po prostu iść i przebadać (nie mając, rzecz jasna, poważnych objawów), to raczej nie pójdzie, bo się będzie bał, tego, że przyniesie sobie koronę do domu z tych badań. Z tego zaś płynie wniosek taki, że „kiedy to wszystko się skończy”, ochrona zdrowia będzie jeszcze bardziej przeciążona niż w czasach precovidowych. Idźmy dalej. Czy widzieliście gdzieś jakieś prognozy, w których pochylonoby się nad tym, jaki wpływ będą miały powikłania pocovidowe (na ten przykład, rozjebane płuca albo „mgła” pocovidowa) na gospodarkę? Czy ktokolwiek pochylił się nad tym, że jakaś część ozdrowieńców nie będzie mogła wykonywać pracy ze względu na powikłania pocovidowe (bo, na ten przykład, ciężko być pracownikiem fizycznym z rozjebanymi płucami)? Jakoś tak się złożyło, że rządzących to nie obchodzi na tyle, żeby się tym zająć. Zamiast tego mamy powtarzane w kółko pierdolety o tym, że „no, nasza gospodarka, to w sumie nie ucierpi jakoś za bardzo, bo gdzieś tam to wyliczyli”.Rzecz jasna, swoich własnych wyliczeń i prognoz nie mamy, bo takie mogłyby popsuć humor rządzącym. Nie byłbym sobą, gdybym w tym miejscu nie wspomniał o tym, że wcześniej wymienione problemy nie zaprzątają również głów polityków opozycyjnych, którzy, moim zdaniem, powinni napierdalać w rząd pytaniami odnośnie tych analiz/prognoz 24/7.
Kolejnym elementem, którego w debacie (prawie użyłem słowa „dyskurs”, ale na szczęście się, kurwa, w porę ogarnąłem) okołocovidowej brakuje jest to, jaki wpływ będzie miała szczepionka na gospodarkę. Nie jestem żadnym specjalistą w dziedzinie, ale wydaje mi się, że w momencie, w którym jakieś państwo zaszczepi tak dużo swoich mieszkańców, że osiągnie odporność stadną, to o takim państwie można spokojnie powiedzieć, że właśnie znalazło sporą ilość kamienia filozoficznego. Rzeczywistość covidowa wygląda bowiem tak, że państwa albo są w trakcie lockdownu (nie wliczamy w to Polski, bo Polska jest w trakcie czegoś tam narodowego), albo są w tym krótkim okresie wytchnienia, który kupiły sobie przy pomocy lockdownu. Państwo, które jako pierwsze osiągnie odporność stadną, nie będzie się musiało tym przejmować (aczkolwiek domyślam się, że większość państw [nie wliczając w to Polski, rzecz jasna] postara się wypracować procedury, które pomogą ogarnąć sytuację w przypadku wystąpienia kolejnej pandemii). No dobrze, wróćmy do tematu szczepionek. Muszę się przyznać do tego, że bardzo mocno trzymam kciuki za to, żeby niemiłościwie nam panująca partia nie spierdoliła szczepień. Trzymam te kciuki mocno, ale w kontekście dotychczasowych dokonań polskich władz (na ten przykład, otwarcie szkół we wrześniu w trybie stacjonarnym z powodu, że „bo tak”), jestem bardzo mocno umiarkowanym optymistą. Prawda jest bowiem taka, że szczepienie milionów ludzi jest sporym przedsięwzięciem logistycznym, a jeżeli chodzi o nasze władze, to w ich przypadku planowanie czegokolwiek ogranicza się do „chcemy aby”.
Być może byłbym większym optymistą, gdyby nie to, że już w trakcie szczepień (tak więc, na długo po tym, jak się powinno mieć ogarnięte planowanie), główny doradca premiera ds. walki z pandemią prof. Horban, odpowiadając na pytanie odnośnie tego, ile w Polsce jest osób 60+ odpowiedział, że z tego, co wie to 2 miliony i tym samym jebnął się o 5,7 miliona. Ów fuckup można było potraktować jako coś, co się czasem przydarza ludziom, którzy mają styczność z pierdylionem danych liczbowych, tyle że to, co stało się później, świadczy o tym, że to nie był lapsus językowy, tylko efekt nieogarnięcia skali problemu. Cóż takiego się stało? Ano to, że w momencie, w którym ruszyła rejestracja do szczepień w przedziale wiekowym 70-79, że tak to ujmę „system się zapchał” i ludzie godzinami wisieli na telefonach. Część z nich poszła do POZ, żeby zarejestrować się osobiście. Kiedy w mediach pojawiły się zdjęcia kolejek, Dworczyk wystosował odezwę do suwerena, w której to sugerował, że może lepiej nie chodzić do tych POZów, bo to ryzykowne. Warto w tym miejscu nadmienić, że w tym konkretnym fuckupie nie chodziło o to, że brakuje szczepionek (acz to też jest problem), ale o brak „mocy przerobowych” do rejestrowania ludzi. Osobną kwestią jest to, że gdybyśmy dysponowali odpowiednią liczbą szczepionek (do zaszczepienia wszystkich chętnych z przedziału wiekowego 70-79), to problem z dodzwonieniem się byłby może nie tyle większy, co po prostu trwałby dłużej.
