piątek, 14 października 2022

Makulatura #1 - "Budapeszt w Warszawie"

Ta notka będzie nieco niestandardowa, bo będzie ona również recką książki (czego się pewnie domyśliliście patrząc na okładkę załączoną do tekstu). Zanim przejdę do meritum, kilka słów wprowadzenia. Nie, to nie jest notka, która powstała dlatego, że współpracuję z jakimś wydawnictwem. Książkę kupiłem za moje ciężko dostane od was pieniądze. Trafiłem na nią przypadkiem (bo co prawda autora kojarzę z ćwitra, ale o tym, że napisał książkę, to się dowiedziałem z jednej z księgarni internetowych). Być może będę się jeszcze w przyszłości rozpisywał na temat różnych książek (po temu ta #1 się tam znalazła).


Po książkę „Węgry na nowo” (nie mam pojęcia, czy i jak się odmienia nazwisko autora [Dominik Héjj]), tak więc będzie on „autorem”) sięgnąłem z czystej ciekawości. Ciekawy byłem tego, co tam się dzieje u tych Węgrów i jak to się dzieje, że Fidesz wygrywa wybory za wyborami (ale z drugiej strony, ma problemy w wyborach samorządowych). Czy książka zaspokoiła moją ciekawość? A i owszem. Co prawda nie jest to jakaś opasła cegła, ale za to autor nie leje wody, tak więc jest to książka przepełniona konkretami i jest tam cała masa ciekawostek. Im bardziej się zagłębiałem w lekturę, tym bardziej do mnie docierało, że jest to (niestety) również książka o Polsce. Nie, nie dlatego, że autor skupia się na naszym kraju (choć czasami się tam pojawiają wzmianki o Polsce i o  naszych władzach).


Jak to możliwe, że autor nie pisząc o Polsce (bo skupia się tam głównie na Węgrach) jednak napisał o Polsce? Już tłumaczę. Co jakiś czas się u nas w debacie publicznej pojawia hasło „Orbanizacja”. Dzieje się tak głównie wtedy, gdy Zjednoczona Prawica „wpada na pomysł” (za moment jasne będzie dlaczego użyłem cudzysłowu) dotyczący tego, jakby tu „naprawić” sądownictwo albo media. Jak tak sobie tę książkę czytałem, to zaczęło do mnie docierać, że skala „Orbanizacji” jest po prostu gigantyczna. Za moment będę się pastwił nad szczegółami, ale lojalnie uprzedzam, że będzie bardzo po łebkach.


Zaczniemy od wyborów. Od pewnego momentu bowiem tak się złożyło, że Genialny Strateg bardzo, ale to bardzo chce wprowadzić w Polsce mieszaną ordynację w wyborach do Sejmu. Nie zgadniecie, gdzie jest teraz ordynacja taka, do jakiej miłością zapałał Jarosław Kaczyński i dlaczego akurat u Węgrów. W tym miejscu warto przypomnieć pewne wystąpienie Doktora Chłopaka Z Biedniejszej Rodziny (aka, Patryk Jaki), który w trakcie debaty w PE (kiedy to bardzo chciał się popisać znajomością języka angielskiego i wyszło mu to jak PiSowi Polski Ład) opowiadał o tym, że u Węgrów to jest demokracja i Fidesz wybory wygrywa, bo taka jest wola ludu i tak dalej i tak dalej. Pozwolę sobie w tym miejscu wrzucić pierwszy fragment książki (cytaty będą dwa, jedne krótszy, a drugi dość długi). Co na temat demokracji w wykonaniu Orbana miał do napisania Dominik Héjj: „Wybory parlamentarne na Węgrzech jako akt polegający na przyjściu do wyznaczonego lokalu, zaznaczeniu na karcie do głosowania popieranych kandydatów i wrzuceniu do urny są w pełni demokratyczne. Problem w tym, że są niedemokratyczne pod względem równości szans na uzyskanie mandatu.”
 

Domyślam się, że Patryk Jaki albo jego koledzy partyjni skomentowałby to tak, że „no pewnie się autorowi nie podoba to, kto wygrywa i dlatego narzeka na demokrację”. Pozwólcie, że zacytuję drugi (i ostatni) fragment omawianej książki. Tym razem będzie to obszerne dość, bo autor opisuje tam sposób przeliczania głosów. Przyznam szczerze, że w swej naiwności myślałem, że pomimo hybrydowej ordynacji wyborczej, z tymi głosami to jest tak, że się liczy osobno głosy z JOWów, a osobno z listy krajowej. Okazuje się, że (nie pierwszy to raz i nie ostatni raz) nie przewidziałem ludzkiej pomysłowości. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że poniższy fragment czytałem dwa razy, zanim zrozumiałem, co przeczytałem, bo za pierwszym razem doszedłem do wniosku, że coś mi się musiało pomylić, bo przecież nie można być aż tak bezczelnym. Okazuje się, że można:


„W czym rzecz? Postaram się wyjaśnić to na przykładzie. Ty jesteś silną partią polityczną A, ja zaś – słabszą B. Wobec tego obaj zakładamy, że wygrana wyborcza będzie Twoja. Mamy 106 okręgów, w których się mierzymy. Formalnie o poparcie w nich konkurują także inne partie, ale tak marginalne, ze możemy je pominąć w rachubie. Jeśli zatem ty wygrywasz ze mną, to zapewne zdecydowaną większością (tak jak Fidesz-KDNP pokonuje opozycję). Dajmy Tobie pięć tysięcy głosów, mnie – tysiąc. Żeby ze mną wygrać potrzebujesz 1001 głosów, a zatem pozostałe 3999 jest dla Ciebie nadwyżkowe. Musimy te głosy przenieść do listy krajowej, tej partyjnej. U Ciebie będzie to 3999 głosów, u mnie tysiąc. Twoje przeniesienie nazywa się kompensacją zwycięzcy, moje – przegranego. Zobacz jaką masz przewagę i przemnóż to przez co najmniej 65 okręgów. To teraz czas na moje hipotetyczne zwycięstwo, bo przecież tak czasem może się zdarzyć. Jeśli ja wygrywam z Tobą, to zdecydowanie mniejszą liczbą głosów, co dobrze odzwierciedla wynik opozycji, która gdzieniegdzie pokonywała Fidesz-KDNP. Dajmy na to, jest do 5000 do 4400. Do pokonania Ciebie potrzebowałem 4401 głosów. Działamy zatem analogicznie – do listy krajowej ode mnie, jako zwycięzcy w danym okręgu trafiło 599. Do Ciebie zaś, wszystkie 4400, bo przegrałeś. Pomnóż to razy 30. Kto ostatecznie ma więcej? Ty i to nawet wtedy gdy ja wygrywam. Zatem co prawda umieszczę w parlamencie swojego posła, ale Ty co najmniej kilku własnych wyłonionych z listy krajowej. Jak to wygląda w praktyce? W 2018 roku głosów fizycznie oddanych przez wyborców na listy krajowe (partyjne) ugrupowań, które weszły do parlamentu, było 5.342.648. Natomiast „matematycznych”, które wyżej omówiliśmy – 3.515.209. Oznacza to, że liczba głosów pochodzących z matematycznego systemu wyborczego stanowiła 65.8% liczby głosów fizycznie oddanych na partie polityczne. To czyste win-win dla rządzącej koalicji.”


Warto sobie zadać w tym miejscu pytanie: czy wraz z hybrydową ordynacją wyborczą, Jarosław Kaczyński chciałby w naszym kraju zaimplementować również te „matematyczne głosy” (aka „głosy kompensacyjne”)? To zależy tylko i wyłącznie od tego, kto miałby mieć większe nadwyżki głosów w JOWach. Natomiast możemy mieć pewność odnośnie tego, że gdyby PiSowi wyszło, że to on będzie miał te nadwyżki większe, to pewnie mielibyśmy do czynienia z orbanizacją ordynacji wyborczej w pełnym wymiarze.


O ile ordynację wyborczą PiS sobie chce zapożyczyć dopiero, to podejście do mediów już zostało zapożyczone. Wiecie w jaki sposób Węgrzy dowiadują się o tym, że ten, czy inny członek koalicji rządzącej zrobił jakiś przekręt? Odpowiedź na to pytanie brzmi następująco: w ogóle. Tak się bowiem złożyło, że rynek medialny u Węgrów wygląda tak, że większość jest pod kontrolą rządu (część zaś została wykupiona przez oligarchów współpracujących z Orbanem [coś wam to przypomina?]), te zaś, które nie są, wolą się nie wychylać, nauczone doświadczeniem tych, które się wychyliły (i np. zostały zamknięte, po tym, jak miały czelność opisać jakieś wały kręcone przez członków partii rządzącej).


