Z napisaniem tej konkretnej notki czekałem do momentu, w którym rząd Zjednoczonej Prawicy ogarnie się na tyle, żeby w ogóle jakoś zareagować na rekordowe skoki w liczbie potwierdzonych zachorowań. Miałem świadomość tego, że prędzej czy później rząd jakoś zareaguje (i nie mam tu na myśli szczucia na lekarzy [o którym w dalszej części notki wspomnę]). Osobną kwestią jest to, że chciałem zebrać myśli na tyle, żeby poniższy tekst miał ręce i nogi (a jest sporo rzeczy do ogarnięcia).
Muszę przyznać, że zastanawiałem się nad tym, jak to możliwe, że rząd tak bardzo zjebał przygotowania do tego, co się teraz dzieje. Nie zrozumcie mnie źle, moja opinia na temat Zjednoczonej Prawicy jest niezmienna: ci ludzie potrafią zjebać wszystko za co się wezmą. Niemniej jednak skala zjebania jest przytłaczająca. Na pierwszy bowiem rzut oka wygląda to tak, jakby obecne władze świadomie olały to, że może dojść do drugiej fali (tak, wiem, ciężko mówić o drugiej fali, bo pierwsza sobie nie poszła tak do końca). Jednakowoż widać wyraźnie, że władze zaczynają panikować. Ostatni tydzień upłynął pod znakiem hejtowania lekarzy, pielęgniarek i całego personelu medycznego (gwoli ścisłości, używam tego określenia jako zamiennika dla „pracowników ochrony zdrowia”). Zaczęło się od Sasina, który powiedział był, że: „Niestety występuje taki problem, jak brak woli części środowiska lekarskiego – chcę to podkreślić wyraźnie, części. Oczywiście bardzo wielu lekarzy, pielęgniarek, personelu medycznego z wielkim poświęceniem wykonuje swoje obowiązki, ale część tych obowiązków wykonywać nie chce”. Bardzo szybko okazało się, że to obowiązująca narracja, do której przyłączyły się rządowe media. Największy rządowy rozrzutnik treści, TVP Info zaczął klarować, że: „Wojewoda wysłał 88 lekarzom wezwania do walki z COVID. Pracę podjęło trzech”, a potem pochylono się nad problemem ludzi, którzy nie mogą się dopchać do lekarzy: „Covidowa „spychologia”. Dziesiątki telefonów, prośby o test i niedziałający system”. Dzień później pociągnięto temat i były minister zdrowia, Konstanty Radziwiłł (który wsławił się, między innymi, powoływaniem się na dane z Instytutu Danych z Dupy w trakcie dyskusji o „potrzebie przywrócenia recept na pigułki dzień po”) opowiadał o tym, że: „Praktycznie nie ma osób, które same zgłaszają się do pracy przy zwalczaniu epidemii – mówił o sytuacji na Mazowszu wojewoda mazowiecki Konstanty Radziwiłł. Podkreślił, że sytuacja wygląda też „bardzo źle”, jeśli chodzi o stawiennictwo osób odgórnie skierowanych do takiej pracy. (…) Jest mi bardzo niezręcznie o tym mówić, zwłaszcza że sam jestem lekarzem, ale wydaje mi się, że mamy do czynienia z przewagą lęku – ocenił.”. Zanim odniosę się do tych narracji, pozwolę sobie na dygresję. Na samym początku tejże zaznaczam, że od momentu, w którym zacząłem rozumieć to i owo, nie zdarza mi się dywagowanie na temat tego „co bym zrobił gdybym był na miejscu tej, czy innej osoby”. Tym razem zrobię wyjątek, bo jestem absolutnie pewien tego, że gdybym był lekarzem, pielęgniarzem, albo inszym personelem medycznym i jakiś spasiony kutas chciałby mnie skierować na pierwszą linię frontu, to znalazłbym pierdylion sposobów na to, żeby nie musieć się stosować do tego skierowania. Rzygać mi się chce, kiedy widzę upasione ryje (które niczym, of korz, nie ryzykują) opowiadające o tym, że lekarze i pielęgniarki, dupa cicho i do roboty bo przysięga Hipokratesa.
Przypomina mi się jedno z haseł z pierwszego Czarnego Protestu „martwa nie urodzę”, które można sparafrazować „martwi nie będziemy leczyć”. To, co się dzieje warto osadzić w kontekście, którym było nieprzygotowanie państwa do pierwszej fali zachorowań. Chyba każdy pamięta o tym, że bardzo dużo zachorowań odnotowano wśród personelu medycznego, który nie został należycie zabezpieczony (bo brakowało środków ochrony indywidualnej). Zamiast środków ochrony indywidualnej personel medyczny dostał zakaz wypowiadania się na temat braków pod rygorem wypierdolenia z roboty. Wspominałem kiedyś o „podziemiu antywirusowym”, które zaopatrywało lekarzy w środki ochrony. Robiono to „po kryjomu”, bo personel medyczny nie mógł oficjalnie poprosić o te środki. Nie mógł, ponieważ taka prośba byłaby równoznaczna ze stwierdzeniem, że są braki w zaopatrzeniu. Reasumując, personel medyczny ryzykował zdrowiem i życiem pracując bez odpowiednich środków ochrony dlatego, że ktoś najpierw zjebał przygotowania do pierwszej fali zachorowań, a potem zabronił o tym mówić. Czy kogokolwiek w tym kontekście dziwi to, że część personelu medycznego nie chce wchodzić na pole minowe, w które zamieniono ochronę zdrowia? Nieśmiało przypominam, że „za pierwszym razem” mieliśmy do czynienia ze znacznie niższymi liczbami zakażonych. I na tym zakończę przydługą dygresję. Owszem, zdarzają się sytuacje takie, jak ta, do której doszło w moim rodzinnym mieście, w którym trzeba było napierdalać kijem w parapet celem uzyskania skierowania. Tego rodzaju, ekhm, „eventy”, to woda na młyn dla zjebów, którzy teraz opowiadają o tym, że lekarzom, pielęgniarkom/etc. się w dupach poprzewracało. Niestety pamięć ludzka jest ulotna i znacznie więcej ludzi pamięta o tym kiju, a znacznie mniej o tym, jak bardzo personel medyczny miał przesrane na wiosnę (za tą krótką pamięć należy podziękować mediom).
