Zacznę od czegoś, co jest moim zdaniem najistotniejsze. Wygrana Batyra, to nie był żaden „bug” w naszym doskonale działającym systemie. To była naturalna konsekwencja tego, czym ten system się stał. Gwoli ścisłości, przez „system” rozumiem coś, co otrzymamy po zebraniu do kupy realiów społecznych, realiów politycznych, realiów medialnych, „kształtu” debaty publicznej/etc. Nawiasem mówiąc, tak samo „bugiem” nie była wygrana Andrzeja Dudy w 2015 (choć bardzo chciałbym w to wierzyć, bo trochę mniej by mi pewnie doskwierało to, że wydawało mi się w owym czasie, że jego wygrana jest nierealna). Jeżeli mam być szczery, to takim „bugiem” była podwójna wygrana PiSu w 2005 roku. Nałożyło się na to kilka rzeczy (np. to, że za pięć dwunasta PiS zaczął nawalać w PO spotami wyborczymi, albo to, że to otoczenie Tuska szemranymi metodami uwaliło Cimoszewicza [tak, wiem, sam zrezygnował, ale nie bez przyczyny]), ale jednak można to było uznać za wypadek przy pracy.
Tyle, że wiecie. Nawet jeżeli uznamy, że w 2005 to był wypadek przy pracy, to jednak warto było wyciągnąć z tego jakąś naukę, żeby się taki wypadek nie powtórzył. PO zrobiła co innego. Uznała to za wypadek przy pracy i na wszelki wypadek niczego się nie nauczyła. Platforma nie zwracała również uwagi na to, że realia (czyli wcześniej wspomniany „system”) się zmieniają.
Nie jestem w stanie wskazać jakiegoś granicznego momentu, w którym „zaczęło się”, ale jedną z takich chwil (i to bardzo widocznś) było to co działo się po „katastrofie” w Smoleńsku. Niemalże momentalnie okazało się, że PiS będzie chciał na tym zbić kapitał polityczny. W tym miejscu pora na jedno wyznanie z mojej strony: jakiś czas po katastrofie poruszaliśmy ten temat na jakichś zajęciach (bodajże dotyczących komunikacji perswazyjnej) i popisałem się tak daleko idącą naiwnością, że aż mi się z tego trochę śmiać chce. Otóż, zastanawialiśmy się nad tym, kogo PiS wystawi i co będzie dalej, a ja wtedy wygłosiłem opinię, z której wynikało, że no teraz to będzie pewnie to, że Jarosław Kaczyński się wycofa z polityki po tej tragedii. Prowadzący powiedział, że jego zdaniem raczej nie i że kandydatem na prezydenta będzie pewnie „niestety Jarosław”. Nie spierałem się z nim, choć wydawało mi się to mało prawdopodobne. No cóż, wyrastanie z naiwności jest długotrwałym procesem.
Rzecz jasna, PiS nie mógł monetyzować politycznie Smoleńska mówiąc prawdę, tak więc zaczęły nam wtedy (chyba po raz pierwszy na taką skalę) wjeżdżać do debaty publicznej fejki. PO miało wtedy dwa wyjścia. Po pierwsze: pójść na zwarcie z PiSem w przestrzeni publicznej i wyjaśniać każdą z tych teorii gdy tylko się pojawiały (zrobić jakąś kampanię informacyjną). Po drugie, dojść do wniosku, że nikt, poza betonem PiSowskim, w to nie uwierzy, a sam PiS się na tym wykrwawi politycznie i upadnie i sobie głupi ryj rozwali. Na krótką metę okazało się to skuteczne, bo PiS w 2011 roku szedł do wyborów w totalnej rozsypce narracyjnej, siejąc na lewo i prawo teoriami spiskowymi. Skończyło się to drugą z rzędu porażką (o tyle dotkliwszą, że PiS zgubił kilka % głosów).
No i z jednej strony wszystko fajnie, bo PiS przegrał, więc można siadać do CS-a. Ale z drugiej strony, te wszystkie teorie nie zniknęły. One się wżarły w PiSowski aktyw tak głęboko, że był to jeden z mitów założycielskich: Ruscy nam zabili prezydenta, bo się go bali, a Tusk w tym pewnie brał udział. Tusk wtedy uznał, że sprawa się sama rozwiąże (PiS już nigdy nie wygra, a poza jakimś marginesem nikt nie będzie wierzył w te brednie). Kaczyński natomiast zobaczył, że może bezkarnie rozsiewać dezinfo 24/7 i nie dość, że nie ponosi za to żadnych konsekwencji, to jeszcze media skrupulatnie się nad tym pochylają (rzecz jasna, nie nad debunkowaniem, ale nad rozsiewaniem tych teorii), rozsiewając je jeszcze dalej. Żeby było jeszcze fajniej, to dezinfo spaja jego najtwardszy elektorat i nie pozwala mu się rozbiec (o tym, że betonowy elektorat jest potrzebny, przekonali się swego czasu Lepper i Giertych).
A potem już poszło z górki. PiS rozpoczął długi marsz po zwycięstwo. Marsz ten usiany był jednym dezinfo za drugim. A to jakieś gendery (acz tu trzeba PiSowi przyznać, że to nie on wymyślił tę narrację, on ją dostał od Kościoła), a to prywatyzacje lasów, a to „sfałszowane wybory w 2014” i wiele wiele innych. Nawiasem mówiąc, ta narracja o „sfałszowanych” wyborach okazała się najbardziej nośna. Zaczęło się od tego, że w trakcie wyborów samorządowych 2014 doszło do wielofuckupu. Pierwszym, do którego doszło z winy państwa było to, że świeżo zmieniony system w PKW wziął się i wywalił. D drugiego doszło dlatego, że część wyborców została pokonana przez książeczkę do głosowania.
Zatrzymajmy się na moment w tym miejscu. Ja jestem bardzo wyrozumiały i nie doszukuję się wszędzie na siłę „Winy Społeczeństwa”. Niemniej jednak, za ten fuckup winę ponosili w 100% wyborcy, którzy zagłosowali albo „na pamięć” (nie patrząc na to, na której liście skreślają nazwisko), albo unieważnili swój głos poprzez głosowanie na kilka osób jednocześnie. Problem polegał na tym, że PSLowi wylosowała się lista nr 1, tak więc część wyborców omyłkowo zagłosowała na nich.
I to wystarczyło do tego, żeby PIS zbudował narrację o „ukradzionych wyborach” i od tamtej pory mobilizował swoich wyborców, uprzedzając ich przed „wyborczymi fałszerstwami”. W 2015 jeden z PiSowskich influencerów założył na FB akcję „weź swój długopis na wybory” (bo jak nie weźmiesz, to Ci komisja da jakiś lewy, który zniknie i głos będzie nieważny). Potem zaś „fałszerstwami wyborczymi” tłumaczyła swoje porażki. W 2023 głośne były narracje o tym, że ta porażka to wina lewych zaświadczeń i tego, że ludzie głosowali pierdylion razy albo na jedno zaświadczenie, albo je sobie kserowali (co jest niemożliwe). Przy okazji tych wyborów mieliśmy akcję dezinformacyjną zorganizowaną przez SuwPolowców (+ Czarnka i parę innych osób), która, w mojej opinii była podstawką pod próbę kontestowania wyniku wyborów (albowiem wysoka frekwencja przestraszyła Zjednoczoną Prawicę i bali się powtórki z 2023 [a potem się okazało, że to była powtórka z 2018, kiedy to okazało się, że podwyższona frekwencja wcale nie jest nie na rękę PiSowi]).
I tak sobie PO trwało, a PiS dłubał i dłubał, aż wreszcie wygrał wybory prezydenckie w 2015. Jeżeli ktoś chce szukać winnych tego, co się potem stało w trakcie wyborów samorządowych, to winowajcami byli sztabowcy Komorowskiego. No, ale to dygresja. W międzyczasie PiS naprodukował i wpuścił w obieg od cholery dezinformacji. PO albo nie chciała, albo już nie umiała sobie z tym poradzić. Gwoli ścisłości, to nie jest tak, że moim zdaniem Komorowski przegrał tylko i wyłącznie przez dezinfo, ale był to jeden z filarów kampanii PiSu (w kampanii, na ten przykład, pojawiła się kwestia Smoleńska). A potem przyszły wybory parlamentarne, które PO przerżnęła również przez to, że nie potrafiła w żaden sposób bronić się przed idiotycznymi narracjami o zagrożeniu islamizacją/etc.
Co zrobił PiS, który do tej pory od cholery razy mógł się przekonać o tym, że dezinformacja jest przydatnym narzędziem w polityce (o kosztach, o których będzie za moment, nie myślano)? Zaorano TVP i zamieniono je na gigantyczną fabrykę dezinformacji. Tak, ja wiem, że teraz jest kiepsko, nijak się to ma do tego, co robił wcześniej PiS (co, rzecz jasna, w najmniejszym stopniu nie tłumaczy propagandowych zagrywek TVP w likwidacji). Ponieważ dla PiSu dezinformacja była głównym narzędziem robienia polityki, raczej nietrudno się domyślić czemu niespecjalnie się tenże PiS przejmował kosztami społecznymi takiego działania.
