Zanim przejdziemy do tematów zaległych, trzeba się będzie zająć tematem aktualnym, czyli (kolejną) wojną polsko-unijną pod flagą dzbanową. Muszę przyznać, że o ile wystąpienia europosłów Zjednoczonej Prawicy (o których za moment) mnie nie zaskoczyły w najmniejszym stopniu, to już późniejsze potrząsanie szabelką sprawiło, że zacząłem się zastanawiać nad tym „co autor ma na myśli”. No, ale nie uprzedzajmy faktów. Jeżeli chodzi o wypowiedzi polityków Zjednoczonej Prawicy, którzy produkowali się w trakcie debaty o praworządności w naszym kraju to, tak jak już wspomniałem, zaskoczenia nie było. Innymi słowy, było to typowe wydzieranie ryja na użytek polityki wewnętrznej. Przykładowo, doktor Chłopak z Biedniejszej Rodziny wydzierał się w temacie tego, że (a jakże) „Polska wstaje z kolan” i coś tam o tym, że kogoś tam denerwuje „że Polska nie trzyma się już niemieckiej nogawki”. W tym miejscu pora na dygresję. Otóż, po tym, jak Zjednoczona Prawica odtrąbiła sukces „Timmermans out” i zapowiadało się na to, że Timmermansa zastąpi Ursula von der Leyen, Chłopak z Biedniejszej Rodziny zapytał Ursulę Von der Leyen o to, czy sobie UE odpuści kwestię praworządności w Polsce. Von der Leyen odpowiedziała, że nie będzie żadnych kompromisów w sprawie praworządności. Mimo tego, politycy Zjednoczonej Prawicy zapewniali, że jej kandydatura przeszła głównie dzięki ich głosom. Gdybym był złośliwy, to bym w tym miejscu przypomniał, że sukcesem Zjednoczonej Prawicy (w ramach nietrzymania się niemieckiej nogawki), było wymienienie Holendra (Timmermans) na Niemkę (Von der Leyen). Ponieważ zaś złośliwy nie jestem, napisze jedynie, że Zjednoczona Prawica po raz kolejny wykorzystuje to, że prawie nikomu nie chce się jej rozliczać z wypowiedzi i działań. Wiadomym jest, że te pierdolety o „wstawaniu z kolan” doktor Chłopak z Biedniejszej Rodziny opowiadał po to, żeby jego drony powycinały z tego króciutkie filmiki i zaspamowały tym media społecznościowe celem pokazania, że Jaki (uwaga, capslock) BARDZO DUŻO ROBI w Parlamencie Europejskim. To samo odnosi się do każdej bzdury, którą wyprodukuje z siebie dowolny polityk Zjednoczonej Prawicy na dowolnym wyjeździe zagranicznym. Opozycja praktycznie nie reaguje na to darcie ryja (tak samo, jak nie reagują na to dziennikarze). A wystarczyłoby zapytać jednego i drugiego drącego ryja, czy on zagranicę jeździ po to, żeby drzeć ryj i się lansować potem w mediach społecznościowych, czy też po to, żeby załatwić coś dla kraju? Można by było też zapytać takiego Chłopaka z Biedniejszej Rodziny o to, czy nie dostrzega sprzeczności między swoimi wynurzeniami (wstawanie z kolan), a tym, że Zjednoczona Prawica ma zerowy wpływ na UE, bo się kręci po jakichś fringe'owych ugrupowaniach, które (z racji liczby członków) mają gówno do gadania? Jak się to wstawanie z kolan ma do tego, że zaraz po tym, jak Jaki się wydzierał, wymachując pięścią (powinniśmy się cieszyć, że nie napierdalał butem w mównicę), PE przyjął rezolucję w sprawie praworządności na Węgrzech i w Polsce? W rezolucji stoi również, że trzeba stworzyć mechanizm corocznej kontroli praworządności w państwach członkowskich. W domyśle chodzi o to, żeby wyniki tych kontroli miały przełożenie na przyznawanie funduszy unijnych. Widać więc wyraźnie, że istnieje realne ryzyko tego, że „wstawanie z kolan” w wykonaniu Zjednoczonej Prawicy może się skończyć tym, że Polska straci część funduszy unijnych. Jak na to zareagowała Zjednoczona Prawica? W telegraficznym skrócie, było to coś w rodzaju „my wiemy wszystko najlepiej, tak więc wszyscy wypierdalać”. Była też przepiękna tyrada obecnego Prezydenta RP o tym, że nam tu w obcych językach mówiący chcą narzucać ustrój i tak dalej. Wniosek z tego taki, że Zjednoczona Prawica chce iść na zwarcie. Jeżeli mam być szczery, to mnie to zastanawia. UE wielokrotnie wysyłała rządowi Polski wyraźne sygnały pt. „ogarnijcie się, albo (...)”. Teraz okazuje się, że partia rządząca chce przetestować to „albo”. Obstawiam, że partia rządząca liczy na to, że uda się złapać za mordę sądownictwo (żeby już nie trzeba było losować 3 razy tego samego sędziego, niszczyć dowodów, bądź też „gubić” akt, bo wystarczy telefon od Ministra (haha) Sprawiedliwości i sędzia będzie już wiedział, co ma myśleć na dany temat) zaś UE ograniczy się jedynie do nawalania rezolucjami. Pytaniem, które trzeba sobie zadać, jest pytanie o to, co się stanie jeżeli UE jednak przykręci kurek z kasą. Na pierwszy rzut oka tego rodzaju działania UE są na rękę partii rządzącej, bo wtedy będzie można do posrania grać narrację „chcą nam tu narzucać tacy owacy, a my się nie dajemy i dlatego nas chcą głodem”, tylko że „drugi” rzut oka pokazuje, że to jest samobójcze działanie. No bo ok, upasione rządowe mendia mogą grzać takie, a nie inne narracje, ale jeżeli zacznie brakować pieniędzy, to nietrudno zgadnąć, że suweren uzna, że pieniądze są ważniejsze od „wstawania z kolan”, zaś problemem nie jest UE, a partia rządząca, która się z tą Unią żre (chuj wie po co). Ujmując rzecz innymi słowy – jeżeli UE przytnie finanse, to balon propagandowy: Polska potęgą, wszyscy się z nami liczą/etc., jebnie z wielkim hukiem. Dodajmy do tego to, że jeżeli Zjednoczona Prawica będzie miała możliwość wymuszania na sędziach wyroków, to z tej możliwości skorzysta (vide, prokuratura, która nie jest w stanie się dopatrzeć znamion przestępstwa w postępowaniu działacza/polityka Zjednoczonej Prawicy za wyjątkiem sytuacji, w których działacz/polityk podpadnie „swoim”). Partia rządząca przyzwyczaiła nas do tego, że nie potrafi w finezję, więc jeżeli uda się jej spacyfikować sądownictwo, to dojdzie do sytuacji, w której „kasyno zawsze wygrywa”, a to też na pewno nie ujdzie uwadze suwerena. Jak sobie suweren doda dwa do dwóch, czyli to, że UE przykręciła Polsce kasę tylko i wyłącznie dlatego, że Zjednoczona Prawica nie chciała się już więcej martwić wyrokami, to się ten suweren może bardzo, ale to bardzo wkurwić. Gwoli ścisłości, powyższe rozważania na temat braku finezji Zjednoczonej Prawicy to, niestety, nie jest gdybanie, ani też „fabrykowanie konsekwencji”, to prosty wniosek z tego, co partia rządząca odpierdala, od ułaskawienia Kamińskiego począwszy, poprzez taśmowe niedopatrywanie się znamion przestępstwa, na hejtowaniu każdego niekorzystnego dla „swoich” wyroku jako „wyroku politycznego” skończywszy.
Ponieważ się mi temat sporu Zjednoczonej Prawicy z Unią Europejską (w który to spór, niestety, Zjednoczona Prawica wciąga cały kraj) rozrósł, postanowiłem go podzielić na kawałki. Część komentatorów uważa, że histeryczne wypowiedzi Prezydenta RP o „obcych językach” i ofensywa antyunijna ma związek z wyborami prezydenckimi. Ci sami komentatorzy twierdzą, że PiS się może na tym wyjebać. Tzn., antyunijna ofensywa partii rządzącej i obecnego Prezydenta RP mogą go kosztować prezydenturę, bo Prezydent RP zniechęci do siebie umiarkowany elektorat. Zgodziłbym się z tymi wnioskami gdyby nie to, że taka „wielonarracja”, to standardowa metoda partii rządzącej, która to metoda jest w naszych okolicznościach przyrody w chuj skuteczna. Tak, z jednej strony Prezydent RP będzie opowiadał o tym, że nam tu obcymi językami mówiący chcą coś narzucać, z drugiej strony będzie opowiadał o tym, że nas cisną, bo się z nami liczą, z trzeciej będzie mówił, że jesteśmy Sercem Europy i że wszyscy nas kochają (potem doda do tego jeszcze pierdylion innych wzajemnie wykluczających się narracji) i w niczym mu to nie zaszkodzi. Tzn., może inaczej – takie stosowanie „wielonarracji” byłoby politycznym samobójstwem, gdyby ktokolwiek w polskiej polityce nauczył się z tym jakoś walczyć. Ponieważ zaś nikomu się nie chciało tego nauczyć, te sieczki narracyjne są w chuj skuteczne (vide wszystkie wybory od 2015 do teraz) i nadal takie będą. Ujmując rzecz innymi słowy, jeżeli nic się w tej materii nie zmieni, to obecnemu Prezydentowi RP, te narracyjne wygibasy bardzo, ale to bardzo pomogą. Jeżeli zaś opozycja skupi się na wyśmiewaniu tychże, to wybory prezydenckie skończą się w dość przewidywalny sposób – tzn. narzekaniem komentariatu na to, że hurr durr ludzie się sprzedali za 500+. No, ale o wyborach prezydenckich jeszcze będzie, więc proszę się przesuwać w kierunku dalszej części Przeglądu.