Przypomina mi się jedno z haseł z pierwszego Czarnego Protestu „martwa nie urodzę”, które można sparafrazować „martwi nie będziemy leczyć”. To, co się dzieje warto osadzić w kontekście, którym było nieprzygotowanie państwa do pierwszej fali zachorowań. Chyba każdy pamięta o tym, że bardzo dużo zachorowań odnotowano wśród personelu medycznego, który nie został należycie zabezpieczony (bo brakowało środków ochrony indywidualnej). Zamiast środków ochrony indywidualnej personel medyczny dostał zakaz wypowiadania się na temat braków pod rygorem wypierdolenia z roboty. Wspominałem kiedyś o „podziemiu antywirusowym”, które zaopatrywało lekarzy w środki ochrony. Robiono to „po kryjomu”, bo personel medyczny nie mógł oficjalnie poprosić o te środki. Nie mógł, ponieważ taka prośba byłaby równoznaczna ze stwierdzeniem, że są braki w zaopatrzeniu. Reasumując, personel medyczny ryzykował zdrowiem i życiem pracując bez odpowiednich środków ochrony dlatego, że ktoś najpierw zjebał przygotowania do pierwszej fali zachorowań, a potem zabronił o tym mówić. Czy kogokolwiek w tym kontekście dziwi to, że część personelu medycznego nie chce wchodzić na pole minowe, w które zamieniono ochronę zdrowia? Nieśmiało przypominam, że „za pierwszym razem” mieliśmy do czynienia ze znacznie niższymi liczbami zakażonych. I na tym zakończę przydługą dygresję. Owszem, zdarzają się sytuacje takie, jak ta, do której doszło w moim rodzinnym mieście, w którym trzeba było napierdalać kijem w parapet celem uzyskania skierowania. Tego rodzaju, ekhm, „eventy”, to woda na młyn dla zjebów, którzy teraz opowiadają o tym, że lekarzom, pielęgniarkom/etc. się w dupach poprzewracało. Niestety pamięć ludzka jest ulotna i znacznie więcej ludzi pamięta o tym kiju, a znacznie mniej o tym, jak bardzo personel medyczny miał przesrane na wiosnę (za tą krótką pamięć należy podziękować mediom).
Zrzucanie odpowiedzialności za swoje fuckupy na „kogoś innego” ma w Zjednoczonej Prawicy długą tradycję (nie pamiętam już czy prekursorką była Beata Kempa, która twierdziła, że założenie chujowych opon w limuzynie Prezydenta [co doprowadziło do spektakularnego wylecenia z drogi] to wina poprzedników). W pewnym momencie technika ta została nieco zmieniona. Kiedy nie dało się przykryć tego, że „jest niedobrze”, Zjednoczona Prawica (wraz z rządowymi mediami i internetowymi dronami) zaczynała tłumaczyć, że może i jest chujowo, ale za rządów PO-PSL było chujowiej. Przykład? Na samym początku pandemii, kiedy liczba ofiar śmiertelnych była stosunkowo niewielka, tłumaczono, że w sumie za PO więcej osób zmarło z powodu świńskiej grypy. Rzecz jasna, w pewnym momencie narracje te się urwały (z przyczyn oczywistych). No, ale to dygresja. Jeszcze inną metodą (która wyewoluowała z „winy poprzedników”) jest budowanie narracji, z których wynika, że odpowiedzialność za ewidentne fuckupy władz ponoszą wyłącznie „inni”. W przypadku nieprzygotowania kraju na drugą falę – padło na pracowników ochrony zdrowia. Gdyby ta nagonka była elementem jakiegoś szerszego planu, to trwałaby już od jakiegoś czasu (chłopcy i dziewczęta od Samuela z przyjemnością wygrzebaliby z mediów społecznościowych „łamiące informacje” o tym, że lekarze zamiast leczyć jedzą kanapki). Ponieważ zaś zaczęło się ona nagle, dowodzi to moim zdaniem paniki w obozie rządzącym. Niestety, w tym konkretnym przypadku panika partii rządzącej oznacza, że my również powinniśmy zacząć panikować. Zjednoczona Prawica wielokrotnie udowadniała, że ludzka śmierć ma dla niej wymiar stricte wizerunkowy. Nie inaczej jest tym razem. Spindoktorzy Zjednoczonej Prawicy wiedzą doskonale, że jeżeli dojdzie u nas do „wariantu włoskiego” (kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że Lombardia miała ochronę zdrowia na znacznie wyższym poziomie niż nasz kraj), to nie będzie się tego dało w żaden sposób przykryć. Nie oznacza to, rzecz jasna, że rządowe drony nie będą szukać porównań na zasadzie, no „może i u nas zmarło tyle i tyle osób, ale w USA, albo (tu wstaw dowolny kraj) jest znacznie gorzej”, ale ten przekaz, moim zdaniem, trafi tylko i wyłącznie do najtwardszego elektoratu (o ile temu elektoratowi ktoś się nie wyloguje z powodu brakującego respiratora). [Edycja]: już po napisaniu tekstu okazało się, że jestem trochę jak ten
od śniegu, co to nic nie wiedział. W dniu, w którym odnotowaliśmy ponad
8.500 zachorowań (zaś w mediach zaczęły się pojawiać informacje o tym,
że w niektórych regionach brakuje respiratorów i już teraz trzeba
„wybierać”), Konstanty Radziwiłł oznajmił, że: „Polska w porównaniu z
innymi krajami Europy Zachodniej wypada lepiej”
[Edycja] Już po napisaniu powyższego kawałka, w mediach pojawiła się niniejsza wiadomość: „Nie żyje kierowca karetki zakażony koronawirusem. Szpitale odmawiały przyjęcia przez brak miejsc (…) Mężczyzna nie otrzymał pomocy w szpitalach zakaźnych z powodu braku miejsc. Gdy w końcu został przyjęty do Szpitala Powiatowego w Garwolinie, zmarł w karetce w drodze do placówki". Choć nie jestem lekarzem/kierowcą karetki, to chciałbym w tym miejscu złożyć serdecznie życzenia pierdolenia się na ryj każdej gnidzie, która z bezpiecznej pozycji „wojownika klawiatury” opowiada o „przysiędze Hipokratesa” i narzeka na pracowników ochrony zdrowia.