Na sam koniec rozważań covidowo-szczepionkowych zostawiłem sobie kwestię samej dostępności szczepionki. Jakiś czas temu w mediach głośno zrobiło się w temacie tego, że polski rząd mógł zamówić 13 milionów dawek szczepionki Moderny, ale zamówił sobie jedynie połowę. Argumenty Dworczyka były takie, że po pierwsze, to do końca roku mamy mieć i tak 60 milionów dawek Pfizera, a po drugie, to na tę Modernę to by pewnie trzeba było długo czekać, bo okres realizacji to prawie rok może być. No i wszystko pięknie, ale niech ktoś mi wytłumaczy, jak to jest, że Niemcy chcą kupić te wszystkie szczepionki, których nie chciały rządy innych krajów? Jakoś tak mi się nie wydaje, że Niemcy te szczepionki będą kupować dlatego, że są frajerami. Potem zaś się okazało, że jest problem z dostawami szczepionek. Owszem, rząd nie odpowiada za problemy producenta, ale tenże sam rząd mógł się zastanowić nad tym, że z dostawami różnie może być i zadbać o zabezpieczenie kraju na taką ewentualność i np., nie wiem, zamówić, kurwa, więcej szczepionek (od różnych dostawców)? Co ciekawe, po tym, jak okazało się, że będą problemy z dostawami, rząd „domówił” 25 milionów dawek. Choć rząd nie odpowiada za te opóźnienia, to tenże sam rząd powinien wziąć pod rozwagę to, jaki wpływ na suwerena będą one miały. Chodzi mi, rzecz jasna o to, że kiedy w naszym pięknym kraju nad Wisłą znowu będzie można się rejestrować na szczepienia (bo będziemy mieli kolejne dawki), to system się pewnie, kurwa, znowu zapcha i to bardziej niż poprzednim razem. Czemu? Ano temu, że do tej pory nikt nie przejmował się potencjalnymi obsuwami w dostawach (bo takowych nie było). Jestem się w stanie założyć o wiele, że po tych opóźnieniach ludziom się trochę zmieni optyka i „kto pierwszy ten lepszy” wjedzie na pełnej kurwie. Bo co prawda rząd zapewnia, że każdy chętny senior zostanie zaszczepiony, ale z drugiej strony, chuj wie, jak to będzie z dostawami, więc lepiej się zaszczepić wcześniej, bo potem to cholera wie co będzie.
UWAGA! Artykuł sponsorowany przez Suwerena!
https://patronite.pl/Piknik-na-skraju-g%C5%82upoty
Miałem już zamknąć temat rozkmin okołoszczepionkowych, ale w czasie, w którym organizowałem wybory koper..., znaczy się, pisałem niniejszy tekst, przez polski brak debaty publicznej przetoczyła się kolejna gównoburza. Tym razem wywołał ją Adrian Zandberg. O co chodziło? Pozwolę sobie zacytować wpis jednej z ćwiterianek, od którego zaczęła się gównoburza: „„Adrian Zandberg w Kawie na ławie bredzi serio?!? Chce, żeby Pfizer przekazał nam patent na szczepionkę przeciw COVID19 i dzięki temu będziemy produkować więcej i szczepić szybciej. Pfizer wydał miliony na badania, żeby teraz rozdawać patent innym. Jpdl skąd on się zerwał?!?”. Na wpis ów zareagowała Katarzyna Lubnauer: „Z komunizmu. Chociaż oczywiście można ustalić wspólnie z autorem cenę za patent. Ale tylko za jego zgodą”. Cieszy mnie to, że już dawno przestałem zwracać uwagę na to, „czym jest komunizm” w opinii polskich polityków i komentariatu, bo i tak bym pewnie stracił rachubę. No, ale to tylko dygresja. Wydawać by się mogło, że argumentacja zarówno Lubnauer, jak i tej ćwiterianki powinna zostać wyśmiana przez większą część komentariatu. Niestety, kluczowe w powyższym zdaniu było „wydawać by się mogło”. Okazało się bowiem, że spora liczba ludzi, którzy nosili znamiona ludzi rozsądnych, okazała się być średnio rozsądna. Mając bowiem wybór „ludzkie życie” i „pieniądze, które zarobi jakaś tam firma”, wybrali bramkę numer dwa. I nie, to nie jest populizm. Szybsza produkcja szczepionki i szybsze wyszczepianie ludzi ratuje tym ludziom życie. Im szybciej osiągniemy odporność stadną, tym więcej ludzi uda się uratować. Jeżeli chodzi o argumenty „drugiej strony”, to nie warto się nad nimi pochylać, bo ogromna większość z nich sprowadzała się do jednego prostego tricku erystycznego pt. „fabrykowanie konsekwencji”. Otóż, teraz to wezmą temu Pfizeru te patenty, a potem to wezmą komuś innemu co innego, a powód znajdą. Gdybym był złośliwy, to bym napisał, że jest to ulubiona taktyka prawicy, która stosuje ją przy okazji każdej debaty (przykład? „jak eutanazja będzie legalna, to ludzie będą zabijać swoich bliskich”). Dyskutowanie z tego rodzaju argumentami jest pozbawione sensu, bo to trochę tak, jakby dyskutować z kimś, kto twierdzi, że jeżeli dziś Pfizer zarobi mniej, niż mógłby zarobić, to za dwa lata firma, która produkuje rowery eliptyczne będzie musiała je rozdawać za darmo. Owszem, niektórzy argumentowali, że w sumie to po chuj nam ten patent, skoro i tak byśmy tego nie byli w stanie produkować, niemniej jednak punktem wyjściowym argumentacji strony, która tak bardzo lubi pieniądze było to, że Zandberg jest komuchem i chce okradać firmy, a całą resztę argumentów „domyślono sobie” w momencie, w którym okazało się, że spora część ludzi, mając do wyboru ratowanie życia i ratowanie pieniędzy, wybierze to pierwsze.