Gwoli ścisłości, to mało kto pamięta o tym, że jeżeli chodzi o podejście do mediów, to Orban PiSowi wprost poradził, że musi mieć „własne media”. Autor książki o tym co prawda nie wspomina (bo książka jest o Węgrach, nie o Polsce), ale po przeczytaniu opisu tego, co dzieje się z mediami w kraju rządzonym przez Orbana, szufladka mi się otworzyła w pamięci i udało mi się wynorać taką perełkę (z roku 2013): „Na sali był Przemysław Wipler, poseł PiS, który nie mógł nachwalić się Orbana. - W Polsce jest wiele osób, które podziwiają pana za dokonania polityczne i budowanie tożsamości narodowej. Książka o panu nie powinna być zatytułowana "Napastnik" [to tytuł książki Igora Jankego o Orbanie - red.], ale "Wybawca" - mówił Wipler. Premiera Węgier pytał o to, co PiS powinien robić, aby osiągnąć taki wynik wyborczy jak FIDESZ (partia w 2010 roku odniosła sukces wyborczy na Węgrzech, który dał jej 2/3 większości w parlamencie i pozwolił na zmianę konstytucji). Orban odparł, że najważniejsze jest, by budować własne media. - Bez tego nie wygracie żadnych wyborów, a większość mediów jest liberalna - mówił premier”.


UWAGA! Artykuł sponsorowany przez Suwerena!

https://patronite.pl/Piknik-na-skraju-g%C5%82upoty



Swoją drogą, tęsknota części działaczy Zjednoczonej Prawicy za tym, co zrobił Orban jest tak wielka, że pod artykułami opisującymi kolejne dokonania członków partii rządzącej łatwo znaleźć komentarze, których autorzy bardzo chcieliby, żeby to czy inne medium zostało wykupione przez Obajtka (albo po prostu w jakiś sposób zamknięte). Tak okołotematowo, to o tym, jak to wygląda u Orbana z mediami wiedziałem wcześniej już (bo co jakiś czas do mnie dolatywały jakieś odpryski tego co się tam dzieje [gdy się w mediach robiło głośno]). Dlatego też bardzo, ale to bardzo irytowało mnie hamletyzowanie części komentariatu wtedy, gdy PiS chciał sobie wykupić TVN (ciekawe jestem, czy wykupić to miał jakiś zaprzyjaźniony oligarcha Orbana, czy może zadanie to spadło by na barki Obajtka). Wtedy też część komentariatu zaczęła tłumaczyć, że w sumie to nic strasznego się nie stanie, jeżeli TVN zostanie zdemolowany, bo przecież oni i tak nie są wcale tacy dobrzy. Co do tego ostatniego, to pełna zgoda (bo za podejście TVNu do kwestii lewicowych należałby się tej stacji karny jeżyk) tyle, że (przynajmniej dla mnie) to nie jest wystarczający argument do tego, żeby nie zwrócić uwagi na to, że PiS chce zaorać medium, które nagłaśnia różne takie niefajne rzeczy robione przez członków tej partii.


Skoro mowa była o mediach, to może warto wspomnieć o samej propagandzie. W książce „Węgry na nowo” można przeczytać o tym, że Fidesz stosuje dość ciekawą strategię komunikacyjną. Otóż, najpierw wrzuca się do debaty publicznej maksymalną liczbę różnych narracji, potem mierzy się i waży reakcję suwerena na te narracje. Następnie wybiera się tę, która została najlepiej przyjęta i robi się z niej naczelną narrację. Ale zaraz, czy przypadkiem nie to samo robi PiS (testując swoje narracje w mediach społecznościowych)? No co za przypadek!


Żeby nie przedłużać, teraz podrzucę krótką listę innych „zapożyczeń”: Próba ulepienia sobie idealnego obywatela przy użyciu systemu edukacji [Czarnek Intensifies]. Utrudnianie głosowania osobom mieszkającym za granicą (acz w przypadku Węgier to trochę bardziej złożone, bo oni z jednej strony ułatwiają tym, którzy głosują na nich, a z drugiej utrudniają tym, którzy głosują na opozycję). Szczucie na uchodźców. Opowiadanie bzdur o Islamizmie. Powtarzanie duginowskich bredni o zgniłym zachodzie i o tym, że trzeba bronić chrześcijaństwa przed Brukselą. Szczucie na mniejszości seksualne. Wspieranie narodowców i dbanie o to, żeby policja im nie zrobiła żadnej krzywdy. I na tym przerwę tę wyliczankę (jeżeli sięgniecie po książkę, to się przekonacie o tym, że takich „punktów wspólnych” jest znacznie więcej).


Pamiętacie może jaką „zadowoloną” minę miał Jarosław Kaczyński, gdy ogłaszał „historyczne zwycięstwo” po wyborach parlamentarnych w 2019? Wcześniej wydawało mi się, że ta mina wzięła się stąd, że w Zjednoczonej Prawicy doszło do przemeblowania i Solidarna Polska wraz z Porozumieniem odebrało PiSowi trochę mandatów. Dopiero potem dotarło do mnie, że powodem tego „zadowolenia” było to, że Zjednoczonej Prawicy nie udało się złapać większości konstytucyjnej. Obstawiam, że Genialny Strateg z kolegami i koleżankami liczył na to, że dojdzie do powtórki z rozrywki i znowu się jakieś partie wywalą przed progiem wyborczym. Na nasze szczęście, do powtórki z rozrywki nie doszło i Jarosław musiał się zadowolić większością parlamentarną (i, jak się okazało, straconym Senatem).


Dlatego też nie udało mu się zapożyczyć tego, co jest największym osiągnięciem Orbana. Chodzi mi, rzecz jasna, o to, że Orban sobie zbudował praktycznie niewywrotny system. Gdyby nawet węgierskiej opozycji udało się wygrać wybory, to rządzenie krajem byłoby dość trudne, bo układ zbudowany przez Orbana wywalić się da jedynie przy użyciu większości konstytucyjnej. Nie chcę sobie nawet wyobrażać tego, jak wyglądałaby sytuacja w naszym kraju, gdyby Kaczyńskiemu udało się zdobyć większość konstytucyjną. Nieśmiało przypominam, że o ile Orban jest po prostu wyrachowanym politykiem, to Kaczyński jest politykiem, który już trochę nie ogarnia otaczającej go rzeczywistości (wysłanie Morawieckiego na więc proPutinowskiej hiszpańskiej partii pokazuje stopień odklejenia wodza). Poza tym Kaczyński jest przekonany o swoim geniuszu. Na domiar złego, przez całe swoje życie nie nauczył się w sensowny sposób przyswajać krytyki. O tym, że byle bzdura jest w stanie odpalić Kaczyńskiego jak petardę wspominać chyba nie trzeba, prawda? To teraz sobie pomyślcie o tym, że taki człowiek (i jego otoczenie) może w dowolny sposób przemeblować nasz kraj. Jak już wspomniałem: nie chcę sobie tego nawet wyobrażać.



Żeby nie przedłużać: „Węgry na nowo” warto przeczytać.


Źródła:

"Węgry na nowo - Jak Viktor Orban zaprogramował narodową tożsamość" Dominik Héjj

https://wyborcza.pl/7,75398,13516534,orban-do-pis-budujcie-wlasne-media-nie-epatujcie-wartosciami.html



piątek, 7 października 2022

Zniechęcanie Fizyczne

Na samym wstępie niniejszego tekstu lojalnie was uprzedzam, że będzie tu bardzo dużo anecdaty i bardzo mało „twardych” danych. Napisanie tej notki chodziło mi po głowie już od jakiegoś czasu (mniej więcej od momentu, w którym Bortniczuk pochwalił się tym, że zwolnienia z WF-u to będą wystawiać specjaliści jedynie). Zamysł był, ale potem naszło mnie na pisanie innych tekstów, tak więc ten sobie odpuściłem, aż do momentu, gdy na GW pojawił się artykuł, w którym nauczyciele WF-u opowiadali o tym, że „źle się dzieje w państwie duńskim”, to panie ta młodzież to teraz taka, a nie inna. Pozwolę sobie więc opisać, jak to z tym WF-em było w moim przypadku i w przypadku mojego otoczenia (i jak generalnie się w moim mniemaniu zmieniało podejście do aktywności fizycznej).