A koszty są takie, że w pierwszej turze Braun i Mentzen mieli więcej, niż 20% poparcia. Ale, jak to mawiał Wołoszański, „nie uprzedzajmy faktów”. PiS sobie doskonale radził (a to szczując na elgiebety, a to na nauczycieli, a to na rezydentów), ale w pewnym momencie okazało się, że jak się non stop zaśmieca debatę publiczną dezinformacyjnymi narracjami i wbija ludziom do głów, że nie ma czegoś takiego, jak obiektywna rzeczywistość – są tylko „różne stanowiska”, to mogą być z tego problemy. W trakcie pandemii mogliśmy się o tym wszyscy przekonać. PiS najpierw zupełnie zignorował to, że w kwestiach covidowych zaczęło się pojawiać dezinfo, a potem, gdy uznał, że to jednak problem, było już za późno. Poszło błyskawicznie. O ile na samym początku pandemii bzdurne narracje o „lekkiej grypie” wyłaziły jedynie z jakichś skrajnie szurskich środowisk, to już w trakcie prezydenckiej kampanii w 2020 kontestowaniem obowiązkowego szczepienia na covid zajmowali się obaj „główni” kandydaci (bo obaj chcieli się schylić po elektorat Bosaka). Całej sprawie na pewno nie pomógł również Morawiecki, bredzący o „wirusie w odwrocie”.
Potem zaś było już tylko gorzej. Efekt końcowy był taki, że PiS nie był w stanie przegłosować sobie własnej ustawy antycovidowej, bo zbuntowało się około 40 posłów. Ale na tym się to nie skończyło, bo przecież mieliśmy jeszcze SuwPol, pierdolący głupoty o „sanitaryzmie”, zwalczający wszelkie możliwe obostrzenia i Janusza Kowalskiego, który, razem z ówczesną posłanką Siarkowską, zrobił nalot na dom dziecka, bo bombelki tam szczepili i mu się to nie podobało. Co prawda Ryszard Terlecki coś tam sobie pod nosem mówił, że tych antyszczepów to oni na listy nie wpuszczą, ale, cóż za szok, oczywiście, że wpuścili.
Szczególnie interesujący był kejs innej narracji dezinformacyjnej. Tej, która powstała w 2015 roku. O ile na samym jej początku chodziło o jakichś bliżej niesprecyzowanych „islamistów”, to potem rozciągnęło się to na wszystkich niebiałych. O tym, jak nośna była ta narracja niech zaświadczy to, że PiS zdecydował się na zorganizowanie referendum w tej sprawie i to równolegle z wyborami parlamentarnymi (równolegle z którymi nie dało się zorganizować wyborów samorządowych, bo nie i tyle). Tyle, że w międzyczasie do imprezy dołączył również Donald Tusk, a sam PiS zaczął obrywać dezinformacją związaną ze „sprowadzaniem setek tysięcy osób z Afryki/etc.”. To, że odbywało się handlowanie wizami było oczywiste (vide piękne filmiki, w których reklamowano możliwość ogarnięcia takiej wizy), ale narracja o pierdylionach milionów migrantów była po prostu ściemą. Następnie Tusk, już jako premier, opowiadał o setkach milionów migrantów, którzy chcą się dostać do Europy.
W przysłowiowym międzyczasie media zaliczały zjazd po równi pochyłej, tak więc ciężko było się po nich spodziewać tego, że, no nie wiem, zajmą się tym, żeby walczyć z dezinformacją. Zamiast tego, same ją rozpowszechniały (no bo się fajnie klikało i wejścia były i odsłony). Dodajmy do tego media społecznościowe, w których dezinfo może hulać do woli, a jakiekolwiek debunki mają zasięgi zylion razy mniejsze od materiałów, które debunkują. Dzięki mediom społecznościowym oszałamiające kariery zrobili tacy ludzie jak Patryk Jaki, Dominik Tarczyński, Janusz Kowalski i wielu innych. Rzecz jasna, te kariery zrobili w głównej mierze na dezinformacji.
Mimo tego wszystkiego w 2023 udało się odsunąć Zjednoczoną Prawicę od władzy. Niewiele wtedy brakło. Gdyby nie pospolite ruszenie internetowe, to konfa mogła dowieźć do wyborów swoje poparcie z piku sondażowego i wtedy byłoby pozamiatane. Udało się, ale po raz kolejny PO po wygranej wyciągnęła złe wnioski (nie tylko PO, bo chodziło o praktycznie całą koalicję, ale o tym jeszcze za moment) i doszła do wniosku, że trud jej skończon. Jeżeli chodzi o PO, to było to tak: 100 konkretów? Mamy to w dupie. Obietnice progresywne? Mamy to w dupie. Ogarnięcie innych obietnic wyborczych? Chyba już wiecie, w którą stronę zmierza moja argumentacja.
Zapowiadało się całkiem dobrze. Blitzkrieg, w ramach której poradzono sobie z zabetonowaną prokuraturą i z TVP (jestem tak stary, że pamiętam, jak Sroczyński przed wyborami tłumaczył, że on nie wie, jak Tusk wytłumaczy wyborcom to, że nie był w stanie nawet z TVP sobie poradzić- no cóż, poradzono sobie i praktycznie wszyscy bili brawo [poza PiSowcami, bo oni byli wtedy zajęci trzymaniem klamki w TVP]), okazał się skuteczny. Można było wtedy zrobić wszystko. Można było, na ten przykład, spróbować odbudować media publiczne i w ramach tychże, no nie wiem, np. spróbować walczyć z dezinformacją? No ale po co, skoro można było zrobić z TVP taki trochę soft TVPiS. Bez szczucia, ale za to z porównywalnie żenującą propagandą. Poza tym, gdyby PO podjęła próbę walki z dezinformacją, to ministrowie i premier często byliby, że tak to ujmę, obiektami debunków.
I znowuż, w międzyczasie zaczęły się kolejne kampanie dezinformacyjne. Jedna z nich dotyczyła Zielonego Ładu. I wiecie, nowa władza mogła w tym momencie zrobić w sumie trzy rzeczy. Bramka nr 1: Wytłumaczyć czym jest Zielony Ład i o co w nim chodzi (no ale to by pewnie wymagało od nich zapoznania się z jego treścią). Bramka nr 2: Olać temat. I bramka nr 3, na którą się zdecydowano: zacząć się odcinać od Zielonego Ładu i tłumaczyć (zgodnie z prawdą), że to PiS go wcześniej firmował. Innymi słowy, zamiast spróbować temat ogarnąć narracyjnie, pozwolono hulać dezinformacji w nadziei, że PiSowi od tego spadnie. No i trochę spadło, ale nie uwierzycie komu urosło i dlaczego chodzi o partię, której nazwa rymuje się ze słowem kolaboracja. Dokładnie to samo stało się z tematem migracji i tzw. „Paktu Migracyjnego”. Temat oddano walkowerem i potem się zrobił problem, bo tenże pakt przedstawiono tak, że będą nam tu przysyłać kolorowych, co to nic nie robią. Z tego, rzecz jasna, wynikało, że UE jest zepsuta i zła. A ponieważ PO jest partią prounijną nikt nie zwracał uwagi na antyimigranckie tyrady Tuska, zawieszenie prawa do azylu/etc.
Zaśmiecenie debaty publicznej dezinformacją doprowadziło do zmęczenia materiału w społeczeństwie, a to z kolei pozwoliło na zaszczepienie nam przeświadczenia, że „wszyscy kłamią”. Ponieważ zaś wszyscy kłamią, to znaczy, że gdy w przestrzeni publicznej pojawiały się kolejne zarzuty pod adresem Batyra, to spora część społeczeństwa odbierała je jako ataki na kandydata na prezydenta. To, czy on faktycznie coś zrobił, nie miało znaczenia. Znaczenie miało to, skąd pochodzi informacja. I nie miało również znaczenia to, że Batyr non stop kłamał (vide sytuacja z kawalerką, kiedy to jego własny sztab wyprodukował od cholery sprzecznych ze sobą narracji). Tak nawiasem mówiąc, w przypadku kawalerki sytuacja była prosta jak budowa Janusza Kowalskiego: wystarczyło pozbierać te wzajemnie sprzeczne wypowiedzi i zrobić z tego jakąś, no nie wiem, kampanię w internetach? I niech się Batyr z tym buja. No ale, lepiej było myśleć nad tym, że Giertych na Kanale Zero, to jest coś, co przyciągnie miliony głosów do Trzaskowskiego. No ale to szczegół i dygresja.
Zostawmy na chwilę kwestię dezinformacji (aczkolwiek za moment do niej wrócimy). I skupmy się na koalicji rządzącej (kwestią otwartą jest „jak długo”, bo Tusk ogłosił, że chce głosowania nad wotum zaufania, a Hołownia nieco wcześniej zadeklarował, że on w sumie to się w takiej sytuacji chyba wstrzyma).