Skoro tematy koronawirusowe mamy już za sobą, to teraz można przejść dalej. Owo dalej zaczniemy od ciągu dalszego wyborów prezydenckich w USA. Zapewne szokiem będzie dla was to, że zaprzysiężony został kandydat, który zdobył więcej głosów i wygrał wybory prezydenckie. Nadal nie może się z tym pogodzić Zjednoczona Prawica i część pracowników mediów rządowych (którzy bez skrępowania opowiadają o tym, że wybory w USA zostały sfałszowane). Cierpienie Zjednoczonej Prawicy znajduje swoje odzwierciedlenie we wpisach takich, jakie można było zobaczyć na koncie Joachima Brudzińskiego, który postanowił skomentować zaprzysiężenie: „Jednak przykro,że nikt z nowej administracji nie pomyślał aby zaprosić Kim Kardashan i Paris Hilton (w tym miejscu była smutna emotka)”. Moim zdaniem, administracja Bidena popełniła błąd, bo przecież wiadomo, że na zaprzysiężenie powinna zaprosić płaczki (w tej roli idealnie odnaleźliby się politycy Zjednoczonej Prawicy, którzy lamentowaliby nad tym, że wybór Bidena to koniec cywilizacji pomarańczowego człowieka). Zanim Biden został zaprzysiężony, w USA doszło do szturmu na Kapitol. Wszyscy, poza polskimi mediami rządowymi, wiedzą o tym, że w szturmie brali udział skrajnie prawicowi zwolennicy Trumpa (polskie media rządowe twierdzą, że wszystkiemu winna jest lewica). Osobną kwestią jest to, rządowe media uznały, że szturm na Kapitol to dokładnie to samo, co zablokowanie mównicy w Sejmie w grudniu 2016 (jeszcze trochę i rządowe media zaczną to nazywać „wydarzeniami grudniowymi”).
Co prawda partia rządząca twierdzi, że wybór Bidena nie będzie miał wpływu na kontakty na linii USA – Polska, ale myślę, że wątpię. Nie chodzi o to, że administracja Bidena może niezbyt przychylnie patrzeć na to, co się odjebuje w Polsce, na ten przykład, z sądownictwem (dla nas Sąd Najwyższy i TK to był kult cargo, ale dla Amerykanów to są naprawdę ważne instytucje), bo co prawda może, ale wcale nie musi przełożyć się na te kontakty. Chodzi o to, że polska strona te kontakty spierdoli do reszty. Czym innym było dla tych dzbanów dogadywanie się z Trumpem, który ponad wszystko ukochał pieniądze i jeżeli udało mu się coś wytargować, to w dupie miał cała resztę (a i czasem nawet pogładził po główce Polaków w trakcie wystąpień). Zjednoczona Prawica nie jest w stanie pogodzić się ze zwycięstwem Bidena. Samo to jeszcze nie byłoby takie złe, gdyby tylko politycy tej partii (i pracownicy rządowych mediów) potrafili zamknąć mordy i zachować te „rewelacje” dla siebie. Na swoje nieszczęście nie potrafią tego zrobić. Nie dociera do nich również to, że po szturmie na Kapitol administracja Bidena może nie mieć cierpliwości środowisk, z których płynie protrumpowa narracja o sfałszowanych wyborach. W jednym z poprzednich tekstów (owszem, chodzi o głośny tekst [niestety, w najbliższym czasie nie przestanie mnie to bawić]) wymądrzałem się w temacie tego, że reakcja Zjednoczonej Prawicy na porażkę Trumpa (w szczególności zaś powtarzanie bredni o tym, że „no wybory to wybory, teraz to w sądach będzie druga tura” i wszelkiej maści innych idiotyzmów, z których wynikało, że „piłka jest nadal w grze”) nie oznacza dla nas nic dobrego, bo niestety można z tego wysnuć wniosek taki, że jeżeli Zjednoczona Prawica przegra wybory, to może po prostu uznać, że te wybory zostały sfałszowane, a w Polsce, w przeciwieństwie do USA, nie ma na tyle silnych „państwowych” struktur, które byłyby nas w stanie obronić przed takimi działaniami. Czemu o tym wspominam? Ano temu, że w momencie, w którym zwolennicy Trumpa szturmowali Kapitol (i chwalili się fotkami/filmikami z mediach społecznościowych), większość głów innych państw potępiła to, co się tam działo. Co znamienne, Prezydent RP nie zaliczał się do tej grupy i kiedy odniósł się do wydarzeń na kapitolu, zrobił to z subtelnością właściwą swej kondycji intelektualnej: „Wydarzenia w Waszyngtonie to wewnętrzna sprawa Stanów Zjednoczonych, które są państwem demokratycznym i praworządnym. Władza zależy od woli wyborców, a nad bezpieczeństwem państwa i obywateli czuwają powołane do tego służby. Polska wierzy w siłę amerykańskiej demokracji.”