Zacznę poniższą tyradę od tego, że ja to się generalnie bawię w różne aktywności fizyczne od dłuższego czasu. Zacząłem się w nie bawić regularnie, gdy wyjechałem byłem z Miasta nad Akwenem na studia. Ćwiczyć zacząłem dlatego, że ortopeda, który zdiagnozował mi problemy z kręgosłupem (fachowo się to zwie „Choroba Scheuermanna”), aczkolwiek  patrząc z perspektywy czasu, to o wiele większą rolę odegrało w tym moim zaczęciu ćwiczenia to, że wraz ze szkołą średnią skończyło się również instytucjonalne zniechęcanie (owszem, na studiach też był WF i o nim też będzie, ale człek już wtedy jest w miarę dorosły i pewne rzeczy [np. złe samopoczucie WF-istów, którzy odreagowują na studentach] mu powiewają).


Jak się jest dzieckiem (szczególnie takim małym, w trakcie nauczania początkowego), to się nie potrafi merytorycznie ocenić lekcji WF-u, w których się uczestniczy. Teraz, jak sobie na to wszystko patrzę, to wiem, że te zajęcia były po prostu bezsensowne, a w niektórych przypadkach mogły być niebezpieczne. Nauczyciele, którzy zajmowali się nami na WF-ie w klasach 1-3 po pierwsze, nie potrafili zapanować nad klasą, a po drugie, sami tak do końca nie wiedzieli czego nas tam chcą nauczyć. Pamiętam doskonale, jak uczono nas przewrotu w przód. W jaki sposób nas tego uczono? Ano tak, że nauczycielka po prostu kazała nam go robić i głośno komentowała to, jak komuś nie szło („no co ty, połknąłeś kij od szczotki?”). Dzieciaki dzielą się na te bardziej i mniej sprawne fizycznie (i to nie jest żadna wiedza tajemna). Tym, które były bardziej sprawne, jakoś to szło, tym, które były sprawne mniej, szło gorzej. Nauczyciele zaś nie byli w żaden sposób przygotowani do tego, żeby w jakikolwiek sposób pomagać tym mniej sprawnym, albo chociaż cokolwiek im wytłumaczyć.


Potem były kolejne klasy i kolejni nauczyciele. Pamiętam, że w jednej mieliśmy np. rzut piłką lekarską na odległość. I wszystko fajnie, ale nauczyciel nawet nie wytłumaczył nikomu jaka jest prawidłowa technika. Efekt był taki, że przy jednym rzucie (który wykonał niżej podpisany) oberwał ta piłką w cymbał. W starszych klasach, to nawet dwa razy poszliśmy na siłownię z nauczycielem. Nic konkretnego nam tam nie pokazał (ani też nie pogadał o żadnych ćwiczeniach), ale za to obraził się na mnie, bo podciągnąłem się na drążku więcej razy niż on (kazał mi to potem powtórzyć, bo wcześniej „źle policzył” [rzecz jasna, za drugim razem poszło mi bez porównania gorzej]). Były również biegi na czas. I znowuż, w przypadku biegów na 60 albo 100 metrów, dzieciakom techniki nie trzeba było tłumaczyć, bo wiadomo było, że trzeba po prostu biec ile (uwaga suchar) sił w nogach. Komplikowało się to wszystko przy okazji biegu na 1000 metrów, bo wtedy już warto by było powiedzieć dzieciakom, że najważniejsze jest jakieś stałe tempo, a nie próby sprintu. Mniej więcej w tym samym czasie, gdyśmy mieli te biegi kilometrowe, wjechały mi problemy z płucami (które ciągnęły się za mną od dzieciństwa) i np. jak miałem robić 3 okrążenia (330 metrów), to pierwsze przebiegłem, drugie przeczłapałem ledwie dysząc, a trzecie jakoś przetruchtałem. Czy nauczyciel w ogóle zwrócił uwagę na przyczyny, dla których poszło mi kiepsko? A gdzie tam.


Poza tymi biegami/rzutami WF wyglądał tak, że były to (uwaga, kolejny suchar) „ćwiczenia na macie” tzn. „macie piłkę i grajcie”. Nauczyciel czasem z nami w tę piłkę grał i go ponosiło (nie żeby nas specjalnie faulował, ale grał „ciałem”, co przy takiej różnicy mas było cokolwiek nieprzemyślane z jego strony). Były co prawda jakieś zajęcia SKS (nawet chodziłem na jedne), ale szybko się wszystkim (poza tymi, których wyselekcjonowano do grania w jakichś drużynach szkolnych) nudziły. Poza tym, nie było ani jednych zajęć, które jakoś wykraczałyby poza rutynę. Do szkoły średniej szedłem bardzo, ale to bardzo zainteresowany sportem i aktywnością fizyczną. Gwoli ścisłości, ruszałem się trochę (najwięcej na wakacjach, bo wtedy pomagało się dziadkom mieszkającym na wsi ogarniać żniwa i takie różne inne). Wuefista ze szkoły średniej, to była już osobna kategoria. Są ludzie, którzy po prostu nie powinni być nauczycielami. Ten konkretny zachowywał się jak „drill seargant” (nie wiem jak się to tłumaczy na polski, ale generalnie to jest ten przemiły pan w mundurze, który zawsze wydziera się na rekrutów). Miałem potem styczność z wuefistami, którzy również byli źli, ale ten był poza wszelkimi kategoriami. Przykładowo, wymyślił sobie, że jak będziemy grali w piłkę na sali, to bramkarz nie może bronić rękami. Ja to generalnie lubiłem stać na bramce, ale po tym, jak oberwałem tą piłką w łeb zapowiedziałem, że jeżeli ktoś mnie postawi na bramce to będę z niej schodził ilekroć ktoś podbiegnie z piłką, bo jeszcze mi rysopis miły.


Prócz własnych zasad „halówki”  wuefista wymyślił sobie jeszcze tor przeszkód. Niby nic strasznego, ale jak się miało wtedy problemy z płucami, to był on nie do przejścia. Tzn. w sumie do przejścia był, ale biec po pierwszym okrążeniu już nie dałem rady. Ponieważ ów przemiły nauczyciel był niespełnionym sierżantem, powymyślał sobie wyśrubowane czasy, które trzeba osiągnąć, żeby nie dostać pały z tego toru i dał możliwość poprawiania, z której to możliwości nie skorzystałem, bo płuca by mi się z tygodnia na tydzień nie poprawiły. Idźmy dalej. W pierwszej klasie szkoły średniej mieliśmy basen. Na samym początku nauczyciel (ten sam, który nam WF prowadził) zapytał, kto nie umie pływać, no to się zgłosiliśmy z innym kolegą. I co? No i tyle, że nauczyciel nie zrobił absolutnie nic, żeby nauczyć nas pływać. Nauczyli nas tego (tak samo, jak skakania do basenu) kumple z klasy (paru było po szkole sportowej, w której pływano, a paru innych robiło sobie papiery ratownicze). W przysłowiowym międzyczasie był również test, „kto przepłynie większą odległość na jednym wdechu”, w której poszło mi tak doskonale, że wuefista długo jeszcze sobie z tego żartował.