Wydaje mi się, że jednym z wielu ogromnych błędów popełnionych przez tę koalicję była zła interpretacja tego, czemu w 2023 udało się odsunąć PiS od władzy. Moim skromnym zdaniem, cała ta ekipa doszła do wniosku, że te wybory wygrali dlatego, że są po prostu rewelacyjni. A prawda jest taka, że wygrali je dlatego, że ludzie mieli dosyć PiSu. Może inaczej, część ludzi miała go dosyć już wcześniej, ale w 2020 roku przegięto pałę i liczba „zniechęconych” rosła. Żeby nie przedłużać, choć wyborcy w 2023 zagłosowali na koalicję 15 października, to tak po prawdzie głosowali za zmianą, którą im ta koalicja obiecała.
I w tym miejscu dochodzimy do jeszcze jednej kwestii, która okazała się być kluczowa. Tą kwestią był nadspodziewanie dobry wynik Trzeciej Drogi i (czego, niestety można się było spodziewać) nieco gorszy od sondażowego wynik Nowej Lewicy. Z Trzecią Drogą to było tak, że z niektórych sondaży (tych przeprowadzanych bliżej wyborów) wynikało, że może się ona wywalić przed progiem, potem zaś ku zaskoczeniu wielu osób (w tym polityków TD) okazało się, że dostali 14,40% głosów. I to był ten moment, w którym części polityków Trzeciej Drogi sodówa uderzyła do łbów. No bo skoro mieli tak dobry wynik, to znaczy, że byli niedoszacowani, a to znaczy, że suweren ich kocha, a skoro ich kocha, to znaczy, że mogą robić co im się podoba. Dodajmy do tego ten drobny szczegół w postaci Zjednoczonej Prawicy, która godnie przyjęła porażkę i usiłowała utworzyć rząd, mając zerową zdolność koalicyjną. Niemniej jednak z tego, co do nas doleciało wynikało, że PSLowi obiecywano wszystko (łącznie ze stołkiem premiera). To zaś przekonało Kosiniaka-Kamysza, że to jest jego moment i wszystkie progresywne zmiany (część z nich sam zapowiadał, np. związki partnerskie) trafił szlag + zaczęło się srogie libkowanie w wymiarze gospodarczym. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że komentariat wynorał dane, z których wynikało, że kupa wyborców Trzeciej Drogi nie poszła głosować w drugiej turze wyborów prezydenckich 2025. Zapewne nigdy się nie dowiemy dlaczego tak się stało i zapewne wina leży po stronie tychże wyborców.
I to jest coś, co mnie autentycznie dziwi. Wszyscy bowiem wiedzieli o tym, że PiS mógł wprowadzać swoje zamordystyczne zmiany w głównej mierze dlatego, że postawił na transfery społeczne. Zresztą, nie można było tego nie wiedzieć, bo Zjednoczona Prawica przypominała o tym mniej więcej co 5 minut. Wydawać by się mogło, że w tym momencie sprawa jest raczej prosta: chcesz, żeby ludzie na Ciebie głosowali, to o nich zadbaj. Tyle, że jak to powiedziała postać z jednego z moich ulubionych filmów („Smoleńsk”) „to nie jest proste, a nawet wręcz przeciwnie”. Otóż, może i o ludzi trzeba dbać, ale na pewno bardziej trzeba dbać o lobbystów takich jak np. deweloperzy. Największym absurdem jest to, że nie da się znaleźć żadnego sensownego wyjaśnienia. Nie da się tego zrobić? No przecież wiemy, że się da, bo gdyby rząd przywalił jakimiś prospołecznymi zmianami, to Duda by tego nie zawetował (bo zniweczyłby szanse Batyra). Nie czas to i nie miejsce? PiS udowodnił, że i czas i miejsce. Są ważniejsze rzeczy do zrobienia? Ok, z taką argumentacją bym się jeszcze mógł zgodzić, ale tylko i wyłącznie w sytuacji, w której powiedziano by co to za rzeczy i próbowano by je robić. Jedyny powód, dla którego nie próbowano iść w stronę prospołeczną był taki, że nie chciano.
I to jest naprawdę kretyństwo pierwszej wody, bo (uwaga będzie capslock) WIADOMO, ŻE TO DZIAŁA. Nie chciałbym być źle zrozumiany, ja jestem zwolennikiem polityki prospołecznej i nie traktuje jej przedmiotowo (czyli tak, jak ją traktował PiS). Niemniej jednak jestem świadomy tego, że z punktu widzenia społeczeństwa, któremu się „lepiej żyje” po takich zmianach, nie jest istotne to, czy ktoś wprowadził pozytywne zmiany dlatego, że jest lewakiem, czy też dlatego, że chce rządzić dalej, a wewnętrznie, na ten przykład, gardzi transferami społecznymi/etc. Ujmując rzecz nieco inaczej: nawet, jeżeli chcesz robić „ważne rzeczy”, to chyba powinieneś zastanowić się nad tym, czy olewanie społeczeństwa nie doprowadzi do sytuacji, w której zostaniesz wykopany z ław rządowych i już tych „ważnych rzeczy” robić nie będziesz mógł.
Wydaje mi się, że w tym momencie doszliśmy do najistotniejszego problemu obecnej koalicji rządzącej, a mianowicie tego, że tam nie ma żadnego planu. To, że nie ma żadnej „Wielkiej Narracji”, to jedno, bo taką narrację zawsze można wyprodukować. Tam nie ma planu. To na serio wygląda tak, jak gdyby to był zlepek partii, które wygrały wybory i chyba się tego nie spodziewały. Bo ile (o czym wielokrotnie wspominałem) sam początek był bardzo dobry, to potem się już wszystko rozjechało i nie wiadomo, o co chodzi koalicji. Ktoś może powiedzieć „no ale pewnie im chodzi o to, żeby pozostać przy władzy”. Tyle, że nawet na tym im niespecjalnie zależy.
Wróćmy na moment do tematu dezinformacji, bo to jest kwestia, która pokazuje jak bardzo koalicji rządzącej nie zależy na tym, żeby utrzymać się przy władzy. Zjednoczona Prawica przyzwyczaiła nas do tego, że praktycznie cała jej strategia komunikacyjna opiera się na dezinformacji (tak samo rzecz się ma z konfą). Chyba najlepszym tego przykładem jest Marcin Warchoł, który non stop bombarduje swoje soszjale zarzutami pod adresem „uśmiechniętej koalicji”. W przeważającej większości przypadków są to rzeczy wymyślone (a czasami krytykuje PO za przepisy, które uchwaliła Zjednoczona Prawica). Co z tym robi obecna koalicja? Absolutnie nic, bo to przecież nie ma znaczenia, prawda? Gwoli ścisłości, nie chodzi o pojedynczego Warchoła (musiałem ten wordplay, przepraszam), ale o to, że dezinformacja wylewa się z soszjali polityków skrajnej prawicy i to dezinfo sobie hula po wolności.
Kwestia kolejna, niemniej istotna. Przed wyborami w 2023 w internetach działy się rzeczy, na które uwagę zwracał nawet Grzegorz Sroczyński, który przeprowadził wywiad z jednym macherem od internetów i tenże machere powiedział, że „algorytm kocha Tuska”. Opowiadał o tym, że Tusk sobie doskonale radzi np. na Tik Toku i w ogóle w SM-ach. I to w sumie była prawda. Owszem, czasami Tusk pisał rzeczy na granicy cringe'u, ale mimo tego, wyciągał olbrzymie zasięgi. Po wyborach to się zmieniło diametralnie. Tak, Tusk czasami potrafi zapodać jakiegoś wirala, ale w przeważającej większości przypadków, to są jakieś generyczne wpisy w rodzaju „no tu wszyscy mówili, że jest źle, a przecież nam PKB rośnie i takie tam inne. Tym samym, Tusk z człowieka nadzwyczaj biegłego (jak na swój wiek) w SM-ach zmienił się w typa, który generuje nudne wpisy.
Poza tym, bardzo istotne jest to, że koalicja rządząca chyba nie do końca zrozumiała, jaki mechanizm stał za tym, że przed 2023 rokiem (w uproszczeniu) opozycyjne treści wykręcały duże zasięgi. Nie, to nie sprawa „Silnych Razem”, choć oni też odgrywali w tym pewną rolę. Chodziło o to, że ludzie mieli dość władzy i wspierali stronę, która tę władzę zwalczała. Mam niejasne przeczucie graniczące z pewnością (i bardzo być może już nawet w którejś ścianie tekstu o tym wspominałem), że obecna władza doszła do wniosku, że to było tak, że ten cały internet robił im zasięgi z miłości. I o ile coś takiego można by było zrozumieć zaraz po wyborach i na początku rządów nowej koalicji, to ci ludzie raczej szybko powinni się zorientować, że to nie jest tak, że oni są w stanie sterować tym, co się dzieje w internetach. Powinni, ale rzecz jasna się nie zorientowali.