Ponieważ prawicowi publicyści dostali zielone światło na rzygi antyunijne, internety zostały zalane mądrościami prawego sektora. Moim zdaniem, najbardziej spektakularne były wynurzenia Kwisatz Haderach researchu, Rafała Ziemkiewicza, który zaczął się produkować chwilę po tym, jak jego chlebodawcy przestali drzeć mordy w Parlamencie Europejskim. Na ćwitrze „Do Rzeczy” pojawił się następujący wpis: „Rafał Ziemkiewicz: „Dochodzi ten etap, że #UE trzeba się postawić i być może z nią pożegnać”. Zanim się nad tym popastwię, chciałbym zwrócić uwagę szanownej publiki, że jak się kliknie w link (czego pewnie większość followersów „Do Rzeczy” nie zrobi) to się okazuje, że wypowiedź Ziemkiewicza nie została zacytowana w całości, albowiem powiedział on, że: „Coraz więcej Polaków dostrzega, że dochodzi ten etap, że trzeba się tej Unii postawić i być może się pożegnać”. Ciekawym, jaka była przyczyna skrócenia cytatu. Czy chodziło o jeszcze większą clickbaitozę, czy też o to, że „Do Rzeczy” nie chciało, żeby ktoś pod ćwitem domagał się podania źródeł badań, na które powołuje się Ziemkiewicz twierdząc, że „większość Polaków” chciałaby wyjść z Unii. No, ale to dygresja. To, nad czym się chcę pochylić, to oderwanie się Zjednoczonej Prawicy od rzeczywistości, które jest o rząd wielkości bardziej spektakularne od tego, co w trakcie kampanii wyborczej 2015 wyczyniał Bronisław „Gajowy” Komorowski. Niezależnie od tego, kto przeprowadza badania w Polsce – zawsze, kurwa, wychodzi, że ogromna większość Polaków jest za pozostaniem w Unii Europejskiej. Owszem, czasami są nie do końca zadowoleni z tego, co się w UE dzieje, ale nie ma to wpływu na ich zdanie na temat tego, czy Polska powinna zostać w UE. Nawet w trakcie apogeum histerii antyuchodźczej (będącej efektem działań Zjednoczonej Prawicy, która postanowiła wesprzeć Rosję w wojnie informacyjnej z Unią Europejską), nie doszło do przebiegunowania (mimo, że wtedy straszono suwerena tym, że UE chce, żeby ginęli w zamachach terrorystycznych). Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że „nie doszło do przebiegunowania” to nadużycie semantyczne, bo jak się popatrzy na wykresy poparcia dla UE, to one praktycznie nie drgnęły w czasie, w którym Zjednoczona Prawica bawiła się w fearmongering. Cebulą na torcie jest fakt, że w połowie 2019 CBOS walnął sondażem, w którym stało: „rekordowe poparcie członkostwa Polski w UE - 91 proc. za, 5 proc. przeciw”. Jakoś mi się, kurwa, nie chce wierzyć, że w przeciągu ostatnich 6 miesięcy doszło do tąpnięcia w poparciu dla UE. Znacznie bardziej prawdopodobne jest to, że dane, na których Ziemkiewicz oparł zwój wywód, pochodziły z przysłowiowej dupy. Wydaje mi się, że w przypadku tego konkretnego sporu na linii UE – Zjednoczona Prawica, ta druga strona może paść ofiarą stosowania jednej ze skuteczniejszych strategii. Strategia owa polegała na tym, żeby najebać tyle informacji/fejków/etc., żeby suweren nie był w stanie samodzielnie ocenić „kto ma rację” (nie, nie dlatego, że suweren jest głupi, ale dlatego, że nie ma czasu na bawienie się w research). Jak ktoś zaczynał tłumaczyć „kto ma rację” i tłumaczył nie po myśli Zjednoczonej Prawicy, to się go flekowało i wyzywało od zdrajców. Tego rodzaju strategia zadziałała, kiedy neutralizowano Trybunał Konstytucyjny, kiedy próbowano robić to samo z Sądem Najwyższym i w wielu innych przypadkach. Po prostu tłumaczyło się suwerenowi, że „przedmiot sporu”, to (w uproszczeniu) „chuj wie co”. To samo zrobiono w przypadku ustawy kagańcowej. Suweren jest zarzucany pierdylionem informacji i znowu nie za bardzo wie „kto ma rację”. W tym miejscu pora na krótką dygresję. Parę dni temu robiłem sobie przegląd internetów i to, co zobaczyłem na jednym z portali, mnie autentycznie zdziwiło (i to bez ciernia ironii to piszę). Otóż na jednym z portali (Interia) i to na głównej stronie zobaczyłem wywiad z Céline Parisot, szefową francuskiego stowarzyszenia sędziów, którą pytano o to, co wolno robić sędziom we Francji i (co za szok) rozjechało się to z narracją Sebastiana Kalety (o którym jeszcze będzie w tym Przeglądzie), który twierdził, że: „projektowane przepisy są odzwierciedleniem przepisów francuskich”. Internetowe drony Zjednoczonej Prawicy momentalnie dostrzegły zagrożenie i pod artykułem możemy sobie poczytać, że ustawa nie przeszła przez Senat, a już się nam w sprawy wewnętrzne wtrącają! Tak więc, widzicie, ustawa może i jest chujowa, ale jest nasza, więc jest dobra! Gdyby tego rodzaju działania (wywiady z ludźmi, którzy są w stanie rzucić trochę światła na to „jak jest u nich w kraju”) były normą, władzy znacznie trudniej byłoby okłamywać suwerena. No, ale to dygresja była, jedynie przydługa. Zjednoczona Prawica może mieć problemy w przekonaniu suwerena do tego, że „tym złym” jest Unia Europejska. Z jednej bowiem strony padają sensowne argumenty, z których wynika, że Zjednoczona Prawica mija się z prawdą, kiedy opowiada o tym, że „to taka sama ustawa, jak w innych krajach”, z drugiej zaś strony padają argumenty ograniczające się do „wstajemy z kolan”, „boją się nas”, „wtrącają się nam do wewnętrznych spraw” i zero odniesień do konkretów prezentowanych przez drugą stronę. Najgorszy dla Zjednoczonej Prawicy byłby scenariusz, w którym suweren uznałby, że ponieważ „chuj wie”, o co chodzi partii rządzącej, to rację należy przyznać Unii Europejskiej. Chciałbym w tym miejscu zaznaczyć, że nie zaczynam wam tu napierdalać narracji „to będzie oznaczało koniec PiSu”. Ja sobie jedynie piszę o tym, że w tej konkretnej sprawie preferowany przez partię rządzącą szum informacyjny, może się okazać problemem, a nie rozwiązaniem problemu. Tak więc, wynurzenia Ziemkiewicza odnośnie tego, że „coraz więcej Polaków” (a w domyśle większość) jest gotowa katapultować Polskę z UE dlatego, że partia rządząca chce „coś tam coś tam”, to political fiction. Niemniej jednak Ziemkiewicz produkował się w ten sposób dlatego, że jego chlebodawcy tego od niego oczekują, tak więc można bezpiecznie założyć, że Zjednoczona Prawica (a przynajmniej jej „decydencka” część) myśli podobnymi kategoriami.
UWAGA! Artykuł sponsorowany przez Suwerena!