[Edycja] Już po napisaniu powyższego kawałka, w mediach pojawiła się niniejsza wiadomość: „Nie żyje kierowca karetki zakażony koronawirusem. Szpitale odmawiały przyjęcia przez brak miejsc (…) Mężczyzna nie otrzymał pomocy w szpitalach zakaźnych z powodu braku miejsc. Gdy w końcu został przyjęty do Szpitala Powiatowego w Garwolinie, zmarł w karetce w drodze do placówki". Choć nie jestem lekarzem/kierowcą karetki, to chciałbym w tym miejscu złożyć serdecznie życzenia pierdolenia się na ryj każdej gnidzie, która z bezpiecznej pozycji „wojownika klawiatury” opowiada o „przysiędze Hipokratesa” i narzeka na pracowników ochrony zdrowia.
Na uwagę zasługują również „zaproszenia do współpracy”, które partia rządząca wysyła opozycji (przy jednoczesnym „mieniu wyjebane” na pomysły opozycji [projekty ustaw etc.]). I tu również mieliśmy do czynienia z przekazem dnia. Najpierw wpadł mi w oczy ćwit Michała Dworczyka: „Trzeba w trudnych czasach być razem, pokazać społeczeństwu, że w obliczu zagrożenia nie liczą się barwy polityczne a walka o obronę życia i gospodarki. Zapraszamy @bbudka do współpracy! nie wykorzystujcie pandemii do walki politycznej”, potem zaś ćwit Jadwigi Emilewicz: „Czas pandemii to nie czas na polityczną wojnę. Rolą opozycji jest pozwolić działać rządowi i solidarnie wspierać społeczeństwo w przestrzeganiu zasad. Rozliczanie skuteczności zostawmy na wakacje 2021. Zapraszamy @bbudka do współpracy.”. Tego rodzaju wpisów i komentarzy było zapewne znacznie więcej, ale te dwa nam całkowicie wystarczą. Zanim przejdę do pastwienia się nad tymi wpisami, krótką dygresję poczynię. Nie pamiętam już, która partia została przyłapana jako pierwsza na używaniu przekazów dnia. Taki przekaz dnia, to wygodna sprawa, bo minimalizuje się ryzyko tego, że politycy zaczną mówić „to, co myślą” i np. się narracje rozjadą. Problemem (acz zupełnie nie wykorzystywanym przez opozycję) Zjednoczonej Prawicy jest to, że stosuje ona tę metodę z takim zapamiętaniem i tak często, że czasem dochodzi do „czołowych zderzeń narracyjnych” (których nie da się wytłumaczyć tzw. „wielonarracją”, którą Zjednoczona Prawica zapożyczyła od Trumpa). Innym problemem z przekazami dnia jest to, że czasem realizujący te przekazy nie mają czasu ani chęci, żeby doszlifować ten przekaz i zapewne przeklejają to, co dostali (czy to smsem, czy to w mailu). Nie inaczej było w przypadku cytowanych ćwitów. Po pierwsze „zaproszenie do współpracy” (Dworczyk dodał jedynie wykrzyknik). Po drugie jestem się w stanie założyć o wiele, że totalnie randomowa data, którą w ćwicie wrzuciła Emilewicz, nie była jej pomysłem. Zapewne spindoktorzy uznali, że skoro na wakacjach 2020 liczba zachorowań utrzymywała się nie niezbyt wysokim poziomie (w porównaniu do tego, co dzieje się teraz), to w trakcie kolejnych wakacji łatwiej się będzie bronić przed rozliczeniami. Nieśmiało przypominam, że skrajnie idiotyczna wypowiedź Premiera Tysiąclecia o „wirusie w odwrocie” padła na wakacjach właśnie. Po trzecie prośba o niewykorzystywanie pandemii do walki politycznej. To jest moim zdaniem najbardziej absurdalny fragment. Do momentu, w którym liczba dziennych stwierdzonych zachorowań utrzymywała się na jako takim poziomie, były zapewnienia, że Poland Stronk, a opozycja dupa cicho, bo najlepszy rząd RP sobie poradził najlepiej ze wszystkich. 15 września 2020 ministra funduszy i polityki regionalnej Małgorzata Jarosińska-Jedynak opowiadała w Radiu PiK o tym, że: „Polska poradziła sobie z pandemią najlepiej ze wszystkich państw członkowskich Unii Europejskiej.” Teraz zaś, ponieważ sytuacja epidemiczna jest w Polsce taka, a nie inna, nagle okazuje się, że nie wolno rozliczać władzy z tego, jak (nie)przygotowała Polski do jesiennej fali zachorowań, bo to by było „wykorzystywanie pandemii do celów politycznych”.
UWAGA! Artykuł sponsorowany przez Suwerena!
https://patronite.pl/Piknik-na-skraju-g%C5%82upoty
Wcześniej wspomniałem o „czołowym zderzeniu narracyjnym”. Ofiarą tego zderzenia padła Jadwiga Emilewicz, która najpierw napisała „Borysie Budko, pomusz”. Potem zaś w trakcie przepychanki z Vincentem Rostowskim (który słusznie zwrócił uwagę na to, że w sumie to władza miała kilka miechów, żeby przygotować kraj, ale jakoś tak się nie złożyło [może gdyby koronawirus miał tęczowe kolory, Zjednoczonej Prawicy byłoby łatwiej?]), napisała: „Panie Ministrze, wiosną Pana partia rekomendowała wybory jesienią. My mówiliśmy o drugiej fali. Nie licytujmy się.”. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że narracja „hurr durr opozycja chciała wyborów na jesieni”, pojawiła się już jakiś czas temu, albowiem 7 października 2020 Łukasz Schreiber usiłował pompować balonik wizerunkowy Premiera Tysiąclecia: „Kto zdał test na polityczną odpowiedzialność ws pandemii. Opozycja przy wsparciu części mediów chciała wybory prezyd. jesienią Premier @MorawieckiM w marcu: „Wybory prezydenckie powinny się odbyć w zaplanowanym terminie, gdyż (...) np. jesienią może nastąpić nawrót koronawirusa”. Bardzo szybko został sprowadzony na ziemie komentarzami, w których stało, że skoro współczesne wcielenie Nostradamusa przewidziało „nawrót koronawirusa”, to czemu owo wcielenie nie zadbało o to, żeby przygotować Polskę do tegoż nawrotu? Aczkolwiek to tylko dygresja była, a nam trzeba wracać do Jadwigi Emilewicz. Zastanawia mnie to, jak bardzo leniwym człowiekiem trzeba być, żeby nie zastanowić się nad tym, że trochę kiepsko będzie wyglądać „zaproszenie do współpracy”, jak się zaraz po tym zaproszeniu zacznie jebać zapraszanego za to, że zdaniem zapraszającego jest głupi. Nie można również pominąć tego, że równolegle z zaproszeniem wystosowanym do Budki prawy sektor (z politykami Zjednoczonej Prawicy na czele) grzał na ćwitrze hashtag o obłudzie platformy, żeby udowodnić, że PO niby chce walczyć z pandemią, ale jednak wcale nie walczy/etc.