Ok, przyznaję, że właśnie w tym momencie musiałem sobie zrobić tak pi razy oko kilka tygodni przerwy (to właśnie temu zawdzięczacie tak długi czas oczekiwania na tę Ścianę Tekstu), bo zległem (wewnętrznie) powalony poziomem głupoty i ignorancji obecnych władz (z KO na czele, bo to oni tam grają pierwsze skrzypce). Wiecie, ja tam coś wiem o pijarze i o marketingu politycznym (swoją drogą, nie da się opisywać polskiej rzeczywistości nie znając się na tym choć trochę [ok da się, ale ja nie aspiruję do miana polskiego dziennikarza/publicysty, który jest wiecznie zaskoczony tym, co się dzieje dookoła, bo partyjne spiny mieszają mu się z rzeczywistością]). Znam się na tym trochę, ale nawet znając się trochę widziałem, że w pewnym momencie kampania Trzaskowskiego zmieniła się w coś, co anglojęzyczni nazywają „dumpster fire”. Na swój sposób, była to nowa odsłona kampanii wyborczej Bronisława Komorowskiego.
Wtedy też tak „na oko” wszystko się mogło partyjnym działaczom wydawać w porządku. Spotkania wyborcze były? Były. Były spoty? Były. Były pojedyncze wygrane w debacie? Były. Gdyby taką kampanię przeprowadzono 5, albo 10 lat wcześniej, to pewnie kandydat PO by wygrał wybory. A wygrałby je dlatego, że wtedy kampanie takie właśnie były. W 2015 kampania Komorowskiego, była przestarzała aż do bólu. Nie reagowano na to, co się działo w internetach i próbowano „robić swoje” obok tego, co się tam działo. A działo się tyle, że PiS zmienił podejście do internetów. I choć PiSowcy nie wynaleźli prochu na nowo, bo po prostu zastosowali metody, których wcześniej używano w „zwykłym” marketingu, to jednak na „dziadków” z PO to wystarczyło.
W 2020 było nieco lepiej, ale to „nieco” nie wystarczyło. Teraz zaś pora na dygresję wewnątrz dygresji w dygresji. Z tym moim pisaniem to jest tak (o czym wspominałem już pewnie pierdylion razy), że czasami dopiero w trakcie pisania pewne elementy układanki politycznej wskakują na odpowiednie miejsca. Mniej więcej do tego momentu, byłem przekonany, że gdyby w 2020 warunki były normalne (a Duda nie miałby gigantycznego wsparcia ze strony praktycznie całego państwa, zaś TVP nie byłoby PR-ową komórką PiSu), to Trzaskowski by te wybory wygrał. Utwierdzało mnie w tym przekonaniu to, że PiS bał się tych wyborów. Bał się ich do tego stopnia, że nie chciał zmieniać ich terminu (co innego zmiana terminu wyborów samorządowych). Pamiętam też doskonale niewyraźne miny PiSowców po ogłoszeniu wyników exit-poll, z których wynikało, że w sumie nic z nich jeszcze nie wynika.
Tyle, że teraz już nie jestem tego tak pewny. Bo prawda jest taka, że te „normalne warunki”, to nadal rzeczywistość, w której zidiociałe media (nie mam specjalnej ochoty na eufemizmy) i algorytmy internetowe dezinformują społeczeństwa wszystkich krajów, na czym korzysta skrajna prawica. Chciałbym nieśmiało przypomnieć, że choć na początku pandemii społeczeństwo (en masse) zachowało się jak trzeba (tak, wiem, nie wszędzie), to już w trakcie kampanii prezydenckiej 2020 Duda z Trzaskowskim prześcigali się w zapewnieniach, który jest bardziej przeciwko obowiązkowym szczepieniom na koronę. Trzaskowski miał wtedy tak na dobrą sprawę dwie możliwości: pierwsza to taka, że przed prawicowymi narracjami należało się cofać licząc na to, że przyciągnie to wyborców „drugiej strony”. Druga możliwość: iść na zwarcie (przez co rozumiem również walkę z dezinformacją) w celu zmotywowania „swojego” elektoratu. Wszyscy wiemy, w którą stronę poszedł sztab Trzaskowskiego i jak to się skończyło. W 2020 roku wszystko było mniej więcej jasne już po pierwszej turze, albowiem Duda z Bosakiem mieli 50+% w pierwszej turze (potem zaś mieliśmy do czynienia z umizgami KO do konfiarskiego elektoratu).
Nie chciałbym być źle zrozumiany. To nie jest tak, że ja uważam, że Trzaskowski nie miał szans w 2020. On ich nie miał ze względu na to, w jaki sposób jego sztab prowadził kampanię. Choć w sumie to nie była wina sztabu. Pamiętam doskonale, jak Trzaskowski oznajmił, że jemu podsyłają pomysły na to, jak sobie radzić z PiSem (obstawiam, że chodziło o jakieś czarno-PRowe działania), ale on nie chce w ten sposób prowadzić polityki. I tym momencie można powiedzieć: ok, tylko się potem nie dziw temu, że możesz mieć problemy z wygraniem.
Pomimo wszystkich tych problemów z 2020 roku, Trzaskowski przynajmniej potrafił się odgryźć Dudzie i PiSowi (doskonałym przykładem był tu „dżemczendżer”). I choć nie na wiele się to zdało w ostatecznym rozrachunku (bo wygrać i tak nie wygrał), to jednak część działań robiono poprawnie. W 2025 roku wyglądało to zupełnie inaczej. Tutaj czasami bywało tak, że sztab potykał się o własne nogi i sam wywoływał kryzysy (przykład będzie za moment), a gdy sztab Nawrockiego popełniał swoje błędy (było ich mnóstwo), to sztab Trzaskowskiego nie potrafił ich w żaden sposób wykorzystać.
Zaczniemy od tego drugiego przykładu. Mniej więcej na finiszu pierwszej tury Nawrockiemu w rękach wybuchła sprawa kawalerki. Sam kandydat i jego sztab tłumaczyli, że tu wszystko jest w porządku i tam nie ma nic nielegalnego, ale równolegle tenże sam sztab i tenże sam kandydat nie byli w stanie wyprodukować jakiejś sensownej i spójnej narracji. Te, które wypuszczano, były ze sobą sprzeczne. Bywało i tak, że te sprzeczne narracje były wypuszczane niemalże równolegle. I choć PiS potrafił budować swoją politykę w oparciu o sprzeczne narracje, to tutaj nie było to przemyślane działanie. Wyglądało to na efekt całkowitego nieprzygotowania do odpierania zarzutów. Z tą kawalerką to jest tak, że gdyby tam wszystko było ok, to narracja byłaby jedna i byłaby niezmienna. No bo jeżeli zrobiłem coś, co jest zgodne z prawem, to nie mam powodu do tego, żeby non stop zmieniać wersję, prawda?
Poziom polaryzacji mamy już tak wysoki, że to, czy uznamy, że jakiś polityk kłamie zależy od tego, kto nas o tym poinformuje i o jakiego polityka chodzi. I w „standardowej” sytuacji (polityk mówi jedno, media go punktują) Nawrocki nie miałby problemu. Wystarczyłoby powiedzieć, że der onet coś napisał – tak więc wiadomo, że to ściema. Tyle, że sztab Nawrockiego sam sobie narobił problemów, wypuszczając te sprzeczne wersje. Bo tu sytuacja jest prosta jak budowa Marka Suskiego: zbierasz do kupy wszystkie wypowiedzi/wpisy pochodzące od Nawrockiego/jego sztabu i robisz z tego filmik (rzecz jasna, każda wypowiedź musi być oźródłowana). Potem to wrzucasz w internety i patrzysz jak prawicowy internet płonie próbując ustalić, jak wybrnąć z tej sytuacji i którego z polityków poświęcić i jak udowodnić, że Nawrocki przecząc sam sobie jednak nie kłamał. Gdyby to zrobiono, to łzawa historia Stanowskiego o tym, jak to Nawrocki się mu żalił przez szybę w aucie, że tenże Stanowski w niego zwątpił, miałaby znacznie mniejszą skuteczność. Tak, to jest aż tak proste. I tak, nikomu się nie chciało zrobić nawet tego. Gwoli ścisłości, to nie jest tak, że ja uważam, że gdyby to zrobiono, to Trzaskowski by wygrał. To jest tylko jeden z wielu przykładów na to, jak bardzo sztab Trzaskowskiego nie ogarniał. To był jeden z największych (o ile nie największy) fuckup PR-owy tej kampanii i nawet tego nie potrafili wykorzystać.
Teraz przejdziemy do przykładu na to, jak sztab Trzaskowskiego potykał się o własne nogi. Chyba wszyscy słyszeli prawicowy spin na temat tego, że Trzaskowski to jest po prostu miękka faja, która nic nie jest w stanie zrobić bez pomocy psychologa (ja osobiście widziałem narracje, że już lepszy typ, który chodził na ustawki, niż typ, który do wszystkiego potrzebuje psychologa). Ten partyjny spin był wszędzie, ale chyba najbardziej gorliwie rozpowszechniało go „nowe dziennikarstwo” czyli Stanowski, Miziołek/etc.