(Sprawdzić, czy nie Krzysztof Suwart)
https://patronite.pl/Piknik-na-skraju-g%C5%82upoty
Kolejną ziemkiewiczowską mądrością, nad którą się pochylę i która zasługuje na osobny kawałek Przeglądu, jest wypowiedź, z której wynika, że prawicowa konserwa jest absolutnie wręcz niewyuczalna. Otóż, po tym, jak Ziemkiewicz zaczął opowiadać, że hurr durr trza nam może będzie z Unii wyjść, okazało się, że (co za szok) ludzie potraktowali to, jak wypowiedź kogoś, kto jest zwolennikiem wyjścia Polski z UE. Ziemkiewicz uznał, że trzeba wszystko wyjaśnić i zrobił to w bardzo spektakularnym stylu, który idealnie oddaje zajawka z ćwitra „Do Rzeczy”: „Ziemkiewicz: Chcesz zostać w Unii, szykuj Polexit”. Co prawda do oceny bezmyśli Nowoczesnego Endeka wystarczyłaby już sama zajawka, jednakowoż tekst, który opublikowano na portalu „Do Rzeczy” to szczere złoto, więc zacytuje go praktycznie w całości: „Jeśli ktoś nie chce Polexitu, to musi być Polska do tego przygotowana. Bo w polityce liczy się takie pytanie: a co nam możesz zrobić? No i okazuje się, że my nic nie możemy zrobić – co jest nieprawdą; ale że my nie chcemy nic zrobić. Nie straszymy, nie jesteśmy przygotowani do tego, co zrobimy, jeżeli UE zrobi coś, do czego nie ma prawa. No powiemy, że oni nie mieli prawa tego zrobić. Ale oni robią rzeczy, do których nie mają prawa (…) Otóż nie ma większej głupoty, niż wygadywanie, że tamci chcą nas wyrzucić z Unii Europejskiej. Wyrzucą nas z UE? I sami będą zapieprzać po polu i szparagi zbierać? (…) Trzy miliony Polaków mieszka na Zachodzie, nakręcają tamtejsze PKB. Po to nas przyjęli to Unii, żeby mieć z tego interes. I co? Wyrzucą nas z Unii, tak?”. O ile dobrze wszystko zrozumiałem: powinniśmy się przygotować do Polexitu dlatego, że nie wyrzucą nas z UE, bo Polacy pracują w krajach Unii Europejskiej. To jest po prostu, czysty, kurwa, geniusz. Po pierwsze, UE mogłaby bez problemu zastąpić polskich gastarbeiterów gastarbeiterami niepolskimi. Po drugie, trzeba być, kurwa, wybitną jednostką, żeby się nie zorientować, że od jakiegoś czasu Polacy w UE pracują już nie tylko jako „tania siła robocza” (żebym nie wyszedł na Ziemkiewicza, link do artykułu z wynikami badań NBP w źródłach znajdziecie). Ten konkretny fuckup Ziemkiewicza jest o tyle absurdalny, że gdyby o tym wiedział, mógłby sobie to dodać do puli argumentów „dlaczego zdaniem Ziemkiewicza nas nie wywalą”. Po trzecie i najważniejsze, potrząsanie szabelką (czy jak to tam Ziemkiewicz woli „para bellum”). Ja rozumiem, że mamy tu do czynienia z kimś, kto nie umie w research i słynie z tego, że wypowiada się na tematy, na których się ni chuja nie zna (acz to trochę po temu, że gdyby ograniczał się do tematów, na których się zna, to zajmowałby się głównie milczeniem). Ja to wszystko rozumiem, ale, kurwa, serio? Wygadywanie tego rodzaju idiotyzmów po tym, jak Wielka Brytania chciała zrobić dokładnie to samo i skończyło się to zajebistym upokorzeniem? Po tym, jak UE przeczołgało Wielką Brytanię, żeby pokazać wszystkim innym chętnym do wymachiwania szabelką, że UE nie będzie się z nimi pierdolić w tańcu. Już mi się nawet nie chce wspominać o tym, że Wielka Brytania to spora gospodarka (kilka razy większa od polskiej), a mimo to nikogo w UE to nie obchodziło i nikt jakoś specjalnie nie nalegał „ej, Wielka Brytanio, ale zostań, ok?”. Ziemkiewicz zdaje się żyć w świecie, w którym to wszystko się nie wydarzyło. W świecie, w którym Polska jest w stanie wymusić na UE co jej się tylko zamarzy, przy pomocy groźby „bo jak nie, to se pójdziemy” (abstrahując już od mokrych snów prawicy pt. „większość Polaków poprze wyjście z Unii Europejskiej”). To jest naprawdę galopujący dzbanizm. Zamiast pointy, pozwolę sobie w tym miejscu zaznaczyć, że choć zwolenników wyjścia Polski z UE jest bardzo niewielu, to moim zdaniem, każdy kto pierdoli o tym, że katapultowania się z UE przez Polskę należałoby używać jako karty przetargowej, jest pożytecznym idiotą Putina.
Teraz pora na ostatnie nawiązanie do ustawy kagańcowej. Sebastiana Kalety, który bardzo by chciał być jak Patryk Jaki, przedstawiać wam nie trzeba. Być może jednak umknęło wam to, że Sebastian Kaleta jest kolejnym politykiem, który osiągnął stan kwantowy. Ponieważ duma Sebastiana Kalety ucierpiała na tym, że dostał ćwiterowy łomot od pi ejcz di Laurenta Pecha (media społecznościowe to dla Zjednoczonej Prawicy religia, więc należy dodać +666 do urażonej dumy), postanowił się odegrać. Kiedy dowiedział się o tym, że Laurent Pech pojawił się w Senacie, napisał na swoim ćwitrze: „Bardzo żałuję, że nie mogę zadać Laurentowi Pechowi osobiście pytań czy zna sposób powoływania sędziów Niemczech, Czechach, Łotwie, Szwecji, Irlandii(większy udział polityków niż w Polsce) lub Hiszpanii (analogicznie w Polsce)”, i na tym urwę cytat, bo kluczowe jest to, że „nie mógł zadać pytań”. No oczywiście, że ktoś te utyskiwania podrzucił Laurentowi Pechowi (Sebastian Kaleta najprawdopodobniej zapomniał o tym, jak działa ćwiter), i pi ejcz di odpisał mu, że chętnie się z nim spotka, żeby podebatować o prawie w UE/francuskim i w tych krajach, z których ponoć skopiowano przepisy do ustawy kagańcowej. Pech poprosił Kaletę o wyznaczenie czasu i miejsca. Rzecz jasna, Sebastian Kaleta podjął wyzwanie i panowie będą debatować... no dobra, żartowałem. W momencie, w którym okazało się, że Sebastian Kaleta będzie mógł „osobiście zadać pytania” Laurentowi Pechowi, ten drugi nagle stał się jakimś przygłupem z chujowej uczelni, który nie wart jest czasu i uwagi Sebastiana Kalety. Gdybym był złośliwy, to bym napisał, że skoro Laurent Pech jest takim dzbanem, to czemu Sebastian Kaleta tak bardzo żałował, że nie mógł z nim porozmawiać osobiście? Ponieważ zaś złośliwy nie jestem, napiszę jedynie, że, tak jak wspomniałem na samym początku, Sebastian Kaleta osiągnął stan kwantowy i jest gotowy do debatowania z każdym, pod warunkiem, że osoba, z którą chce debatować, nie chce debatować z Sebastianem Kaletą. Swoja droga, ciekaw jestem, czy politycy Zjednoczonej Prawicy wyciągną z tego, co się stało jakieś wnioski, czy też kolejni politycy będą osiągać stan kwantowy.
Przyszła pora na jeden z tematów, który został wypchnięty z poprzedniego Przeglądu. Temat ten w sumie leżakował od dłuższego czasu, ale to dlatego, że zastanawiałem się, czy będzie miał jakiś ciąg dalszy. Okazało się, że temat zniknął równie szybko, co pomysł Zjednoczonej Prawicy pt. „a może by tak prezydentów miast/burmistrzów wybierały rady miejskie?” (pastwiłem się nad tym dawno temu, jeżeli ktoś chce poczytać, to link w Źródłach znajdzie). Tym razem również chodziło o pacyfikowanie samorządów, ale od innej strony. Tytuł artykułu był z gatunku selfexplanatory: „Czas odwrócić decentralizację”. Potem był zaś przepyszny lead, który zacytuje prawie w całości: „Pierwsza kadencja samodzielnych rządów PiS przyniosła z jednej strony zmiany ustroju wymiaru sprawiedliwości oraz zmianę podejścia do zagadnień związanych z polityką społeczną. Z drugiej zaś strony pozostawia głęboki niedosyt wynikający z potrzeby fundamentalnych zmian ustrojowych, które sięgają do rozwiązań konstytucyjnych. Wielki marsz, zaczyna się od małego kroku. Zacznijmy więc od odejścia od ideologicznego, lewico-liberalnego odczytywania konstytucyjnych zapisów.” Pora na dygresję. Zlepek „lewico-liberalny” (chodziło o „lewicowo-liberalny, ale edycja z „Do Rzeczy” nie ogarnęła) jest jedną z moich najukochańszych etykietek. Prawica pała do tej etykietki uczuciem porównywalnym z tym, którym Leszek Balcerowicz darzy określenie „prawo-lewica”. Zlepek ów pojawiał się w debacie, ilekroć Prawo i Sprawiedliwość (a potem Zjednoczona Prawica) chciało kogoś zhejtować i pokazać, że jest „be”. W trakcie trwania kadencji 2015-2019 był on równie powszechnie używany, co jedno z najgorszych przekleństw polityków Zjednoczonej Prawicy, czyli „lewactwo”. Ponieważ zaś w parlamencie nie było lewicy, zlepek lewicowo-liberalny nosił znamiona nie będącego totalnym idiotyzmem. Zupełnie inaczej rzecz się ma w trakcie obecnej kadencji (acz zaczęło się to jeszcze w trakcie kampanii),kiedy to trwa ostra napierdalanka na linii lewica-liberałowie. Ciekaw