UWAGA! Artykuł sponsorowany przez Suwerena!
https://patronite.pl/Piknik-na-skraju-g%C5%82upoty
Wcześniej wspomniałem o „czołowym zderzeniu narracyjnym”. Ofiarą tego zderzenia padła Jadwiga Emilewicz, która najpierw napisała „Borysie Budko, pomusz”. Potem zaś w trakcie przepychanki z Vincentem Rostowskim (który słusznie zwrócił uwagę na to, że w sumie to władza miała kilka miechów, żeby przygotować kraj, ale jakoś tak się nie złożyło [może gdyby koronawirus miał tęczowe kolory, Zjednoczonej Prawicy byłoby łatwiej?]), napisała: „Panie Ministrze, wiosną Pana partia rekomendowała wybory jesienią. My mówiliśmy o drugiej fali. Nie licytujmy się.”. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że narracja „hurr durr opozycja chciała wyborów na jesieni”, pojawiła się już jakiś czas temu, albowiem 7 października 2020 Łukasz Schreiber usiłował pompować balonik wizerunkowy Premiera Tysiąclecia: „Kto zdał test na polityczną odpowiedzialność ws pandemii. Opozycja przy wsparciu części mediów chciała wybory prezyd. jesienią Premier @MorawieckiM w marcu: „Wybory prezydenckie powinny się odbyć w zaplanowanym terminie, gdyż (...) np. jesienią może nastąpić nawrót koronawirusa”. Bardzo szybko został sprowadzony na ziemie komentarzami, w których stało, że skoro współczesne wcielenie Nostradamusa przewidziało „nawrót koronawirusa”, to czemu owo wcielenie nie zadbało o to, żeby przygotować Polskę do tegoż nawrotu? Aczkolwiek to tylko dygresja była, a nam trzeba wracać do Jadwigi Emilewicz. Zastanawia mnie to, jak bardzo leniwym człowiekiem trzeba być, żeby nie zastanowić się nad tym, że trochę kiepsko będzie wyglądać „zaproszenie do współpracy”, jak się zaraz po tym zaproszeniu zacznie jebać zapraszanego za to, że zdaniem zapraszającego jest głupi. Nie można również pominąć tego, że równolegle z zaproszeniem wystosowanym do Budki prawy sektor (z politykami Zjednoczonej Prawicy na czele) grzał na ćwitrze hashtag o obłudzie platformy, żeby udowodnić, że PO niby chce walczyć z pandemią, ale jednak wcale nie walczy/etc.
Oba wyżej opisane działania (szczucie na pracowników ochrony zdrowia i „zaproszenie do współpracy) miały charakter mocno doraźny. Abstrahując bowiem od tego, że jeszcze miesiąc temu tłumaczono, że Polska sobie poradziła najlepiej ze wszystkich krajów (ciekawe, czy Zjednoczona Prawica kiedyś przestanie wzorować się na retoryce Trumpa), do bardzo niedawna próbowano innej narracji, z której wynikało, że (zapnijcie pasy) Polska jest zajebiście przygotowana do „drugiej fali”. 12 października, tak więc w czasie, w którym liczba potwierdzonych „dziennych” zachorowań oscylowała w okolicy 4-5 tysięcy, Terlecki powiedział był, że rząd się „świetnie” przygotował „na drugą fazę pandemii”. Aczkolwiek może ja to po prostu źle zrozumiałem i może Terleckiemu chodziło o to, że rząd jest świetnie przygotowany, bo dla rządowych VIPów nie zabraknie łóżek i respiratorów? Chwilę potem okazało się, że „ochrona zdrowia = chuje” i zaczęły się odezwy do opozycji. Tym samym, Zjednoczona Prawica zaczęła sobie zdawać sprawę z tego, że jest źle i najprawdopodobniej będzie tylko gorzej.
Wspomniałem wcześniej o tym, że przez dłuższy czas zastanawiałem się nad tym, czemu tak właściwie Zjednoczona Prawica tak bardzo zjebała te przygotowania. Czemu doprowadziła do sytuacji, w której po ogłoszeniu, że znowu trzeba będzie zasłaniać usta i nos w przestrzeni publicznej, dyrektor z instytutu, o którym nie można mówić, wiecie czego, wyszedł cały na foliarsko i zaczął opowiadać o tym, że w sumie to rząd se może apelować o te maski, ale nie ma „prawnego” obowiązku zasłaniania nosa i ust. Potem wywiązała się prawnicza przepychanka, bo część prawników tłumaczyła, że owszem, takowy obowiązek istnieje. Jednakowoż, gdyby w ramach przygotowań do drugiej fazy (tych, które rządowi poszły tak dobrze) przegłosowano jakąś ustawę (albo poprawkę), w której by stało, że w takim, a takim przypadku maski trzeba nosić, choćby chuj na chuju stawał, to teraz foliarze i putinoidy nie mogliby tłumaczyć, że HURR DURR MAM PRAWO ZARAŻAĆ! Jeżeli nie ogarnięto nawet takiej (dość podstawowej) kwestii, to chyba nie ma specjalnego sensu zastanawianie się nad tym „jak rząd poradził sobie z bardziej złożonymi kwestiami”, prawda? Jeżeli kogoś interesuje to, co można było zrobić w ramach przygotowań, to w Źródłach podrzucam link do ćwiterowego wątku autorstwa jednego z lekarzy, który się w soszjalach udziela. Jak do tego doszło? Moim zdaniem stało się tak dlatego, że pierwszą fale zachorowań przeszliśmy (w porównaniu do innych krajów) stosunkowo bezproblemowo. Owszem, pracownicy ochrony zdrowia mieli przejebane, ale nie brakło ani łóżek, ani respiratorów. W pewnym momencie w mediach społecznościowych zaczęły się pojawiać opinie, że PiS zjebał przygotowania do drugiej fali dlatego, że „uwierzył w swoją propagandę”. Częściowo się z tym zgodzę, ale przyczyną, dla której PiS w to swoje pierdolenie „kto jest najlepszym rządem? MY JSETEŚMY NAJLEPSZYM RZĄDEM!” uwierzył, była stosunkowo niewielka liczba zachorowań. Z tejże liczby Zjednoczona Prawica wysnuła wniosek taki: skoro na wiosnę było tak, a nie inaczej, to teraz będzie tak samo. Skoro zaś będzie „tak samo”, to nie trzeba będzie się jakoś specjalnie spinać z przygotowaniami, prawda? W przysłowiowym międzyczasie doszło do zdominowania debaty na tematy pandemiczne przez foliarstwo, które wykręcało coraz większe zasięgi w internetach. Acz w sumie nie tylko w internetach, bo mediom rządowym zdarzało się dość często zapraszać kretynów, którzy opowiadali, że z tą pandemią, to tak nie do końca, bo (i tu wstaw dowolną foliarską teorię).