No dobrze, ale skąd się to w ogóle wzięło? Ano z artykułów, które pojawiły się po jednej z debat w Końskich. Otóż, w artykule można było przeczytać, że Trzaskowskiego do debaty przygotowywała psycholożka Natalia de Barbaro (żeby było bardziej dramatycznie napisano, że w jakimś pokoju osobnym [specjalnym] z nim rozmawiała). Co prawda w tekście wspomniano, że wcześniej z nią współpracował Tusk, tak więc nawet Nowa Nadzieja Dziennikarstwa, Krzysztof Stanowski, powinien się kapnąć, że to chyba nie było tak, że Trzaskowski miał terapię przed debatą, ale to były szczegóły, a w szczegółach diabeł siedzi, więc się nad tym nie pochylano. Nie no, dobra, to był taki suchy żart. Nowe Dziennikarstwo po prostu nie chciało robić researchu, bo ten spin się przedstawicielom ND za bardzo podobał i jeszcze by się okazało, że to nieprawda.
A że to była nieprawda, wiadomo było od początku. W moim przypadku to było tak, że najpierw trafiły do mnie spiny o „Trzaskowskim w potrzebie”, a dopiero potem dokopałem się do źródła. Nazwisko de Barbaro było mi dobrze znane, bo będąc na studiach czytywałem sobie różne pozycje z zakresu PR i marketingu politycznego. Jedną z takich pozycji była książka „Dojść do głosu - Radykalnie praktyczny przewodnik po kampanii wyborczej” autorstwa, no nie zgadniecie, ale chodzi o „terapeutkę” Trzaskowskiego (gwoli ścisłości, książka ta była w mojej opinii nienajlepsza). Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że o tym kim jest Natalia de Barbaro wiedział również Jarosław Kaczyński, bo był łaskaw nią straszyć suwerena i to jeszcze w 2005 roku. Jako ciekawostkę dodam, że jeżeli ktoś ogranicza researchowanie do Wikipedii, to tam na stronie de Barbaro nie ma wzmianki o tej książce – trzeba się pofatygować np. na lubimyczytać, albo inną biblionetkę.
Żeby nie było najmniejszych wątpliwości: prawica (i Nowa Nadzieja Dziennikarstwa) rozsiewała ten spin całkowicie celowo, bo kto jak kto, ale oni po prostu musieli wiedzieć kim jest ta pani. Celowo, bo celem tym było wsadzenie Nawrockiego do Pałacu Prezydenckiego. Narracje te, jak już wspomniałem, rozlazły się po całych internetach i poza nimi. I w tym miejscu warto sobie zadać pytanie: gdzie był sztab Trzaskowskiego? Do momentu, w którym nie zacząłem pisać tego tekstu, byłem przekonany, że sztab to po prostu olał, bo nie był świadomy zagrożenia. Okazało się, że było znacznie gorzej, bo olali to doskonale sobie zdając sprawę z tego, co się dzieje. 7 maja w mediach wypowiadała się na ten temat ministra Barbara Nowacka, która powiedziała, że generalnie to de Barbaro przygotowywała Trzaskowskiego od kątem „komunikacyjnym” (ok, nie byłbym sobą gdybym nie wspomniał o tym, że po tym, jak de Barbaro przegrała razem z Tuskiem wybory prezydenckie w 2005 roku, może jednak trzeba było się zdecydować na inną osobę doradczą) i dodała, że było sporo hejtu, a to źle, bo jeżeli ktoś faktycznie ma jakieś problemy, to powinien się udać do jakiegoś głowologa i nie powinno się tego stygmatyzować. Tak więc, sztab wiedział co się dzieje, a mimo tego, nie zrobił nic, żeby jakoś zabezpieczyć swojego kandydata.
Najprostszą rzeczą, którą można było zrobić, było wyjaśnienie kim jest de Barbaro i wytłumaczenie, że wszyscy politycy korzystają z usług tego rodzaju doradców (acz, niektóre osoby doradcze są skuteczniejsze). Samo to rzecz jasna by się nie przebiło, więc można by to było opakować w trolling. Można było, na ten przykład, opowiadać o tym, że Andrzej Duda w 2005 był w tak złym stanie, że przed debatą z Komorowskim potrzebował pomocy doktora. Prawica by pewnie zawyła z oburzenia i powiedziała, że to fejk i wtedy by się tej prawicy powiedziało, że ok, co prawda chodziło o dr Marka Kochana, który zajmuje się komunikacją, ale skoro psycholog może pełnić tylko jedną funkcję, to jeżeli ktoś jest doktorem, to znaczy, że jest lekarzem, a to oznacza, że Duda się bardzo źle czuł, amen.
Niestety, nie możemy jeszcze zatrzymać karuzeli śmiechu, bo pozostała nam jeszcze jedna kwestia. Ok, prawica zrobiła z tą informacją „o psycholożce” to, co zrobiła, ale jak to się w ogóle stało, że ta informacja pojawiła się w tekście? Bo wiecie, to nie jest tak, że na portalach przy okazji wyborów non stop pojawiają się informacje o tym, że ten, czy inny kandydat korzysta z pomocy tego, czy innego doradcy. Nie, nie uwierzę w to, że jakiś randomowy dziennikarz zobaczył jakaś kobietę w otoczeniu Trzaskowskiego i od razu się zorientował, że to właśnie Natalia de Barbaro. Jestem przekonany, że to sztab Trzaskowskiego wypuścił to info. Czemu? Bo to sztab Trzaskowskiego. Kampania szła „tak se”, sporo ludzi narzekało na to, że można było zrobić znacznie więcej. No to ktoś w sztabie mógł wpaść na pomysł: ej, jak im powiemy, że tu fachowczynię mamy, to się wreszcie od nas odwalą, co nie? Jeżeli ktoś będzie się upierał, że dziennikarze sami „dotarli do prawdy”, to ja takiemu komuś powiem, że ci sami dziennikarze nie byli w stanie ustalić, że internetową kampanią Nawrockiego zawiadywał Adam Andruszkiewicz, a on jest ciutkę bardziej rozpoznawalny od Natalii de Barbaro.
Mógłbym sobie tak opisywać kolejne przykłady na geniusz sztabowców Trzaskowskiego, ale trochę mi się nie chce. Poza tym zaś te dwa w mojej opinii w zupełności wystarczą. Zjawiskowe jest to, że partia mająca w cholerę pieniędzy, która przynajmniej w teorii powinna przyciągać przedsiębiorców i wszelkiej maści speców, nie była w stanie ogarnąć fachowców do sztabu. Gwoli ścisłości, Zjednoczona Prawica też nie miała ich specjalnie wielu (i stąd wielowymiarowy fuckup „kawalerkowy”), ale jednak okazała się skuteczniejsza od Koalicji Obywatelskiej.
W tym miejscu pozwolę sobie na wspominki. Otóż, doskonale pamiętam rządy Zjednoczonej Prawicy i czasy, w której popełniała ona wtopę za wtopą, ale ówczesna opozycja (której chyba bardzo tęskno do bycia opozycją) nie była w stanie wykorzystać praktycznie żadnej z nich. Tłumaczono mi wtedy, że to wszystko kwestia niesprzyjających warunków i tego, że PiS jest teflonowy (choćby ze względu na prokuraturę). No więc teraz PiS już nie ma prokuratury (choć bardzo ją chciał zabetonować praktycznie przed wyborami), warunki są tak jakby bardziej sprzyjające, a KO i reszta partii koalicyjnych ogarnia tak samo, jak przed 2023 czyli praktycznie wcale.
No dobrze. W tym miejscu powinniśmy sobie odpowiedzieć na jedno, bardzo ważne pytanie: czy te wybory były do wygrania, czy też dla Trzaskowskiego było to Kobayashi Maru? Najpierw odpowiem tak, jak powinien odpowiedzieć polski publicysta: i tak i nie. A teraz odpowiem po swojemu: mimo tego, że warunki, w których przyszło operować Trzaskowskiemu są takie, a nie inne (wincyj olewania dezinformacji, społeczeństwo wytrzymie!), to te wybory dałoby się wygrać. Tyle, że nie z tym sztabem i nie z takimi kolegami („cóż szkodzi obiecać?”, co nie panie pośle Przemysławie Witku?). Choć zgadzam się ze sporą częścią tego, co napisała o kampanii w wykonaniu KO Joanna Mucha, to jednak nie zgodzę się z tym, że Trzaskowski był złym kandydatem. Kandydatem był w sumie „naturalnym”. Wszystko rozbiło się o skrajny melepetyzm jego sztabu, który prowadził kampanię tak bardzo oderwaną od realiów, że zapewne PR-owcy poświęcą temu niejedną analizę. Gwoli ścisłości, z tymi wyborami było praktycznie tak samo, jak z tymi w 2020. Po pierwszej turze było już pozamiatane. Przed pierwszą turą sondaże dawały obozowi demokratycznemu ładnych parę % przewagi nad Nawrockim, Konfą i Braunem. A potem się okazało, że to trio ma 50%+.
I owszem, liczyłem po cichu na pospolite ruszenie po „naszej” stronie, ale zdawałem sobie sprawę z tego, że po pierwsze, wcale nie musi do tego pospolitego ruszenia dojść, ale po drugie, takie samo pospolite ruszenie może być po tej drugiej stronie. Okazało się, że mamy powtórkę z eurowyborów w 2019, kiedy to PiS był absolutnie przerażony znacznie wyższą frekwencją w wyborach, a potem się okazało, że w niczym mu ta frekwencja nie zaszkodziła.