jestem, czy używanie tego zlepka jest dowodem na to, że prawica ni chuja nie ogarnia, czy też ogarnia, ale udaje, że nie ogarnia (bo nie wymyśliła lepszego określenia, a jakoś przeca trzeba hejtować). Tyle tytułem dygresji. Wróćmy teraz do wynurzeń autorki, która w dalszej części tekstu tłumaczy, że w odejściu od lewicowo-liberalnego odczytywania Konstytucji chodzi o to, że: „koniecznym obszarem działania rządu w rozpoczynającej się kadencji powinna być kwestia centralizacji Państwa, rozumianej jako wyjęcie spod władzy samorządów obszarów, którym zarządzać powinno państwo.” Przykładami, którymi autorka podpierała swoje tezy o potrzebie centralizacji, była awaria Czajki i podwyższenie opłat za wywóz śmieci (of korz, w tle Trzaskowski, tak więc widać wyraźnie, że Zjednoczoną Prawicę dupa nie przestała boleć po porażce w Warszawie). Zupełnie bez związku z tematem dodam, że autorka tekstu jest „członkiem rad nadzorczych Spółek Skarbu Państwa.”, tak więc na pewno nie chodzi o to, że gdyby państwo się scentralizowało, to byłoby więcej pracy „dla swoich” w przejętych spółkach miejskich zajmujących się gospodarką komunalną/etc. Redakcja „Do Rzeczy” pod koniec tekstu dodała dupochron „Artykuł wyraża poglądy autora i nie musi być tożsamy ze stanowiskiem redakcji.”, ale prawda jest taka, że gdyby tekst autorki nie był tożsamy ze stanowiskiem redakcji (czyli ze stanowiskiem Zjednoczonej Prawicy), to by się, kurwa, nie pojawił na portalu. Nie trzeba być geniuszem, żeby się domyślić, że ta konkretna wrzutka była pokłosiem wpierdolu, który Zjednoczona Prawica zebrała w wyborach samorządowych. Tak, owszem, Zjednoczona Prawica przejęła część województw, ale widać było wyraźnie, że partia rządząca chciała przejąć miasta. Pompowano nie tylko Patryka Jakiego (acz to robiono najbardziej spektakularnie i musiało to kosztować w chuj szekli), ale również kandydatów z niewielkich miejscowości i robiono to w sposób cokolwiek, kurwa, żenujący. Przykładowo, TVP Info wrzuciło na portal łamiącą wiadomość o tym, że: „Jak dowiedział się portal tvp.info, w nocy z piątku na sobotę przy ulicy Lwowskiej w Sandomierzu wandale zniszczyli plakaty wyborcze 19 kandydatów na radnych oraz na burmistrza Sandomierza”. Widać było więc wyraźnie, że ktoś chciał jakoś pomóc kandydatowi (który wybory przejebał), ponieważ jednak zabrakło inwencji, to też zastosowano sprawdzoną metodę: „ofiara prześladowań”. Wiadomym jest, że im większa miejscowość, tym większym stałaby się paśnikiem dla Zjednoczonej Prawicy, a co za tym idzie, bardziej widoczne było „inwestowanie” w większe miejscowości (np. szczucie na Pawła Adamowicza/etc.). Ponieważ suweren nie dojrzał jeszcze do kandydatów partii rządzącej, zebrała ona solidny łomot, który musiał przełożyć się na sporą liczbę działaczy niezadowolonych z tego, że obiecane w trakcie kampanii fuchy przeszły im koło nosa. Niezadowolonych można było mamić tym, że jak PiS zdobędzie większość konstytucyjną, to zrobi rozpierdol i fuchy się znajdą. Jednakowoż, suweren nie dał Zjednoczonej Prawicy większości konstytucyjnej (ani nawet większości, która gwarantowała odrzucenie prezydenckiego weta na wypadek porażki obecnego Prezydenta RP), a to z kolei sprawiło, że niezadowoleni stali się jeszcze bardziej niezadowoleni (mina Prezesa Polski, który ogłaszał historyczny sukces wyborczy, mówiła sama za siebie), bo do kolejnych wyborów (nieprezydenckich) jeszcze kupa czasu, a żyć z czegoś trzeba. I w takim kontekście należy osadzić harcownictwo antysamorządowe. Primo, pokazuje ono „niezadowolonym”, że partia „coś robi” (żeby żyło się im lepiej), secundo zaś, sprawdza się w ten sposób reakcje suwerena. Gdyby suweren zaczął propsować „potrzebę centralizacji”, to Zjednoczona Prawica już by pewnie ogarnęła ustawę, a Prezydent RP ją podpisał (tłumacząc podpis historyczną koniecznością uniknięcia kolejnej „Czajki”/etc.). Ponieważ zaś potrzeba centralizacji spotkała się raczej z komentarzami pt „PRL-bis” i nikt specjalnie tego pomysłu nie zachwalał, tematu nie ciągnięto. Tym niemniej, możemy się spodziewać kolejnych pomysłów i opinii „wyrażających poglądy autorów” oraz konkretnych prób zapewnienia godnego bytu działaczom Zjednoczonej Prawicy, którzy nadal nie mogą się pogodzić z wynikiem demokratycznych wyborów.
Kolejnym „przesuniętym” tematem, były „problemy” z głosowaniami. Pierwszy fuckup był autorstwa marszałek Elżbiety Witek, która „anulowała” głosowanie: „Proszę państwa, w takim razie, jeżeli nie działają (czytniki kart do głosowania), mogę anulować to głosowanie, powtórzyć”. Tak więc widzicie, dobra pani marszałek ulitowała się nad posłami mającymi problemy techniczne. Tylko że nie, bo okazało się, że zanim Elżbieta Witek podjęła decyzję o anulowaniu głosowania podeszła do niej jedna z posłanek PiS i powiedziała: „pani marszałek, trzeba anulować, bo my przegramy. Za dużo osób po prostu jest. Naprawdę”. Po raz kolejny okazało się, że jeżeli zajdzie taka potrzeba, to wszystko da się załatwić „bez żadnego trybu” (of korz, wyników głosownia, w którym „za dużo osób po prostu” brało udział, Elżbieta Witek nie ogłosiła). Potem jednakże okazało się, że dzięki opozycji parlamentarnej, działania „bez żadnego trybu” (które można i trzeba nagłaśniać) nie są konieczne. W grudniu 2019 w trakcie głosowania można było zrzucić z obrad ustawę kagańcową (albo przynajmniej sprawić, że Zjednoczona Prawica po raz kolejny musiałaby zagrać kartę „bez żadnego tryby”). Niestety, nie wyszło. Czemu tak się stało? Pozwolę sobie zacytować: „Ustawa dyscyplinująca sędziów nie byłaby przedmiotem obrad Sejmu, gdyby posłowie opozycji stawili się liczniej na obradach i wygrali głosowanie.”. Zjednoczonej Prawicy udało się wygrać głosowanie ponieważ 32 posłów/posłanek opozycji nie przyszło na głosowanie. Niektórzy przeprosili, niektórzy jebnęli non-apology, ale, o ile ktoś nie leżał wtedy w szpitalu (lub nie przydarzyła się mu równie chujowa sytuacja), to jego/jej nieobecność na tym głosowaniu była, kurwa, skandalem. Nie można bowiem z jednej strony opowiadać o tym, jak to się chce bronić sądów, a z drugiej nie przychodzić na głosowania „bo coś tam”. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że w tym przypadku zawalili posłowie każdego z ugrupowań opozycyjnych. Idźmy dalej. Kolejny spektakularny fuckup (tym razem należący w całości do Koalicji Obywatelskiej). Działo się to w trakcie głosownia nad dorzuceniem dwóch miliardów szczujni narodowej (niegdyś była to ponoć telewizja publiczna). W tym miejscu poczynię kolejną dygresję, albowiem chuj mnie strzela zawsze przy tego rodzaju działaniach obecnej władzy. Ktoś jeszcze pamięta dlaczego (oficjalnie) utrącono refundacje in vitro z budżetu państwa? Z przyjemnością przypomnę słowa Elżbiety Witek (ówczesna rzeczniczka rządu): „Zdaniem rzeczniczki są inne potrzeby; są Polacy, którzy "są bardzo ciężko chorzy, którzy mają ciężko chore dzieci i którzy muszą je leczyć prywatnie, za swoje pieniądze”. Jak to jest, że nadal nie stać nas na dotowanie in vitro, a stać nas na wyjebanie 2 miliardów zeta na szczucie jednych obywateli na innych? Może chodzi o to, że, co prawda ludzie nadal mają ciężko chore dzieci, ale dzieci będą mogły teraz umierać oglądając dofinansowane mendia narodowe? Tak, wiem, Zjednoczona Prawica wywalając dotowanie in vitro (na które teraz zdecydował się Viktor Orban) spłacała dług „za poparcie” kościołowi, ale nie zmienia to faktu, że oficjalne stanowisko rządu powinno być, kurwa, przypominane za każdym razem, gdy obecna władza wydaje znacznie większe sumy na jakieś idiotyzmy w rodzaju PFN, czy innego TVP. I teraz warto sobie postawić pytanie: czy ktokolwiek z polityków opozycji wspominał o tym w trakcie debat? No przeca, że nie, bo o wiele lepiej pierdolić o Kaczorze Dyktatorze. Aczkolwiek, czego ja, kurwa, wymagam od ludzi, którzy nie potrafią przyjść na głosowanie, a jak już przyjdą, to nie potrafią zagłosować tak, jak powinni, albo też wyciągnąć kart do głosowania. To właśnie stało się w trakcie głosowania. Opozycja usiłowała zerwać kworum, ale dwie posłanki KO nie ogarnęły o co chodzi i do zerwania kworum zabrakło dwóch wyjętych kart do głosowania.