Najlepsze zostawiłem na koniec. Po tym, jak ortopeda zdiagnozował mi te popsute plecy, dał mi kartkę z wytycznymi czego nie powinienem robić na WF-ie, która to kartka była napisana tak zrozumiałym językiem, że nawet mój wuefista powinien ją zrozumieć. No i się dogadaliśmy, że ja sobie robię własne ćwiczenia, a on tam se robi te rozgrzewki i inne. I wszystko działało dobrze, do momentu, w którym córka wuefisty nie przyszła robić u nas praktyk. No bo wtedy się okazało, że jednak muszę robić to, co wszyscy (żeby było zabawniej, to on podjął taką decyzję). To były moje ostatnie odwiedziny na wuefie w szkole średniej. Potem jeszcze była przygoda, bo wuefista najpierw mi uznał zaświadczenie od lekarza, a w kolejnej klasie już nie, o czym nikogo nie poinformował i po prostu wystawił mi „pałę” na półrocze. I pewnie jakoś by mu to uszło na sucho, ale miał pecha, bo moja rodzicielka była wtedy „praktykującą” nauczycielką i wiedziała jak bardzo typ się potknął o własne nogi. Nawet gdyby mógł mi wystawić jakąkolwiek ocenę (czego zrobić nie mógł, ale o tym za moment), to powinien poinformować moich rodziców o tym, że jestem „zagrożony”. Rzecz jasna, nie zrobił tego. Tyle, że nie miało to żadnego znaczenia, bo skoro nie uznał mi tego zaświadczenia i wstawiał nieobecność za nieobecnością, to w ogóle nie powinienem być klasyfikowany. Generalnie rzecz ujmując, pan wuefista podniósł mojej rodzicielce ciśnienie. Nie wiem, jak oni to potem w szkole ogarnęli „administracyjnie”, ale na pewno nie pomagał im w tym wuefista, który w międzyczasie robił sobie heheszki z tego, że mam „zwolnienie od zielarza” (kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że zdiagnozował mnie ortopeda, który był doktorem nauk medycznych i cieszył się w Mieście Nad Akwenem sporą renomą). Nie wstrzelił się z żartami i moja rodzicielka ustawiła go do pionu na tyle skutecznie, że miałem z nim spokój do końca szkoły (aczkolwiek, dla świętego spokoju przyniosłem mu potem nowe zaświadczenie „od do”).


Jako ciekawostkę (w ramach dygresji) dopiszę do kawałka o tym nauczycielu jeszcze to, że mieliśmy z nim „Przysposobienie Obronne”. Pamiętam (czasami dobra pamięć się przydaje, bo można się pośmiać), jak na jednym sprawdzianie było pytanie o najsilniejsze głowice. No to napisałem, że chodzi o głowice termonuklearne. Nauczyciel mi to przekreślił, dał zero punktów i obok napisał, że chodzi o głowice termojądrowe (dla niezorientowanych – to jest jedno i to samo, a on powinien o tym wiedzieć skoro zadawał takie, a nie inne pytanie i uczył takiego, a nie innego przedmiotu). To był naprawdę wybitny człowiek.


Potem zaś wyjechałem celem postudiowania. Z tego co mi wiadomo, na każdej uczelni kwestia WF-u wygląda inaczej. Ja studiowałem na tej uczelni, której pracownicy naukowi spokojnie mogą dzielić się z otoczeniem poglądami wtedy, gdy jest to rasizm biologiczny, ale żarty z płodów są nieakceptowalne. No, ale to dygresja. Na tejże uczelni wyglądało to tak, że WF był raz w tygodniu. Moja odyseja uczelniana zaczęła się od chemii i tak się złożyło, że ten WF był, o ile mnie pamięć nie myli, o 7:30 w piątki (ten termin był stały, bo kolejny pierwszy rok też miał zajęcia o tej samej godzinie [wcale nie wiem o tym dlatego, że byłem na tym kolejnym pierwszym roku]). Na tej konkretniej uczelni wyglądało to również tak, że oceny z WF-u zależały od obecności. Czy można było uwalić rok studiów przez to, że opuszczało się zajęcia z WF-u? Oczywiście, że można było. Fartownie można było ten WF „odrabiać” (o czym będzie za moment). Zajęcia z wychowania fizycznego wyglądały tak, jak te w szkole średniej i wcześniej w podstawówce. Były to więc zajęcia „na macie”. Ze dwa razy prowadzący wykonali wielkopański gest i pozwolili nam iść na siłownię. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że można było się zapisać na sekcję sportową. Problem z tymi sekcjami polegał na tym, że one były dla ludzi, którzy już jakąś dyscyplinę sportu uprawiają (tzn. nie były to zajęcia dla początkujących). Poza tym, jak się ktoś zapisał np. na sekcję siłowni, to potem musiał brać udział w jakichś zawodach, a to też nie każdemu musiało odpowiadać.


Rzecz jasna, nie byłoby WF-u bez osób, które chciały zniechęcić do aktywności fizycznej jak największą liczbę studentów. Najbardziej utkwiła mi w pamięci pewna pani, która najpierw zrobiła nam ciężką rozgrzewkę i naśmiewała się z tego, że no co te studenty takie słabe są, że taka zwykła rozgrzewka ich rozłożyła. Tyle, że to nie była „zwykła” rozgrzewka, byłem wtedy już na tyle ogarnięty, że wiedziałem, kiedy mam do czynienia z rozgrzewką, a kiedy ktoś przegina z doborem ćwiczeń. No nie oszukujmy się, każdemu można dobrać takie ćwiczenia w ramach „rozgrzewki”, że będzie ona dla tej osoby albo nie do przejścia, albo skończy się tym, że po niej nie będzie już miał siły na nic innego. Gwoli ścisłości, ja rozumiem, że np. na treningach sztuk walki czasem się aplikuje taką ciężką rozgrzewkę po to, żeby „na sparringach nie było bohaterów”, ale myśmy tam na tym WF-ie uczelnianym grali potem w kosza (która to gra w kosza jest czasem traktowana jako rozgrzewka sama w sobie), tak więc jedynym uzasadnieniem do „uścierwienia” nas przez tą panią było to, że po prostu chciała nas uścierwić. Pamiętam, że czasem bawiliśmy się w life hacking, który związany był z tym, że była możliwość „odrabiania” WF-u. Jeżeli trafiło się na jakiegoś prowadzącego „z powołaniem” do zajęć „na macie”, to można było sobie odpuścić te zajęcia i pójść (żeby je „odrobić”) do kogoś, o kim wiadomo było, że zabiera studentów na siłownię. No i wszystko spoko, ale chyba się ze mną zgodzicie, gdy napiszę, że to chyba nie powinno tak wyglądać, żeby trzeba było kombinować jak koń pod górę, żeby pójść na siłownie (na której sprzęt przypominał ten z jakiejś osiedlowej mordowni, tak więc nie chodziło o to, żeby jakiś student czegoś nie popsuł, bo nie było czego psuć). Gdy już trafiłem na socjologię i musiałem sobie odbębnić semestr WF-u, miałem już „swoje lata”, a i trafiłem na sensowną prowadzącą, tak więc problemów z zajęciami nie było. Tzn. nadal były to zajęcia „na macie”, ale bez tej całej otoczki i udawania, że w zajęciach chodzi o coś innego niż zaliczenie. Nie było też katowania studentów jakąś hardkorową rozgrzewką i tłumaczenia, że ten ich stan przedzawałowy jest efektem ich złej kondycji, a nie tego, w jaki sposób została przeprowadzona rozgrzewka.


Co prawda nie dysponuję żadnymi badaniami i statystykami, ale z rozmów ze swoimi rówieśnikami, a potem ze współstutentami (jak szedłem na socjologię, to już byłem starszakiem i nawet mi się trafiło, że jeden prowadzący był młodszy ode mnie) wyłania się obraz taki, że te moje boje z wychowaniem fizycznym nie były wyjątkiem, ale regułą, można więc powiedzieć, że sporo ludzi miało styczność z niemalże instytucjonalnym zniechęcaniem do jakiejkolwiek aktywności fizycznej.



UWAGA! Artykuł sponsorowany przez Suwerena!

https://patronite.pl/Piknik-na-skraju-g%C5%82upoty


W tym miejscu dygresję jedną popełnię. Moje boje z wychowaniem fizycznym w ramach systemu edukacji skończyły się dawno temu. I przyznam szczerze, że myślałem, że wszystko będzie szło (z tym wychowaniem fizycznym) ku lepszemu. Czemu? Ano temu, że przecież teraz tym wychowaniem fizycznym zajmują się ludzie, którzy mieli styczność ze zniechęcaniem „za swoich czasów”. Dumałem sobie, że tacy ludzie będą wiedzieć czego unikać w trakcie prowadzenia zajęć z dzieciakami. Tyle, że ilekroć rozmawiałem z kimś sporo młodszym o tym, „jak to teraz wygląda”, dowiadywałem się, że momentami wygląda to gorzej, niż wyglądało „za moich czasów”. Aczkolwiek do tego, żeby stwierdzić, że na pewno nie jest lepiej wystarczy już samo to, że władza uznała, że dosyć tego dobrego i zrobiła szacher-macher ze zwolnieniami. Bo wiecie, to na pewno zachęci młodzież do uczestniczenia w zajęciach z wychowania fizycznego. Tak swoją drogą, to teraz wiem, że w tych swoich rozważaniach pominąłem pewien istotny szczegół. Otóż, teraz do szkół chodzą dzieciaki osób, które miały styczność z tymi „zajęciami na macie”/etc. Osoby te mogły więc wyjść z założenia, że skoro ich pociechy i tak się niczego na tych wuefach nie nauczą, to może po prostu lepiej tych pociech tam nie posyłać i ogarnąć im zwolnienia.


