Tym razem nie obędzie się bez martyrologii. Wielokrotnie podkreślałem, że nie jestem osobą przesądną (bo nie jestem) i wielokrotnie wspominałem o tym, że rachunek prawdopodobieństwa robi wszystko, żebym taką osobą został. Przykładowo: miałem rozgrzebany tekst i chciałem go skończyć tak, żeby między Przeglądami nie było zbyt długiej przerwy? I w tym momencie wchodzi rachunek prawdopodobieństwa cały na biało i mówi: wiesz co? Mam dla Ciebie doskonałą grypę. Przyznam szczerze, że zmiotło mnie z planszy bardziej, niż w trakcie korony. No, ale insza inszość, to fakt, że nie zdążyłem się na grypę zaszczepić (shame on me).
Niniejszą ścianę tekstu zainauguruję dość świeżym tematem, którym jest inba na temat służby wojskowej. Zaczęło się od tego, że trochę osób dostało wezwania na szkolenia. Ponieważ nasze władze (zajęte władzowaniem) nie zadbały o jakąkolwiek politykę informacyjną (eufemizując), zrobił się nam w debacie publicznej lekki szum informacyjny. Zanim wyjaśnione zostało to, kto i kiedy będzie miał to przeszkolenie, w praktyce było już po inbie. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że wykopywaniem informacji na temat tych szkoleń zajmowali się głównie dziennikarze (bo rządowi propagandziści mieli ważniejsze sprawy na głowie).
Czego dotyczyła inba? Punktem wyjścia było to, czy w ogóle powinno się takie (obowiązkowe) ćwiczenia organizować (w domyśle, ćwiczenia dla ludzi, którzy raczej nie chcą mieć nic wspólnego z wojskiem). Potem zaś inba wyewoluowała i tematem było to, czy powinno się przywrócić obowiązkową służbę wojskową. Nieco zabawnym znajdowałem fakt, że część osób, które popierały zarówno ćwiczenia, jak i obowiązkową służbę wojskową to osoby, które nigdy nie dostałyby żadnego wezwania (kiedyś się to nazywało „kategoria E”). No ale, to tylko dygresja. Cała ta dyskusja o obowiązkowej służbie wojskowej mnie również rozbawiła, bo najaktywniejsi w tej dyskusji byli ludzie mniej więcej z mojego pokolenia (okolice rocznika 1981). Rozbawiło mnie to, że ja doskonale pamiętam, jak bardzo wszyscy wtedy starali się uniknąć OSW. Były to czasy preinternetowe, a mimo tego sporo było „wirali” na temat tego, co ludzie starali się robić, byle tylko nie trafić „do woja” (najbardziej popularne było symulowanie zaburzeń psychicznych [czasem ktoś nawet przynosił zaświadczenie lekarskie i kończyło się to np. utratą prawa jazdy]). Ujmując rzecz innymi słowy: służba wojskowa nie cieszyła się wśród moich rówieśników specjalnym „wzięciem”. Ciekawe jest również to, że obowiązkową służbę wojskową popierają Ci, którzy w wojsku nie byli (jestem kompletnym brakiem zaskoczenia Jacka), czyli, „migali się”. Jeżeli zaś chodzi o anecdaty, to pamiętam, jak nasi miejscowi skinheadzi, a przepraszam, „młodzież patriotyczna”, zwiała przed obowiązkową służbą wojskową za granicę, potem zaś każden jeden z nich miał na FB w polubionych „jestem za przywróceniem obowiązkowej służby wojskowej”. No ale, jak mniemam to była (tzn. to ich uciekanie przed OSW) wyjątkowa sytuacja, tak więc niepotrzebnie się czepiam.
Na tym niestety „debata” o służbie wojskowej się nie zakończyła i potem było już tylko bardziej żenująco. Zaczęło się od tego, że kilkoro elgiebetów napisało było, że oni się średnio poczuwają do umierania za tenkraj. Wywołało to masową obrazę uczuć wyklętych. O ile prawica (ta sama, która wcześniej debatowała nad tym, czy elgiebety w ogóle powinny w wojsku służyć) ani jej argumenty (hurr durr, dlaczemu ludzie z tęczowymi nakładkami na profile nie chco się strzelać) nie były najmniejszym zaskoczeniem, to już o lekkim zaskoczeniu można było mówić w przypadku osób, które twierdzą, że one tak w ogóle to popierają te elgiebety. Gwoli ścisłości, to zaskoczenie odnosi się jedynie do tego, jakie argumenty padały. W telegraficznym skrócie wyglądało to tak, że „no co sobie te elgiebety myślą, chcą mieć prawa, ale nie chcą mieć obowiązków”.
Tak, dobrze przeczytaliście, część komentariuszy uznała, że ta argumentacja jest całkiem sensowna. Umknęło im dosłownie tylko kilka drobnostek. Po pierwsze, kluczowe w tych ich narracjach (co najwyraźniej przegapili) było to, że elgiebety „chcą” mieć pełnie praw. Chcą, bo jej nie mają i z punktu widzenia prawa w naszym kraju, są obywatelami drugiej kategorii. Po drugie, mniejszości seksualne przyrównuje się w Polsce do zarazy. Po trzecie, rządowe media prowadzą nagonkę na mniejszości seksualne. Po czwarte, część rządowych mediów i polityków partii rządzącej robiła wrzutki na temat tego, że warto się zastanowić, jakich zawodów nie powinny wykonywać elgiebety. Mógłbym tę wyliczankę ciągnąć dalej, ale wydaje mi się, że tych kilka punktów całkowicie wystarczy do tego, żeby stwierdzić, że ta narracja „zwolenników” (cudzysłów użyty z rozmysłem) jest cokolwiek (eufemizując) durna. No chyba, że ci ludzie na serio podnoszą argument „jak odpowiednia liczba elgiebetów zginie w trakcie prowadzenia działań wojennych, to wtedy będziemy mogli porozmawiać o wprowadzeniu małżeństw jednopłciowych i adopcji dzieci przez pary jednopłciowe”. Jeżeli faktycznie o to chodziło, to ja bardzo przepraszam, ale po raz kolejny nie doceniłem geniuszu komentariatu.