Ponieważ się mi temat sporu Zjednoczonej Prawicy z Unią Europejską (w który to spór, niestety, Zjednoczona Prawica wciąga cały kraj) rozrósł, postanowiłem go podzielić na kawałki. Część komentatorów uważa, że histeryczne wypowiedzi Prezydenta RP o „obcych językach” i ofensywa antyunijna ma związek z wyborami prezydenckimi. Ci sami komentatorzy twierdzą, że PiS się może na tym wyjebać. Tzn., antyunijna ofensywa partii rządzącej i obecnego Prezydenta RP mogą go kosztować prezydenturę, bo Prezydent RP zniechęci do siebie umiarkowany elektorat. Zgodziłbym się z tymi wnioskami gdyby nie to, że taka „wielonarracja”, to standardowa metoda partii rządzącej, która to metoda jest w naszych okolicznościach przyrody w chuj skuteczna. Tak, z jednej strony Prezydent RP będzie opowiadał o tym, że nam tu obcymi językami mówiący chcą coś narzucać, z drugiej strony będzie opowiadał o tym, że nas cisną, bo się z nami liczą, z trzeciej będzie mówił, że jesteśmy Sercem Europy i że wszyscy nas kochają (potem doda do tego jeszcze pierdylion innych wzajemnie wykluczających się narracji) i w niczym mu to nie zaszkodzi. Tzn., może inaczej – takie stosowanie „wielonarracji” byłoby politycznym samobójstwem, gdyby ktokolwiek w polskiej polityce nauczył się z tym jakoś walczyć. Ponieważ zaś nikomu się nie chciało tego nauczyć, te sieczki narracyjne są w chuj skuteczne (vide wszystkie wybory od 2015 do teraz) i nadal takie będą. Ujmując rzecz innymi słowy, jeżeli nic się w tej materii nie zmieni, to obecnemu Prezydentowi RP, te narracyjne wygibasy bardzo, ale to bardzo pomogą. Jeżeli zaś opozycja skupi się na wyśmiewaniu tychże, to wybory prezydenckie skończą się w dość przewidywalny sposób – tzn. narzekaniem komentariatu na to, że hurr durr ludzie się sprzedali za 500+. No, ale o wyborach prezydenckich jeszcze będzie, więc proszę się przesuwać w kierunku dalszej części Przeglądu.
Ponieważ prawicowi publicyści dostali zielone światło na rzygi antyunijne, internety zostały zalane mądrościami prawego sektora. Moim zdaniem, najbardziej spektakularne były wynurzenia Kwisatz Haderach researchu, Rafała Ziemkiewicza, który zaczął się produkować chwilę po tym, jak jego chlebodawcy przestali drzeć mordy w Parlamencie Europejskim. Na ćwitrze „Do Rzeczy” pojawił się następujący wpis: „Rafał Ziemkiewicz: „Dochodzi ten etap, że #UE trzeba się postawić i być może z nią pożegnać”. Zanim się nad tym popastwię, chciałbym zwrócić uwagę szanownej publiki, że jak się kliknie w link (czego pewnie większość followersów „Do Rzeczy” nie zrobi) to się okazuje, że wypowiedź Ziemkiewicza nie została zacytowana w całości, albowiem powiedział on, że: „Coraz więcej Polaków dostrzega, że dochodzi ten etap, że trzeba się tej Unii postawić i być może się pożegnać”. Ciekawym, jaka była przyczyna skrócenia cytatu. Czy chodziło o jeszcze większą clickbaitozę, czy też o to, że „Do Rzeczy” nie chciało, żeby ktoś pod ćwitem domagał się podania źródeł badań, na które powołuje się Ziemkiewicz twierdząc, że „większość Polaków” chciałaby wyjść z Unii. No, ale to dygresja. To, nad czym się chcę pochylić, to oderwanie się Zjednoczonej Prawicy od rzeczywistości, które jest o rząd wielkości bardziej spektakularne od tego, co w trakcie kampanii wyborczej 2015 wyczyniał Bronisław „Gajowy” Komorowski. Niezależnie od tego, kto przeprowadza badania w Polsce – zawsze, kurwa, wychodzi, że ogromna większość Polaków jest za pozostaniem w Unii Europejskiej. Owszem, czasami są nie do końca zadowoleni z tego, co się w UE dzieje, ale nie ma to wpływu na ich zdanie na temat tego, czy Polska powinna zostać w UE. Nawet w trakcie apogeum histerii antyuchodźczej (będącej efektem działań Zjednoczonej Prawicy, która postanowiła wesprzeć Rosję w wojnie informacyjnej z Unią Europejską), nie doszło do przebiegunowania (mimo, że wtedy straszono suwerena tym, że UE chce, żeby ginęli w zamachach terrorystycznych). Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że „nie doszło do przebiegunowania” to nadużycie semantyczne, bo jak się popatrzy na wykresy poparcia dla UE, to one praktycznie nie drgnęły w czasie, w którym Zjednoczona Prawica bawiła się w fearmongering. Cebulą na torcie jest fakt, że w połowie 2019 CBOS walnął sondażem, w którym stało: „rekordowe poparcie członkostwa Polski w UE - 91 proc. za, 5 proc. przeciw”. Jakoś mi się, kurwa, nie chce wierzyć, że w przeciągu ostatnich 6 miesięcy doszło do tąpnięcia w poparciu dla UE. Znacznie bardziej prawdopodobne jest to, że dane, na których Ziemkiewicz oparł zwój wywód, pochodziły z przysłowiowej dupy. Wydaje mi się, że w przypadku tego konkretnego sporu na linii UE – Zjednoczona Prawica, ta druga strona może paść ofiarą stosowania jednej ze skuteczniejszych strategii. Strategia owa polegała na tym, żeby najebać tyle informacji/fejków/etc., żeby suweren nie był w stanie samodzielnie ocenić „kto ma rację” (nie, nie dlatego, że suweren jest głupi, ale dlatego, że nie ma czasu na bawienie się w research). Jak ktoś zaczynał tłumaczyć „kto ma rację” i tłumaczył nie po myśli Zjednoczonej Prawicy, to się go flekowało i wyzywało od zdrajców. Tego rodzaju strategia zadziałała, kiedy neutralizowano Trybunał Konstytucyjny, kiedy próbowano robić to samo z Sądem Najwyższym i w wielu innych przypadkach. Po prostu tłumaczyło się suwerenowi, że „przedmiot sporu”, to (w uproszczeniu) „chuj wie co”. To samo zrobiono w przypadku ustawy kagańcowej. Suweren jest zarzucany pierdylionem informacji i znowu nie za bardzo wie „kto ma rację”. W tym miejscu pora na krótką dygresję. Parę dni temu robiłem sobie przegląd internetów i to, co zobaczyłem na jednym z portali, mnie autentycznie zdziwiło (i to bez ciernia ironii to piszę). Otóż na jednym z portali (Interia) i to na głównej stronie zobaczyłem wywiad z Céline Parisot, szefową francuskiego stowarzyszenia sędziów, którą pytano o to, co wolno robić sędziom we Francji i (co za szok) rozjechało się to z narracją Sebastiana Kalety (o którym jeszcze będzie w tym Przeglądzie), który twierdził, że: „projektowane przepisy są odzwierciedleniem przepisów francuskich”. Internetowe drony Zjednoczonej Prawicy momentalnie dostrzegły zagrożenie i pod artykułem możemy sobie poczytać, że ustawa nie przeszła przez Senat, a już się nam w sprawy wewnętrzne wtrącają! Tak więc, widzicie, ustawa może i jest chujowa, ale jest nasza, więc jest dobra! Gdyby tego rodzaju działania (wywiady z ludźmi, którzy są w stanie rzucić trochę światła na to „jak jest u nich w kraju”) były normą, władzy znacznie trudniej byłoby okłamywać suwerena. No, ale to dygresja była, jedynie przydługa. Zjednoczona Prawica może mieć problemy w przekonaniu suwerena do tego, że „tym złym” jest Unia Europejska. Z jednej bowiem strony padają sensowne argumenty, z których wynika, że Zjednoczona Prawica mija się z prawdą, kiedy opowiada o tym, że „to taka sama ustawa, jak w innych krajach”, z drugiej zaś strony padają argumenty ograniczające się do „wstajemy z kolan”, „boją się nas”, „wtrącają się nam do wewnętrznych spraw” i zero odniesień do konkretów prezentowanych przez drugą stronę. Najgorszy dla Zjednoczonej Prawicy byłby scenariusz, w którym suweren uznałby, że ponieważ „chuj wie”, o co chodzi partii rządzącej, to rację należy przyznać Unii Europejskiej. Chciałbym w tym miejscu zaznaczyć, że nie zaczynam wam tu napierdalać narracji „to będzie oznaczało koniec PiSu”. Ja sobie jedynie piszę o tym, że w tej konkretnej sprawie preferowany przez partię rządzącą szum informacyjny, może się okazać problemem, a nie rozwiązaniem problemu. Tak więc, wynurzenia Ziemkiewicza odnośnie tego, że „coraz więcej Polaków” (a w domyśle większość) jest gotowa katapultować Polskę z UE dlatego, że partia rządząca chce „coś tam coś tam”, to political fiction. Niemniej jednak Ziemkiewicz produkował się w ten sposób dlatego, że jego chlebodawcy tego od niego oczekują, tak więc można bezpiecznie założyć, że Zjednoczona Prawica (a przynajmniej jej „decydencka” część) myśli podobnymi kategoriami.
UWAGA! Artykuł sponsorowany przez Suwerena!