Z drugiej zaś strony ci, którzy teraz prowadzą zajęcia, a którzy wcześniej mieli styczność z „zajęciami na macie”/etc. mogą na to patrzeć z zupełnie innej strony. No bo skoro prowadzą WF, to znaczy, że nikomu nie udało się ich zniechęcić do aktywności fizycznej. Mało tego. Część z tych ludzi może wychodzić z założenia, że skoro oni „wyrośli na wuefistów”, to znaczy, że zajęcia z wychowania fizycznego, w których brali udział za swoich szczenięcych lat musiały być prowadzone dobrze. W angielskim mają piękne określenie na to, „survivorship bias” (nie mam pojęcia, czy polskie „błąd przeżywalności”, to poprawne tłumaczenie, czy też jest to rodzaj „wirującego seksu”). W telegraficznym skrócie, ten „bias” opisano na przykładzie alianckich samolotów, które wracały z akcji w trakcie II wojny światowej. Mądrzy ludzie patrzyli, w których miejscach te samoloty są najbardziej podziurawione i postanowili, że właśnie te miejsca trzeba wzmocnić. Dopiero po jakimś czasie ktoś wpadł na pomysł, że o wiele bardziej istotne od tego, w których miejscach podziurawione są samoloty, które wracają jest to, gdzie były trafiane te samoloty, które zostały zestrzelone. Nie chcę nikogo straszyć, ale z tego może wynikać to, że będzie jeszcze więcej „zajęć na macie”, skoro tak dobrze działały do tej pory. Tak swoją drogą, to ciekaw jestem, jak to wyglądało w nieco szerszej perspektywie, tak więc jeżeli ktoś by się chciał podzielić swoimi doświadczeniami z wychowaniem fizycznym, to to jest odpowiedni moment po temu.


Tak swoją droga, dopiero jak zacząłem sobie ten tekst pisać i odświeżać w pamięci początki mojego bawienia się w różnego rodzaju ćwiczenia, to zdałem sobie sprawę, że praktycznie za każdym razem odbywało się to tak, że ktoś znajomy mnie czymś „zaraził”. Na ścianę wspinaczkową wyciągnęły mnie dwie znajome z socjologii, okładaniem się bokkenami zaraził mnie znajomy, podstawy kickboxingu pokazał mi kumpel (jako nerd-ciekawostkę dodam, że z tym kumplem grywaliśmy w czasach licealnych w RPGi), podstawy boksu i zapasów ogarnialiśmy razem z bratem ciotecznym (albo kuzynem, zależy od tego, jakie nazewnictwo obowiązuje w danym regionie). Na tym tę wyliczankę przerwę. Po co w ogóle ten trip down the memory lane skrótowy zrobiłem? Ano po to, żeby pokazać, że moja niechęć do aktywności fizycznej jako takiej nie brała się stąd, że po prostu mi się „nie chciało”, ale stąd, że byłem do niej po prostu zniechęcany. No bo tak się złożyło, że w momencie, w którym przestałem mieć styczność z tym zniechęcaniem, jakoś tak się zainteresowałem bawieniem w różne rzeczy. Nie twierdzę, że mój przypadek jest reprezentatywny, ale śmiem twierdzić, że jakaś część osób, która ogarnia sobie zwolnienia lekarskie, pewnie by ich nie ogarniała, gdyby na zajęciach z WFu działo się cokolwiek interesującego.


Ktoś może powiedzieć, no ale czemu tak się czepiasz tych wuefistów, przecież dzieciaki mają rodziców i ci rodzice mogliby dbać o to, żeby dzieciaki się ruszały. I wszystko fajnie, ale takie dodatkowe aktywności fizyczne kosztują. To po pierwsze. Po drugie, wszystko zależy od tego, gdzie ktoś mieszka. Pamiętam doskonale, jak sobie już chodziłem na ścianę wspinaczkową w Krakowie i razu pewnego mogłem obserwować, jak sobie na ścianie wspinaczkowej radzą dzieciaki w wieku przedszkolnym (względnie, mogła to być pierwsza klasa). Jak tak patrzyłem na te wymiatające dzieciaki, to sobie pomyślałem, że bardzo spoko jest to, że w ogóle mają taką możliwość. Uwaga natury ogólnej, w następnym zdaniu padnie fraza „za moich czasów”, ale nie będzie to wstęp do „kiedyś to były czasy, a teraz nie ma czasów”. Tak więc „za moich czasów”, szczególnie, gdy ktoś się wychowywał w ogromnej metropolii, którą było Miasto Nad Akwenem, to możliwości na jakieś dodatkowe zajęcia sportowe dla dzieciaków było bardzo niewiele. O ile mnie pamięć nie myli, to było chyba jakieś karate, ale tak na dobrą sprawę nikt nie miał pojęcia kto to prowadzi i jak to wygląda, tak więc tłumów tam nie było, choć przecież okolice mojego rocznika to był wyż demograficzny („pik” wyżu był w roku 1983). Tak, biegało się po dworze i grało w piłkę, ale to wszystko miało swój urok do pewnego momentu, a potem sporej części dzieciaków się to po prostu nudzi.


Swoją drogą, pamiętam, że gdy miałem przerwę w odysei uczelnianej i na jakiś czas wróciłem do Miasta Nad Akwenem, to poszliśmy z kumplem wybadać, jak wyglądają siłownie w mieście, bo może akurat byśmy się wybrali na którąś. Poszliśmy na tą, która miała najlepszą opinię. Przyznam szczerze, że nie wiem od czego zacząć opis tej siłowni, więc zacznę od klienteli. W środku akurat ćwiczyło sobie pięciu idealnie kwadratowych typów. Mało brakło, a w ogóle byśmy tam nie weszli, bo po otworzeniu drzwi walnęła nas ściana smrodu (serio, byłem później na wielu innych siłkach i na żadnej innej tak potwornie nie śmierdziało). Recepcjonistka nas w sumie olała, bo nie wyglądaliśmy na grupę docelową. Sprzęt był jako taki. Potem odwiedziliśmy te gorsze i od tamtej najlepszej różniły się tym, że był tam gorszy sprzęt, a część klienteli znałem, bo byli to miejscowi kibole, o których wiedziałem, że wspomagają się farmakologicznie. Żeby nie przedłużać, jakoś tak się złożyło, że jednak nie poszliśmy na żadną z tych siłowni. Ćwiczyło się więc głównie w jakichś piwnicach (bo np. komuś wspólnota/mieszkańcy pozwalała na zrobienie małej siłowni w miejscu, w którym była suszarnia wcześniej). Rzecz jasna taka siłownia wyglądała tak, że były wspólne hantle, jakaś sztanga i czasami ławeczka (raz nawet się trafiło tak, że uchwyt na sztangę był zrobiony z kierownicy do kolarki [uprzedzając pytania, wśród ofiar nie było Polaków]). Gdy studiując na socjologii pomieszkiwałem w akademiku, udało mi się załapać na akademikową siłownie. Sprzęt był, rzecz jasna, najtańszy, ale można było się poruszać. Uczęszczających na tę siłownie było stosunkowo niewielu (akademik nie był co prawda specjalnie duży, ale nawet biorąc to pod rozwagę, mało kto tam chodził).