W tym miejscu pozwolę sobie na kolejną dygresję i tym razem będzie to dygresja anecdatyczna. Otóż część wakacji spędziłem z familią w domku na całkiem przyjemnym (czytaj – było tam bardzo mało ludzi) zadupiu w górach. Większą część czasu spędzaliśmy na łażeniu po górach (czy też innych lasach). Czasami zdarzało się nam przejeżdżać przez nieco większe miejscowości turystyczne, które (z racji zakazu wyjazdów zagramanicznych) przeżywały istne oblężenie. Wszędzie wyglądało to podobnie: od zajebania ludzi, którzy mają w dupie zachowywanie dystansu/etc. Jak się nam zdarzyło poruszać wodnym środkiem lokomocji zbiorowej, to byliśmy jedynymi osobami, które zasłaniały usta i nosy. Ktoś może powiedzieć, ok, ale to otwarte przestrzenie, albo dobrze wentylowane pomieszczenia, tam się trudniej zarazić. Po pierwsze „trudniej” nie oznacza, że się nie da, a po drugie – to wszystko sprawiało, że coraz więcej ludzi zaczynało mieć coraz bardziej wyjebane na „całą tę pandemię”. Wakacje minęły, pogoda przestała sprzyjać ciągłemu wietrzeniu siebie samych (i pomieszczeń, w których się przebywa), a przyzwyczajenia z olewaniem zaleceń i reżimów sanitarnych zostały. Tak więc, to się nie mogło dobrze skończyć. Tak swoją drogą, ktoś jeszcze pamięta, jak w trakcie kampanii prezydenckiej organizowano gigantyczne spędy, na których mało kto przejmował się jakimikolwiek zaleceniami antykoronawirusowymi? Fajnie było sobie jebać fotki z suwerenem, ale nikt nie pomyślał o tym, że to wszystko się może zemścić w nieodległej przyszłości. Potem zaś było coraz gorzej, bo foliarstwo przekonywało do swoich „postulatów” coraz większą liczbę ludzi. Docierało do mnie coraz więcej historii ludzi, którzy opowiadali, że jakieś jebane dzbany zwracały im uwagę na to, że „noszą kagańce”. Mnie osobiście się taka przygoda nie przydarzyła, ale to pewnie ze względu na moją aparycję podkarpackiego intelektualisty. Nie chce mi się w tym miejscu wspominać o tym, jak to foliarstwo sobie ostatnio pourządzało spędy, których policja nie ogarnęła mimo, że powinna (acz domyślam się, że to po części dlatego, że nikt tam nie miał tęczowych flag). Tak, wiem, poszło trochę mandatów i trochę wniosków do sądów, ale ci ludzie zostali bardzo lajtowo potraktowani, jak na to, że ich zachowanie zagraża życiu i zdrowiu innych ludzi.
Tak swoją droga, przyznać muszę, że trochę zajęło mi ogarnięcie tego, co tak właściwie dał nam lockdown wiosenny. Rzecz jasna, poza ograniczeniem transmisji wirusa. Otóż, lockdown pozwolił nam (jako państwu) kupić sobie trochę czasu na przestawienie kraju w tryb reżimu sanitarnego, który to reżim powinien być przestrzegany do momentu, w którym koronawirus nie będzie już stanowił zagrożenia (czytaj: szczepionka, albo jakiś sensowny lek). U nas zaś skończyło się to tak, że wprowadzono lockdown, a potem w mocno nieprzemyślany sposób ściągano kolejne obostrzenia. Ukoronowaniem (pun intended) tych działań była decyzja o tym, że szkoły powinny nauczać w trybie stacjonarnym. Zjawiskowa była zajadłość, z którą tłumaczono (głównie przy użyciu dronów internetowych) suwerenowi, że wszystko będzie ok, bo nawet jak dziecko złapie koronę, to przeca jest ona dla niego niegroźna. Tłumaczącym umknął ten drobny (równie drobny, co 70 baniek przejebanych przez Sasina) szczegół, że ok, bombelek sobie przejdzie koronę bezobjawowo, ale tak się składa, że przy okazji może zarazić w chuj ludzi, którzy mogą nie mieć tyle szczęścia, żeby się nie załapać na bezobjawowość. Reasumując, to co udało się nam zyskać przy użyciu wiosennego lockdownu, zostało potem rozjebane (równie spektakularnie, co 70 baniek przez Sasina[to już ostatni, obiecuję]) przez rząd.