(Sprawdzić, czy nie Krzysztof Suwart)
https://patronite.pl/Piknik-na-skraju-g%C5%82upoty
Kolejną ziemkiewiczowską mądrością, nad którą się pochylę i która zasługuje na osobny kawałek Przeglądu, jest wypowiedź, z której wynika, że prawicowa konserwa jest absolutnie wręcz niewyuczalna. Otóż, po tym, jak Ziemkiewicz zaczął opowiadać, że hurr durr trza nam może będzie z Unii wyjść, okazało się, że (co za szok) ludzie potraktowali to, jak wypowiedź kogoś, kto jest zwolennikiem wyjścia Polski z UE. Ziemkiewicz uznał, że trzeba wszystko wyjaśnić i zrobił to w bardzo spektakularnym stylu, który idealnie oddaje zajawka z ćwitra „Do Rzeczy”: „Ziemkiewicz: Chcesz zostać w Unii, szykuj Polexit”. Co prawda do oceny bezmyśli Nowoczesnego Endeka wystarczyłaby już sama zajawka, jednakowoż tekst, który opublikowano na portalu „Do Rzeczy” to szczere złoto, więc zacytuje go praktycznie w całości: „Jeśli ktoś nie chce Polexitu, to musi być Polska do tego przygotowana. Bo w polityce liczy się takie pytanie: a co nam możesz zrobić? No i okazuje się, że my nic nie możemy zrobić – co jest nieprawdą; ale że my nie chcemy nic zrobić. Nie straszymy, nie jesteśmy przygotowani do tego, co zrobimy, jeżeli UE zrobi coś, do czego nie ma prawa. No powiemy, że oni nie mieli prawa tego zrobić. Ale oni robią rzeczy, do których nie mają prawa (…) Otóż nie ma większej głupoty, niż wygadywanie, że tamci chcą nas wyrzucić z Unii Europejskiej. Wyrzucą nas z UE? I sami będą zapieprzać po polu i szparagi zbierać? (…) Trzy miliony Polaków mieszka na Zachodzie, nakręcają tamtejsze PKB. Po to nas przyjęli to Unii, żeby mieć z tego interes. I co? Wyrzucą nas z Unii, tak?”. O ile dobrze wszystko zrozumiałem: powinniśmy się przygotować do Polexitu dlatego, że nie wyrzucą nas z UE, bo Polacy pracują w krajach Unii Europejskiej. To jest po prostu, czysty, kurwa, geniusz. Po pierwsze, UE mogłaby bez problemu zastąpić polskich gastarbeiterów gastarbeiterami niepolskimi. Po drugie, trzeba być, kurwa, wybitną jednostką, żeby się nie zorientować, że od jakiegoś czasu Polacy w UE pracują już nie tylko jako „tania siła robocza” (żebym nie wyszedł na Ziemkiewicza, link do artykułu z wynikami badań NBP w źródłach znajdziecie). Ten konkretny fuckup Ziemkiewicza jest o tyle absurdalny, że gdyby o tym wiedział, mógłby sobie to dodać do puli argumentów „dlaczego zdaniem Ziemkiewicza nas nie wywalą”. Po trzecie i najważniejsze, potrząsanie szabelką (czy jak to tam Ziemkiewicz woli „para bellum”). Ja rozumiem, że mamy tu do czynienia z kimś, kto nie umie w research i słynie z tego, że wypowiada się na tematy, na których się ni chuja nie zna (acz to trochę po temu, że gdyby ograniczał się do tematów, na których się zna, to zajmowałby się głównie milczeniem). Ja to wszystko rozumiem, ale, kurwa, serio? Wygadywanie tego rodzaju idiotyzmów po tym, jak Wielka Brytania chciała zrobić dokładnie to samo i skończyło się to zajebistym upokorzeniem? Po tym, jak UE przeczołgało Wielką Brytanię, żeby pokazać wszystkim innym chętnym do wymachiwania szabelką, że UE nie będzie się z nimi pierdolić w tańcu. Już mi się nawet nie chce wspominać o tym, że Wielka Brytania to spora gospodarka (kilka razy większa od polskiej), a mimo to nikogo w UE to nie obchodziło i nikt jakoś specjalnie nie nalegał „ej, Wielka Brytanio, ale zostań, ok?”. Ziemkiewicz zdaje się żyć w świecie, w którym to wszystko się nie wydarzyło. W świecie, w którym Polska jest w stanie wymusić na UE co jej się tylko zamarzy, przy pomocy groźby „bo jak nie, to se pójdziemy” (abstrahując już od mokrych snów prawicy pt. „większość Polaków poprze wyjście z Unii Europejskiej”). To jest naprawdę galopujący dzbanizm. Zamiast pointy, pozwolę sobie w tym miejscu zaznaczyć, że choć zwolenników wyjścia Polski z UE jest bardzo niewielu, to moim zdaniem, każdy kto pierdoli o tym, że katapultowania się z UE przez Polskę należałoby używać jako karty przetargowej, jest pożytecznym idiotą Putina.
Teraz pora na ostatnie nawiązanie do ustawy kagańcowej. Sebastiana Kalety, który bardzo by chciał być jak Patryk Jaki, przedstawiać wam nie trzeba. Być może jednak umknęło wam to, że Sebastian Kaleta jest kolejnym politykiem, który osiągnął stan kwantowy. Ponieważ duma Sebastiana Kalety ucierpiała na tym, że dostał ćwiterowy łomot od pi ejcz di Laurenta Pecha (media społecznościowe to dla Zjednoczonej Prawicy religia, więc należy dodać +666 do urażonej dumy), postanowił się odegrać. Kiedy dowiedział się o tym, że Laurent Pech pojawił się w Senacie, napisał na swoim ćwitrze: „Bardzo żałuję, że nie mogę zadać Laurentowi Pechowi osobiście pytań czy zna sposób powoływania sędziów Niemczech, Czechach, Łotwie, Szwecji, Irlandii(większy udział polityków niż w Polsce) lub Hiszpanii (analogicznie w Polsce)”, i na tym urwę cytat, bo kluczowe jest to, że „nie mógł zadać pytań”. No oczywiście, że ktoś te utyskiwania podrzucił Laurentowi Pechowi (Sebastian Kaleta najprawdopodobniej zapomniał o tym, jak działa ćwiter), i pi ejcz di odpisał mu, że chętnie się z nim spotka, żeby podebatować o prawie w UE/francuskim i w tych krajach, z których ponoć skopiowano przepisy do ustawy kagańcowej. Pech poprosił Kaletę o wyznaczenie czasu i miejsca. Rzecz jasna, Sebastian Kaleta podjął wyzwanie i panowie będą debatować... no dobra, żartowałem. W momencie, w którym okazało się, że Sebastian Kaleta będzie mógł „osobiście zadać pytania” Laurentowi Pechowi, ten drugi nagle stał się jakimś przygłupem z chujowej uczelni, który nie wart jest czasu i uwagi Sebastiana Kalety. Gdybym był złośliwy, to bym napisał, że skoro Laurent Pech jest takim dzbanem, to czemu Sebastian Kaleta tak bardzo żałował, że nie mógł z nim porozmawiać osobiście? Ponieważ zaś złośliwy nie jestem, napiszę jedynie, że, tak jak wspomniałem na samym początku, Sebastian Kaleta osiągnął stan kwantowy i jest gotowy do debatowania z każdym, pod warunkiem, że osoba, z którą chce debatować, nie chce debatować z Sebastianem Kaletą. Swoja droga, ciekaw jestem, czy politycy Zjednoczonej Prawicy wyciągną z tego, co się stało jakieś wnioski, czy też kolejni politycy będą osiągać stan kwantowy.
Przyszła pora na jeden z tematów, który został wypchnięty z poprzedniego Przeglądu. Temat ten w sumie leżakował od dłuższego czasu, ale to dlatego, że zastanawiałem się, czy będzie miał jakiś ciąg dalszy. Okazało się, że temat zniknął równie szybko, co pomysł Zjednoczonej Prawicy pt. „a może by tak prezydentów miast/burmistrzów wybierały rady miejskie?” (pastwiłem się nad tym dawno temu, jeżeli ktoś chce poczytać, to link w Źródłach znajdzie). Tym razem również chodziło o pacyfikowanie samorządów, ale od innej strony. Tytuł artykułu był z gatunku selfexplanatory: „Czas odwrócić decentralizację”. Potem był zaś przepyszny lead, który zacytuje prawie w całości: „Pierwsza kadencja samodzielnych rządów PiS przyniosła z jednej strony zmiany ustroju wymiaru sprawiedliwości oraz zmianę podejścia do zagadnień związanych z polityką społeczną. Z drugiej zaś strony pozostawia głęboki niedosyt wynikający z potrzeby fundamentalnych zmian ustrojowych, które sięgają do rozwiązań konstytucyjnych. Wielki marsz, zaczyna się od małego kroku. Zacznijmy więc od odejścia od ideologicznego, lewico-liberalnego odczytywania konstytucyjnych zapisów.” Pora na dygresję. Zlepek „lewico-liberalny” (chodziło o „lewicowo-liberalny, ale edycja z „Do Rzeczy” nie ogarnęła) jest jedną z moich najukochańszych etykietek. Prawica pała do tej etykietki uczuciem porównywalnym z tym, którym Leszek Balcerowicz darzy określenie „prawo-lewica”. Zlepek ów pojawiał się w debacie, ilekroć Prawo i Sprawiedliwość (a potem Zjednoczona Prawica) chciało kogoś zhejtować i pokazać, że jest „be”. W trakcie trwania kadencji 2015-2019 był on równie powszechnie używany, co jedno z najgorszych przekleństw polityków Zjednoczonej Prawicy, czyli „lewactwo”. Ponieważ zaś w parlamencie nie było lewicy, zlepek lewicowo-liberalny nosił znamiona nie będącego totalnym idiotyzmem. Zupełnie inaczej rzecz się ma w trakcie obecnej kadencji (acz zaczęło się to jeszcze w trakcie kampanii),kiedy to trwa ostra napierdalanka na linii lewica-liberałowie. Ciekaw jestem, czy używanie tego zlepka jest dowodem na to, że prawica ni chuja nie ogarnia, czy też ogarnia, ale udaje, że nie ogarnia (bo nie wymyśliła lepszego określenia, a jakoś przeca trzeba hejtować). Tyle tytułem dygresji. Wróćmy teraz do wynurzeń autorki, która w dalszej części tekstu tłumaczy, że w odejściu od lewicowo-liberalnego odczytywania Konstytucji chodzi o to, że: „koniecznym obszarem działania rządu w rozpoczynającej się kadencji powinna być kwestia centralizacji Państwa, rozumianej jako wyjęcie spod władzy samorządów obszarów, którym zarządzać powinno państwo.” Przykładami, którymi autorka podpierała swoje tezy o potrzebie centralizacji, była awaria Czajki i podwyższenie opłat za wywóz śmieci (of korz, w tle Trzaskowski, tak więc widać wyraźnie, że Zjednoczoną Prawicę dupa nie przestała boleć po porażce w Warszawie). Zupełnie bez związku z tematem dodam, że autorka tekstu jest „członkiem rad nadzorczych Spółek Skarbu Państwa.”, tak więc na pewno nie chodzi o to, że gdyby państwo się scentralizowało, to byłoby więcej pracy „dla swoich” w przejętych spółkach miejskich zajmujących się gospodarką komunalną/etc. Redakcja „Do Rzeczy” pod koniec tekstu dodała dupochron „Artykuł wyraża poglądy autora i nie musi być tożsamy ze stanowiskiem redakcji.”, ale prawda jest taka, że gdyby tekst autorki nie był tożsamy ze stanowiskiem redakcji (czyli ze stanowiskiem Zjednoczonej Prawicy), to by się, kurwa, nie pojawił na portalu. Nie trzeba być geniuszem, żeby się domyślić, że ta konkretna wrzutka była pokłosiem wpierdolu, który Zjednoczona Prawica zebrała w wyborach samorządowych. Tak, owszem, Zjednoczona Prawica przejęła część województw, ale widać było wyraźnie, że partia rządząca chciała przejąć miasta. Pompowano nie tylko Patryka Jakiego (acz to robiono najbardziej spektakularnie i musiało to kosztować w chuj szekli), ale również kandydatów z niewielkich miejscowości i robiono to w sposób cokolwiek, kurwa, żenujący. Przykładowo, TVP Info wrzuciło na portal łamiącą wiadomość o tym, że: „Jak dowiedział się portal tvp.info, w nocy z piątku na sobotę przy ulicy Lwowskiej w Sandomierzu wandale zniszczyli plakaty wyborcze 19 kandydatów na radnych oraz na burmistrza Sandomierza”. Widać było więc wyraźnie, że ktoś chciał jakoś pomóc kandydatowi (który wybory przejebał), ponieważ jednak zabrakło inwencji, to też zastosowano sprawdzoną metodę: „ofiara prześladowań”. Wiadomym jest, że im większa miejscowość, tym większym stałaby się paśnikiem dla Zjednoczonej Prawicy, a co za tym idzie, bardziej widoczne było „inwestowanie” w większe miejscowości (np. szczucie na Pawła Adamowicza/etc.). Ponieważ suweren nie dojrzał jeszcze do kandydatów partii rządzącej, zebrała ona solidny łomot, który musiał przełożyć się na sporą liczbę działaczy niezadowolonych z tego, że obiecane w trakcie kampanii fuchy przeszły im koło nosa. Niezadowolonych można było mamić tym, że jak PiS zdobędzie większość konstytucyjną, to zrobi rozpierdol i fuchy się znajdą. Jednakowoż, suweren nie dał Zjednoczonej Prawicy większości konstytucyjnej (ani nawet większości, która gwarantowała odrzucenie prezydenckiego weta na wypadek porażki obecnego Prezydenta RP), a to z kolei sprawiło, że niezadowoleni stali się jeszcze bardziej niezadowoleni (mina Prezesa Polski, który ogłaszał historyczny sukces wyborczy, mówiła sama za siebie), bo do kolejnych wyborów (nieprezydenckich) jeszcze kupa czasu, a żyć z czegoś trzeba. I w takim kontekście należy osadzić harcownictwo antysamorządowe. Primo, pokazuje ono „niezadowolonym”, że partia „coś robi” (żeby żyło się im lepiej), secundo zaś, sprawdza się w ten sposób reakcje suwerena. Gdyby suweren zaczął propsować „potrzebę centralizacji”, to Zjednoczona Prawica już by pewnie ogarnęła ustawę, a Prezydent RP ją podpisał (tłumacząc podpis historyczną koniecznością uniknięcia kolejnej „Czajki”/etc.). Ponieważ zaś potrzeba centralizacji spotkała się raczej z komentarzami pt „PRL-bis” i nikt specjalnie tego pomysłu nie zachwalał, tematu nie ciągnięto. Tym niemniej, możemy się spodziewać kolejnych pomysłów i opinii „wyrażających poglądy autorów” oraz konkretnych prób zapewnienia godnego bytu działaczom Zjednoczonej Prawicy, którzy nadal nie mogą się pogodzić z wynikiem demokratycznych wyborów.
Kolejnym „przesuniętym” tematem, były „problemy” z głosowaniami. Pierwszy fuckup był autorstwa marszałek Elżbiety Witek, która „anulowała” głosowanie: „Proszę państwa, w takim razie, jeżeli nie działają (czytniki kart do głosowania), mogę anulować to głosowanie, powtórzyć”. Tak więc widzicie, dobra pani marszałek ulitowała się nad posłami mającymi problemy techniczne. Tylko że nie, bo okazało się, że zanim Elżbieta Witek podjęła decyzję o anulowaniu głosowania podeszła do niej jedna z posłanek PiS i powiedziała: „pani marszałek, trzeba anulować, bo my przegramy. Za dużo osób po prostu jest. Naprawdę”. Po raz kolejny okazało się, że jeżeli zajdzie taka potrzeba, to wszystko da się załatwić „bez żadnego trybu” (of korz, wyników głosownia, w którym „za dużo osób po prostu” brało udział, Elżbieta Witek nie ogłosiła). Potem jednakże okazało się, że dzięki opozycji parlamentarnej, działania „bez żadnego trybu” (które można i trzeba nagłaśniać) nie są konieczne. W grudniu 2019 w trakcie głosowania można było zrzucić z obrad ustawę kagańcową (albo przynajmniej sprawić, że Zjednoczona Prawica po raz kolejny musiałaby zagrać kartę „bez żadnego tryby”). Niestety, nie wyszło. Czemu tak się stało? Pozwolę sobie zacytować: „Ustawa dyscyplinująca sędziów nie byłaby przedmiotem obrad Sejmu, gdyby posłowie opozycji stawili się liczniej na obradach i wygrali głosowanie.”. Zjednoczonej Prawicy udało się wygrać głosowanie ponieważ 32 posłów/posłanek opozycji nie przyszło na głosowanie. Niektórzy przeprosili, niektórzy jebnęli non-apology, ale, o ile ktoś nie leżał wtedy w szpitalu (lub nie przydarzyła się mu równie chujowa sytuacja), to jego/jej nieobecność na tym głosowaniu była, kurwa, skandalem. Nie można bowiem z jednej strony opowiadać o tym, jak to się chce bronić sądów, a z drugiej nie przychodzić na głosowania „bo coś tam”. Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że w tym przypadku zawalili posłowie każdego z ugrupowań opozycyjnych. Idźmy dalej. Kolejny spektakularny fuckup (tym razem należący w całości do Koalicji Obywatelskiej). Działo się to w trakcie głosownia nad dorzuceniem dwóch miliardów szczujni narodowej (niegdyś była to ponoć telewizja publiczna). W tym miejscu poczynię kolejną dygresję, albowiem chuj mnie strzela zawsze przy tego rodzaju działaniach obecnej władzy. Ktoś jeszcze pamięta dlaczego (oficjalnie) utrącono refundacje in vitro z budżetu państwa? Z przyjemnością przypomnę słowa Elżbiety Witek (ówczesna rzeczniczka rządu): „Zdaniem rzeczniczki są inne potrzeby; są Polacy, którzy "są bardzo ciężko chorzy, którzy mają ciężko chore dzieci i którzy muszą je leczyć prywatnie, za swoje pieniądze”. Jak to jest, że nadal nie stać nas na dotowanie in vitro, a stać nas na wyjebanie 2 miliardów zeta na szczucie jednych obywateli na innych? Może chodzi o to, że, co prawda ludzie nadal mają ciężko chore dzieci, ale dzieci będą mogły teraz umierać oglądając dofinansowane mendia narodowe? Tak, wiem, Zjednoczona Prawica wywalając dotowanie in vitro (na które teraz zdecydował się Viktor Orban) spłacała dług „za poparcie” kościołowi, ale nie zmienia to faktu, że oficjalne stanowisko rządu powinno być, kurwa, przypominane za każdym razem, gdy obecna władza wydaje znacznie większe sumy na jakieś idiotyzmy w rodzaju PFN, czy innego TVP. I teraz warto sobie postawić pytanie: czy ktokolwiek z polityków opozycji wspominał o tym w trakcie debat? No przeca, że nie, bo o wiele lepiej pierdolić o Kaczorze Dyktatorze. Aczkolwiek, czego ja, kurwa, wymagam od ludzi, którzy nie potrafią przyjść na głosowanie, a jak już przyjdą, to nie potrafią zagłosować tak, jak powinni, albo też wyciągnąć kart do głosowania. To właśnie stało się w trakcie głosowania. Opozycja usiłowała zerwać kworum, ale dwie posłanki KO nie ogarnęły o co chodzi i do zerwania kworum zabrakło dwóch wyjętych kart do głosowania.