. Na pierwszy rzut oka mamy tu do czynienia z dyplomacją imienia Witolda Waszczykowskiego. Tyle, że na drugi rzut oka, sprawa jest nieco bardziej pojebana. Jeżeli bowiem osadzimy ten wpis w kontekście kontestowania przez Zjednoczoną Prawicę wyników wyborów w USA, to ów wpis powinien zabrzmieć raczej jako ostrzeżenie dla nas samych. Czemu tak twierdzę? Bo ten wpis sugeruje, że zdaniem Prezydenta RP w momencie, w którym fani Trumpa szturmowali Kapitol „piłka była nadal w grze”. Może inaczej: jestem się w stanie założyć o wiele, że spora część członków Zjednoczonej Prawicy wychodziła z założenia, że wydarzenia na Kapitolu mogą doprowadzić do tego, że prezydentem USA nadal będzie Trump. Owszem, we wpisie mamy wzmiankę o tym, że „władza zależy od woli wyborców”, ale przecież opcja polityczna, którą reprezentuje Prezydent RP jest zdania, że wybory w USA zostały sfałszowane (a przecież z tego jasno wynika, że ich wynik nie odzwierciedla woli wyborców, prawda)? Mamy tam również fragment traktujący o tym, że „to sprawa wewnętrzna”. No i niby wszystko jest w porządku, bo przecież Stany Zjednoczone sobie z tym same muszą poradzić. Tylko, że autor wpisu nigdzie nie wspomina o tym, której ze stron, że tak to ujmę, „kibicuje”. Wziąwszy to wszystko pod rozwagę, będę naprawdę bardzo zdziwiony, jeżeli po przegranych wyborach Zjednoczona Prawica „zachowa się jak trzeba”.
Wydarzenia na Kapitolu miały jeszcze jeden, dość spektakularny efekt. Otóż Trump dostał bana od większości portali społecznościowych. Polska prawica (Zjednoczona i ta niezjednoczona) zawyła z oburzenia. No bo jak to tak?! Odebrać prezydentowi kraju prawo do komunikowania się z obywatelami. Tejże samej prawicy umknęło to, że Trump dysponował kontem „prezydenckim”, którego nie używał głównie dlatego, że wolał lansować swoją własną markę, no ale to dygresja. Jeżeli chodzi o moje zdanie na temat tego, co stało się z Trumpem, to za Wielką Wodą mawiają „he had it coming” (w tłumaczeniu Piknikowym: „doigrał się”). Internauci przynajmniej kilka razy robili eksperymenty, w których na kontach ćwitrowych, czy tam fanpejdżach publikowali wpisy Trumpa (jako własne). Za każdym jebanym razem konta te spadały z rowerka, bo treści naruszały standardy/etc. Jasne więc było to, że Trumpa przed banem chroni tylko (a może „aż”?) to, że był prezydentem. Insza inszość to fakt, że kwestia tego, czy te portale powinny mieć prawdo do arbitralnego decydowania o tym, kto spada z rowerka, kto zaś z niego nie spada, jest cholernie złożonym problemem. Ową złożoność widać wyraźnie w gównoustawie autorstwa Ziobry i jego ziomeczków, którzy opowiadają o tym, że ich ustawa będzie wspierać wolność słowa (i takie tam inne idiotyzmy). Zdaniem autorów projektu wolność słowa jest wtedy, gdy portale społecznościowe nie usuwają treści, które nie łamią prawa. Dodatkowo: „projekt przewiduje też złożenie do serwisu społecznościowego skargi na publikacje zawierające treści niezgodne z polskim prawem – z żądaniem ich zablokowania.” Ja tam nie jestem prawnikiem, ale wydaje mi się, że ustawa ta wyjebałaby się na pierwszym koncie/fanpejdżu, którego autor tworzy po polsku, ale mieszka „zagranico”. Pobawmy się w moją ulubioną zabawę pt. „eksperyment myślowy”. Załóżmy, że jakiś Polak mieszkający w Niemczech zakłada sobie polskojęzyczny fanpejdż, na którym bawi się w szkalowanie Papieża Polaka (i jest w tym szkalowaniu na tyle dobry, że ma już 21370 fanów). Po wejściu w życie ustawy – oburzony szkalowaniem Sebastian Kaleta, albo inny Doktor Chłopak z Biedniejszej Rodziny, mógłby się domagać usunięcia tych treści (bo przecież łamią one prawo w naszym, będącym oazą wolności słowa kraju, bo „obraza uczuć religijnych”). Co w tym przypadku miałby zrobić serwis? Z jednej bowiem strony treści łamią prawo w jednym kraju, ale ich autor mieszka gdzie indzie, tak więc pojawia się pewien problem, prawda?