Ponieważ do niemiłościwie nam panujących dotarło, że „coś trzeba zrobić”, wprowadzono kolejny, częściowy, lockdown. Częściowy, bo całkowitego nasza gospodarka mogłaby najprawdopodobniej nie udźwignąć. Znamienne jest to, że rząd po raz kolejny zrobił coś „z partyzanta” i nie kłopotał się z tym, żeby jakoś wcześniej z obywatelami o tym porozmawiać. Nie chciałbym być źle zrozumiany. Wprowadzenie pierwszego lockdownu było słuszną decyzją, ale jestem się w stanie założyć o wiele, że gdyby wcześniej poinformowano ludzi o tym, że rząd myśli nad taką ewentualnością, to przynajmniej część osób byłaby się w stanie do tego przygotować. Niemniej jednak rozumiem, że sytuacja była nagła i trzeba było podjąć błyskawicznie taką, a nie inną decyzję. Tylko, że nie można powiedzieć tego samego o późniejszych decyzjach o ściąganiu obostrzeń. Po prostu ogłaszano, że ściągnięte zostanie takie, a nie inne obostrzenie i taki, czy inny podmiot będzie mógł działać, ale w reżimie sanitarnym. To zaś, jak powinien ten reżim wyglądać, było „wymyślane w biegu”. Nikogo, kurwa, nie obchodziło to, że np. przygotowania przedszkola do przyjęcia dzieci nie da się ogarnąć w kilka godzin. Wyjątkowo wkurwiające dla sporej części obywateli musiało być to, że częściowy lockdown wprowadzono po tym, jak przez dłuższy czas przekonywano wszystkich do tego, że „Już Dwunasta i Wszystko Jest W Porządku”. Ponownie będę musiał użyć argumentum ad siłownium, bo z tego, co zaobserwowałem po wyjściu ze swojej bańki, decyzja o zamknięciu tychże przybytków jest dla sporej liczby ludzi cokolwiek niezrozumiała. Owszem, było kilka przypadków, w których siłownie były ogniskami zachorowań, ale o ile mnie research nie myli, to żaden z nich nie zdarzył się w Polsce. Mieliśmy kupę ognisk na weselach i przynajmniej jedno (ale za to w chuj duże) na pogrzebie. Było „koronabierzmowanie” (acz nie wiem, czy skończyło się ono powstaniem ogniska). Obstawiam, że brak ognisk „siłowniowych” mógł się wziąć stąd, że przestrzegano tam reżimu sanitarnego, a uczęszczających do tych przybytków było znacznie mniej, niż przed pierwszym lockdownem. Osobną kwestią jest to, że sytuacja mogłaby się szybko zmienić w momencie, w którym wietrzenie niektórych „fitnessów” byłoby utrudnione ze względu na temperaturę panującą na zewnątrz. Czemu wspomniałem o tym, że nie było ognisk na siłowniach? Bo jestem się w stanie założyć o wiele, że obserwowali to również właściciele tych przybytków i na podstawie swoich obserwacji oceniali ryzyko pojawienia się kolejnego lockdownu fitnessowego. Dla porównania, jeżeli ktoś robił w branży weselnej, to mógł być prawie pewny tego, że prędzej, czy później rząd pochyli się nad tymi konkretnymi ogniskami. W przypadku „fitnessów” nikt z nimi nie rozmawiał o tym, że „no wiecie, może i nie ma ognisk na siłowniach, ale trochę przesrane się robi z tymi zachorowaniami i dlatego liczcie się z tym, że możemy was znowu zamknąć na jakiś czas”. Gwoli ścisłości, o ile pierwszy lockdown „fitnessy” przetrwały, to spora część z nich może nie przetrzymać tego drugiego (chyba, że rząd im jakoś sensownie pomoże). Jak już wcześniej zauważyłem, na siłowniach było mniej ludzi niż przed lockdownem, co przekładało się na niższy zysk (od którego trzeba było odjąć koszty utrzymywania reżimu sanitarnego). Nawet jeżeli komuś rezerwy pomogły przetrwać pierwszy lockdown, to szczerze wątpię w to, żeby udało mu się coś odłożyć w przeciągu paru miesięcy, które upłynęły między lockdownami.
Wspomniałem wcześniej o tym, że przez dłuższy czas zastanawiałem się nad tym, czemu tak właściwie Zjednoczona Prawica tak bardzo zjebała te przygotowania. Czemu doprowadziła do sytuacji, w której po ogłoszeniu, że znowu trzeba będzie zasłaniać usta i nos w przestrzeni publicznej, dyrektor z instytutu, o którym nie można mówić, wiecie czego, wyszedł cały na foliarsko i zaczął opowiadać o tym, że w sumie to rząd se może apelować o te maski, ale nie ma „prawnego” obowiązku zasłaniania nosa i ust. Potem wywiązała się prawnicza przepychanka, bo część prawników tłumaczyła, że owszem, takowy obowiązek istnieje. Jednakowoż, gdyby w ramach przygotowań do drugiej fazy (tych, które rządowi poszły tak dobrze) przegłosowano jakąś ustawę (albo poprawkę), w której by stało, że w takim, a takim przypadku maski trzeba nosić, choćby chuj na chuju stawał, to teraz foliarze i putinoidy nie mogliby tłumaczyć, że HURR DURR MAM PRAWO ZARAŻAĆ! Jeżeli nie ogarnięto nawet takiej (dość podstawowej) kwestii, to chyba nie ma specjalnego sensu zastanawianie się nad tym „jak rząd poradził sobie z bardziej złożonymi kwestiami”, prawda? Jeżeli kogoś interesuje to, co można było zrobić w ramach przygotowań, to w Źródłach podrzucam link do ćwiterowego wątku autorstwa jednego z lekarzy, który się w soszjalach udziela. Jak do tego doszło? Moim zdaniem stało się tak dlatego, że pierwszą fale zachorowań przeszliśmy (w porównaniu do innych krajów) stosunkowo bezproblemowo. Owszem, pracownicy ochrony zdrowia mieli przejebane, ale nie brakło ani łóżek, ani respiratorów. W pewnym momencie w mediach społecznościowych zaczęły się pojawiać opinie, że PiS zjebał przygotowania do drugiej fali dlatego, że „uwierzył w swoją propagandę”. Częściowo się z tym zgodzę, ale przyczyną, dla której PiS w to swoje pierdolenie „kto jest najlepszym rządem? MY JSETEŚMY NAJLEPSZYM RZĄDEM!” uwierzył, była stosunkowo niewielka liczba zachorowań. Z tejże liczby Zjednoczona Prawica wysnuła wniosek taki: skoro na wiosnę było tak, a nie inaczej, to teraz będzie tak samo. Skoro zaś będzie „tak samo”, to nie trzeba będzie się jakoś specjalnie spinać z przygotowaniami, prawda? W przysłowiowym międzyczasie doszło do zdominowania debaty na tematy pandemiczne przez foliarstwo, które wykręcało coraz większe zasięgi w internetach. Acz w sumie nie tylko w internetach, bo mediom rządowym zdarzało się dość często zapraszać kretynów, którzy opowiadali, że z tą pandemią, to tak nie do końca, bo (i tu wstaw dowolną foliarską teorię).