Najgorsze w tym wszystkim jest to, że to niestety nie jest tak, że beka z tych wyborów, bo może i Nawrocki wygrał, ale przynajmniej libów boli dupa. Gdyby tak było, to sam bym z tego pewnie toczył bekę, ale problem polega na tym, że liby swoimi działaniami pociągnęły nas wszystkich ze sobą. Bo jeżeli chodzi o odpowiedź na pytanie „i co teraz?”, to pozwolę sobie na zacytowanie fragmentu „Sezonu burz”:
„- I co teraz?
- Teraz -wyjaśnił mu rzeczowo krasnolud - to mamy zamaszyście przejebane.”
Przez bardzo długi czas KO przekonywało nas do tego, że te wybory prezydenckie będą kluczowe, bo bez „swojego” prezydenta obecnej koalicji będzie ciężko rządzić. Ja w sumie miałem podobne zdanie na ten temat, tak więc niespecjalnie mi te ich napominania przeszkadzały. Przeszkadza mi natomiast to, że napominająca nas wszystkich ekipa, najprawdopodobniej sama miała w głębokim poważaniu te wybory i ich wynik. Bo ja rozumiem, że oni tam do pewnego momentu byli pewni zwycięstwa (wszak sam Marcin Duma opowiadał o tym, że ktokolwiek wystartuje przeciwko Trzaskowskiemu, ten dostanie może nie 70:30, ale 60:40 to już na bank). Ale nawet sondaże sprzed pierwszej tury nie sugerowały, że ta wygrana to będzie demolka i że chyba lepiej wziąć się do roboty. Celowo nie wspominam tu o kwestiach fuckupów w niektórych OKW i wyliczeniach Defoliatora, bo, pozwolę sobie na użycie capslocka: TO NIE POWINNO MIEĆ ZNACZENIA, bo te wybory nie powinny rozstrzygnąć się „na żyletki”.
Ja bardzo przepraszam, że się nad tym tak skupiam, ale, jak na litość nieistniejącego bytu transcendentnego można było przegrać wybory z typem, który lubił się obkładać po mordach na ustawkach, nie był w stanie wytrzymać debaty bez zapodania sobie nikotyny, nie był w stanie spójnie opowiedzieć jak to było z tą kawalerką, ma powiązania z fanami pewnego austriackiego akwarelisty i mógłbym w sumie tak wymieniać wszystkie problemy Nawrockiego przez kolejną ścianę tekstu, tylko że to nie ma żadnego znaczenia, bo dzięki błyskotliwej pracy sztabu Trzaskowskiego, żadna z tych rzeczy nie miała wpływu na wynik wyborów.
Jeżeli zaś ktoś chciałby w tym miejscu podnieść argument, że ze względu na wszechobecne dezinfo i algorytmy w internetach, Trzasko miał pod górę, to ja takiej osobie odpowiem: tego rodzaju rzeczy analizuje się przed kampanią i trzeba się do tego jakoś dostosować, o ile rzecz jasna, chce się wygrywać. Zwłaszcza, że nie mówimy tu o jakichś Razemkach, które robiły kampanię w wersji ekonomicznej, tylko o partii, która miała do dyspozycji znacznie więcej środków i znacznie więcej ludzi.
Tak jak wspomniałem w poprzedniej ścianie tekstu, nawet wygrana Trzaskowskiego niczego nam nie gwarantowała. Ona co prawda mogła zapewnić trochę spokoju do kolejnych wyborów parlamentarnych, ale w sumie nic więcej. Mógłbym tę ścianę tekstu zakończyć lakonicznym: tak więc pamiętajcie o tym, co napisałem wtedy, ale dodajcie do tego fakt, że będzie dwa razy gorzej.
Gdybym był optymistą, to bym napisał, że nie wszystko stracone, bo może i Nawrocki wygrał, ale póki co rządzi obecna koalicja i do kolejnych wyborów jeszcze się wszystko może pozmieniać. Tyle, że nie jestem optymistą i wiem, że szanse na to, że obecne władze się ogarną są „matematyczne”. Tzn. nie jest to zupełnie niemożliwe, ale jednak równie prawdopodobne co wygrana polskiej reprezentacji na mundialu. No pewnie sporo ludzi by się w Polsce cieszyło, ale nikt w to tak naprawdę nie wierzy.
A nie wierzymy w nagłą odmianę KO dlatego, że nic nie wskazuje na to, żeby oni jeszcze chcieli się o coś bić. Przed wyborami trzeba było non stop w Dudę nawalać ustawami, które ten by wetował (albo kierował do Trybunału Święczkowskiego) i następnie używać argumentu: no widzicie, ktoś tu nie jest w się w stanie pogodzić z porażką swojego obozu i robi wam na złość. Zamiast tego mieliśmy wieczne „tego teraz nie ruszamy, bo wybory, samorządowe, do Europarlamentu, prezydenckie i nie chcemy denerwować suwerena. Do tego wieczne cofanie się przed skrajną prawicą albo przejmowanie jej narracji. Jedyne, co się w ten sposób dało osiągnąć to utrzymanie poparcia skrajnej prawicy w stosunku do poprzednich wyborów prezydenckich (i skok tegoż poparcia w stosunku do wyborów parlamentarnych w 2023). Gdyby mowa była o jakimś kraju daleko stąd, można by było powiedzieć „brawo wy” i dodać „powodzenia”.
Tyle, że to jest nasz kraj. I nawet nie możemy teraz stawiać pytania „how the fuck did we get here ?”, bo wszyscy wiemy, jak do tego doszło. Patrzyliśmy na to i nie byliśmy w stanie zrobić absolutnie nic, żeby to zatrzymać, zaś ci, którzy mogli, byli za bardzo zajęci pogarszaniem sytuacji. I nie chodzi mi tu tylko o wiecznie nieogarniętą nową władzę, ale też o osoby, które identyfikują się jako dziennikarze.
Bo z tymi naszymi dziennikarzami to jest tak, że gdy jeden z polityków mówi, że pada deszcz, a drugi mówi, że nie pada, to oni wychodzą z założenia, że powinni przedstawić suwerenowi te dwie opinie, a suweren sobie na tej podstawie powinien wyrobić własną. Że co, że chyba lepiej byłoby ustalić, który z polityków ma rację (i samemu sprawdzić, czy pada), a potem przedstawiając obie te opinie powiedzieć/napisać od razu, który z nich się mijał z prawdą? Nie nie nie, moi drodzy. Tak nie można, bo to by było opowiadanie się po jednej ze stron, a przecież nie to jest zadaniem dziennikarza. Ja wiem, że to brzmi bardzo głupio, ale z takiego właśnie założenia wychodzi całkiem spore grono naszych dziennikarzy. Gwoli ścisłości, nie chodzi mi o tych, którzy ewidentnie „spinują” dla PiSu, bo tych można poznać np. po tym, że gdy sztabowi Nawrockiemu w rękach wybuchła sprawa kawalerki, martwili się nie tym, że kandydat sobie sam przeczy, ale tym, że PiS nie potrafił zbudować narracji, z której by wynikało, że Nawrocki to jednak spoko koleś.
I ja co prawda dziennikarzem nie jestem (nie byłem i nie będę) i zapewne dlatego nie jestem w stanie pojąć, jak można, na ten przykład, w 2025 roku tłumaczyć, że konfa (oraz Braunistowska mutacja tejże) oraz PiS „są równe partiom normalnym”). To trochę jak w przypadku całej masy komentatorów, którzy słysząc to, co mówił Trump w trakcie kampanii wyborczej twierdzili, że to tylko takie pogadanki, że nie ma się czym przejmować, bo on na pewno nie zrobiłby tego i owego. Potem zaś Trump robił to i owo, a komentatorzy z poważnymi minami udawali, że wcale nic wcześniej na ten temat nie mówili. Napisałem „to trochę”, bo w przypadku PiSu nie musimy się zastanawiać „co to będzie, jak wygrają”, bo to wiemy. Tak samo jak wiemy to, że gdyby PiS miał taką możliwość, to zorbanizowałby media w Polsce i doprowadził do sytuacji, w której żadne duże medium nie próbowałoby krytykować partii Jarosława Kaczyńskiego z obawy przed poważnymi konsekwencjami (próby przecież były, takie jak na ten przykład próba uwalenia TVN-u). O tym, jakie zdanie na temat dziennikarzy ma Jarosław Kaczyński, można się było przekonać w roku 2016, kiedy to Zjednoczona Prawica usiłowała wywalić dziennikarzy z Sejmu.
UWAGA! Artykuł sponsorowany przez Suwerena!
http://patronite.pl/Piknik-na-skraju-g%C5%82upoty
Ja nie mam najlepszego zdania na temat polskich dziennikarzy, ale nawet oni nie mogą być aż tak niedoinformowani, żeby tego wszystkiego nie wiedzieć. Czemu więc traktują PiS jak normalną partię? Obstawiam, że to dlatego, że choć nie są na tyle durni, żeby nie pamiętać tego, co się działo wcześniej, to jednak są na tyle durni, żeby wychodzić z założenia, że PiS na pewno się zmienił. I tu się z takimi dziennikarzami mogę zgodzić częściowo. Częściowo, bo choć PiS się zmienił, to jednak zmienił się na gorsze (owszem da się).