Tak na sam koniec tych dywagacji związanych ze służbą wojskową. Moim skromny zdaniem zmuszanie kogokolwiek do tego, żeby „szedł w kamasze”, jest nie do końca przemyślaną strategią, chyba, że chce się mieć problem z dezercją. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że bardzo nie dawno (rzec by można „na fali” wzmożenia) przeprowadzono sondaż, z którego wynikało, że jeżeli chodzi o przywrócenie Zasadniczej Służby Wojskowej, to postulat ów cieszy się 37% poparciem (47% badanych było przeciw, a 16% odpowiedziało, że „trudno powiedzieć”). Gdybym był złośliwy, to bym napisał, że wrzeszczący i wzmożony komentariat nie reprezentuje (wbrew temu, co mu się wydaje) woli suwerena. Ponieważ zaś złośliwy nie jestem, napiszę jedynie tyle, że ciekaw jestem, jakby to wyglądało, gdyby te procenty zwolenników rozbić na kategorie wiekowe.
W swoim poprzednim Głośnym Tekście wspominałem o tym, że coś się na Twitterze porobiło (w czasach pre-Elonowych, a teraz się to pogorszyło jeszcze) i praktycznie non stop mi na TL wpadają prawicowe opiniomaty, których absolutnie nie followuję (od zerkania w otchłań to ja mam konto z husarzem). Co prawda, od czytania tych prawicowych mądrości rośnie mi liczba Punktów Obłędu, ale to Twitterowe przesunięcie w fazie ma też swoje dobre strony. Wielokrotnie zdarzało mi się opisywać to, w jaki sposób Zjednoczona Prawica testuje narracje, którymi potem karmi suwerena poprzez rządowe media. W praktyce wygląda to tak, że najpierw się te narracje wrzuca w soszjale (głównie na Twitterze, bo jest znacznie bardziej dynamiczny od Facebooka), sprawdza które „zażrą” i dopiero potem się je rozrzuca w rządowych mediach. Na Twitterze jest więc mnóstwo (nie bójmy się tego słowa) rządowych kont, które zajmują się tylko i wyłącznie wrzucaniem (taśmowo) kolejnych narracji. Potem odpowiednie oprogramowanie do mierzenia/ważenia soszjali sprawdza, które narracje się przyjęły (a ciąg dalszy już znacie). Ponieważ liczba narracji nie jest nieskończona, jeżeli się odpowiednio długo obserwuje te konta (a ja je obserwuję, bo algorytmy Twittera sprawiają, że nie mogę ich nie obserwować [no chyba że bym zbanował cały „prawy” Twitter]), to można dostrzec powtarzalność. Skąd się ta powtarzalność bierze? Ano stąd, że czasem tematy są dość istotne, a narracja nie chce „zażreć”. Ponieważ temat jest istotny, nie można go odpuścić, tak więc trzeba testować kolejne narracje, bo może za którymś razem się uda.
Takim bardzo ważnym dla Zjednoczonej Prawicy (rzecz jasna, ważnym ze względu na to, że suweren się tym przejmuje) jest temat drożyzny i szeroko pojętego kryzysu. Dla każdego, kto nie zarabia milionów monet, raczej oczywiste jest to, że „nie jest dobrze”. W tym miejscu pozwolę sobie na dygresję. Mam świadomość tego, że to nie jest tak, że ta drożyzna w sklepach to się nam wzięła przez Zjednoczoną Prawicę. Świadomość tę ma również Zjednoczona Prawica, ale absolutnie nic z tego nie wynika. Tak się bowiem składa, że odkąd pamiętam, drożyzna w sklepach zawsze była „winą rządzących”. Starsi z was pamiętają zapewne słynne zakupy, które zrobił Kaczyński. Te zakupy wyglądały trochę tak, jak gdyby Kaczyński po raz pierwszy w życiu był w sklepie (sam tam nie poszedł, bo zakupy do toreb pakowała mu Beata Szydło). Zakupy te były słynne dlatego, że po pierwsze Kaczyński poszedł do osiedlowego sklepu (dosłownie każdy wie, że w tych sklepach jest drożej), a po drugie zapytany o to, czemu nie poszedł do Biedry, stwierdził (czym położył cały swój „event”), że Biedronka to sklep dla najbiedniejszych. Zakupy te Kaczyński zrobił w 2011 i miały one dowieść tego, że „za Tuska” wszystko podrożało.
Cofnijmy się o kolejne cztery lata. W 2007 odbyła się debata Tusk vs. Kaczyński, w trakcie której Tusk wytarł prezesem PiS podłogę. Jednym z tematów (a jakże) była kwestia drożyzny w sklepach. O ile mnie pamięć nie myli, Tusk wrzucił ten temat tak, że najpierw odpytał prezesa z cen podstawowych produktów. Na tym pytaniu wywaliłby się pewnie każdy, kto nie ma fotograficznej pamięci, ale prezes wywalił się jeszcze bardziej, bo on praktycznie od początku swojej kariery politycznej był odklejony od rzeczywistości, tak więc gdyby podjął się odpowiedzi na pytanie „ile kosztuje kurczak”, to mógłby się pomylić o rząd wielkości. Wydaje mi się (aczkolwiek jest to tylko moje gdybanie), że ten temat (władza odpowiada za ceny) ciągnie się od czasów, w których faktycznie władza mogła regulować ceny w sklepach (tak więc od czasów PRLu). Potem zaś (już w czasach III RP) było tak, że jak się było w opozycji, to był to wygodny argument, którym można było przyatakować władze. No, ale to dygresja.
Faktem jest, że dla Zjednoczonej Prawicy drożyzna jest problemem. Tzn. (jak już wspomniałem) nie sama drożyzna, ale to, że suweren jest skłonny obarczyć władze winą za tą drożyznę, a to może się przekładać na słupki sondażowe. Efekt tego przejmowania się drożyzną i kryzysem jest taki, że praktycznie non stop na Twitterze testowane są narracje „kryzysu nie ma”. Przeważnie zajmują się tym anonimowe konta agitacyjne, ale temat musi być bardzo „palący” i zajmują się nim również osoby z „krwi i kości”, które te swoje niemądre narracje firmują własnymi imionami i nazwiskami. Zanim przejdę do szczegółów pozwolę sobie stwierdzić, że te narracje „antydrożyznowe” siłą rzeczy muszą być po prostu durne. Żeby te narracje „zażarły”, prawicowemu komentariatowi musiałoby się udać wmówić ludziom, że nie ma żadnej drożyzny. To jest niemożliwe (niezależnie od tego, ile miliardów zostanie przeznaczonych na rządowe media). Nie da się bowiem suwerenowi wmówić, że (na ten przykład) olej, który jest ponad dwa razy droższy niż 2020 roku, tak naprawdę to wcale nie zdrożał, a nawet jeżeli, to przecież nie ma żadnego znaczenia. Mimo tego, rządowy komentariat dzielnie próbuje. Co zrozumiałe, narracje te „rezonują” jedynie wśród innych kont agitacyjnych, tak więc gdyby ktoś był zainteresowany ustaleniem tego, jak wyglądają siatki tych kont, to obserwowanie narracji „antydrożyznowych” idealnie się do tego nadaje.
No dobrze, skoro wstęp mamy za sobą, to teraz możemy przejść do konkretów. Konta agitacyjne (te anonimowe) pozwalają sobie na bardzo spektakularne narracje. Jedno z nich (uwaga natury ogólnej, w źródłach będą jedynie linki do „prawdziwych” kont, bo nie chce mi się przekopywać przez zyliony ćwitów na kontach agitacyjnych) opowiadało historie, w myśl której ktoś robił badania o drożyźnie w Polsce, ale z tych badań wyszło, że ludzie żadnej drożyzny nie widzą, tak więc o tych badaniach nikt nie opowie (na pytania o to „skąd konto wie o badaniach, skoro nikt o nich nie mówi”, konto nie odpowiadało). Innym razem, to samo konto opowiedziało łamiącą historię o staruszce, która popłakała się w sklepie, bo „po raz pierwszy od dawna mogła sobie kupić karpia na święta” (rzecz jasna, padło tam sakramentalne „TVN tego nie pokaże”). Konta ze stajni Tarczyńskiego non stop wrzucają narracje o tym, że w sklepach mnóstwo ludzi, no a skoro ludzie robią zakupy, to znaczy, że nie ma kryzysu, prawda?
Zasygnalizowałem wcześniej to, że niektóre narracje „antykryzysowe” są sygnowane imionami i nazwiskami. Idealnym przykładem będzie tu Radosław Poszwiński (aka Bogdan607), który w pierwszej połowie listopada zafundował followersom (i niewinnym ofiarom Twitterowych algorytmów) dziennikarskie śledztwo: „Jestem w komisie samochodowym pod Warszawą. Takim dużym maja ok 600 aut. Jest tutaj w sprawie kupna/zamiany auta ok 30 osób. To gdzie ten kryzys?”. Po świętach wspominał o tym, że u niego przy stole nikt nie rozmawiał o inflacji, bo on miał „normalne święta”. Aczkolwiek wydaje mi się, że hitem jest to, że 27-go grudnia wrzucił na ćwitra zdjęcie cenówki karpia i opatrzył to wpisem: „O masz. Prąd i gaz w domu pewnie też macie. I jest ciepło bo jest węgiel. Wystarczy nie słuchać propagandy antyrządowej opozocji w TVN c'nie?”.
Pan Radosław i jego (wybitne) narracje zasługują na uwagę dlatego, że pan Radosław jest przedstawicielem obecnych elit. Nie wiem, ile mu w TVP płacą jego koledzy z Twittera, ale obstawiam, że będzie to między naście, a dziesiąt tysięcy miesięcznie. Tak więc panu Radosławowi powiewa to, że jakieś tam oleje podrożały, albo inne masła, bo pana Radosława będzie na nie stać, niezależnie od tego, o ile jeszcze podrożeją. Tak samo rzecz się ma w przypadku cen paliw, rachunków za cokolwiek. Wbrew temu, co kiedyś napisał redaktor Rafał Woś (który mądrzył się w temacie tego, że inflacja to jedynie rentierów boli), kryzys uderza w biednych, a nie w Poszwińskich. Poszwiński twierdzi, że miał „normalne święta”. W domyśle, chodziło o to, że nikt tam nie gadał o drożyźnie. I ja w to wierzę. Przecież Poszwiński nie zadaje się z biedotą, tylko z innymi przedstawicielami elit. Poszwiński twierdzi, że był w komisie i tam dużo ludzi chce auta wymienić. No i wszystko pięknie, tylko takie jedno pytanie mam: kto tam te auta wymienia? Suweren, czy też może ludzie pokroju Poszwińskiego, dla których zmieniające się „realia ekonomiczne” nie mają żadnego znaczenia?
Casus Poszwińskiego jest o tyle ciekawy, że on co jakiś czas przypomina o tym, jak to było za Tuska i np. wspomina o tym, że wtedy to on zarabiał jakieś 5 zetów za godzinę. Ciekaw jestem, jak zareagowałby Poszwiński, gdyby ktoś mu wtedy zaczął tłumaczyć „no ale, panie Radku, ja zarabiam 30 złotych za godzinę, to o jakich niskich stawkach pan opowiada?”. To jest dokładnie ten sam rodzaj argumentacji, którego teraz używa Poszwiński. Przyznam szczerze, że się zastanawiam nad tym, czy to jest tak, że on się w tak ekspresowym tempie odkleił od realiów dzięki swoim nowym zarobkom (i nowym kolegom, którzy też biedy nie cierpią), czy też on jest świadomy tego, jak źle to wszystko teraz wygląda z punktu widzenia suwerena, ale po prostu, w ramach pełnionych obowiązków, ma to w głębokim poważaniu i będzie publicznie twierdził, że nie ma żadnego kryzysu, bo to wszystko sobie TVN wymyślił. Niezależnie od tego, czy twórczość Poszwińskiego jest efektem jego odklejenia, czy też wyrachowania, jest ona przejawem niezmierzonej pogardy dla suwerena. Tak swoją droga, to chyba nie było w post-PRLowskiej historii Polski władzy, która gardziłaby suwerenem w takim stopniu, w jakim robi to Zjednoczona Prawica. Bywała u nas władza, która się w ogóle nie przejmowała suwerenem (vide sposób, w który przeprowadzano transformację), to fakt. Ale nie było władzy, która robiła to, co robi teraz partia Kaczyńskiego. UPRL-owienie sądownictwa, które sprawi, że będzie ono w 100% podległe woli rządzących, opakowywane jest w złotko pt. „od teraz suweren będzie miał większą kontrolę nad sądownictwem”.
Przecież trzeba mieć obywatela za skończonego durnia, żeby grzać taką narrację. Szczególnie po tym, do czego wykorzystuje się prokuraturę (taśmowe umarzanie postępowań przeciwko członkom Zjednoczonej Prawicy, na ten przykład). Opowiadanie o jakimś mitycznym układzie w sytuacji, w której samemu się taki układ buduje. Opowiadanie o „groźnej kaście” gdy samemu się jest przedstawicielem praktycznie nietykalnej (no chyba, że pozew cywilny i akurat maszyna losująca sędziego zawiedzie) jak najbardziej „nadzwyczajnej kasty”. Kwestią otwartą jest to, czy i kiedy suweren sobie zda sprawę z tego, jakie mniemanie ma o nim partia Kaczyńskiego. Tak sobie dumam, że jeżeli wybory pójdą bardzo nie po myśli Nowogrodzkiej, to suweren się może dowiedzieć o tym, że „nie dorósł” do mądrości PiSu bardzo, ale to bardzo szybko.
UWAGA! Artykuł sponsorowany przez Suwerena!
https://patronite.pl/Piknik-na-skraju-g%C5%82upoty
Skoro się już zacząłem pastwić nad narracjami jako takimi, to pociągniemy ten temat dalej. Zastanawia mnie (od pewnego czasu) to, jak bardzo nieogarnięci potrafią być rządowi spindoktorzy. Z jednej bowiem strony po mistrzowsku potrafią rozgrywać różne sytuacje (i z dowolnie błahej sytuacji zrobić wielką aferę), a z drugiej zachowują się tak, jak gdyby nie mieli zielonego pojęcia o podstawach głowologii. Otóż, spindoktorom tym wydaje się, że społeczeństwo potrafi przyjąć każdą narrację (w momencie, w którym jest to dla rządu wygodne) i zaraz potem (również w momencie, w którym jest to dla rządu wygodne), o tych narracjach zapomnieć. Czemu w ogóle o tym wspominam? Ano temu, że mamy od pewnego czasu w Polsce problem związany z uchodźcami z Ukrainy. Na czym polega ów problem? Otóż, pozwólcie, że zacytuję fragment wywiadu, który w połowie listopada Grzegorz Sroczyński przeprowadził z socjologiem Przemysławem Sadurą (fragment będzie obszerny):
„Grzegorz Sroczyński: Opowieści-chwasty?
Przemysław Sadura: To określenie wziąłem od socjologa Kacpra Pobłockiego. Chodzi o takie opowieści, które funkcjonują jak plotka, ale jednak różnią się od tradycyjnej plotki tym, że zostały wzięte z mediów społecznościowych. Klasa ludowa nie ma za grosz zaufania do mediów mainstreamowych, na przykład wyborcy PiS uważają, że z głównych mediów nie dowiedzą się, jak jest.
GS: Ale zaraz? Z TVP Info też się nie dowiedzą?
PS: Absolutnie. Oni tak samo wiedzą, że pisowskie media naciągają rzeczywistość. To jest grupa, która ma najbardziej zdywersyfikowane źródła informacji.
GS: Wyborcy PiS?
PS: Pokazały to nasze poprzednie badania. Nawet jeśli propaganda TVP im się podoba, to jednocześnie uważają, że informacji trzeba szukać gdzieś indziej. Trzeba na przykład sięgnąć do mediów społecznościowych, bo tam - na Fejsie czy TikToku - ludzie mówią prawdę bez cenzury. I tam właśnie szerzą się opowieści-chwasty o Ukraińcach. Naliczyliśmy kilkanaście wariantów.
GS: Cytat: "Taka Ukrainka ma w Polsce wszystko za darmo i nie musi płacić za fryzjera". O to chodzi?
PS: To jeden z wariantów, które intensywnie teraz krążą. Oto Ukrainka weszła do fryzjera albo zrobiła sobie manicure i nie zapłaciła, bo "jej się wszystko należy za darmo".
GS: "Nawet u mnie jedna znajoma powiedziała, że wszystko Ukraince zrobiła, i ona później powiedziała, że ona nie zapłaci, bo to za darmo. Już po fakcie. I wyszła sobie".
PS: Tak. Są też powracające historie, że ktoś stracił miejsce w kolejce do operacji przez Ukraińca, a ktoś inny miejsce dla dziecka w przedszkolu. Wszystkie te opowieści zostały wzięte z mediów społecznościowych, ale opowiadane są tak, jakby dotyczyły kogoś z rodziny lub znajomego.
GS: Ludzie nie mówią, że "czytałem na Fejsie taką historię"?
PS: Nie. Mówią: "Moja znajoma mi opowiadała taką historię". Albo: "U mojego fryzjera było takie wydarzenie, że jedna Ukrainka nie zapłaciła".
GS: A czytał to na Fejsie?
PS: Tak. Badani twierdzili, że chodziło o ich fryzjerkę albo o ich szkołę, chociaż nie była to prawda.
GS: Dlaczego tak się dzieje?
PS: Na tym polegają opowieści-chwasty. One tak dobrze pasują do naszych lęków, że zaczynamy je uważać za własne. Tego typu treści były celowo wpuszczane do sieci przez rosyjskie trolle i doskonale trafiały w nasze nasilone lęki: brak wiary w państwo oraz strach przed wypchnięciem z kolejki.”
(Jeżeli kogoś zainteresował ten fragment, to link do wywiadu znajdzie w źródłach)
No dobrze. Od czego by tu zacząć? Może od tego, że te opowieści-chwasty nie pojawiły się u nas w momencie, w którym pojawili się uchodźcy z Ukrainy. Tzn. może inaczej. Opowieści-chwasty odnoszące się do uchodźców, owszem, pojawiły się razem z uchodźcami, ale opowieści-chwasty, jako zjawisko, towarzyszą nam od dawna. U zarania dziejów to były jakieś brednie o czarnej wołdze. Potem zaś pojawiły się internety i te opowieści weszły na zupełnie inny poziom. Do pewnego momentu te opowieści były niegroźne, bo były to jakieś „łańcuszki szczęścia” dotyczące, na ten przykład tego, że jeżeli ktoś tam udostępni jakiś status, to będzie miał prawa do swoich zdjęć (i tak dalej). Ciężko znaleźć moment graniczny, po przekroczeniu którego opowieści te stały się bronią w wojnie informacyjnej, ale moim zdaniem w przypadku naszego kraju nad Wisłą, był to rok 2015, gdy rozpoczął się tzw. „kryzys migracyjny” (celowo używam określenia „tzw.”, bo w trakcie całego tego straszliwego kryzysu do [uwaga CAPS] CAŁEJ UNII EUROPEJSKIEJ wjechało znacznie mniej uchodźców, niż do samej Polski w roku 2022). Ponieważ Zjednoczona Prawica usiłowała znaleźć cokolwiek, do czego mogłaby się przyczepić (i czym mogłaby atakować ówczesny rząd), jej politycy (i cała masa „niezależnych/logicznych” fanpejdży) rozpowszechniały praktycznie każdą bzdurę, którą tylko udało się znaleźć w internetach.
Polskie soszjale zaroiły się nagle od specjalistów ds. islamu, którzy tłumaczyli, że to nie są żadni uchodźcy, tylko migranci ekonomiczni i że to w ogóle nie jest tak, że oni przed czymś uciekają, ale to jest celowe działanie, bo chcą (a jakże) islamizować Unię Europejską (i Polskę, rzecz jasna). Gdybym chciał tu nawet pobieżnie opisać to, co działo się w internetach, musiałbym pewnie poświęcić temu kilkanaście Przeglądów, tak więc musi nam wystarczyć potraktowanie tego tematu bardzo pobieżnie. Narracje mutowały niemalże momentalnie. Z jednej strony tłumaczono, żeby do UE wpuszczać same kobiety z dziećmi, ale z drugiej opowiadano o tym, że lepiej nie, bo jak się taką kobietę z dzieckiem przyjmie, to potem przyjedzie do UE jej cała (rzecz jasna OGROMNA) rodzina i że właśnie o to chodzi, żeby ci ludzie tu przyjechali i żyli z socjalu (jednocześnie, ci sami ludzie będą odbierać pracę białym europejczykom). O zylionie „świadectw” autorstwa ludzi, którzy „mieszkali zagranicą i swoje widzieli” wspominać chyba nie trzeba, prawda? Prawicy (która pełniła wówczas rolę pożytecznego idioty) udało się wtedy nastraszyć suwerena. O ile wcześniej (mądrzyłem się o tym w tekście „moderatorzy strachu – siewcy histerii) baliśmy się, jako społeczeństwo, jedynie masowej migracji z rejonów ogarniętych wojną [o ironio], to po 2015 obawialiśmy się już praktycznie wyłącznie nie białych uchodźców.
Ponieważ Zachód poradził sobie z ISIS (Jeżeli ktoś jest zainteresowany tematem, to polecam „Pokolenie Dżihadu” Petry Ramsauer) i prawica nie miała już paliwa (czytaj: nie było zamachów terrorystycznych, po których ludzie pokroju Doktora Chłopaka z Biedniejszej Rodziny mogli pisać o tym, że teraz to go mogą wszyscy zwolennicy przyjmowania uchodźców zacząć przepraszać), antyuchodźcze narracje przestały generować zasięgi i trzeba było sobie dać z nimi spokój (potem przerzucono się na lekarzy-rezydentów, nauczycieli, elgiebety, opiekunów osób z niepełnosprawnościami, protestujące kobiety i tak dalej i tak dalej). Warto w tym miejscu zauważyć, że metoda szczucia była praktycznie niezmienna i idealnie obrazuje ją „zapłakana kuzynka” (która to płakała przez strajkujących nauczycieli). Te historie były dokładnie takie same (taksówkarz, czyjś znajomy, kuzyn/etc.) różniły się jedynie „podmiotem”, na który się szczuło.
Co się zaś tyczy samych narracji antyuchodźczych, sama ich mnogość i skuteczność (bali się praktycznie wszyscy) sprawiła, że nie mogło być mowy o tym, żeby ludzie o nich zapomnieli. Ktoś może powiedzieć „no dobrze, ale przecież przed chwilą sam wspomniałeś o tym, że ludziom się te narracje „przejadły” i że Zjednoczona Prawica sobie odpuściła”. I tu nie ma żadnej sprzeczności. Nie da się na ludzi oddziaływać non stop przy użyciu tego samego bodźca, bo w pewnym momencie się ludzie do niego przyzwyczają. Jakkolwiek by to nie zabrzmiało, w pewnym momencie praktycznie nikt już nie zwracał uwagi na to, że gdzieś tam doszło do zamachu (rządowi spindoktorzy byliby pewnie w stanie podać nawet konkretną datę, po której ich narracje przestały działać). Narracje przestały działać, ale nie zniknęły. Czy ktoś się może zastanawiał nad tym, skąd się konfiarskim szurom wzięło hasło „stop ukrainizacji Polski”? Przecież już na pierwszy rzut oka to hasło jest durne i nie ma mowy o tym, żeby stało się nośne. Skąd więc wzięło się to hasło? Ano stąd, że w 2015/2016 bardzo nośne było inne hasło: „stop islamizacji Europy”, albo „stop islamizacji Polski”.
Znamienne jest to, że te idiotyczne hasła wywodzą się głównie z prorosyjskich kręgów. Dokładnie tak samo było w przypadku haseł o islamizacji, tyle że tamte (z powodu działalności ISIS) były o wiele bardziej chwytliwe i nośne, tak więc zaraz po tym, jak były wrzucane przez rosyjskie farmy trolli – były rozrzucane po internetach. Teraz hasła o „ukrainizacji” rezonują jedynie wśród elektoratu konfiarskiego. O ile w przypadku haseł o ukrainizacji okazało się, że suweren jest na nie odporny (co nie powinno nikogo specjalnie dziwić), to tenże sam suweren okazał się zupełnie nieodporny na opowieści-chwasty. Trzeba je było po prostu trochę pozmieniać (i wywalić wszystko, co dotyczy terroryzmu). Tak więc zamiast uchodźców-terrorystów mamy teraz opowieści o uchodźcach, którzy są bogaci (ktoś może pamięta, jak „prawi” wypominali uchodźcom syryjskim to, że mają [uwaga, to może być szokujące] smartfony?). Do części ludzi nie dociera bowiem to, że przed bombami i rakietami lecącymi na głowy uciekają wszyscy, bo rakiecie wystrzelonej prze orka wszystko jedno, czy spadnie na blok, czy też na jakiś domek jednorodzinny. Ilekroć jakiś szur trafił w Polsce (acz nie tylko, bo część zdjęć pochodziła z zagranicy) na jakieś droższe auto na ukraińskich blachach, zaraz wrzucał to w soszjale, celem pokazania „jak bardzo bogaci są ci ludzie”.
Czasem ludzie po prostu pisali głupoty, celem nabicia sobie zasięgów. Idealnym przykładem będzie tu Stanisław Żerko (pozwolę sobie zacytować jego wikipedyjne bio: „polski historyk, niemcoznawca, profesor nauk humanistycznych, pracuje w poznańskim Instytucie Zachodnim oraz w Instytucie Stosunków Międzynarodowych Akademii Marynarki Wojennej w Gdyni”), który na swoim koncie na twitterze 5 marca 2022 napisał był: „Pisze mi kolega: "Wczoraj długa rozmowa z kuzynką ze Lwowa. Tamtędy się przetacza fala uchodźców. Chętnie bym opublikował jej opinię ile procent tych ludzi naprawdę potrzebuje azylu w Polsce, ale by mnie chyba zlinczowali. :D"”. Znamienne jest to, że ów przemiły jegomość musiał (i nadal musi) być z swojego wpisu bardzo dumny, bo nadal go nie usunął. Takich osób było znacznie więcej, i a rosyjskie dezinfo momentalnie załapało, że choć nie da się straszyć ukraińcem-terrorystą (choć próby były, bo o Banderze i Wołyniu wspominano zylion razy), to jednak postraszyć Polaka Ukraińcem, który z jednej strony przyjechał tu po socjal, a z drugiej po pracę (którą to pracę odbierze miliardom Polaków) już można. Tak samo, jak można Polaka straszyć tym, że go Ukrainiec wygoni z kolejki (czy to do specjalisty, czy to z kolejki w sklepie), a potem jeszcze za to nie zapłaci, albo zapłaci mniej (tak jak Ukrainiec z historii opowiadanej przez Mentzena).
Przemysław Sadurski twierdzi, że rząd powinien zajmować się przeciwdziałaniem tym narracjom/etc. I wszystko pięknie, ale nasz rząd w żadnym wypadku się za te opowieści-chwasty nie weźmie. Załóżmy bowiem przez moment, że udałoby się na tyle skutecznie „zaszczepić” suwerena, że przestałby bezrefleksyjnie wierzyć w te opowieści. Z punktu widzenia RiGCzu, byłaby to bardzo dobra sytuacja. Jednakowoż, z punktu widzenia spindoktorów Zjednoczonej Prawicy byłaby to klęska, bo nagle straciliby możliwość oddziaływania na suwerena przy pomocy własnych opowieści-chwastów. Co gorsza (rzecz jasna z ich punktu widzenia), gdyby wyjaśnić suwerenowi to, skąd się biorą te wszystkie historie (i że są one „wzmacniane” przez Rosjan), to ktoś mógłby temu suwerenowi przypomnieć o tym, że praktycznie identyczne narracje cieszyły się olbrzymim powodzeniem u prawicy w latach 2015/2016. Od tego zaś jest już bardzo niewielki krok do tego, żeby suweren sobie wykoncypował, że Zjednoczona Prawica w latach 2015/2016 aktywnie wspierała Rosję w wojnie informacyjnej prowadzonej przez ten kraj z Zachodem. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że niechęć Zjednoczonej Prawicy do robienia czegokolwiek z rosyjskim dezinfo nie przejawia się jedynie w tym, że absolutnie nic nie robi się celem zwalczania opowieści-chwastów, dotyczących Ukraińców. Tak samo rzecz się miała w przypadku rosyjskiego dezinfo dotyczącego pandemii i szczepień. Żadna onuca z Solidarnej Polski, która rozpowszechniała rosyjskie dezinfo, nie poniosła z tego tytułu najmniejszych konsekwencji. No ale, takie były efekty oddania praktycznie całej debaty publicznej, odnoszącej się do pandemii, foliarstwu spod znaku konfederacji i pozwolenia na to, żeby opowieści-chwasty o szczepieniach i pandemii wykręcały gigantyczne zasięgi.
W latach 2015/2016 Zjednoczona Prawica i jej media z lubością czytała doniesienia o przestępstwach dokonywanych na Zachodzie i zasypywała polskie soszjale wzmiankami o przestępstwach, których sprawcy byli, a jakże, uchodźcami. Wspominam o tym dlatego, że dokładnie to samo dzieje się teraz, z tą różnicą, że uchodźcę z Syrii zastąpił uchodźca z Ukrainy. Co prawda, rządowe media już się w to nie bawią, ale internety są pełne „świadectw” o tym, że ten, czy inny Ukrainiec dokonał tego, czy innego przestępstwa, a „media milczo”, a „policja nic z tym nie robi”. W tym miejscu pozwolę sobie na kolejną anecdatę, albowiem tak się zdarzyło, że jedna z historii o Ukraińcu, który dokonał przestępstwa trafiła do mnie w trakcie spędu rodzinnego. Członkowie rodziny opowiadali o tym, że ich znajomy kierowca autobusu (like srsly, gdyby ktoś coś takiego napisał w soszjalach, to zostałby wyśmiany) im mówił, że gdzieś tam była zadyma i ktoś (wiadomo kto) kogoś innego nożem potraktował i że generalnie to nigdzie o tym się nie mówi. Gwoli ścisłości, dla mnie to, że Ukraińcy będą popełniali u nas przestępstwa, było oczywiste. Przyjechało ich do nas bardzo dużo i już samo to, ilu ich jest sprawia, że muszą wśród nich być, że tak to ujmę „nie-do-końca-dobrzy-ludzie”. To jest oczywista oczywistość. Problem polega na tym, że jeżeli media będą pisać o każdym takim przestępstwie (tak, jak prawica jarała się każdym przestępstwem dokonanym przez muzułmanina) i wymieniać narodowość sprawcy, to rosyjskie dezinfo momentalnie tak to rozdmucha, że z punktu widzenia suwerena będzie to wyglądało tak, że w Polsce nikt, poza Ukraińcami, nie popełnia przestępstw. Przyczyna tego jest prosta, jak budowa cepa. Ten „Ukrainiec” przykuje uwagę znacznie bardziej od „mieszkańca takiego, czy innego powiatu”.
Reasumując, mamy teraz olbrzymi problem (który najprawdopodobniej będzie się robił coraz bardziej problematyczny) i zawdzięczamy to w głównej mierze temu, że obecne władze przez całe lata pełniły zaszczytną funkcję pożytecznych idiotów. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że nie tak dawno temu sprawdziłem, czy minister Wąsik nadal followuje pewno rosyjskie konto dezinformacyjne (treści, które są tam publikowane i które odnoszą się do wojny Rosji z Ukrainą nie pozostawiają najmniejszych wątpliwości odnośnie tego, kto i po co prowadzi to konto). Jakiś czas temu wypomniałem ministrowi followowanie tego konta, a ów przemiły jegomość mnie za to zbanował. Jakiż był mój brak zdziwienia, gdy okazało się, że „sekretarz Kolegium do Spraw Służb Specjalnych” nadal nie widzi nic zdrożnego w obserwowaniu tego konta (które, a jakże, nazywa się „stop praniu mózgów”). Do tych ludzi nigdy nie dotrze, że własnymi nazwiskami i funkcjami uwiarygodniają to, co się publikuje na kontach, które obserwują i z którymi wchodzą w interakcje.
Mniej więcej w połowie grudnia okazało się, że Solidarna Polska przejmuje się pandemią. Jak do tego doszło? Ano tak, że Dariusz Rosati przyszedł na głosowanie do Sejmu mając „koronę”. Nie chciałbym być źle zrozumiany: jeżeli ktoś ma koronę to powinien siedzieć na czterech literach w domu i nie zarażać innych. Niemniej jednak tak się złożyło, że w myśl obowiązujących przepisów, Rosati sobie mógł pójść do Sejmu i nikt mu nie mógł za to nic zrobić. I w tym momencie, cali na biało wjechali politycy Solidarnej Polski. Najgłośniej gardłował Janusz Kowalski (członek „Parlamentarnego Zespołu ds. Sanitaryzmu", który był przeciwko kwarantannie, przeciwko lockdownom etc., etc.). Nagle okazało się, że to się nie godzi, żeby chory na koronę człowiek przychodził do roboty, bo naraża innych. Gdzieś tu pewnie jest jakaś ironia, ale nie jestem w stanie jej dostrzec. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że w trakcie tej konkretnej inby okazało się, że onuce z Solidarnej Polski nie obrażają się na to, że nazywa się je onucami.
Ostatnio mogliśmy się przekonać, że w Polsce można wystrzelić z nielegalnie posiadanego granatnika przeciwpancernego na komendzie policji, porobić trochę dziur w sufitach i ścianach i na samym końcu zostać uznanym za ofiarę. Przyznam szczerze, że zastanawiałem się nad tym, co też nasza ukochana włada zrobi z komendantem, bo sprawa jest tak bardzo ewidentna, że bronienie typa, który coś takiego zrobił można porównać tylko i wyłącznie do wdepnięcia na grabie (i to wdepnięcia na te same grapie przynajmniej kilkanaście razy). Tak się bowiem składa, że tu żadne tłumaczenia nie mają sensu. Szef policji jest obyty z bronią i powinien się z nią umieć obchodzić (zwykły policjant, któremu broń wystrzeliła na komendzie miał z tego tytułu olbrzymie problemy). Nie było również możliwości takiej, żeby to bydle (w tym momencie mam na myśli granatnik) wystrzeliło przypadkiem, bo tak się składa, że żeby z tego wystrzelić, trzeba wykonać całkiem sporo czynności (listę tych czynności opisał jeden z moich followersów). No dobrze, ale może było tak, że ten granatnik to był prawie-gotowy-do strzału i potem biedny komendant-ofiara sobie go przestawił, a to bydle samo wystrzeliło? No i wszystko fajnie, ale nieśmiało chciałbym przypomnieć, że jeżeli tak było, to pan komendant powinien dostać jakieś zarzuty za to, że wiózł ten prawie-gotowy-do-strzału granatnik w bagażniku przez pół Polski, przecież gdyby Zosia Samosia, tzn. granatnik wystrzelił „sam z siebie” w tym bagażniku, to głowica mogłaby się zdążyć uzbroić i narobić więcej szkód, niż skaleczenie ucha Pana Komendanta Kochanego. Poza tym, otwarta pozostaje kwestia tego, że ten granatnik został przewieziony przez granicę. I na tym przerwę tę wyliczankę. Dość powiedzieć, że z punktu widzenia „obrońców” komendanta to jest taka matrioszka z grabiami. W momencie, w którym wydaje im się, że „ogarnęli” jeden zarzut – wchodzą na kolejne grabie (tzn. wybucha im w twarz kolejny zarzut, który powinno się postawić komendantowi). Czemu więc go bronią? Bo ten człowiek ma teraz świadomość tego, że jeżeli im podskoczy, to go zgaszą jak peta. Musi być całkowicie lojalny względem nich, a oni doskonale o tym wiedzą. Warto w tym miejscu wspomnieć o tym, że gdyby do takiej sytuacji doszło w trakcie rządów Platformy Obywatelskiej, to PiS momentalnie domagałby się powołania komisji śledczej i wyprodukował zylion spotów, w których tłumaczono by, że ten granatnik przeciwpancerny to po prostu po kryjomu przewieziono, żeby w razie porażki wyborczej sympatycy platformy mogli ostrzelać przy jego pomocy kolumnę rządową (względnie, samochód prezydencki).
Nastąpił (dość niespodziewany) follow up w sprawie kolegi Zbyszka Ziobry, który śmiertelnie potrącił kobietę na pasach. Wydawało mi się, że ziomberiada z Solidarnej Polski będzie w tej sprawie milczeć, ale okazało się, że po raz kolejny nie doceniłem tego, kim są ci ludzie. Michał Wójcik był odpytywany z tego, co się dzieje i jego wypowiedzi miały taki kaliber, że pozwolę sobie sparafrazować klasyka „oni nie są równi ludziom normalnym”. Otóż, okazało się, że pan Wójcik w tej całej sprawie to się solidaryzuje ze sprawcą wypadku. Tak, dobrze przeczytaliście. Czemu się z nim solidaryzuje? Ano temu, że media się od razu rzuciły na tego biednego człowieka, a dla niego to, co się stało, to była olbrzymia trauma. Gdy przypomniano mu o tym, że była to również trauma dla córki ofiary stwierdził, że no on to wszystko rozumie, ale trzeba też zrozumieć tego biednego sprawce, który (co było powtarzane wielokrotnie) jest fachowcem i bardzo dobrym człowiekiem. Po raz kolejny można się było przekonać o tym, że polscy dziennikarze nie potrafią się przygotować do wywiadów. Wójcik opowiadał bowiem o tym, że no ta sprawa to jest bardzo skomplikowana i że w takiej sprawie to się czeka na ekspertyzy długo. Zapomniał jedynie dodać (a Lubecka była ewidentnie nieprzygotowana), że choć prokuratura czeka na ekspertyzę, to to jest któraś z rzędu ekspertyza, bo prokuratura ma już kilka. Cebulą na torcie jest to (o czym chyba wspominałem w poprzednim Głośnym Tekście), że gdy indagowano prokuraturę na jakiejś komisji, to prokuratura (czy też ktoś, kto ją reprezentował) stwierdziła, że ma już zgromadzony cały materiał dowodowy. Potem zaś okazało się, że „to skomplikowane”. W tym miejscu podrzucę kolejną anecdatę. Jak sobie ogarniałem kwestię tego „ile czeka się na ekspertyzy”, to się skonsultowałem ze znajomym adwokatem karnistą i zapytałem, czy te trzy lata to aby nie za długo. Ów stwierdził, że owszem, wygląda to trochę średnio poważnie. Kiedy mu dopowiedziałem, że prokuratura ma już kilka ekspertyz, opowiedział mi, że miał kiedyś taką sprawę, w której prokuratura, zapewne przez pomyłkę, najpierw zleciła sporządzenie ekspertyzy uczciwemu biegłemu i potem musiała szukać kolejnego, bo ta pierwsza ekspertyza to średnio po myśli prokuratury była. Tutaj mamy pewnie do czynienia z podobną sytuacją.
Na sam koniec zostawiłem sobie prawdziwą perełkę. Jakiś czas temu służby pochwaliły się tym, że zatrzymały współpracownika rosyjskiego wywiadu, który to współpracownik pracował w Warszawskim Urzędzie Stanu Cywilnego. Nie trzeba chyba wspominać o tym, jakie narracje produkowały wtedy rządowe opiniomaty, prawda? Osoby związane ze służbami opowiadały o tym, że sprawa jest rozwojowa i tak dalej i tak dalej. Pół roku później okazało się, że wszystkim tym ludziom, którzy mieli do powiedzenia bardzo dużo na temat tego konkretnego agenta, umknął jeden drobny szczegół: „Zatrzymany pod zarzutem szpiegostwa na rzecz Rosji Tomasz L. był w przeszłości członkiem komisji likwidacyjnej Wojskowych Służb Informacyjnych - ustalili dziennikarze TVN24. Należał do wąskiego grona współpracowników Antoniego Macierewicza, które otrzymało dostęp do wszelkich tajemnic likwidowanego wojskowego wywiadu i kontrwywiadu: danych informatorów i agentów, szczegółów finansowania najtajniejszych operacji prowadzonych także poza granicami kraju.”. Powiedzieć, że po prawej stronie wystąpił incydent kałowy, to jak powiedzieć, że w Stanach Zjednoczonych było ostatnio raczej chłodno. Praktycznie cały rządowy agitprop został rzucony do udowadniania, że ten agent to „wina Platformy” (bo wiecie, Sikorski był wtedy w rządzie PiS, a potem przeszedł do Platformy Obywatelskiej, więc oczywiste jest to, czyja to wina prawda?).
Tłumaczono, że w sumie to TVN nie opowiedział niczego nowego, bo o tym wszystkim służby polskie wiedziały i nie ma mowy o tym, żeby to, że ten typ był w tej, czy innej komisji było jakimkolwiek problemem. No i to jest moim zdaniem całkiem zabawne (tzn. byłoby, gdyby nie kontekst), albowiem gdyby faktycznie było tak, że to nie był żadne problem (albo, że była to wina Sikorskiego), to dowiedzielibyśmy się o tym zaraz po tym, gdy tego szpiega zatrzymano. Ponieważ zaś o tym w ogóle nie wspomniano, można sobie dopowiedzieć przyczyny, dla których tak się stało. Rządowy agitprop nie porusza tematów, które mogą być szkodliwe dla rządu (tzn. nie robi tego sam z siebie). Skoro zaś nie poruszył tego konkretnego tematu, to można podejrzewać, że raczej nie zrobił tego dlatego, że wszystkiemu winien był Sikorski, prawda? No ale, co ja się tam znam. To jest po prostu kolejny „zbieg okoliczności” związany z osobą Antoniego Macierewicza.
I na tym zakończę niniejszą ścianę tekstu.
Źródła:
https://polityka.se.pl/wiadomosci/nie-chcemy-obowiazkowej-sluzby-wojskowej-aa-1KTL-Chdx-Rw2z.html
https://twitter.com/bogdan607/status/1591432489012269056
https://twitter.com/bogdan607/status/1607288806369103872
https://twitter.com/bogdan607/status/1607768297616859140
Wywiad Sroczyńskiego:
https://next.gazeta.pl/next/7,151003,29136111,cala-polska-kocha-ukraincow-sa-juz-sondaze-tak-zle-ze-nie.html?
https://mobile.twitter.com/StZerko/status/1500176725753352198
Nitka ze screenami z folarskimi
wypowiedziami Kowalskiego:
https://twitter.com/PiknikNSG/status/1603005055904382976
https://twitter.com/PiknikNSG/status/1602955939186937861
https://mobile.twitter.com/JKowalski_posel/status/1602930958855962624
Co trzeba zrobić, żeby „przypadkiem
wystrzelić z
granatnika”:
https://twitter.com/PMPiotrowski/statua/1603519503786283008
Od
20:30
https://www.youtube.com/watch?v=v44bGNFumuU
https://warszawa.wyborcza.pl/warszawa/7,54420,28251828,szpieg-w-urzedzie-stanu-cywilnego-abw-zatrzymala-polaka-szpiegujacego.html