W tym miejscu pozwolę sobie na kolejną dygresję i tym razem będzie to dygresja anecdatyczna. Otóż część wakacji spędziłem z familią w domku na całkiem przyjemnym (czytaj – było tam bardzo mało ludzi) zadupiu w górach. Większą część czasu spędzaliśmy na łażeniu po górach (czy też innych lasach). Czasami zdarzało się nam przejeżdżać przez nieco większe miejscowości turystyczne, które (z racji zakazu wyjazdów zagramanicznych) przeżywały istne oblężenie. Wszędzie wyglądało to podobnie: od zajebania ludzi, którzy mają w dupie zachowywanie dystansu/etc. Jak się nam zdarzyło poruszać wodnym środkiem lokomocji zbiorowej, to byliśmy jedynymi osobami, które zasłaniały usta i nosy. Ktoś może powiedzieć, ok, ale to otwarte przestrzenie, albo dobrze wentylowane pomieszczenia, tam się trudniej zarazić. Po pierwsze „trudniej” nie oznacza, że się nie da, a po drugie – to wszystko sprawiało, że coraz więcej ludzi zaczynało mieć coraz bardziej wyjebane na „całą tę pandemię”. Wakacje minęły, pogoda przestała sprzyjać ciągłemu wietrzeniu siebie samych (i pomieszczeń, w których się przebywa), a przyzwyczajenia z olewaniem zaleceń i reżimów sanitarnych zostały. Tak więc, to się nie mogło dobrze skończyć. Tak swoją drogą, ktoś jeszcze pamięta, jak w trakcie kampanii prezydenckiej organizowano gigantyczne spędy, na których mało kto przejmował się jakimikolwiek zaleceniami antykoronawirusowymi? Fajnie było sobie jebać fotki z suwerenem, ale nikt nie pomyślał o tym, że to wszystko się może zemścić w nieodległej przyszłości. Potem zaś było coraz gorzej, bo foliarstwo przekonywało do swoich „postulatów” coraz większą liczbę ludzi. Docierało do mnie coraz więcej historii ludzi, którzy opowiadali, że jakieś jebane dzbany zwracały im uwagę na to, że „noszą kagańce”. Mnie osobiście się taka przygoda nie przydarzyła, ale to pewnie ze względu na moją aparycję podkarpackiego intelektualisty. Nie chce mi się w tym miejscu wspominać o tym, jak to foliarstwo sobie ostatnio pourządzało spędy, których policja nie ogarnęła mimo, że powinna (acz domyślam się, że to po części dlatego, że nikt tam nie miał tęczowych flag). Tak, wiem, poszło trochę mandatów i trochę wniosków do sądów, ale ci ludzie zostali bardzo lajtowo potraktowani, jak na to, że ich zachowanie zagraża życiu i zdrowiu innych ludzi.
Tak swoją droga, przyznać muszę, że trochę zajęło mi ogarnięcie tego, co tak właściwie dał nam lockdown wiosenny. Rzecz jasna, poza ograniczeniem transmisji wirusa. Otóż, lockdown pozwolił nam (jako państwu) kupić sobie trochę czasu na przestawienie kraju w tryb reżimu sanitarnego, który to reżim powinien być przestrzegany do momentu, w którym koronawirus nie będzie już stanowił zagrożenia (czytaj: szczepionka, albo jakiś sensowny lek). U nas zaś skończyło się to tak, że wprowadzono lockdown, a potem w mocno nieprzemyślany sposób ściągano kolejne obostrzenia. Ukoronowaniem (pun intended) tych działań była decyzja o tym, że szkoły powinny nauczać w trybie stacjonarnym. Zjawiskowa była zajadłość, z którą tłumaczono (głównie przy użyciu dronów internetowych) suwerenowi, że wszystko będzie ok, bo nawet jak dziecko złapie koronę, to przeca jest ona dla niego niegroźna. Tłumaczącym umknął ten drobny (równie drobny, co 70 baniek przejebanych przez Sasina) szczegół, że ok, bombelek sobie przejdzie koronę bezobjawowo, ale tak się składa, że przy okazji może zarazić w chuj ludzi, którzy mogą nie mieć tyle szczęścia, żeby się nie załapać na bezobjawowość. Reasumując, to co udało się nam zyskać przy użyciu wiosennego lockdownu, zostało potem rozjebane (równie spektakularnie, co 70 baniek przez Sasina[to już ostatni, obiecuję]) przez rząd.
Ponieważ do niemiłościwie nam panujących dotarło, że „coś trzeba zrobić”, wprowadzono kolejny, częściowy, lockdown. Częściowy, bo całkowitego nasza gospodarka mogłaby najprawdopodobniej nie udźwignąć. Znamienne jest to, że rząd po raz kolejny zrobił coś „z partyzanta” i nie kłopotał się z tym, żeby jakoś wcześniej z obywatelami o tym porozmawiać. Nie chciałbym być źle zrozumiany. Wprowadzenie pierwszego lockdownu było słuszną decyzją, ale jestem się w stanie założyć o wiele, że gdyby wcześniej poinformowano ludzi o tym, że rząd myśli nad taką ewentualnością, to przynajmniej część osób byłaby się w stanie do tego przygotować. Niemniej jednak rozumiem, że sytuacja była nagła i trzeba było podjąć błyskawicznie taką, a nie inną decyzję. Tylko, że nie można powiedzieć tego samego o późniejszych decyzjach o ściąganiu obostrzeń. Po prostu ogłaszano, że ściągnięte zostanie takie, a nie inne obostrzenie i taki, czy inny podmiot będzie mógł działać, ale w reżimie sanitarnym. To zaś, jak powinien ten reżim wyglądać, było „wymyślane w biegu”. Nikogo, kurwa, nie obchodziło to, że np. przygotowania przedszkola do przyjęcia dzieci nie da się ogarnąć w kilka godzin. Wyjątkowo wkurwiające dla sporej części obywateli musiało być to, że częściowy lockdown wprowadzono po tym, jak przez dłuższy czas przekonywano wszystkich do tego, że „Już Dwunasta i Wszystko Jest W Porządku”. Ponownie będę musiał użyć argumentum ad siłownium, bo z tego, co zaobserwowałem po wyjściu ze swojej bańki, decyzja o zamknięciu tychże przybytków jest dla sporej liczby ludzi cokolwiek niezrozumiała. Owszem, było kilka przypadków, w których siłownie były ogniskami zachorowań, ale o ile mnie research nie myli, to żaden z nich nie zdarzył się w Polsce. Mieliśmy kupę ognisk na weselach i przynajmniej jedno (ale za to w chuj duże) na pogrzebie. Było „koronabierzmowanie” (acz nie wiem, czy skończyło się ono powstaniem ogniska). Obstawiam, że brak ognisk „siłowniowych” mógł się wziąć stąd, że przestrzegano tam reżimu sanitarnego, a uczęszczających do tych przybytków było znacznie mniej, niż przed pierwszym lockdownem. Osobną kwestią jest to, że sytuacja mogłaby się szybko zmienić w momencie, w którym wietrzenie niektórych „fitnessów” byłoby utrudnione ze względu na temperaturę panującą na zewnątrz. Czemu wspomniałem o tym, że nie było ognisk na siłowniach? Bo jestem się w stanie założyć o wiele, że obserwowali to również właściciele tych przybytków i na podstawie swoich obserwacji oceniali ryzyko pojawienia się kolejnego lockdownu fitnessowego. Dla porównania, jeżeli ktoś robił w branży weselnej, to mógł być prawie pewny tego, że prędzej, czy później rząd pochyli się nad tymi konkretnymi ogniskami. W przypadku „fitnessów” nikt z nimi nie rozmawiał o tym, że „no wiecie, może i nie ma ognisk na siłowniach, ale trochę przesrane się robi z tymi zachorowaniami i dlatego liczcie się z tym, że możemy was znowu zamknąć na jakiś czas”. Gwoli ścisłości, o ile pierwszy lockdown „fitnessy” przetrwały, to spora część z nich może nie przetrzymać tego drugiego (chyba, że rząd im jakoś sensownie pomoże). Jak już wcześniej zauważyłem, na siłowniach było mniej ludzi niż przed lockdownem, co przekładało się na niższy zysk (od którego trzeba było odjąć koszty utrzymywania reżimu sanitarnego). Nawet jeżeli komuś rezerwy pomogły przetrwać pierwszy lockdown, to szczerze wątpię w to, żeby udało mu się coś odłożyć w przeciągu paru miesięcy, które upłynęły między lockdownami.