Ostatnim przesuniętym tematem, będzie temat wyborów prezydenckich. Kandydatów na Prezydenta RP mają już wszystkie partie i ugrupowania sejmowe. Zjednoczona Prawica wystawi obecnego Prezydenta RP (który od dłuższego czasu prowadzi kamp.. a nie, czekaj „działania prekampanijne”). KO wystawi Małgorzatę Kidawę-Błońską, Lewica wystawi Biedronia, PSL Władysława Kosiniaka-Kamysza, zaś Konfederacja Krzysztofa Bosaka (czy trzeba wspominać o tym, że w trakcie prawyborów w Konfederacji – działacze wyzywali się nawzajem od komuchów?). Poza tym, startować będzie Szymon Hołownia. Swój start zapowiedział również Piotr Liroy-Marzec, ale bądźmy poważni. Wydaje mi się, że nikogo nie pominąłem. No dobrze, kandydatów już znamy, to teraz zastanówmy się nad tym „co będzie dalej”. Zacznę może od tego, że „chuj wie” co będzie, ale partia rządząca wydaje się być nie-do-końca pewna tego, że ich kandydat wygra. Sondaże co prawda są jednoznaczne, ale warto pamiętać o tym, że pięć lat temu były jeszcze bardziej jednoznaczne i do pewnego momentu, wszystko wskazywało na to, że wybory rozstrzygną się w pierwszej turze, i że wygra je Bronisław „Gajowy” Komorowski. Wszyscy (i to wszyscy, nawet Ziemkiewicz) wiedzą, co było potem. Wiedzą o tyms na pewno politycy Zjednoczonej Prawicy. Dzięki temu, na moim ukochanym portalu „wPolityce” pojawiają się artykuły o wiele mówiących tytułach: „Dlaczego sondażowe 54 procent Dudy dzisiaj to dużo więcej niż sondażowe 70 procent Komorowskiego w grudniu 2014 roku”. Jeżeli ktoś chce się pośmiać, to polecam ten artykuł, bo jest on dziełem wręcz wybitnym. Muszę w tym miejscu wspomnieć o tym, że narracja ta (którą sprzedają nie tylko najwierniejsi z wiernych) jest na tyle skuteczna, że już w paru rozmowach zobaczyłem, że „no może Komorowski miał 70%, ale to było „wirtualne poparcie”. Z tego by chyba wynikało, że te 54% sondażowego poparcia obecnego Prezydenta RP, to nie jest „wirtualne” poparcie, tylko poparcie realne? Tylko, że to bzdura. Sondaż to sondaż (copyright Piknik Coelho), o czym doskonale wiedzą działacze Zjednoczonej Prawicy. Gdyby partia rządząca byłą pewna zwycięstwa, to nikt by, kurwa, nie produkował dzieł sztuki w rodzaju wcześniej wzmiankowanego artykułu. Największym problemem kampanii reelekcyjnej obecnego Prezydenta RP jest on sam, bo choć (zupełnym przypadkiem) narodowe mendia dostały 2 miliardy przed kampanią, to nawet taka kasa nie sprawi, że ludzie zapomną o tym, że chodzący mem jest chodzącym memem. Czy z tego wynika, że obecny Prezydent RP przegra wybory? W prognozowanie wyników wyborów nie bawię się od wyborów prezydenckich 2015, ale mogę napisać, że „ma zadatki na powtórzenie sukcesu byłego prezydenta i przejebanie (potencjalnie) nieprzejebylwanych wyborów”. Jeżeli dojdzie do drugiej tury, to obecny Prezydent RP spotka się w niej z Małgorzatą Kidawą-Błońską. Owszem, pojawiają się sondaże, w których sprawdzane są różne scenariusze i w drugiej turze z obecnym prezydentem spotka się: Hołownia/Kosiniak-Kamysz/Biedroń, ale, jak to już napisałem, najbardziej prawdopodobne jest to, że do drugiej tury wejdzie MKB. No cóż, problem w tym, że MKB zachowuje się trochę jak Bronisław Komorowski. Pozwólcie, że posłużę się przykładem. Kiedy MKB (całkiem słusznie) krytykowała brak samodzielności obecnego Prezydenta RP, usiłowała powiedzieć, że Jarosławowi Kaczyńskiemu (który podejmuje decyzje) nie zależy na polityce zagranicznej (i na poprawnych kontaktach z państwami europejskimi/etc.), bo jest skupiony tylko i wyłącznie na utrzymaniu władzy w Polsce. W poprzednim zdaniu kluczowe było „usiłowała”, bo zamiast tego powiedziała: „Jarosławowi Kaczyńskiemu nie zależy na świecie i Europie. Jemu zależy tylko na Polsce”. Muszę przyznać, że jestem, kurwa, pod wrażeniem. Pod wrażeniem byli również politycy Zjednoczonej Prawicy, którzy podziękowali MKB za jej wypowiedź. I znowuż, czy z tego wynika, że MKB przejebie? Szczerze się przyznam, że ja nie wiem, co ja uważam. Z jednej strony bowiem kampanijne losy MKB zaczynają przypominać losy byłego prezydenta z ramienia PO. Jednakowoż z drugiej strony, jej najgroźniejszy kontrkandydat jest chodzącym memem. Z trzeciej zaś strony, doskonale pamiętam, co Bronisław Komorowski odpierdalał w trakcie kampanii wyborczej 2010 (póki co, MKB daleko do tego poziomu), a mimo tego wygrał te wybory. Owszem, jego kontrkandydatem był Jarosław Kaczyński, ale uprzejmie przypominam, że PiS wtedy po mistrzowsku rozegrał kartę współczucia i Kaczyński (jak na Kaczyńskiego) osiągnął rewelacyjny wynik, bo zagłosowało na niego 7.919.134 osób (dla porównania, na obecnego Prezydenta RP, przy porównywalnej frekwencji, zagłosowało 8.630.627 osób). W kontekście powyższego można powiedzieć, że Bronisław Komorowski wygrał pomimo swoich starań. Jeżeli zaś chodzi o wybory 2020, to wydaje mi się, że Zjednoczona Prawica obawia się powtórki ze scenariusza, w którym ktoś „wyciągnięty z kapelusza” pokonuje „pewniaka”.
Źródła:
https://tvn24.pl/polska/wypadek-beaty-szydlo-uszkodzony-dowod-nie-bedzie-sledztwa-prokuratury-3225760
https://twitter.com/DoRzeczy_pl/status/1218125146839560193
Link do artykułu o badaniach NBP:
Link do moich wypocin w temacie pomysłu
o rezygnacji z wyborów bezpośrednich prezydentów/burmistrzów
miast:
https://www.facebook.com/kreatywnehejterstwo/posts/1843026945764654?__tn__=-R
https://www.portalsamorzadowy.pl/polityka-i-spoleczenstwo/koniec-bezposrednich-wyborow-prezydentow-burmistrzow-i-wojtow-karczewski-zaprzecza,101184.html
https://dorzeczy.pl/opinie/121407/czas-odwrocic-decentralizacje.html
https://www.facebook.com/kreatywnehejterstwo/posts/1843026945764654?__tn__=-R
https://www.portalsamorzadowy.pl/polityka-i-spoleczenstwo/koniec-bezposrednich-wyborow-prezydentow-burmistrzow-i-wojtow-karczewski-zaprzecza,101184.html
https://dorzeczy.pl/opinie/121407/czas-odwrocic-decentralizacje.html
https://www.tvp.info/39136577/666-i-swastyki-zdewastowano-plakaty-kandydatow-pis-w-sandomierzu
https://tvn24.pl/polska/anulowane-glosowanie-w-sejmie-przebieg-obrad-decyzje-marszalek-witek-ra987356-2304681
https://tvn24.pl/polska/przed-sejmem-wyczytano-nazwiska-poslow-opozycji-ktorzy-nie-przyszli-na-glosowanie-opozycja-mogla-wygrac-z-pis-ra994701-2612703
https://www.sejm.gov.pl/Sejm9.nsf/agent.xsp?symbol=glosowania&NrKadencji=9&NrPosiedzenia=2&NrGlosowania=23
https://wiadomosci.wp.pl/sejm-opozycja-probowala-zerwac-kworum-nie-wyszlo-6465875667240577a
https://www.rp.pl/Komentarze/200109419-Tomasz-Krzyzak-Trzeba-bylo-tylko-wyjac-karty-do-glosowania.html
https://www.dorzeczy.pl/obserwator-mediow/126880/duda-i-holownia-w-drugiej-turze-takiego-wyniku-jeszcze-nie-bylo.html
https://wpolityce.pl/polityka/480374-dlaczego-54-dudy-to-wiecej-niz-70-komorowskiego
https://pl.wikipedia.org/wiki/Wybory_prezydenckie_w_Polsce_w_2015_roku