Osobną kwestią jest to, że sam pomysł usuwania z internetów treści, które „łamią prawo” i domagania się przywrócenia tych, które zostały usunięte, choć „nie łamią prawa” powinien nas wszystkich, kurwa, zaalarmować. Choćby dlatego, że autorzy projektu są pośrednio (a czasem pewnie bezpośrednio) odpowiedzialni za masowe wręcz umarzanie postępowań względem „swoich” i tych, którzy zostali objęci kryszą. Nieśmiało przypominam, że zgodnie z logiką Zjednoczonej Prawicy (i dowodzonej przez nią prokuratury) można będzie bezproblemowo publikować w mediach społecznościowych szubienice, na których powieszone zostaną podobizny nieprawilnych polityków. Ujmując rzecz innymi słowy, bardzo wygodny byłby przepis zabezpieczający treści przed usuwaniem, kiedy jest się opcją polityczną, która decyduje o tym, co jest przestępstwem, a co nie. Warto w tym miejscu dodać to, że autorzy projektu od dłuższego czasu próbują przejąć kontrolę nad sądownictwem (ale to na pewno nie ma żadnego związku z tym, że członkowie partii rządzącej uważają się za równiejszych, których prawo nie obowiązuje). Jeszcze bardziej osobną kwestią jest to, że publikowane treści mogą nie łamać prawa, ale jednocześnie mogą one, na ten przykład, zachęcać ludzi do popełnienia przestępstwa. Przykładowo, można bardzo długo tłumaczyć o tym, że zdrajcy ojczyzny powinni zawsze ponosić konsekwencje swoich czynów, a potem po prostu zacząć wskazywać ludzi, którzy są zdrajcami. Tego rodzaju rzeczy można robić na pierdylion sposobów i ani razu nie złamać przy tym prawa. I teraz należy sobie zadać pytanie: czy tego rodzaju treści powinny być chronione w ramach „wolności słowa”, czy też raczej ludzie powinni być chronieni przed tego rodzaju działaniami?
To są naprawdę złożone kwestie, a jeżeli Galaktyczne Umysły od Zbyszka coś udowodniły, to to, że praktycznie cała otaczająca ich rzeczywistość jest dla nich zbyt złożona. Wróćmy na moment do kwestii samego Trumpa. W maju 2018 na portalu CNN pojawił się artykuł, w którym stało, że w ciągu 466 dni Donald Trump skłamał ponad 3000 razy. Czy wolność słowa powinna oznaczać wolność (rzecz jasna dla niektórych) do kłamania i nieponoszenia z tego tytułu żadnych konsekwencji? Co media społecznościowe mają robić w sytuacji, w której ktoś w krótkim wpisie kłamie pierdylion razy, a do zdebunkowania kłamstw potrzebnych byłoby pierdylion stron tekstu? Tytani Intelektu ze Zjednoczonej Prawicy twierdzą, że w sumie to społecznościówki powinny te treści zostawiać, a odbiorcy czytać i samemu sobie wyrabiać opinie. Ni chuja nie dziwi mnie to, że tego rodzaju argumentacja pojawiła się po prawej stronie naszej sceny politycznej, której stosunek do faktów i rzeczywistości można podsumować hasłem „TVP Info”. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że krytyka zbanowania nie pojawia się tylko i wyłącznie po prawej stronie, ale tylko po prawej stronie jest wręcz absolutnie niezniuansowana. Jeżeli mam być szczery, to wydaje mi się, że spora część krytykujących (nie będących prawicowcami) po cichu cieszy się z tego, że Trump spadł z rowerka, ale oficjalnie tego nie przyznają. Aczkolwiek to tylko kolejna dygresja. Gwoli ścisłości, Twitter w pewnym momencie zaczął „oflagowywać” wpisy Trumpa (pod każdym oflagowanym był odnośnik do debunku), ale i to nie spodobało się polskiej prawicy (czy zdziwi kogoś to, że jednym z niezadowolonych był Doktor Chłopak z Biedniejszej Rodziny?). Co zrozumiałe, polska prawica (zjednoczona i ta niezjednoczona) i podległe jej media tłumaczą wszystkich, że „dzisiaj Trump, jutro Ty” (khe, khe, „fabrykowanie konsekwencji”). Chciałbym się więc odnieść do tych, jakże merytorycznych, narracji. Otóż jak to, kurwa, jest, że polska prawica siedzi cicho, ilekroć z rowerka spada jakiś nieprawicowy fanpej, albo nieprawicowe konto? (nie, nie mam tu na myśli tych, które spaść powinny). Jak to jest, że prawica potrafi bawić się w łańcuchowe zgłaszanie kont/fanpejdży które się jej nie podobają i polować na wszystko, co może podpadać pod „złamanie standardów” i wtedy to nie jest „atak na wolność słowa”? Bawie się w trollowanie już od dłuższego czasu i od samego początku jestem bardzo, ale to bardzo, kurwa, ostrożny w kwestii tego, co publikuję, bo wiem, że od spadnięcia z rowerka dzieli mnie jedno słowo użyte w niewłaściwym kontekście i paru zgłaszaczy, którzy je znajdą. W związku z powyższym mam zamaszyście wypierdolone na to, że z rowerka spadł typ, który notorycznie kłamał i przez swoje kłamstwa doprowadził do zamieszek, w których zginęło kilka osób. Jeżeli ja mogę zwracać uwagę na to ,co piszę, to tym, kurwa, bardziej powinien zwracać na to uwagę ktoś, kto jest głową państwa. Dodam jeszcze tyle, że jeżeli o tym, co ma być usuwane z mediów społecznościowych (co zaś chronione „bo wolność słowa”) mają decydować chłopcy i dziewczęta od Zbyszka, to wolę, żeby decydowała o tym jakaś korporacja, na którą ci ludzie nie mają najmniejszego wpływu. Chciałbym również wspomnieć o tym, że jeżeli kiedykolwiek zacznę pisać takie rzeczy, jakie pisał Trump, to mam nadzieję, że zostanę za to zbanowany dożywotnio, albowiem będzie to oznaczało, że pojebało mnie do szczętu i przestałem rokować (czy jeżeli powołam się na Konwencję Berneńską i status Rzymu, to można to uznać za oświadczenie woli?)