I w tym miejscu po raz kolejny dochodzimy do tego momentu, w którym trzeba będzie napisać parę słów na temat tego „co to będzie, co to będzie”. Jak wspomniałem wcześniej, szanse na to, że obecne władze się ogarną i wybory w 2027 roku nie skończą się rządami PiS z Konfą (i być może z Braunistami na dokładkę), są „matematyczne”. I niestety nie jest to przesada z mojej strony. Żeby się o tym przekonać wystarczy popatrzeć na to, co się dzieje w kwestii granicy polsko-niemieckiej.
Gdzieś tak rok temu, PiS (ustami i klawiaturą Dariusza Mateckiego) zaczął tłumaczyć, że złe Niemce nam tu wysyłają migrantów (rzecz jasna, chodzi o tych kolorowych). Również rok temu wszystkie te wypowiedzi zostały zdebunkowane. Tyle, że nie zajmował się tym debunkowaniem np. rząd (a powinien), tylko pojedyncze portale i media. W ciągu tego roku PiS z uporem godnym lepszej sprawy siał po internetach rasistowskie wyrzygi. Wyglądało to za każdym razem tak samo: ktoś (i to nie randomowy ktoś, bo tymi ktosiami byli np. politycy Zjednoczonej Prawicy [o konfiarzach nie wspominam, bo ich udział w rasistowskich kampaniach to coś, co Jarosław Kaczyński nazwałby oczywistą oczywistością]), robił jakimś kolorowym osobom fotkę z przyczajki i wrzucał to w internety z dopiskiem „migranci już tu są”, albo coś w ten deseń. Rzecz jasna, czasami trafiało np. na protest Turków przeciwko polityce Erdogana, albo występ zespołu z Senegalu, albo jakaś imprezę okolicznościową.
Generalnie rzecz ujmując, narracje te opierały się na założeniu, że jeżeli ktoś nie jest biały, to znaczy, że jest w Polsce nielegalnie, a nawet jeżeli jest legalnie, to na pewno robi coś złego. I to jest, moi drodzy przejaw „biologicznego” rasizmu. Bo nie da się inaczej wytłumaczyć tego, że ktoś uważa, że ktoś inny na-pewno-robi-coś-złego tylko i wyłącznie dlatego, że różni się od tej osoby kolorem skóry. Tacy ludzie potrafią zbudować piętrowe teorie, uzasadniające ich postawę względem „niebiałych”, ale wszystko opiera się na przeświadczeniu, że biały ludź jest królem stworzenia, amen. O ile bowiem w 2015 te wszystkie narracje opierały się na tym, że nam tu przyślą islamistów i oni nas będą islamizować (a Europy już nie, nie ma), to teraz chodzi o kolor skóry i nic ponadto.
Ta rasistowska akcja szczujnio-dezinformacyjna trwała już pod ponad roku. Tak więc była kupa czasu na to, żeby jakoś na nią zareagować. Jaka była reakcja obecnych władz? Ano taka, że (w telegraficznym skrócie i do tego capsem): TO ONI WPUSZCZALI DO POLSKI NIEBIAŁYCH, WIĘC TO ONI SĄ WINNI! Teraz zaś jesteśmy na etapie, na którym całe państwo musi się dostosować do grupy agresywnych typów (w kontekście tychże typów, bardzo piękną literówkę widziałem: „patole obywatelskie”), bo ta grupa agresywnych typów przekonała część opinii publicznej (nie wiadomo jak dużą, ale wystarczającą, żeby się po nią schylał zarówno PiS, jak i obie konfy), że na granicy polsko- niemieckiej mamy do czynienia z gigantycznym kryzysem migracyjnym. Gwoli ścisłości, widziałem już narracje (pojawiające się w formie artykułów na głównej stronie Interii), że Niemcy teraz „naprawiają swoje błędy” i przerzucają nam migrantów na granicę. Skąd się biorą ci migranci? Nie wiem, pewnie z granicy szwajcarsko-niemieckiej.
PiS w swojej walce z niebiałymi posunął się tak daleko, że całkiem na serio tłumaczył, że jakby co, to oni złożą w Sejmie projekt ustawy zakazujący wjazdu to Polski ludziom z Bliskiego Wschodu i Afryki Północnej, potem wprowadzili kosmetyczną zmianę i opowiadali o tym, że w ustawie będzie chodzić o zakaz wjazdu dla obywateli wybranych krajów. Aczkolwiek w sumie powinniśmy ich pochwalić za powściągliwość, bo przecież mogli po prostu złożyć w Sejmie projekt ustawy zakazujący wjazdu do Polski osobom o niebiałym kolorze skóry bez żadnych wyjątków. Zamiast jakichś spójnych działań obecne władze potrafiły temu przeciwstawić jedynie narracje o „przejmowaniu kontroli nad granicami” i ciągłe przypominanie, że TO TAMCI WPUSZCZALI DO NAS KOLOROWYCH. O tym, że tymi narracjami wpisują się w szerszą, rasistowską narrację, jakoś nikt tam nie pomyślał. Nie pomyślał o tym również Kosiniak-Kamysz, który ostatnio tłumaczył, że jakby co, to on jest za tym żeby zamykać Centra Integracji Cudzoziemców. Czy te centra integracji sprawiają, że migranci chętniej przybywają do Polski? Raczej nie. Czy likwidacja tych centrów sprawiłaby, że będzie tych migrantów mniej? Patrz wyżej. Czy brak centrów (+ rozkręcanie rasistowskich narracji przez większą część polskiej sceny politycznej) pogorszy integrację cudzoziemców z polskim społeczeństwem? NO NIE WIEM, TRUDNE SIĘ TRAFIŁO.
Gdy po pierwszej turze wyborów wjechał pierwszy exit poll jeden z moich bardzo dobrych ziomków wysłał mi krótką wiadomość ma messengerze: „We're fucked. Right?” I generalnie do tego sprowadza się cała ta przerośnięta ściana tekstu. O szansach na „nowe lepsze jutro” już wspominałem. Jest niewielka szansa na to, że coś się poprawi po lewej stronie. Razem może wreszcie faktycznie zbudować „nową politykę”, o ile uda się im utrzymać rozpęd, którego nabrali w trakcie kampanii prezydenckiej. Problem w tym, że w 2015 też nabrali rozpędu i udało im się go skutecznie wytracić, tak więc powściągnięcie optymizmu przychodzi mi w tej kwestii dość łatwo.
Coś może się pozmieniać w Nowej Lewicy, aczkolwiek tu szansa jest jeszcze mniejsza niż ta w przypadku Razem. Chodzi mi, rzecz jasna o to, że Agnieszka Dziemianowicz-Bąk jakiś czas temu oznajmiła, że będzie się starać o szefowanie Nowej Lewicy. Gdyby jej się to udało (o szansach za moment) to pewnie doszłoby tam do sporych zmian. Tyle, że właśnie lęk przed tymi zmianami może sprawić, że ADB szefową nie zostanie.
Jednakowoż nawet jeżeli obie te rzeczy pójdą tak jak trzeba, to samo w sobie nie oznacza jeszcze, że nagle się wszystko u nas na scenie politycznej naprawi. Żeby mogło się naprawić, lewica musiałaby mieć (w kupie) tak pi razy oko więcej niż 20%, a to i tak przy założeniu, że PO utrzyma jakieś 30% poparcia. Nie, nie przemawia przeze mnie miłość do PO. Chodzi mi tylko o to, że jeżeli nawet lewica ugrałaby 20% (na co szanse są praktycznie żadne), a PiS z obiema konfami 60%, to, eufemizując, nie byłoby się z czego cieszyć.
Jedyne, co nam teraz pozostaje, to przygotowanie się na to, co się stanie w 2027 roku, bo to, że stanie się coś złego, jest prawie pewne. Ciągłe cofanie się przed szurami/skrajną prawicą sprawia , że środowiska te coraz bardziej się rozpychają na scenie politycznej (choć rzecz jasna każden jeden prawak w Polsce będzie opowiadał o tym, jak to prawica jest u nas prześladowana i uciskana). Jeszcze nie tak dawno temu Jarosław Kaczyński scementował prawą stronę do tego stopnia, że „po prawej” od PiSu była już tylko ściana. Tzn. ok, były tam jakieś Korwinoidy, ale nie miały żadnego wpływu na nic. Do pewnego momentu PiSowi udawało się zagospodarować szurskie środowiska, ale cenę za te starania płacimy teraz wszyscy, obserwując rozrost prawicy skrajniejszej od PiSu. Potem zaś środowiska te się rozrosły na tyle, że w jakiś sposób musiały na to zareagować, że tak to ujmę, środowiska liberalne. Te środowiska (o czym wspominałem już 2136 razy, tak więc mogę to zrobić po raz kolejny) zareagowały na to w sposób, dzięki któremu Mentzen z Braunem zebrali w wyborach prezydenckich ponad 20% głosów.