Osobną kwestią, nad którą, niestety, trzeba się zastanowić, jest to, jak skuteczny będzie kolejny lockdown (i czy rządzący zrozumieją, że jest to po prostu kupowanie czasu na to, żeby przygotować się do kolejnego pandemicznego pierdolnięcia). Poprzednim razem społeczeństwo współpracowało, tym razem może być z tym bardzo różnie z przyczyn, które już opisywałem (foliarstwo) i tych, o których nie chciało mi się wspominać (olewanie obostrzeń przez rządzących i nieponoszenie przez nich konsekwencji [bo, kurwa, Premiera Tysiąclecia bardzo by zabolało, gdyby przeprosił i zapłacił karę za nienoszenie maseczki, prawda?]). Wspomnę jedynie o tym, jak bardzo wkurwiające musiało być dla wielu ludzi to, co odjebał Czarnek ze swoją wizytą w szpitalu, w sytuacji, w której wielu ludzi nie miało możliwości pożegnania swoich bliskich. Chciałem tutaj podrzucić przykład tego, jakie podejście do obostrzeń miał np. premier Holandii, który nie odwiedził umierającej w domu opieki matki (bo był zakaz odwiedzin), ale przy okazji będę mógł wam pokazać to, jak wygląda jebany tupolewizm. Otóż grzebiąc za linkiem trafiłem na artykuł TVP info: „Procedury były ważniejsze. Premier Holandii Mark Rutte nie odwiedził swojej matki, która umierała w domu opieki. Podporządkował się rozporządzeniom wydanym przez swój rząd.” Czy to „procedury były ważniejsze” było potrzebne? Nie, nie było, ale tylko i wyłącznie w ten sposób można było pokazać, że premier Holandii jest złamasem kutanym, dla którego ważniejsze od rodziny były procedury. Kurwa, typ zrobił to, co powinien, ale dronom z TVP to nie pasuje. To idealnie pokazuje mentalność obecnej władzy, która uważa, że co prawda zasady obowiązują, ale tylko i wyłącznie suwerena, bo elity są ponadto. Warto zaznaczyć, że olewanie zaleceń (połączone z kretyńskimi tłumaczeniami), było u wierchuszki Zjednoczonej Prawicy nagminne. Nic więc dziwnego, że foliarskie narracje „nie ma covidu, bo gdyby był, to oni by się go bali, a skoro zachowują się tak, a nie inaczej, to znaczy, że się nie boją” zdobywały coraz większą popularność. W tym miejscu poczynię jeszcze bardziej kolejną dygresję. Ciekaw jestem, czy dożyjemy rządów, w trakcie których nasi zawiadowcy będą mieli świadomość tego, że ich działania mają wpływ na działania społeczeństwa. Nie mam tu na myśli prawodawstwa/etc. (bo tu wpływ jest raczej oczywisty), ale po prostu o zachowanie (czytaj: o dawanie dobrego przykładu).
W jednym ze swoich pierwszych tekstów odnoszących się pandemii (konkretnie zaś do tego, jak ją ogarniają nasze władze) wystosowałem taki „apel blogerski” do naszych władz, który zaczynał się niniejszymi słowy: „chciałbym skierować odezwę blogerską do naszych ukochanych władz: uważam was za pierdolonych nieudaczników, ale trzymam za was kciuki. Jeżeli jesteście w stanie nie spierdolić choćby jednej, jedynej rzeczy, to walka z epidemią jest właśnie tą rzeczą.”. Niestety pół roku po tym apelu (fun fact, tamtą notkę opublikowałem 19 marca 2020) nikt (poza betonem) nie może mieć najmniejszych wątpliwości odnośnie tego, że nasi rządzący zjebali to, czego zjebać nie powinni. Ostatnią mądrą decyzją naszych władz było wprowadzenie lockdownu w marcu. Cała reszta była połączeniem jebałpiesizmu z tupolewizmem (a wszystko to podlane sosem propagandy sukcesu). Nie mam ochoty na straszenie kogokolwiek, ale mam również świadomość tego, że, niestety, mamy zamaszyście przejebane. Kwestią otwartą jest jedynie to, jak bardzo.
Źródła:
Źródła:
https://wpolityce.pl/spoleczenstwo/521777-lekarze-ignoruja-wezwania-do-stawienia-sie-w-szpitalach
https://oko.press/podziemie-antywirusowe-dlaczego-musieli-konspirowac/
https://twitter.com/michaldworczyk/status/1317412092669009920
https://twitter.com/JEmilewicz/status/1317499009683103744
https://twitter.com/JEmilewicz/status/1317532112493436928
https://twitter.com/LukaszSchreiber/status/1313758881559052289
http://www.radiopik.pl/5,88093,minister-polska-poradzila-sobie-z-pandemia-najle
Wątek lekarski pt „co można
było zrobić”:
https://www.tvp.info/48241504/premier-holandii-nie-odwiedzil-matki-umierajacej-w-domu-opieki
Czyżby Eston?
OdpowiedzUsuńJest 25 października a ja już czekam na nowy artykuł. Ale będziesz miał do pisania. Słoń w składzie porcelany szaleje i dzbany lecą.
OdpowiedzUsuń