Na deser wymądrzania się w temacie okołotrumpowym zostawiłem sobie wpis Igora Janke, który spadnięcie z rowerka przez Annoying Orange (i wywalenie Parlera z Google Playa) skomentował tak: „Blokowanie kont na tt i fb, konserwatywnych czy innych serwisów w GooglePlay i Appstorze będzie miało fatalne skutki. Ludzie jeszcze bardziej zamkną się w swoich bańkach, powstaną jeszcze bardziej równoległe światy. Poziom agresji jeszcze się podniesie”. Zacznę od końca. Nie wiem, jak długo Igor Janke leżał pod lodem, ale na pewno był to bardzo długi czas. Gdyby pod tym lodem nie leżał, to wiedziałby do czego doprowadziła źle pojęta „wolność słowa” (rozumiana przez prawicę jako prawo do szczucia na każdego, kto się jej nie podoba). Osobną kwestią jest to, że nie wiem, w jaki sposób zrzucanie z rowerka „skrajniaków” miałoby doprowadzić do tego, że ludzie się zamkną (jeszcze bardziej) w swoich bańkach. W ogóle to nie bardzo rozumiem, w jaki sposób miałoby wyglądać to zamknięcie się „bardziej”. To zamknięcie się już stało i szczerze wątpię w to, żeby niebanowanie skrajniaków miało cokolwiek w tej materii zmienić. Gdyby się nad tym zastanowić trochę bardziej na poważnie, to można by było dojść do „nieco” odmiennych wniosków. Przyczyn, dla których zamykamy się w bańkach (czy tam „echo chambers”) jest wiele, ale jedną z istotniejszych jest moim zdaniem styczność ze skrajnymi opiniami (rzecz jasna, z „przeciwległego bieguna”). To nie jest tak, że ktoś o poglądach pro choice zaczął uważać wszystkich konserwatystów za oszołomów dlatego, że miał styczność z opiniami, w których konserwatyści w sposób wyważony tłumaczyli, dlaczego są przeciwnikami prawa wyboru. Nie, to był proces, w trakcie którego ten ktoś miał styczność ze „stanowiskami” wszelkiej maści Terlikoidów, Kai Godek etc. i innych osób, które zwolenników prawa wyboru nazywali mordercami. Czyżbym tutaj przemycał swoją tezę, w myśl której, gdyby w mediach społecznościowych było mniej skrajnej prawicy, to byłyby one znacznie mniej pojebane? Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że nie poruszam tu kwestii „skrajnej lewicy” i jej oddziaływania z tej prostej przyczyny, że (póki co) nie doczekaliśmy się lewicowych odpowiedników skrajnej prawicy (nie, to, że ktoś chce, żeby dwóch facetów mogło brać ślub, nie czyni z niego lewicowego odpowiednika kogoś, kto drze mordę o tym, że wszystkich, których on nie lubi, należałoby powywieszać na latarniach). Co by się więc stało, gdyby cała skrajna prawica przeniosła się na „swoje” portale (pozdro panie Sakiewicz)? Ciężko cokolwiek wyprognozować. Jednakowoż działania polskiej prawicy (hurr durr ustawa o wolności słowa) sugerują, że nie jest to dla niej idealny scenariusz. Ci ludzie są świadomi tego, że ich popularność bierze się po części z tego, że całe armie influencerów i dronów dbają o to, żeby jak najwięcej osób zobaczyło, że ich pupil „zaorał”, „zmiażdżył” etc. jakiegoś „lewaka”. Dla tych ludzi zamknięcie się w konserwatywno-prawicowej bańce oznaczałoby powolną śmierć polityczną. Z jednej bowiem strony mieliby oni niczym nie skrępowany dostęp do swojego elektoratu (i nie musieliby się obawiać tego, że spadną z rowerka), ale z drugiej strony, nawet jeżeli jakiś normals zabłądziłby w internecie i trafił na portal społecznościowy dla skrajniaków, to nie wytrzymałby tam zbyt długo.
Ponieważ zrobiło się jakoś tak bardzo ponuro, teraz przejdziemy do wątku humorystycznego, którym był wywiad udzielony przez Prezydenta RP. Wywiad ów był odpowiedzią na (przez nikogo nie zadane) pytanie „czemu w trakcie kampanii prezydenckiej 2020 do tego pana nie dopuszczano dziennikarzy”. Kiedy zapytano go o to, co sądzi na temat zachowania policji w trakcie wiadomych protestów, Prezydent RP odparł: „Policja u nas zachowuje się w naprawdę profesjonalny sposób. Proszę zauważyć, że u nas nie ma przypadków, że ktoś zginał w czasie jakichkolwiek zamieszek”. Kiedy zapytano go o to, co sądzi na temat pana bagiety, który potraktował gazem posłankę lewicy, odparł „gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą”. Kiedy Prezydenta Śmieszka zapytano o to, jaki ma stosunek do „delegowania” prokuratorów (którzy podpadli Zbyszkowi), kilkaset kilometrów od miejsca ich zamieszkania: „Akurat w zawodach prawniczych jest tak, że zawód prawniczy można sobie zmienić. Będąc prokuratorem, można przejść do innego zawodu prawniczego (…) Jeżeli państwu prokuratorom jest tak źle - bo rozumiem, że narzekają, że jest im bardzo źle - to ja tutaj problemu nie widzę. Niekoniecznie trzeba w zawodzie prawniczym państwowym pracować”. Czemu napisałem, że to wątek humorystyczny? Bo już dawno przestałem na poważnie traktować wypowiedzi tego człowieka. Nie jestem członkiem Zjednoczonej Prawicy, tak więc nie zamierzam kontestować wyniku wyborów (choć Zjednoczona Prawica dawała od cholery powodów do kontestowania tychże wyborów), ale nikt mnie nie zmusi do tego, żebym traktował poważnie internetowego śmieszka, którego delikatnie rzecz ujmując, w chuj przerosła funkcja, którą przyszło mu pełnić.