Ten proces będzie się, niestety, pogłębiać, bo nic nie wskazuje na to, żeby komukolwiek poza częścią lewicy zależało na tym, żeby go zatrzymać. Celowo napisałem „częścią”, bo niestety czynnikom decyzyjnym w NL* średnio na tym zależy (no ale może jednak kadencja w ławach rządowych im wystarczy [biorąc pod rozwagę wszelkiej maści Wieczorków i Gdule, można dojść do wniosku, że nawet ta jednak kadencja ich przerasta]). Ponieważ rządowi niespecjalnie zależy na walce z dezinformacją (nie, sianie własnego dezinfo to nie walka z dezinfo), można bezpiecznie założyć, że skrajne środowiska będą pomału, acz sukcesywnie „rosły”. Ponieważ dezinfo będzie coraz więcej, wykruszać się będą środowiska, które z nią walczą „dla sportu”. Poza tym nawet jeżeli te środowiska dalej będą to robić, to ich skuteczność będzie mniejsza, niż wcześniej.
*Już po napisaniu tekstu zostałem trafiony artykułem z portalu NL, w którym stało, że Polska powinna jednostronnie wypowiedzieć pakt migracyjny.
Można to było zaobserwować porównując wybory parlamentarne 2023 z wyborami prezydenckimi 2025. W 2023 pospolite ruszenie w internetach skutecznie spłaszczyło poparcie konfy i to do tego stopnia, że Mentzen musiał sam świecić oczami za kiepski wynik swojej formacji na wieczorze wyborczym. W 2025 pospolite ruszenie było mniejsze i było znacznie mniej skuteczne. Owszem, Mentzen nie dowiózł do wyborów „górki” sondażowej (w jednym sondażu miał mijankę z Nawrockim), ale jednak dowiózł całkiem wysokie poparcie. Wniosek z tego płynie taki, że przy okazji kolejnych wyborów będzie pod tym względem jeszcze gorzej. Dodajmy do tego to, że obecne władze działają tak, jak gdyby już się pogodziły ze zbliżającą się porażką i nie chcą się specjalnie wysilać (bo i po co, skoro przez pozostałe lata będzie się można nażreć), tak więc skrajna prawica w opozycji będzie miała coraz więcej paliwa do swoich narracji.
Wszystko wskazuje na to, że w kolejnej kadencji rządzić będzie nami zestaw PiS + konfa + być może Brauniści. Nie wiemy jedynie, kto będzie miał w tym trio pierwsze miejsce. Tak, najprawdopodobniej będzie to PiS, ale to jest polska polityka i tu niczego nie da się wykluczyć. Jeżeli PiS z konfą podpiszą sobie wcześniej pakt o nieagresji (tak, jak to było w przypadku wyborów prezydenckich 2025 [tak, czasem Mentzen po Nawrockim jeździł, ale robił to wtedy, gdy nie dało się już unikać jakiegoś tematu]) i dorzucą do tego jeszcze własny pakt senacki, to skala „pozamiatania” może być jeszcze większa.
Nawet jeżeli konfa będzie miała drugie miejsce, to konfiarze będą głównymi rozdającymi karty i będą trzęśli PiSem tak, jak PSL dzisiaj trzęsie koalicją. Można się co prawda pocieszać tym, że taka koalicja może się skończyć tak, jak w 2007 roku, ale to kiepskie pocieszenie, bo po pierwsze, to wcale nie musi się tak skończyć, a po drugie, nawet jeżeli to miałoby się tak skończyć, to zanim się skończy, PiS razem z szurami z konfy rozjadą walcem wszystko, co da się walcem rozjechać. No chyba, że ktoś chce wierzyć w to, że plany Kaczyńskiego (zaoranie sądownictwa i w ogóle wszystkiego, co się da) będą stopowane przez Sławomira Mentzena. Nie zapominajmy o tym drobnym szczególe w postaci wybitnie prokonfiarskiego prezydenta, z którym będziemy się musieli użerać przez 5 najbliższych lat.
Ja bym bardzo chciał za parę lat wrócić do tego tekstu i móc powiedzieć, ok, trzeba przyznać, że srogo mnie wtedy poniosło z tym czarnowidztwem. Chciałbym tego sobie i wam życzyć, ale pamiętam rok 2015. W tymże roku 2015 po tym, jak PO spektakularnie przegrało wybory prezydenckie rozmawialiśmy sobie z jeszcze innym znajomym na temat tego, co zaszło i na temat tego, „co to będzie”. Obaj doszliśmy do wniosku, że po takim łomocie, PO się chyba jednak ogarnie przed wyborami parlamentarnymi, bo to przecież są politycy z doświadczeniem wieloletnim i chyba widzą, co się dzieje. Na naszą obronę mam to, że wydawało się nam, że skoro my, szaraki, dostrzegamy pewne mechanizmy, to politycy, którzy nie zajmują się tym w wolnych chwilach (tak jak my), też powinni je dostrzegać. I tu nawet nie chodziło o to, że wydawało się nam, że politycy to jacyś geniusze. Po prostu założyliśmy, że politycy nie będą głupsi od nas. Teraz już takich założeń nie czynię.
Koalicja rządząca miała olbrzymie zaufanie społeczne po wygranych wyborach. Potem to zaufanie krok po kroku trwoniła. Z tego też powodu chciałem tę ścianę tekstu opatrzyć tytułem „miałeś chamie złoty róg”, ale doszedłem do wniosku, że „samospełniająca się katastrofa” jest tytułem bardziej adekwatnym. Jedyne, co nam wszystkim pozostaje, to przygotować się na rok 2027 (o ile, rzecz jasna, obecna koalicja „dociągnie” do końca kadencji).
Zakończę to powtórzeniem cytatu z mojego ziomka:
We're fucked. Right?
Źródła:
https://www.niedziela.pl/artykul/77750/nd/Polska-solidarna-czy-liberalna
A tu opis finału sprawy byłej
asystentki Cimoszewicza, która doprowadziła do jego wycofania się
z wyborów prezydenckich. Of korz, jak to w takich sprawach bywa,
wyrok skazujący (pierwszej instancji) zapadł 5 lat po wyborach:
https://forsal.pl/artykuly/711613,anna-jarucka-kobieta-ktora-jednym-zdaniem-sfalszowala-wybory.html
Jarosław Kaczyński o „przerobionym
bombowcu”:
https://wiadomosci.wp.pl/j-kaczynski-tu-154-to-przerobiony-bombowiec-powinien-poscinac-te-drzewa-6031944503054977a
https://oko.press/tusk-migranci
https://oko.press/izba-karna-sn-w-skladzie-neosedziow-wydala-decyzje-w-sprawie-dariusza-barskiego
https://oko.press/poslowie-pis-nielegalnie-okupuja-budynki-tvp-i-pap
https://wpolityce.pl/polityka/730676-a-tyle-narzekal-na-stanowskiego-giertych-w-kanale-zero
Warchoł i
„wiedzieliście”
https://x.com/Bertold_K/status/1804835253606887615
https://x.com/skrupulatny/status/1891585315476750518
Tu akurat krytyka UE:
https://x.com/marcinwarchol/status/1809155421413765482
Wpis Trzaskowskiego o tym, że „on
nie chce się brzydko bawić” wynorałem tylko dlatego, że już
kiedyś się nad tym
pastwiłem:
https://www.facebook.com/rafal.trzaskowski/posts/10158285202676091
https://x.com/trzaskowski_/status/1274012183408623617
https://www.msn.com/pl-pl/wiadomosci/polska/to-ona-przygotowuje-trzaskowskiego-do-debat-kim-jest-natalia-de-barbaro/ar-AA1EGHmA
Barbara Nowacka o „psychologu dla
Trzaskowskiego”:
https://www.facebook.com/watch/?v=2403645030017410
A tu archeologiczny artykuł z 2005
roku, w którym Kaczyński straszy suwerena Diaboliczną De
Barbaro:
https://wiadomosci.wp.pl/jaroslaw-kaczynski-jestesmy-zdeterminowani-zeby-stworzyc-koalicje-6108709660030081a
A tu artykuł o tym, jak to Andrzej
Duda potrzebował pomocy
Doktora:
https://300polityka.pl/live/2015/05/20/piasecki-duda-ma-byc-bardziej-ofensywny-pracuje-z-nim-marek-kochan/
https://x.com/PiknikNSG/status/1921235065847079018
https://x.com/PiknikNSG/status/1911823127618736233
https://natemat.pl/170085,tak-pis-zamyka-kolejne-czesci-sejmu-dla-dziennikarzy-bylismy-tam-z-kamera
Propisowskie narracje na
Interii:
https://wydarzenia.interia.pl/felietony/news-madry-niemiec-po-szkodzie-berlin-chce-naprawic-swoj-katastro,nId,22161463#iwa_source=autor
https://tvn24.pl/polska/dziemianowicz-bak-swieto-pracy-to-dobry-moment-zeby-to-powiedziec-st8440283