Na „legitną” siłownię zacząłem chodzić już jakiś czas temu i pierwsze, co tam zauważyłem to to, że nawet na tych niewielkich mordowniach demografia zmieniła się w stopniu znacznym. O ile te 20 lat temu na siłownie w Mieście Nad Akwenem uczęszczały głównie koksy, to potem się to pozmieniało. Owszem, widywało się tam różnych kwadratowych jegomości, ale to był wyjątek, a nie reguła. Z tego, rzecz jasna, nie wynika, że nie ma już siłowni „dedykowanych” dla koksów, ale po pierwsze, wystarczy jeden rzut oka na klientelę, żeby się o tym przekonać, a po drugie, to takich siłowni jest teraz stosunkowo niewiele. Pozwolę sobie na pewną uwagę w tym miejscu: jeżeli ktoś z was np. chciałby sobie pójść na siłownię, ale ma obawy odnośnie tego, że będą tam jakieś Tricepsy Dla Wyklętych, którzy będą zaczepiać wszystkich dookoła, to do takich osób „apeluję o spokój". Prawda jest bowiem taka, że po pierwsze, te „Tricepsy” to jest ułamek promila, a po drugie, gdyby taki typ zachowywał się na siłowni tak jak na Twitterze, to by z niej wyleciał bardzo szybko, bo właścicielom siłowni nieszczególnie zależy na klienteli, która odstrasza innych (no chyba, że prowadzą mordownie, ale z drugiej znowuż strony, redaktor „Triceps” by na mordownie nie poszedł, bo by się po prostu bał).


Ja wiem, że dysponuję jedynie dowodem zwanym „anecdatą”, ale w ciągu całej mej dotychczasowej kariery siłowniowej dosłownie kilka razy zetknąłem się z jakimiś trochę dziwnymi sytuacjami. Raz jakichś dwóch typów pokłóciło się o ciężary (bo jeden drugiemu chciał zabrać krążek, a ten sobie ten krążek sam przyniósł, więc co sobie ten drugi myślał [dyskusja trwała kilka minut]). Raz widziałem, jak dwóch (najprawdopodobniej nawciąganych) typów, pouczało jednego młodego chłopaka, bo ich zdaniem źle ćwiczył. Innym razem pouczanie spotkało mnie, a pouczającym był typ, który wykonywał ćwiczenia tak potwornie źle, że równie dobrze mógł samodzielnie kręcić kolejną część „Jackass”. Żeby nie przedłużać, takie sytuacje się, owszem, mogą zdarzyć, ale bardzo rzadko. Częściej zdarza się, że porad udziela jakiś instruktor, który zauważy, że to, czy inne ćwiczenie może się zaraz skończyć ciężkim uszkodzeniem ciała. Jeżeli zaś chodzi o ludzi, którym się nudzi i pouczają wszystkich dookoła, to nie jest to przypadłość jedynie siłowniana, bo pamiętam, że raz na taką osobę trafiłem na ściance wspinaczkowej. Ponieważ na socjologii można było sobie samemu układać plan zajęć, jeden dzień miałem praktycznie wolny i chodziłem sobie wtedy na ścianę wspinaczkową w godzinach, w których była prawie pusta. No i to właśnie okazało się być sporym problemem, bo instruktorowi, który miał tam dyżur się ewidentnie nudziło i zaczął mi udzielać światłych rad. Trochę mi zajęło zanim mu wytłumaczyłem, że jestem mu dozgonnie wdzięczny za te rady, ale byłbym mu jeszcze bardziej dozgonnie (dozgonniej?) wdzięczny, gdyby sobie jednak poszedł. Tl;dr: niezależnie od tego, w jaką aktywność ruchową zamierzacie się zaangażować zawsze istnieje ryzyko trafienia na jakiegoś mędrca. Z drugiej zaś strony na siłowniach można zawsze kogoś zapytać o poprawną technikę wykonywania jakiegoś ćwiczenia i uzyskać wyczerpujące informacje na ten temat.


Jak wspomniałem przed chwilą, „demografia” na siłowni się bardzo, ale to bardzo pozmieniała. Po pierwsze na siłownię chodzą teraz ludzie w bardzo różnym wieku, po drugie chodzą na nie ludzie o bardzo różnej budowie (aczkolwiek o tym już się mądrzyłem gdy napisałem, że nie tylko koksy teraz chodzą). O tej siłowni się rozpisałem dlatego, że jeden z WF-istów w artykule w GW powiedział: „Rodzice? Często widzę 30-, 40-latków na siłowni. Samych, bez dzieci. A dzieci lubią z rodzicami. Ważne, żeby im pokazywać różne możliwości.” No i na pierwszy rzut oka jest to legitna uwaga. Skoro rodzic chodzi na siłownie, to czemu nie zabiera ze sobą swojej progenitury? Tyle, że na drugi rzut oka ta uwaga jest cokolwiek bezsensowna, bo o ile rodzic nie ma papierów instruktorskich, albo nie ma skończonego AWF-u, to skąd ten rodzić ma wiedzieć, jakie ćwiczenia będą odpowiednie dla jego potomstwa? Poza tym, czemu ten WF-ista nie powiedział nic na temat tego, w jakim wieku musi być dziecko, żeby zabranie dziecka na siłownie miało sens? O tym, że taka wizyta na siłowni skończyłaby się pewnie tak, że dziecko nie mogłoby wykonywać większości ćwiczeń wykonywanych przez rodzica (a to zaś skończyłoby się zniechęceniem do siłowni jako takiej) wspominać chyba nie trzeba, prawda?


Przy okazji zabierania ze sobą potomstwa na siłownię warto poruszyć jeszcze inną kwestię. Skąd rodzic ma wiedzieć, jaki ciężar będzie odpowiedni dla dziecka? Przecież sami dorośli mają problemy z oceną tego, jaki ciężar jest odpowiedni dla nich samych. W tym miejscu będzie kolejna dygresyjna anecdata. Dawno temu pracowałem sobie dzielnie jako „fizyk”. No więc kopię sobie spokojnie rów (pod drenaż rynny), na sąsiedniej działce też jakieś prace wykończeniowe przy domu trwały i akurat inwestor zjechał, żeby popatrzeć, co się dzieje. Jak sobie popatrzył to mu się zaczęło nudzić i zaczął nas zagadywać. W trakcie rozmowy pochwalił się tym, że usiłował jakiś kamień na działce ruszyć i skończyło się to na przepuklinie. Pomyślałem, że typ miał pecha. A potem nam ten kamień pokazał i tak pi razy oko to ten kamień ważył ze 100 kg. Pan inwestor tak na oko ważył jakieś 70-kilka kilogramów i nie wyglądał na kogoś, kto w wolnych chwilach lubi przewalać żelastwo, tak więc pojedynek „inwestor vs. kamień” mógł mieć tylko i wyłącznie jeden rezultat. Ktoś może w tym momencie podnieść argument, że te sytuacje są nieporównywalne, bo przecież jak ktoś chodzi na siłownię, to raczej ogarnia to, jakimi ciężarami może machać. No i wszystko fajnie, ale z tego chodzenia na siłownie nie wynika, że ogarnia też to, jakimi ciężarami powinno ćwiczyć jego dziecko. Zdać się w tej kwestii na progeniturę nie można, bo progenitura najchętniej zaczęłaby sprawdzać, czy da radę machać 40 kilogramowymi hantlami.


Poza tym, jeżeli chodzi o samą siłownię to tu jest jeszcze jedna kwestia, której absolutnie nie powinno się pomijać. Samo łażenie na siłownię (szczególnie w przypadku młodych ludzi) powinno być poprzedzone edukacją. I nie, nie chodzi o to, że powinno się wykonywać ćwiczenia poprawnie (żeby np. nie strzelać dyskami przy martwym ciągu), ale o to, że młodzieży się nie edukuje w kwestii tego, że ludzie mają różną budowę. Z tego, że mają różną budowę wynika, że mimo tego, że dwie osoby będą wykonywały te same ćwiczenia, wcale nie wynika, że efekty tych ćwiczeń będą dokładnie takie same. Swoją drogą, jeżeli chodzi o „efekty” (takie słowo klucz), to ileż ja się nasłuchałem (uczęszczając np. na piwniczną siłownię), że no tyle się już ćwiczy, a efektów nie ma, to pewnie trzeba będzie się jakimiś środkami farmakologicznymi podeprzeć, prawda? Nie docierało do tych ludzi to, że na „efekty” trzeba poczekać (poza tymi początkowymi, bo jak ktoś niećwiczący zacznie regularnie ćwiczyć, to organizm zalicza spory skok jeżeli chodzi o siłę/wytrzymałość). Osobną kwestią jest to, że nie wiem, na ile siłownia byłaby dobra dla młodzieży szkolnej, bo tak na dobrą sprawę dla młodego człowieka może to być bardzo nudne. Przecież w praktyce na tej siłowni robi się w kółko jedno i to samo (tak, wiem, są różne ćwiczenia, ale jeżeli się je wykonuje regularnie [i np. nie robi skip leg day], to to jest jedno i to samo. Jeżeli ktoś się na tej siłowni przygotowuje do jakichś zawodów, to jest to dla niego środek do celu, ale jeżeli chodzi tam „dla zdrowia”, to nie ma żadnego celu poza tym, żeby chodzić na siłownię. Tak, fajnie jest, jak się bije jakieś swoje własne rekordy, ale potem zawsze następuje spadek formy (bo np. pandemia, bo kontuzja, bo życie/etc.) i znowu się pomału dochodzi do „formy” (tak więc jest to rutyna nad rutynami i wszystko rutyna).


No dobrze, ale przecież poza siłownią jest jeszcze kupa innych aktywności, którymi można zainteresować dzieciaki, prawda? Odpowiedź na to pytanie jest cokolwiek filozoficzna, albowiem „to zależy”. Jeżeli mieszka się w dużym ośrodku, to faktycznie można dla progenitury znaleźć jakieś dodatkowe zajęcia (kwestią otwartą jest to, za którym razem trafi się w aktywność, która się progeniturze spodoba). Rzecz jasna, żeby te aktywności fizyczne ogarnąć trzeba mieć odpowiednią ilość szekli. Znacznie gorzej wygląda to w mniejszych miejscowościach, bo tam liczba dodatkowych aktywności fizycznych, na które można by było posłać potomstwo jest bardzo, ale to bardzo ograniczona. I co w takiej sytuacji może zrobić rodzic? Jeżeli nie ma kupy wolnego czasu (i szekli), żeby podwozić progeniturę na jakieś zajęcia do większego ośrodka, to zrobić może bardzo niewiele.


Zanim przejdę do dalszej części wyzłośliwiania się pozwolę sobie wrzucić fragment wypowiedzi jednego z bohaterów artykułu: „Rodzice niby martwią się kondycją dzieci. Ale wszystkim się teraz martwią. Powiedziałbym, że za bardzo. Na tyle, że usuwają spod ich stóp każdy kamyk. A przez to dziecko nie może się samo przełamać, wytrzymać, przeżyć. Jakiekolwiek słowo krytyczne to już czysta tragedia. Szybko się poddają, nie walczą, jeśli nie przychodzi im coś łatwo. Nie wejdą na drabinki. Nie skoczą. A dzieci lubią wyzwania.”. Do fragmentu o tym, jak to teraz rodzice się martwią nie zamierzam się odnosić (bo to jest typowe: kiedyś to były czasy, a teraz nie ma czasów). Odniosę się natomiast do innego kawałka: „Jakiekolwiek słowo krytyczne to już czysta tragedia”. Czemu? Bo ten WF-ista ma bardzo długie doświadczenie (zaczynał pracować w 1987). To oznacza, że pierwsze szlify zdobywał w czasach, w których można było bezkarnie drzeć japę na ucznia i bezproblemowo stosować przemoc werbalną. Takie były wtedy czasy i były to złe czasy. Poza tym, wieloletni pedagog powinien sobie zdawać sprawę z tego, że dzieciaki są bardzo różne i że nie na wszystkich pozytywnie podziała „jakakolwiek krytyka”. Warto również wspomnieć o tym, że pedagog z wieloletnim doświadczeniem powinien zdawać sobie sprawę z tego, że „jakakolwiek krytyka” trafia nie tylko do adresata, bo przeważnie ta „jakakolwiek krytyka” wygłaszana jest w obecności innych uczniów, którzy, no cóż, mogą potem tę „jakąkolwiek krytykę” powtarzać. Tak okołotematowo, to każda osoba pracująca z dziećmi, która zaczyna marudzić na to, że teraz rodzice są nadopiekuńczy (nie są, po prostu interesują się tym, co dzieje się z ich dziećmi), sprawia, że rozdzwaniają mi się w głowie dzwonki alarmowe, bo czemuż, ach czemuż to komuś miałoby przeszkadzać to, że rodzice interesują się tym, co się dzieje z dzieciakami na zajęciach. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że tam potem w tym artykule kolejna osoba narzeka, że już nie można się wydzierać na uczniów, bo „nie radzą sobie z emocjami”. Wydaje mi się, że z emocjami to sobie raczej nie radzi pedagog, który musi się wydzierać, ale co ja się tam znam.


W artykule na GW można przeczytać również utyskiwania jednego z wuefistów, które sprawiły, że nieco mi się włos zjeżył na głowie: „Rodzice też się zmienili. Czuję, jak patrzą mi na ręce. Nie na treningach, ale np. na rozgrywkach, czy panuję nad emocjami, jak reaguję na niepowodzenia zawodnika, czy surowo oceniam, czy okazuję wsparcie. Jestem jak pod lupą. Odpytują swoich synów z tego, co się dzieje na zawodach. I od ucznia zależy, ile mówi, czy uważa, że pewne sytuacje zostają w drużynie”. Chodzi, rzecz jasna, o samą końcówkę. Jestem się w stanie założyć o wiele, że to, co miałoby zdaniem tego pana „zostać w drużynie”, to nie są pozytywne rzeczy. W tym miejscu będzie kolejna anecdata. W trakcie mojej odysei uczelnianej raz jeden zdarzyło mi się mieszkać na stancji z jegomościem, którego cała wcześniejsza edukacja odbywała się w szkołach sportowych (pływakiem był). Ów pływak miał skrzywiony kręgosłup. Ale zaraz, czy przypadkiem nie jest tak, że pływanie nie jest elementem rehabilitacji w przypadku problemów z kręgosłupem? Ano jest, tyle, że temu konkretnemu pływakowi nie zaszkodziło pływanie, tylko źle prowadzony trening, bo trenerzy nie wpadli na to, że jeżeli wykonuje się dużo ćwiczeń „na brzuch”, to warto by było wprowadzić też kilka takich, które wzmocnią mięśnie kręgosłupa. Jak długo trzeba było prowadzić takie, a nie inne treningi, żeby osiągnąć takie spektakularne efekty i jak bardzo należało nie zwracać uwagi na dzieciaki, które się miało pod opieką?


Ów pływak opowiadał mi też o tym, co się działo w szkole i na treningach. Najgorsze nie było to, co opowiadał (o czym za moment będzie), choć momentami były to rzeczy, za które trenerzy powinni wylecieć ze szkoły, ale to, że dla niego to wszystko, co się działo w szkole (i to jak ich traktowano) było czymś normalnym. Ponieważ szkoły sportowe są (a przynajmniej były) nastawione na „efekty”, to trenerom w tej konkretnej placówce zdarzało się często i gęsto stosować przemoc werbalną. Poza przemocą werbalną było tam sporo innych zachowań przemocowych. Przykład? W trakcie przygotowań do jakichś zawodów złożyło się tak, że jedyny dostępny basen był taki, na którym siadło (albo w ogóle nie było) ogrzewania. W wodzie było więc tak potwornie zimno, że te dzieciaki ledwie były w stanie w niej wytrzymać. W takich warunkach powinno się przerwać trening (tzn. w ogóle go nie prowadzić), prawda? Tylko, że nie. Dzieciakom kazano wleźć do wody i w niej pływać. Co prawda dzieciaki mówiły, że jest za zimno, ale kto by się tam tym przejmował, skoro trzeba się przygotować do zawodów. Przykład drugi. Gdy ten mój znajomy pływak zaczynał chodzić do szkoły średniej, młodzież na zawodach posiłkowała się glukozą (nie mam pojęcia w jakiej formie i nie dopytywałem). Gdy ze szkoły odchodził, to pierwsze roczniki jechały już na efedrynie. Na koniec zostawiłem sobie najbardziej hardkorowy kawałek. Jeden ze szkolnych kolegów znajomego pływaka złamał rękę. Ponieważ złamana ręka złamaną ręką, a zawody zawodami i tak musiał ćwiczyć pływanie. Czy nie mógł odpuścić? No niby mógł, ale tam bardzo ważne były wyniki (i uczestnictwo w zawodach), więc gdyby mu te wyniki spadły i gdyby nie uczestniczył w zawodach (niezależnie od przyczyn), to miałby poważne problemy.  Ktoś w tym momencie może zapytać „ale w jaki sposób pływał z gipsem?”, a ja takiej osobie odpowiem: nie pływał z gipsem, bo trenerzy pomagali mu ten gips ściągać (musieli mieć jakąś technologię opanowaną i to pewnie nie była dla nich pierwszyzna), a potem zakładać, żeby jego rodzice się nie zorientowali. Ciekaw jestem, czy to, co tu opisałem to też są takie rzeczy, które zdaniem wcześniej cytowanego wuefisty „zostają w drużynie”? Jak już wspomniałem, najgorsze w tych opowieściach było to, że dla mojego współlokatora to była norma. To były rzeczy, które po prostu się działy („This is the way”) i tyle. Gdy ja się (eufemizując) nieco niepochlebnie wypowiadałem na temat tych praktyk, to się okazywało, że to ja się nie znam. Ciekaw jestem, czy z wiekiem (to rówieśnik mój był) jednak do niego dotarło to, że to, co działo się w tych szkołach było złe, czy też nadal uważa, że wszystko było w porządku. No, ale to dygresja.


Jedno wyjaśnienie chciałbym w tym miejscu poczynić. To nie jest tak, że ja o zło świata całego oskarżam nauczycieli WF-u. Tyle, że tak się niestety składa, że część z tych nauczycieli jest również częścią problemu. W szczególności zaś odnosi się to do tych, których wypowiedzi można przeczytać w artykule GW (dosłownie jedna osoba wypowiadała się tam momentami sensownie, ale u niej też w pewnym momencie wjechało „kiedyś to było”). Znamienne jest to, że ci narzekający wuefiści (szczególnie ci, którzy pracują w zawodzie długie lata) widzą problemy wszędzie dookoła, ale żadnej z tych osób nie przychodzi do głowy, że być może winne temu wszystkiemu jest to, w jaki sposób prowadzone są zajęcia z WF-u i że być może „stare, dobre metody” nie sprawdzają się teraz najlepiej. Zamiast próby dotarcia do młodzieży mamy jakieś dziwne narracje, z których wynika, że ta młodzież to teraz w ogóle jakiś inny gatunek, bo tylko by w te telefony patrzyli i nic poza tym. Tak się bowiem jakoś składa, że z tego marudzenia na młodzież nic a nic nie wynika (poza lepszym samopoczuciem marudzącego, rzecz jasna).


No dobrze, skoro marudzenie nie jest rozwiązaniem, to co by mogło pomóc? Pozwolę sobie zacytować poprzedniczkę Premiera Tysiąclecia: potrzebne są rozwiązania systemowe. Nie może być bowiem tak, że to, czy młodzież będzie chciała się bawić w jakieś aktywności fizyczne jest uzależnione od tego, czy trafi na dobrego wuefistę (np. Piknik Junior trafił, co mnie niezwykle cieszy), czy też na kogoś, kto zniechęci maksymalnie dużą liczbę dzieciaków do jakiejkolwiek aktywności ruchowej, a potem będzie rozpaczać, że „no teraz ta młodzież to najgorsza jest”. Owszem, rodzice też mogą (i nawet powinni) się interesować tym, czy ich pociechy się ruszają, ale po pierwsze, nie każdy rodzic jest aktywny fizycznie, a po drugie, nawet jeżeli jest, to z tego nie absolutnie nie wynika, że wie, jaka aktywność fizyczna będzie najlepsza dla jego dziecka (wiem, że się powtarzam, ale warto na takie drobnostki zwracać uwagę). Takimi kwestiami powinno się zajmować państwo (i samorządy). Nie powinno być (przynajmniej moim zdaniem) tak, że dostęp do dodatkowych (pozalekcyjnych) aktywności fizycznych zależy w głównej mierze od tego, czy rodzice mają na te aktywności pieniądze i od tego, czy mieszkają w ośrodku na tyle dużym, żeby przyciągnąć trenerów różnych dyscyplin sportowych.


Tak, zdaje sobie sprawę z tego, że zaczynanie tematu dotowania sportu dla dzieciaków w kraju, w którym sugestia, że być może warto byłoby wprowadzić darmowe obiady w szkole wywołuje masowy incydent kałowy po stronie zwolenników skrajnego darwinizmu społecznego, może wywołać pewne kontrowersje. Niemniej jednak innego wyjścia nie ma. Tzn. jest: coraz mniej dzieciaków będzie uczęszczać na WF-y, a na pomysłach „niech zwolnienia wystawiają specjaliści” zyskają jedynie ci ostatni (a stracą pacjenci, którym wydłużą się kolejki, no ale kto by tam myślał o takich bzdetach). Nie, zmuszanie kogoś do aktywności fizycznej nie jest dobrym pomysłem. Zachęcanie byłoby znacznie lepszym, ale nad tym trzeba by było pomyśleć, a przypominam, że rządzą nami ludzie, których umiejętności wymyślania czegokolwiek (co nie jest narracją) kończą się na zwalaniu winy na opozycję i samorządy. Z tego ostatniego z kolei wynika, że jakiekolwiek próby zmieniania czegokolwiek skończyłyby się zapewne przerzuceniem wszelkich kosztów na Jednostki Samorządu Terytorialnego. To powinny być kompleksowe działania, poprzedzone badaniami na temat podejścia młodzieży do WF-u (i do aktywności fizycznej jako takiej). Te badania powinny być badaniami ewaluacyjnymi (dla niezorientowanych: takie cykliczne badania, żeby sprawdzić, co się zmieniło, co urosło, co zmalało/etc.). Jakby się już udało ustalić przyczyny, dla których młodzież (acz możnaby badać nie tylko młodzież) nie bardzo się lubi z aktywnościami fizycznymi (może np. się lubi, ale nie ma do nich dostępu), to, no nie wiem, może dałoby się jakieś środki zaradcze ogarnąć? Gwoli ścisłości, to mnie nie chodzi o to, żebyśmy sobie wychowywali sportowców, bo sport wyczynowy wpływ na zdrowie ma raczej negatywny, chodzi o to, żeby zachęcić więcej ludzi do ruszania się. Owszem, to by się wiązało z kosztami, ale to by była inwestycja w przyszłość, bo społeczeństwo „ruszające się” to społeczeństwo zdrowsze. Nie chodzi o to, żeby robić z ludzi nie wiadomo jakich atletów, ale o to, żeby jakaś aktywność fizyczna była dla tych ludzi czynnością rutynową (tak jak rutynową czynnością, dla niektórych wuefistów jest narzekanie na młodzież).


Tak po prawdzie, zarówno ministerstwo sportu, jak i Jednostki Samorządu Terytorialnego rzucają od czasu do czasu szeklami, w tę czy inną dyscyplinę sportu (albo jakąś miejską drużynę niekoniecznie-piłki-nożnej). Problem polega na tym, że do tego, żeby coś się „zadziało” potrzebni są pasjonaci, którym się bardzo chce i którzy się nie będą zniechęcać tym, że np. na stadionie lekkoatletycznym w ich mieście nie ma oświetlenia (przez co treningi na świeżym powietrzu kończą się w sezonie jesiennym, bo z latarkami się raczej ciężko ćwiczy). Tu nie chodzi o to, żeby wywalić kilkaset baniek na stadion tej czy innej drużyny piłkarskiej, tylko o to, że czasem jakaś niewielka kwota (niewielka z punktu widzenia budżetu JST, bądź też budżetu krajowego) mogłaby „zrobić różnicę”. Tak, fajnie, że kiedyś ogarnięto te „Orliki”, ale teraz się okazuje (przynajmniej tak twierdził jeden z wuefistów wypowiadających się w artykule w GW), że stoją puste. No nie wiem, może to dlatego, że nie każdy chce grać w piłkę kopaną? No ale, dajcie więcej boisk, młodzież wytrzyma. Ciekaw jestem, jakie będą kolejne ministerialne pomysły na „poprawę sytuacji”? Zakaz wystawiania zwolnień? Pręgierz za nieuczęszczanie na lekcje WF-u? A może jeszcze więcej marudzenia „kiedyś to było?”. Zapewne niebawem będziemy się mogli o tym przekonać.


Źródła:

https://oko.press/zwonienie-wf-bortniczuk-lekarze-poz/

https://wyborcza.pl/duzyformat/7,127290,28831645,nauczyciele-wf-u-generalnie-jest-tragedia-uczniowie-szybko.html