Pamiętacie, jak to złe i nieskuteczne in vitro zostało zastąpione przez dobrą i jakże skuteczną szamanote, znaczy się, naprotechnologię? Nie zgadniecie, co się stało: „Nie udało się – resort zdrowia przyznaje, że program walki z niepłodnością nie wypalił. I likwiduje dotychczasowe wsparcie. Szumnie zapowiadany plan, który miał zastąpić in vitro, skończył się fiaskiem W ostatnich czterech latach na poprawę prokreacji wydano 45 mln zł, ale… nie wiadomo, ile dzięki temu urodziło się dzieci. Powód? Resort zdrowia tego nie monitorował. Teraz ostatecznie się wycofuje z całego projektu”. Kto zawinił? Rzecz jasna, suweren, albowiem „oferowany program nie cieszył się popularnością.”. Być może ja mam jakąś zjebaną perspektywę (w końcu jestem z Podkarpacia, a my tu się nie wyznajemy na tych technologiach), ale może program cieszył się niewielką popularnością dlatego, że tajemnicą poliszynela było to, że jest nieskuteczny? Na wypadek, gdyby ktoś zapomniał o tym, jak to się stało, że Ministerstwo Zdrowia przestało zbierać dane odnośnie tego, ile dzieciaków pojawiło się na świecie dzięki naprotechnologii, uprzejmie przypominam: dlatego, że jest to zajebiście nieskuteczna metoda. Ponieważ zaś metoda jest nieskuteczna, zbieranie danych odnośnie liczby urodzin kończyło się tym, że suweren zaczynał wyrażać niepochlebne opinie na temat tejże skuteczności (czy też raczej nieskuteczności). Pamiętam doskonale, jak prawica (w tym pewne niezależne „logiczne” fanpejdże) ciskała się na temat tego, że in vitro jest za drogie. Ta sama prawica nie zająknęła się słowem wtedy, gdy okazało się, że „nieskuteczne” in vitro jest o wiele bardziej skuteczne od preferowanego przez nich szamanizmu. Ta sama prawica przemilczała również zamknięcie programu. Domyślam się, że milczenie „niezależnych” prawicowych fanpejdży jest po prostu ceną, którą płaci się za prawdziwą niezależność. W tym miejscu pewnie powinienem napisać słów kilka o opozycji, która nie potrafi Zjednoczonej Prawicy przyjebać nawet takimi tematami, ale przyznam szczerze, że trochę mi się nie chce.
Ja wiem, że ten temat był przeze mnie poruszany pierdylion razy, niemniej jednak, jeżeli ktoś ma jeszcze choć odrobinę wątpliwości w temacie tego, o co tak naprawdę chodzi w „reformie” sądownictwa, którą zajmuje się Zjednoczona Prawica, to pozwolę sobie zacytować fragment artykułu na temat pewnego typa, który usiłował rozjechać protestujących ludzi: „Prokurator Gajewska wydała postanowienie o przedstawieniu mężczyźnie zarzutów karnych z art. 160 i 157 par. 2 kodeksu karnego - chodziło m.in. o zarzut bezpośredniego narażenia człowieka na niebezpieczeństwo, utraty życia lub zdrowia (kara do trzech lat więzienia). Nie zdążyła jednak postanowienia ogłosić. Sprawę błyskawicznie jej odebrano i przekazano do prokuratury okręgowej, która ogłosiła, że mężczyzna odpowie za wykroczenie w ruchu drogowym. Oficjalny powód – ranna kobieta nie została poszkodowana na czas dłuższy niż siedem dni. (…) Prokuratura Okręgowa w Warszawie nie ujawnia, na jakim etapie jest obecnie postępowanie. Według naszych źródeł zajmuje się nim prokurator Emilia Piasta – delegowana z Prokuratury Rejonowej Warszawa-Żoliborz do Prokuratury Okręgowej w Warszawie. Natomiast prokurator Gajewska ma postępowanie służbowe.”. Domyślam się, że problemy prokuratorki, która chciała postawić typowi takie, a nie inne zarzuty wzięły się stąd, że nie wzięła sobie do serca słów jednego z głównych bohaterów afery hejterskiej (choć w sumie ze względu na dane, które ujawniano, powinna to być afera stalkerska): „Za czynienie dobra nie wsadzamy". Nawiasem mówiąc, mam nadzieję, że kiedyś dowiemy się tego, czyim znajomym (bądź też członkiem czyjej rodziny) był człowiek, który powinien iść do pierdla na wiele lat i mieć dożywotni zakaz pracy w jakichkurwakolwiek służbach.
Pod koniec ubiegłego roku bardzo uaktywnił się Tommy Wiseau polskiej dyplomacji, odkrywca San Escobar, Witold Waszczykowski, który zaczął się krytycznie wypowiadać w temacie działalności MSZ pod wodzą Raua. W jednym ze swoich wpisów Waszczykowski skrytykował politykę kadrową MSZ (tak, to się naprawdę wydarzyło). Przyznam się wam szczerze do tego, że z cokolwiek niezdrową fascynacją (nic, co ma związek z tym rządem nie może być zdrowe) obserwowałem to, jak każda kolejna decyzja kadrowa Zjednoczonej Prawicy związana z obsadzaniem stanowiska szefa MSZ okazywała się gorsza od poprzedniej. Można co prawda dywagować w kwestii tego, że Czaputowicz nie napierdalał takimi betonami jak Waszczykowski, ale prawda jest taka, że kiedy Jarosław Kaczyński wzywał, to Czaputowicz dzielnie wypełniał wolę swojego szefa i wycofywał się ze swoich wcześniejszych deklaracji. Pod tym względem był gorszy nawet od Waszczykowskiego, bo ten był po prostu nieogarem i nie miał pojęcia co robi. Czaputowicz zaś popełniał idiotyczne polecenia Genialnego Stratega, mając świadomość tego, że, no cóż, są to idiotyzmy. Jakiż był mój brak zdziwienia, gdy okazało się, że najnowszy szef MSZ to Waszczykowski przemnożony przez Czaputowicza podniesiony do chuj wie której potęgi. Chodzi mi, rzecz jasna, o to, że polski rząd uznał za stosowne wpierdolenie się w sprawy rodzinne i usiłował podważyć decyzję lekarzy i części rodziny Polaka, który leżał sobie w stanie wegetatywnym w jednym z brytyjskich szpitali. Już samo to, że kurwa, najważniejsze osoby w państwie wypowiadały się na ten temat sprawił, że wyjebało skalę, ale to, że potem temu Polakowi (muszę to napisać capsem) W STANIE WEGETATYWNYM przyznano (czy tam wręczono, nie wiem jak się to fachowo nazywa) pierdolony paszport dyplomatyczny sprawiło, że skala zamieniła się w małą czarną dziurę. Nie chcę sobie nawet wyobrażać tego, co czuła rodzina, której przyszło podjąć chyba najtrudniejszą decyzję w życiu, kiedy dowiedziała się, że jakaś banda matołów w drogich garniturach próbuje tę decyzję podważyć i wywieźć tego człowieka do innego kraju, żeby sobie tam w tym innym kraju wegetował. Gdybym napisał, że obserwowanie działań rządu Zjednoczonej Prawicy sprawiało, że chciało mi się rzygać, byłby to gargantuicznych rozmiarów eufemizm.
Zastanawiałem się nad tym, czy warto pochylać się nad ostatnimi wypocinami Rafała Wosia, który dwoi się i troi, żeby pokazać, że Trump został zaszczuty dlatego, że (zapnijcie pasy) był antyestablishmentowym politykiem, ale po dłuższym namyśle uznałem, że zdrowiej dla mnie i dla was będzie, jeżeli czas, który miałem poświęcić tymże wypocinom przeznaczę na bieganie pewnym białowłosym typem, który ma dwa miecze. Jeżeli zaś chodzi o samego Wosia, to osiągnął on już ten etap bycia niezależnym od rzeczywistości, że na poparcie swoich tez cytuje dane, które w najmniejszym stopniu tych tez nie potwierdzają, zaś złapany na ściemnianiu tłumaczy, że (w uproszczeniu) „dokładnie o to mu chodziło, bo to nie są sprawy jednowymiarowe”.
Źródła:
Jeżeli ktokolwiek zastanawiał się nad tym, dlaczego media w ogóle interesują się tym, co Najman ma do powiedzenia na jakikolwiek temat prócz tego, na którym powinien się znać (ze względu na to czym się zjamuje), to pozwolę sobie zacytować fragment leadu do tekstu o szczepieniach: „Marcin Najman często zabiera głos w wielu sprawach.” Genialne.
https://oko.press/narodowa-kwarantanna-niedzielski-morawiecki/
https://oko.press/glowny-doradca-premiera-o-szczepieniach/
https://oko.press/lubnauer-zawieszenie-patentu-na-szczepionke-przeciw-covid/
https://twitter.com/jbrudzinski/status/1351935445035327491
https://www.cbsnews.com/news/facebook-donald-trump-copy-account-flagged-inciting-violence/
https://twitter.com/wPolityce_pl/status/1354076138809790467
https://edition.cnn.com/2018/05/01/politics/donald-trump-3000/index.html
https://twitter.com/IgorJanke/status/1347837725446123521
https://oko.press/duda-policja-wykonuje-obowiazki-wzorowo-a-zeslani-prokuratorzy-moga-zmienic-zawod/
https://tvn24.pl/polska/prezydent-andrzej-duda-o-prokuratorach-komentarze-politykow-4997144
https://twitter.com/WaszczykowskiW/status/1339336532558307328
https://twitter.com/PiknikNSG/status/1353659080641048577
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz