poniedziałek, 22 grudnia 2014

Wyborczy armagedon

Z napisaniem tego tekstu chciałem poczekać do momentu, w którym na stronie PKW pojawią się ostateczne wyniki wyborów. Po miesiącu uznałem, że te dane zapewne wrzucą na stronę zbiorczo, razem z wynikami Wyborów Prezydenckich 2015 (20 grudnia, na stronie PKW nadal nie można zobaczyć wyników z 1 tury wyborów np. z Warszawy).


Kiedy szedłem sobie spokojnie do komisji wyborczej, 16 listopada, przez myśl mi nie przeszło, że wybory samorządowe zakończą się gigantycznym shitstormem powyborczym. Tzn. wiedziałem, że PiS na pewno uzna wybory za sfałszowane (bo przecież każdy wynik, mniejszy niż 100% poparcia kolektywu dla Prawa i Sprawiedliwości, musiał być wynikiem oszustwa), ale to już jest świecka tradycja (przywykliśmy do tego). Nawiasem mówiąc to, w jakim stopniu PiS było przygotowane do „maszerowania w obronie demokracji” 13 grudnia sugeruje, że ten marsz odbyłby się niezależnie od wyników wyborów i tego, czy wszystko w PKW zadziałałoby tak, jak trzeba.


Jako prowincjusz, wyniki wyborów prezydenckich (i do Rady Miasta) poznałem dość szybko. Wynikami wyborów do sejmiku średnio się interesowałem, bo jestem mieszkańcem Podkarpacia i wiedziałem, że gdzie jak gdzie, ale „u nas” PiS na pewno weźmie sejmik.


Państwowa Katastrofa Wyborcza



W poniedziałek „powyborczy” okazało się, że na stronie PKW nadal można zobaczyć, jaka frekwencja była w niedzielę o 17:30 (przez następne półtora tygodnia to była „najświeższa” aktualność na tej stronie). Oficjalnych wyników nie było (na te trzeba było jeszcze poczekać). PiS błyskawicznie wykorzystał sytuację i na wszelki wypadek zaczął mówić o fałszerstwach. No bo to przecież jasna sprawa – skoro wyniki wyborów się opóźniają, to znaczy, że „ktoś te wyniki fałszuje”. Do PiS-u dołączył Leszek Miller (jako największy przegrany tych wyborów – klęsce SLD poświęcę osobny tekst, toteż nie będę się tutaj nad biednym Leszkiem pastwił). Kiedy Ruch Narodowy zorganizował spęd pod siedzibą PKW (który to spęd przekształcił się później w okupację), wiadomo było, że będzie „wesoło”. A od czego się zaczęło? Od typowo polskiego podejścia do zmian. PKW uznało, że trzeba zainwestować w nowy system zliczania głosów, który miał w zamyśle usprawnić działanie Komisji. Za cholerę nie wiem, po co ten system zmieniano? Jedyne, co mi przychodzi do głowy to to, że ten stary nie spełniał norm emisji dwutlenku węgla. A tak nieco bardziej na poważnie – stary system (przynajmniej od strony „zaglądacza” na stronę PKW) był bardzo przejrzysty i można było za jego pomocą uzyskać bardzo szczegółowe dane. Obserwowałem wybory 2010 i śmiem twierdzić, że „stary” system nie mógł być jakoś specjalnie niewygodny (trudny w obsłudze/etc), bo wyniki wyborów samorządowych błyskawicznie się na stronie PKW pojawiły. Mam więc przeczucie, że system zmieniono po to, żeby zmienić system. Ponieważ tu jest Polska, a Polska to kraj, którym od dłuższego czasu rządzą debile – wybrano najtańszą ofertę w przetargu (no bo po cholerę zrobić coś dobrze, skoro można zrobić to tanio?). Nie wiem, kto „stawiał” nowy system, ale wiem, że „nowe” wypieprzyło się 16 listopada wraz z pojawieniem się danych o frekwencji z godziny 17:30. Z punktu widzenia „typowego wyborcy”, za publiczne pieniądze zmieniono dobrze działający system na system niedziałający. Lepszego prezentu Jarosławowi K. nie można było zrobić. Bo skoro coś nie działa, to można gawiedzi wciskać kit o „fałszerstwach na masową skalę”.


Narodowy agraryzm



Prawdziwa bomba wybuchła w momencie, w którym okazało się, że PSL uzyskał znacznie lepsze wyniki (rzecz jasna mowa tu o wyborach do sejmików), niżby to wynikało z sondażu exit poll (o sondażach przedwyborczych nie wspominając). Histeria „niepokornych” i „niezależnych” dziennikarzy osiągnęła apogeum. Czemu? Bo dobry wynik PSL oznaczał klęskę PiS. Ponieważ system PKW się wywalił, można było już wszystkich dookoła tłuc młotkiem z napisem „fałszerstwa wyborcze”. Ponieważ „dziennikarze” nie byli w stanie w żaden sposób udowodnić, że doszło do fałszerstw, czepili się tego, że wynik PSL to wina „książki do głosowania” oraz tego, że PKW wprowadziło wyborców w błąd, bo „kazano stawiać krzyżyk na każdej karcie do głosowania, a to przecież była książeczka, która miała wiele stron!”. Tu przekaz był nieco łagodniejszy – może i nie sfałszowano wyborów, ale wyniki były zafałszowane. Czemu zafałszowane? Bo PSL miał 1 miejsce na liście i ludzie mogli na niego głosować niechcący. Co za tym idzie, ludzie mówili, że głosowali na PiS (i chcieli głosować na PiS!), a oddali głos na PSL. Owszem, tego rodzaju omyłka jest możliwa, ale tylko i wyłącznie w momencie, w którym ktoś jest tak bardzo wytresowany, że nie patrzy na żadne nazwiska i po prostu głosuje na 1-kę. Dla nikogo nie jest tajemnicą to, że najskuteczniej wytresowany elektorat ma PiS (dzięki współpracy z dyrektorem Radia Zła Żmija). Zwycięstwo PSL w drugim bastionie PiS-owskim (Świętokrzyskie) sugeruje, że tak właśnie mogło być. Tadeusz Rydzyk kazał głosować, ale nie powiedział, na którą listę i radiomaryjne drony zagłosowały na 1. Co prawda książeczki do głosowania mogły sprawiać ludziom problem, ale chyba można się było zapytać kogoś z komisji „jak to się robi”?


Oszukali!


Bezrefleksyjność, z jaką ludzie łykają bzdury wypisywane przez „niezależnych” i „niepokornych”, jest zatrważająca. Aczkolwiek nie ma się czemu dziwić. Wyznawcy tego rodzaju dziennikarstwa nie mają w zwyczaju sprawdzania czegokolwiek, co im serwują ich idole. Skoro napisano, że wybory zostały sfałszowane, to znaczy, że ktoś je sfałszował, amen. Gdyby wyznawcy nie byli tak zaślepieni, zastanowiliby się nad tym, czemu sfałszowano jedynie wybory do sejmików? Ok, sejmiki dzielą pieniądze, ale w hipotetycznej sytuacji- w której sejmik jest PiS-owski, a praktycznie wszystkie samorządy (w województwie) przypadły innym partiom (i niezrzeszonym nieprzytulonym do PiS-u) – zwycięstwo w wyborach zamienia się w klęskę. Poza tym, każdy człowiek, który choć odrobinę interesował się tym, jak działają samorządy, wie, że prawdziwa władza to Rady Miejskie i włodarze miast. Dysponowanie gruntami miejskimi, bawienie się warunkami zabudowy to tylko niektóre z rzeczy, o które biją się w wyborach samorządowcy. Nawet na moim zadupiu rodzinnym „swój prezydent” oznacza dla sponsorów milionowe zyski. W świecie, w którym żyją ludzie pokroju Ewy Stankiewicz, sfałszowanie wyborów na włodarza prowincjonalnego powinno być dziecinnie łatwe. W sytuacji, w której o wygranej/przegranej może decydować kilkaset głosów - „dosypanie” takiej ilości nie powinno być problemem. Czemu więc „dziennikarze” skupiają się na wynikach wyborów do sejmików, zamiast tropić fałszerstwa na prowincjach? Dlatego, że na wyniki wyborów do sejmików trzeba było czekać, a wybory do Rad Miasta (szczególnie na prowincjach) zostały w miarę szybko podliczone. Dla „niepokornych” coś takiego jak „fakty” nie ma znaczenia. Znaczenie mają wydarzenia, które można odpowiednio „zinterpretować”. Retoryka „niepokornych” jest następująca: „PKW długo nie mogło podać oficjalnych wyników wyborów? To znaczy, że wybory zostały sfałszowane, bo jakby nie zostały sfałszowane, to oficjalne wyniki podano by szybciej!” I żaden z niepokornych nie zastanowi się nad tym, że sfałszowanie wyników wyborów (w skali kraju) jest w dzisiejszych czasach praktycznie niemożliwe.


Fałszowanie wyborów „nie tylko dla orłów”



Usłużni PiS-owscy dziennikarze i wszelkiej maści tropiciele spisków, próbują nas przekonać do tego, że sfałszowanie wyborów w Polsce to dziecinna igraszka. Czy tak jest w rzeczywistości? Niezupełnie. Sfałszowanie wyników wyborów na skalę krajową wymagałoby sporych zasobów, bo w Polsce mamy około 27 tysięcy obwodowych komisji wyborczych. Jeśli próba fałszerstwa miałaby się powieść, fałszerz musiałby mieć co najmniej jednego zaufanego człowieka (a najlepiej po 2) w każdej z komisji. Czemu? Bo fałszowanie wyborów na tak ogromną skalę nie może się opierać na przywiezieniu wywrotki kart do głosowania do jakiejś obwodowej komisji. Dosypywanie kart do głosowania (unieważnianie głosów/etc) musiałoby być przeprowadzone w sposób niebudzący podejrzeń. I nie chodzi tu o niebudzenie podejrzeń bandy nawiedzeńców, dla których każdy wynik niższy, niż 100% poparcia dla PiS to dowód na fałszerstwo, tylko o ludzi, którzy od czasu do czasu włażą sobie na strony PKW. Albo ludzi, którzy bawią się w data-mining i którzy nagle stwierdziliby kilkudziesięcioprocentowy skok frekwencji w niektórych komisjach (bo jak dosypywać to spektakularnie). Innymi słowy, fałszowanie wyników wymagałoby udziału około 40 tysięcy ludzi na najniższym szczeblu, do tego trzeba dodać koordynatorów, planistów etc. etc. Takie fałszowanie trzeba bowiem odpowiednio zaplanować, żeby nie okazało się, że na partię fałszującą zagłosowało 90% wyborców (nawet Łukaszenka w 2010 roku miał „jedynie” 85% poparcia). Przez moment załóżmy, że komuś się to wszystko udało. Tzn., że dysponuje kilkudziesięcioma tysiącami ludzi, którzy wynik wyborów dostosują do jego woli. Prawdopodobieństwo tego, że przy tak gigantycznej liczbie ludzi (zaangażowanych w niecny proceder fałszowania wyborów) nikt się nie wysypie (nie przyzna, nie „nawróci” etc.), jest równe 0. Cóż stałoby na przeszkodzie komuś, kto pomyślałby „a pieprzę to, wyjeżdżam na zachód, tam opiszę wszystko, co się tutaj działo i zarobię na tym kupę kasy”? Być może jestem naiwny, ale wydaje mi się, że fakt, że nie było jeszcze wysypu „skruszonych”, którzy opisaliby proceder fałszowania wyborów w Polsce, można wytłumaczyć tylko w jeden sposób. W Jaki? W taki, że w Polsce wyborów się nie fałszuje, bo takie fałszerstwo jest praktycznie niemożliwe.


Marsz w Obronie 1/3 Demokracji (i Wolności Mediów)



PiS-owcy od samego początku PKWgate budują narrację, która jest tak bardzo idiotyczna, że nie dziwi mnie wcale to, że „Marsz w obronie demokracji”, który odbył się 13 grudnia w Warszawie, cieszył się raczej małym zainteresowaniem. Według owej narracji, wybory zostały częściowo sfałszowane. Tzn. sfałszowano wybory do sejmików, natomiast resztę (wybory włodarzy i rad miejskich/etc.) zostawiono w spokoju (czyli sfałszowano 1/3 wyborów). W związku z powyższym, doprecyzowałem nazwę Marszu PiS-owskiego. Nie był to bowiem marsz w obronie całej demokracji (bo wg narracji PiS-owskiej 2/3 demokracji jest w porządku), tylko marsz w obronie 1/3. Jest coś pociesznego w postępowaniu polityków z PiS. Z jednej bowiem strony głośno darli japy „sfałszowano wybory”, a z drugiej nie mieli żadnych oporów przed startem w wyborczej dogrywce, 30 listopada. Skoro „zbliżamy się do Białorusi”, to po cholerę brać udział w farsie, za którą „niepokorni” i PiS-owcy uważają wybory? Po co wydawać gigantyczne kwoty na kampanię, skoro „i tak wygra PO”? Czy ktoś jeszcze pamięta Wybory Prezydenckie w 2005 roku? Włodzimierz Cimoszewicz zrezygnował z kandydowania dlatego, że (eufemizując) nie odpowiadało mu to, w jaki sposób jego konkurent (Donald Tusk) prowadzi kampanię. W roku 2014 mamy cała kupę kandydatów, którzy co prawda opowiadają wszystkim dookoła o tym, że „wybory się u nas fałszuje”, ale i tak biorą w nich udział. Czemu kandydują? Dlatego, że żaden z PiS-owców (prócz tych z najbardziej wypranymi mózgami, których stosunkowo niewielu jest, reszta to wyrachowani, cyniczni gracze) nie wierzył w fałszerstwa.


Narracja 1/3 sfałszowanych wyborów była co prawda idiotyczna, ale tylko taką można było budować. Łatwo jest bowiem wmawiać ludziom, że „w Polsce sfałszowano wyniki wyborów”, nie precyzując rzecz jasna tego, gdzie je sfałszowano (parafrazując Bronisława Komorowskiego: „kiedy pytają mnie gdzie sfałszowano wybory, odpowiadam „w Polsce”, a kiedy zapytają „a konkretnie w jakiej części Polski?”, odpowiadam „konkretnie to w całej Polsce”). Trudniej byłoby wmówić ludziom, że wybory (na prezydenta miasta, do rady miasta/etc) sfałszowano w ich mieście (nie przedstawiając na to żadnych dowodów). I właśnie dlatego retoryka PiS-owców zręcznie omijała temat wyborów na prezydentów miast/radnych miejskich/etc. Z tego samego powodu żaden z PiS-owskich „przegrańców” (chodzi o drugą turę wyborów) nie powiedział, że „przegrał, bo wybory sfałszowano”.


„Uczciwy, jak polityk”



Chciałbym jedną rzecz bardzo wyraźnie zaznaczyć. Fakt, że duszoszczypatielne teksty różnej maści „niepokornych” o tym, że „oszukali i teraz to już tylko Majdan”, uważam za kretyństwo, nie wynika z tego, że wierzę w uczciwość naszych polityków (która to uczciwość miałaby sprawić, że żadnemu z nich nawet przez myśl nie przejdzie sfałszowanie wyborów). Nic z tych rzeczy. O polskich elitach politycznych zdanie mam jak najgorsze. Wielu z nich z chęcią zdjęłoby z barków społeczeństwa ten przykry obowiązek, jakim są wybory (o ile rzecz jasna miało by to oznaczać, że to właśnie oni będą rządzić). Wielu z nich na pewno zastanawiało się nad tym, jak by tu „poprawić” wolę społeczeństwa i nie musieć się przejmować czymś tak przyziemnym, jak porażka wyborcza. Wydaje mi się, że najchętniej uczyniłby to Jarosław Kaczyński, którego geniuszu nie dostrzega durne, „przypadkowe” społeczeństwo (nie mylić z Narodem). Czemu więc żaden z wodzów naszych partii politycznych nie próbował takiego zamysłu wprowadzić w życie? Dlatego, że niezależnie od tego, jak bardzo nasi politycy nami gardzą, to jednak nieco się nas boją. Boją się tego, że gdyby próbowali sobie poprawić wyniki i sprawa by się rypła (a rypłaby się na pewno, bo tu jest Polska i tu nic nie może się do końca udać [nawet socjalizm się nie udał]), to zostaliby wyniesieni z Wiejskiej na butach. I nie byłoby mowy o „Majdanie”, bo ani policja, ani wojsko, ani żadna ze służb nie chciałaby nadstawiać karku za jakiegoś debila, który próbował sfałszować wybory, dał się na tym złapać, a teraz usiłuje się chować za plecami „silnych kolegów”.


Nie wierzę w fałszerstwa (poważniejsze, niż kupowanie głosów za wódkę, bo tego rodzaju sytuacje zdarzały się, zdarzają i będą się zdarzać), wierzę w to, że w Polsce od dłuższego czasu mamy do czynienia z czymś, co można nazwać „burdelem systemowym” (nonszalancja PKW w sprawie „zmian w systemie informatycznym” i późniejsze tłumaczenia „no powinno działać, ale nie działa, sorry, taki mamy klimat”, są jednym z elementów tegoż burdelu). Nie wiem, czy i kiedy uda nam się ten burdel uprzątnąć, ale tak długo, jak ów burdel będzie u nas panował, tak długo w naszej polityce będzie miejsce dla polityków, którzy są cwaniaczkami, którzy swoją pozycję (w świecie polityki) zawdzięczają umiejętności głośnego darcia ryja. 

sobota, 15 listopada 2014

Zakaz pedofilowania!

Dnia 23-07-2014  katowicki sąd uznał, że graficzny znak „zakaz pedałowania” ma charakter rysunku obraźliwego i prezentowanie go w miejscu publicznym jest wykroczeniem. Czy decyzja ta była słuszna? Zastanówmy się nad tym. „Zakaz pedałowania” był nieodzownym elementem prawicowych kontrmanifestacji (ilekroć przez jakieś miasto miał przejść Marsz Równości, tylekroć młodzieńcy z podwyższonym poziomem testosteronu „manifestowali” z flagami, na których był ów znak). Czemu w ogóle protestowali? Bo radykalna prawica nie istnieje jako twór sam w sobie – jej istnienie opiera się na „wrogach”. Dla wszelkiej maści sierot po Dmowskim wrogami są mniejszości narodowe (głównie Żydzi – vide „judeosceptycyzm” Artura Zawiszy). Ponieważ mniejszości narodowych w Polsce jest niewiele i nie za bardzo jest czym straszyć ludzi, radykalna prawica znalazła sobie innych wrogów – mniejszości seksualne i różnej maści lewicowe organizacje. Retoryka zagrożenia (my „Prawdziwy Polacy” was obronimy!) jest warunkiem sine qua non istnienia radykalnej prawicy. Sami prawicowcy chyba nie do końca zdają sobie sprawę z realiów i nie dostrzegają tego, jak bardzo idiotycznie brzmi ich retoryka.


W trakcie zaborów wielkim zagrożeniem dla Polaków było wynarodowienie (germanizacja i rusyfikacja). Wróg (zaborca) był jak najbardziej realny. Polakom nie trzeba było mówić „hej, widzicie Rosjan? Widzicie Prusaków? Oni są be! Trzeba z nimi walczyć”. Gwoli ścisłości – nie tylko prawica walczyła z zaborcami, aczkolwiek mam świadomość tego, że przeciętny „nowoczesny endek” prędzej się (za przeproszeniem) zesra, niż przyzna, że Piłsudski (a  PPS w szczególności) zrobił cokolwiek dobrego dla Polski. W czasach zaborów prawica broniła Polaków przed realnym zagrożeniem. Dzisiaj narodowcy, pod wodzą Krzysztofa Bosaka i Roberta Winnickiego, „bronią Polski” przed Kazimierą Szczuką, Magdaleną Środą i Robertem Biedroniem.


Kronikarski obowiązek każe wspomnieć o tym, że „obrona Polski przed homoseksualizmem” nie zaczęła się od Ruchu Narodowego (który, choć składa się głównie z członków Młodzieży Wszechpolskiej i Obozu Narodowo-Radykalnego, jest tworem nowym)- zaczęła się od organizacji o nazwie NOP (Narodowe Odrodzenie Polski). Nie będę się wdawał w szczegółowe opisy tego, czym jest NOP – dość powiedzieć, że nawet ONR-owcy w swoich prywatnych rozmowach (z którymi można było się zapoznać via Holochergate) twierdzili, że w NOP-ie tylko trochę „mądrych ludzi jest”, a reszta to świry i oszołomy. Skoro nawet ONR-owcy przyjaźniący się z ludźmi z organizacji Blood and Honour (członkowie B&H sami o sobie mówią, że są neonazistami) twierdzą, że z NOP-em jest coś mocno nie w porządku, to chyba o czymś świadczy.


NOPowcy wymyślili sobie „zakaz pedałowania”, który, w ich opinii, miał być symbolem walki „z homoseksualizmem”. Znamienne jest to, że w opinii wielu narodowców największym zagrożeniem dla Polski jest dwóch mężczyzn uprawiających seks analny (najwidoczniej „w Polsce nie może być zgody na to, żeby dwóch mężczyzn uprawiało ze sobą seks analny!”). Wydaje mi się, że symbolika związana z seksem jest nieprzypadkowa. Prawica (pod wpływem kościelnym) już dawno sprowadziła relacje damsko-męskie do relacji stricte genitalnych. Siedział sobie pewnie ten biedny narodowiec (któremu kazali wymyślić „symbol walki z homoseksualizmem”), siedział i dumał „co też ci homoseksualiści robią, jak już są razem?” Myślący człowiek wie o tym, że związek dwojga ludzi ma wiele płaszczyzn. Wie również, że czynności, które można wspólnie wykonywać nie ograniczają się do seksu (narodowcom podpowiadam – można rozmawiać, czytać książki, chodzić do kina, chodzić na spacery, oglądać filmy/seriale etc.). Narodowiec o tym nie wie. Dla narodowca związek dwojga ludzi (tzn kobiety i mężczyzny, bo to w końcu Polska jest, a nie Bruksela!) sprowadza się do uprawiania seksu. Jeśli osadzimy „zakaz pedałowania” w tym kontekście, nietrudno dostrzec, że miast „symbolu walki z homoseksualizmem”, był on symbolem prymitywizmu radykalnej prawicy.


Ponieważ polski wymiar sprawiedliwości nie potrafi sobie poradzić z wesołą gromadką „patriotów”, którzy czczą Polaków poległych w trakcie II Wojny Światowej „salutem rzymskim”(chodzi rzecz jasna o nazistowskie pozdrowienie), toteż w pewnym momencie owa grupka przeholowała z bezczelnością. W roku 2011 NOP chciał, aby „zakaz pedałowania” stał się jego oficjalnym symbolem. Sąd rejestrowy bez mrugnięcia okiem klepnął ten znak (25-ego października 2011r.). Dopiero wiadra pomyj, wylane na głowy ludzi, którzy podjęli tę decyzję  sprawiły, że dostrzegli oni niestosowność tejże (decyzja sądu została uchylona). Po co NOP chciał zarejestrować„zakaz pedałowania” (NOP chciał zastrzec również inne symbole, ale nie o nich mowa)? Po to, żeby móc pozywać ludzi, którzy „znieważają” ten symbol. To mniej więcej tak, jakby narodowiec narobił Robertowi Biedroniowi na wycieraczkę, a następnie pozwał Biedronia za to, że ten sprzątnął kupę.


Historia „zakazu pedałowania” skończyłaby się wraz z wyrokiem sądowym, gdyby nie to, że polska „umiarkowana prawica” od jakiegoś czasu cierpi na problemy tożsamościowe i w ramach łatania własnej tożsamości, wspiera radykalną prawicę. O tym, że zdaniem większości prawicowych publicystów, kibole demolujący miasta nie są bandytami, tylko „współczesnymi AK-owcami” powszechnie wiadomo. Tym samym nikogo nie powinno dziwić to, że prawica rzuciła się do obrony „zakazu pedałowania” przed „lewacką cenzurą”. 


„Co oznacza zakaz „zakaz pedałowania”? Ten mało estetyczny symbol „przestaje być tylko demonstracją niechęci do homoseksualistów: staje się wyrazistą deklaracją w obronie wolności przeciw gejowskiemu totalizmowi. (…) Stosunek do homoseksualizmu jest dziś jądrem całej lewackiej ideologii” – pisze Dominik Zdort.(...)



Niedawna decyzja sądu o zakazie „zakazu pedałowania” nie jest, jak zaznacza publicysta Rz wyrazem dbałości o publiczne obyczaje – skoro tyle nieobyczajnych reklam i symboli zaśmieca naszą publiczną przestrzeń (!), ale dobitnie świadczy ona o cenzurze w imię politycznej poprawności.  



Na czym polega ów „gejowski totalizm” oraz „cenzura w imię politycznej poprawności”?  W skrócie na tym, że prawicowcom nie wolno publicznie nazywać homoseksualistów „pedałami”. Gdyby pan Zdort rozkręcił się bardziej, zapewne okazałoby się, że owo prawo gwarantuje mu Konstytucja.  Przeciętny Kowalski wie, że słowo „pedał” (jako określenie człowieka) ma pejoratywny wydźwięk, prawica potrzebowała wyroku sądu, bo sama nie była w stanie tego zrozumieć. Rzecz jasna, na decyzji sądu „lewackie szykany” się nie kończą! W jaki jeszcze sposób lewactwo prześladuje prawicowców?


Wreszcie drobne szykany wobec tych, którzy nie chcą się dostosować do wyznaczonej przez lewaków poprawności – takie jak choćby blokowanie krytyków na Facebooku” – wylicza Dominik Zdort w ostatnim PlusMinus.  



Nie wiem, czy pan Zdort ordynarnie łże (co wcale nie byłoby jakąś specjalną nowością, w końcu prawicowiec to prawicowiec), czy po prostu nie wie o czym pisze. Aczkolwiek może być i tak, że zdaniem pana Zdorta, ludzie, którzy domagają się usunięcia z FB mojej strony (na co najmniej kilku fanpejdżach prawicowych pojawił się link wraz z prośbą o zgłaszanie) to lewacy, którzy uznali, że moja lewacka strona „nie jest dostosowana do wyznaczanej przez lewaków poprawności”.


Motorem napędowym dzisiejszej prawicy jest oskarżanie lewicy (której praktycznie nie ma, przynajmniej w wymiarze politycznym, w wymiarze publicystycznym dopiero się konstytuuje) o własne grzechy. Skąd się wziął ów „gejowski totalizm”? Ano, jakoś trzeba było przykryć to, że Kościół, broczący wiernymi,  popadł w histerię i usiłuje ich odzyskać poprzez narzucanie wszystkim jedynie słusznego światopoglądu (w czym wychowani za PRL-u purpuraci nie widzą nic zdrożnego). Prawica nigdy nie posiadała własnego kręgosłupa i od zawsze opierała się na kościelnym, toteż purpuraci i reszta funkcjonariuszy kościelnych od zawsze może liczyć na wsparcie prawicy. Pamiętam doskonale, jak po słowach abp. Michalika (dzieci wciągające dorosłych w pedofilię) prawicowcy zaczęli budować narrację „on na pewno tego nie powiedział, ja chce zobaczyć nagranie”. W pewnym momencie (kiedy nagranie zobaczyli) w ich wypowiedziach można było dostrzec przejawy rezygnacji. Znamienna była wypowiedź jednego z „niepokornych”, Samuela Pereiry, który napisał na Twitterze: „Odsłuchałem całej wypowiedzi. PAP dobrze zacytował abp Michalika. Zdanie owszem w szerszym kontekście, ale nie do obrony. Niedopuszczalne.”  Domyślam się, że największym problemem S.P. nie było to, co powiedział Michalik, tylko to, że cytat był dosłowny i że nie mógł się wykazać „broniąc” abp. Słowo „niedopuszczalne” pewnie ledwie mu przeszło przez klawiaturę.


Zdaniem Kościoła: aborcja, antykoncepcja, związki partnerskie, małżeństwa jednopłciowe, in vitro, homoseksualizm, ateizm i cała masa innych rzeczy to zło. Zdanie prawicy, dziwnym trafem, pokrywa się w całej rozciągłości ze zdaniem Kościoła. Co za tym idzie, wszystkie próby wpłynięcia przez purpuratów na ustawodawstwo Polskie(w celu zwalczania „zła”), spotykają się z ciepłym przyjęciem prawicy. Natomiast jakakolwiek próba zmiany prawa, która nie podoba się Kościołowi, jest odsądzana od czci i wiary przez prawicę. Przykład? Próba wprowadzenia całkowitego zakazu aborcji (chyba nikt nie wierzy w to, że ludzie sami z siebie ten projekt napisali i że Kościół nie miał z tym nic wspólnego) bardzo spodobała się prawicy. Natomiast próba zalegalizowania związków partnerskich – co to to nie. Toż to gejowski totalizm! Prawicowcy są tak bardzo zaczadzeni kadzidłem, że nie dostrzegają absurdu swoich zarzutów. Jeśli przejawem totalizmu jest to, że dwie kobiety, które się kochają, chcą mieć prawo do zawarcia związku uznawanego przez państwo, to przejawem czego jest domaganie się całkowitego zakazu aborcji tylko dlatego, że zdaniem Kościoła „aborcja to zło”?  Ujmując rzecz inaczej – totalizm lewicy polega na tym, że lewica nie chce żyć tak, jak sobie tego życzy prawica. Prawica, dyktująca wszystkim dookoła „jak trzeba żyć”, z totalizmem nie ma nic wspólnego.


W opinii prawicy wszystko, co robią jej przedstawiciele jest „formą obrony przed lewicowym totalitaryzmem”. „Zakaz pedałowania”, wymyślony przez jakiegoś biednego człowieka ze sporymi deficytami emocjonalnymi, również jest formą obrony. W narracji prawicy to, co robią prawicowcy nie umywa się nawet do „lewicowego przemysłu pogardy”. Skoro tak, to czemu żadna z antyklerykalnych „lewackich bojówek” (od których ponoć roi się w naszym kraju) nie wpadła na pomysł zarejestrowania jednego z poniższych symboli?


          Ilustracja wykonana przez Wiewiórkę Chaosu
         Ilustracja wykonana przez Wiewiórkę Chaosu
                    Ilustracja wykonana przez Wiewiórkę Chaosu


 Źródła:

http://www.fronda.pl/a/zakaz-pedalowania-bronil-wolnosci-od-gejowskiego-totalizmu,40239.html

czwartek, 25 września 2014

Bezmyśl nowoczesnego endeka

Przaśni polscy celebryci przyzwyczaili nas do niemalże nieustannego wygadywania/wypisywania  rzeczy, które można spiąć klamrą o nazwie „idiotyzmy”. Ponieważ jesteśmy do tych idiotyzmów przyzwyczajeni, „byle co” nas nie rusza. Tym niemniej, jeśli już coś nas ruszy (przeważnie chodzi o idiotyzm o sporego kalibru), wywołuje spory shitstorm, który odbija się echem w różnych mediach. Takim idiotyzmem była poniedziałkowa (22-09-2014) wypowiedź idola sporej części prawicowców – Rafała Ziemkiewicza.


Zaczęło się od tego, że redaktor Ziemkiewicz przeczytał artykuł o pewnym dominikaninie, (który został wywalony z zakonu między innymi za to, że został oskarżony o gwałt przez 19-latkę) i postanowił podzielić się swą „mądrością” życiową na twitterze:


No cóż, kto nigdy nie wykorzystał nietrzeźwej niech rzuci pierwszy kamień... Ale jak zakonnik to kara konieczna



Po tej wypowiedzi, na głowę „wkurzającego salon” publicysty, momentalnie wylano hektolitry błota (na które zasłużył). Idol prawicy nie za bardzo zrozumiał co się stało i spróbował (z błyskotliwością właściwą swej kondycji intelektualnej) pociągnąć temat dalej:


Pytanie do oburzonych tłitem o wykorzystaniu nietrzeźwej kobiety A jak facet rano trzeźwieje obok kaszalota też ma prawo skarżyć ją o gwałt?



Powyższe komentarze królowały wczoraj „w internetach”. Cytuję je jedynie po to, żeby zestawić je z późniejszą linią obrony „nowoczesnego endeka”. Argumenty, których RAZ używa, pokazują, że jest duchowym spadkobiercą niegdysiejszego bulteriera braci Kaczyńskich – Jacka Kurskiego, który stwierdził, że „ciemny lud wszystko kupi”. Tylko że ciemny lud jakoś tak nie bardzo skory do żartów jest, kiedy mowa o gwałcie. A niczym innym jak gwałtem jest „wykorzystanie nietrzeźwej”, czym RAZ pochwalił się w swoim komentarzu. Ponieważ wywoływanie gównoburzy to jedno, a łatka gwałciciela to drugie – przez cały kolejny dzień RAZ z determinacją PZPR-owca odpowiedzialnego za propagandę, usiłował budować narrację do swojej wypowiedzi. Ponieważ mu się nie udało, uznał, że trzeba uderzyć z grubej rury i na fanpage „rzuć kamieniem w profil Ziemkiewicza” zaczął domagać się przeprosin. Zacznijmy jednakże od linii obrony „niepokornego”.


Na łamach Onetu starał się wyjaśnić, że wcale nie jest gwałcicielem:


Trzeba być idiotą albo człowiekiem skrajnie złej woli, żeby tak mój wpis na Twitterze rozumieć. Jak każdy konserwatysta mam do gwałtu stosunek jednoznaczny - nie ma usprawiedliwienia! Chyba że dama wyraźnie i jednoznacznie sobie tego życzy.



Nie stały za tym jakieś głębokie zamysły. Ot, po prostu zażartowałem, może z lekką przechwałką, jak to w moim wieku.



Abstrahując już od kretyńskiej retoryki „gwałt tylko wtedy, gdy kobieta sobie tego życzy”, warto zwrócić uwagę na podkreśloną część wypowiedzi. Po pierwsze „nowoczesny endek” jedynie żartował, a po drugie chodziło o to, żeby się pochwalić.


Zasmuciła mnie ta fala nienawiści, którą mój wpis na Twitterze wywołał. Tym bardziej że pokazała ona, iż zdanie "kto sam jest bez grzechu niech rzuci pierwszy kamień" okazało się zupełnie obce osobom, które wypisały o mnie podłe rzeczy. Oni nie wiedzieli, o co chodzi z kamieniem, zaczęli wypisywać jakieś bzdury o rzucaniu we mnie...



Ciężko skomentować powyższy fragment wypowiedzi, nie używając słów powszechnie uznanych za obelżywe. Niektórym katolikom wydaje się, że mogą zachowywać się jak bydlęta, a jeśli ktoś im zwróci uwagę, odpowiedzą „kto jest bez winy(...)”, względnie „nie sądźcie, abyście sami nie byli sądzeni”. To, że sprowadzają swoją „głęboką wiarę” do roli karty „wychodzisz wolny z więzienia”, jakoś im umyka (względnie – mają to po prostu w dupie, bo swoją wiarę traktują jak młotek, którym można komuś przypieprzyć).


Dla mnie - człowieka starej daty - taka tępota i elementarny brak wykształcenia jest czymś absolutnie nie do przyjęcia.



Dla mnie, człowieka nieco młodszego – tępota „niepokornego” publicysty również jest czymś nie do przyjęcia. Trzeba być wyjątkowo ograniczonym człowiekiem, aby nie odróżniać seksu, na które obie strony wyrażają zgodę, od zgwałcenia osoby, która ledwie kontaktuje (albo wręcz nieprzytomnej). Być może, gdybym był 50-letnim katolikiem/endekiem o twarzy codziennego onanisty – patrzyłbym na świat inaczej.


W końcu doświadczenie seksu z nietrzeźwą kobietą, niekoniecznie samemu będąc trzeźwym, to coś, co wielu mężczyzn ma na swoim twardym dysku. Przynajmniej w moim pokoleniu. Bo młodsze - sądząc po reakcjach na mój niewinny twitt - ma chyba życie seksualne bardzo uregulowane i ponure.



Wydaje mi się, że o wiele bardziej ponure jest życie człowieka, który nie widzi niczego złego w wykorzystywaniu pijanych kobiet, ale jak już wspomniałem – nie jestem katolikiem, nie znam się.


Ponieważ jeden wywiad to było za mało, RAZ udzielił również wywiadu w Super-expresie (link w źródłach). W wywiadzie tym określił swoich krytyków mianem niedopchniętych dewotów i brzydkich feministek, z którymi nikt nie chce uprawiać seksu.


Potem przyszła pora na „oświadczenie” na FB:


Stała się rzecz straszliwa: prawicowy, konserwatywny pisarz i publicysta  napisał na twitterze coś, co można wykorzystać jako pretekst do hejtu i nagonki(...)
Jeśli już da się w moim wpisie znaleźć przyznanie do czegokolwiek, to najwyżej, że zdarzało mi się w życiu uprawiać seks z kobietami (wyłącznie płci przeciwnej, zaznaczę) niekoniecznie w stanie pełnej trzeźwości(...)


Przeprosić mogę najwyżej za to, że nie wziąłem słowa „wykorzystać” w cudzysłów
, co uprościłoby zrozumienie  zdania przewrażliwionym i utrudniło sfałszowanie go złośliwym(...)



Narracja nieco się zmienia. Już nie mieliśmy do czynienia z żartem. Teraz tylko chodzi o to, że RAZ napisał o tym, że czasem uprawiał seks nietrzeźwymi kobietami. Żałuję tylko, że nie napisał „wykorzystać”, bo jego zdaniem, wtedy wszystko byłoby w porządku. Lepper swego czasu powiedział: „jak można zgwałcić prostytutkę?”. Po latach RAZ sparafrazował ową wiekopomną myśl: „jak można wykorzystać nietrzeźwą kobietę?”.


„Jestem osobą publiczną, dla wielu wrogiem, obiektem różnie motywowanej nienawiści – nie mogę się skarżyć, że montuje się przeciwko mnie nagonki czy rozkręca hejty(...)



Wielu ludzi dobrej woli daje się w takich wypadkach porwać internetowemu owczemu pędowi. Na manipulacje i propagandę w tradycyjnych mediach już się trochę uodpornili, wobec „marketingu sieciowego” są bezbronni.



Zarozumiałość człowieka, któremu wydaje się, że wszyscy krytykujący go są „zmanipulowani”, względnie „padli ofiarą marketingu sieciowego”, jest  mojej opinii bezbrzeżna. Aczkolwiek nie dziwi mnie to wcale. Wymieniłem swego czasu kilka tweetów z RAZ-em i dowiedziałem się z nich, że ludzie, którzy przeczytali jego książkę („Jakie Piękne Samobójstwo”) piszą tylko i wyłącznie pozytywne recenzje. Krytykują go natomiast jedynie Ci, którzy go nie czytali.


Jeśli, metodą Goebbelsa, stu userów powtórzy, że ten a ten powiedział, uznają to za fakt, zamiast sprawdzić, czy naprawdę powiedział i o co w ogóle chodzi.



Tak się składa, że ja o idiotycznej wypowiedzi redaktora Ziemkiewicza dowiedziałem się od niego samego. No, może nie bezpośrednio (bo gdzie mnie tam blogerowi do jego wysokości publicysty), ale z jego własnego Twittera. I przyznam szczerze, że idiotyzm komentarza sprawił, że zawahałem się na moment ze skomentowaniem tej wypowiedzi, bo pomyślałem, że ktoś mu zhakował konto. No bo prawica prawicą, konserwatyzm konserwatyzmem, ale coś takiego? Okazało się, że nikt nikogo nie zhakował – redaktor Ziemkiewicz „był sobą” po prostu.


Ostatnią wypowiedzią RAZ-a w temacie był jego apel, zamieszczony na FP „rzuć kamieniem w profil Ziemkiewicza”. (W cytacie pominę kolejne wezwanie do zapoznania się z ewangelią):


Przykro mi naprawdę, że tylu Państwa dało sie ogłupić kociej muzyce wywołanej przez hejterów i manipulatorów z mediów.
  Skoro chcieliście poświęcić sprawie uwagę, poświęćcie jej jeszcze odrobinę i z łaski swojej:



2) zapoznajcie się ze sprawą niedoszłego dominikanina. Z pewnością zasługuje na potepienie, ale nie można go nazwać gwałcicielem. Okoliczności sprawy (którą trudno oczywiście rozstrzygąć wiedząc tyle, co w gazetach) wskazują raczej, że sprytna panna, dowiedziawszy się, iż gość dostał spadek, próbowała go skubnąć, nabrało to rozgłosu (zakonnik-gwałciciel, co za temat dla mediów!) a kiedy w sprawę wdał sie prokurator, umknęła argumentem, że nie ma sił zeznawać o tych okropnościach.  



3) Kiedy to Państwo przemyślicie, oczekuję, że przynajmniej niektórzy zdobędą sie na przeprosiny. Zapraszam na mój Fb lub TT



Rzetelność wymaga pochylenia się nad tym fragmentem. Pogrzebałem w internetach i poczytałem o sprawie. Nie dlatego, że RAZ mnie do tego zachęcił, ale dlatego, że w przeciwieństwie do jego wysokości publicysty niepokornego, lubię wiedzieć coś na temat, na który zamierzam się wypowiedzieć. RAZ na samym początku swojego apelu napisał, że „trudno rozstrzygać” o tym, co się stało, w oparciu o doniesienia z gazet. Po czym zaczął rozstrzygać o tym co się stało, wiedząc tyle co w gazetach


Totalny brak zrozumienia dla ofiar przemocy/etc. bijący z końcówki jego wypowiedzi „umknęła argumentem, że nie ma sił zeznawać o tych okropnościach” sugeruje, że pan Rafał Ziemkiewicz miał życie lekkie, takie, które sprawia, że człowiek zapomina o tym, że ludzie padają ofiarami napaści/etc. i że nie każdemu los oszczędza ciężkich przeżyć.


Ponieważ RAZ pozwolił sobie na analizę tego, co się stało, ja pozwolę sobie na swoją. Jeśli adwokat wynajęty przez ex-zakonnika był dobry, to potrafił za pomocą odpowiednich pytań przekonać kobietę, żeby nie próbowała iść do sądu, bo skoro poszła z jego klientem do pokoju w hotelu, to nikt jej nie uwierzy w to, że nie chciała uprawiać z nim seksu (co idealnie wpisuje się w retorykę Ziemkiewiczowską o „włażeniu do łóżka facetom w celu ich późniejszego oskarżania o gwałt”). Inna sprawa – zakon mógł się z ofiarą dogadać (wypłacić jej cichaczem jakieś odszkodowanie).


RAZ napisał, że „panienka się dowiedziała o spadku, chciała go skubnąć” (ja wiem, że to jest typowa bezczelność konserwatysty, ale warto na moment skupić się na tym fragmencie i rozłożyć go na czynniki pierwsze). Skąd pochodzi pańska wiedza, Panie redaktorze? Skąd „panienka” wiedziała o spadku i w jaki sposób chciała go „skubnąć”? Zagroziła mu, że zgłosi sprawę do prokuratury, jeśli nie dostanie pieniędzy? Gdyby napisała do niego smsa (maila/etc) – zakonnik by go raczej nie skasował; gdyby przyszła do niego do hotelu (po raz drugi) – ktoś by ją widział. We wszystkich tych przypadkach zakonnik dysponowałby dowodem na to, że „miał zostać oskubany”. Czy takowy dowód został przedstawiony prokuraturze? Gdyby tak było – wiedzielibyśmy o tym. Gdyby redaktor Ziemkiewicz był nieco mniej zacietrzewiony w obronie domniemanego gwałciciela, zastanowiłby się nad swoimi własnymi słowami:


(Z oświadczenia na FB Ziemkiewicza)


Jedyne, czego się dopuścił, to przespanie z pijaną dziewczyną. Gdyby rzecz nie dotyczyła niedoszłego zakonnika, nie byłaby w ogóle zauważona -  i bardzo bym chciał, żeby teraz ten facet powytaczał wyżej wspomnianym portalom (tym które opisały go jako gwałciciela przyp. Piknik) procesy i puścił je z torbami.



Skoro zakonnik został przez ofiarę niesłusznie oskarżony, czemu nic z tym faktem nie zrobił? Czemu nie wytoczył jej procesu o pomówienie (czy jakie tam procesy się wytacza w takiej sytuacji)? Miał kasę na papuga, więc nie byłoby problemu z napisaniem pozwu. „Cwana panna” zostałaby przykładnie ukarana, a wyrywne portale, które opisały go jako gwałciciela, musiałyby pewnie wypłacić mu jakieś odszkodowania. Nie zależało mu na oczyszczeniu dobrego imienia? RAZ tak bardzo skupił się na tych 300 tysiącach złotych (z których miał zostać oskubany zakonnik), że zupełnie zignorował informacje, które w każdym tekście można było znaleźć. Zakonnik miał problemy z alkoholem. Już samo to sugeruje, że mógł mieć również problemy z kontrolowaniem się po pijanemu. Informacja druga – zakonnik zmył się z klasztoru. Skoro był niewinny, to czemu to zrobił? Ok – „przespał się z kobietą”, ale gdyby okazał skruchę, mógłby liczyć na wsparcie zakonu. Nie można więc tłumaczyć tego „nagonką na zakonników” - chyba, że uznamy, że dominikanie się do tej nagonki przyłączyli (bo dominikanin został wydalony do stanu świeckiego). Być może szczecińscy dominikanie nie znali ewangelii i nie wiedzieli, że w upadłego brata nie powinno się rzucać kamieniami.


Moim zdaniem (acz w przeciwieństwie do RAZ-a nie mam monopolu na prawdę i mogę nie mieć racji) zakonnik nie próbował dochodzić swoich praw, bo nie miał czego dochodzić. Zapewne adwokat wytłumaczył mu, że prowokowanie ofiary (z którą najprawdopodobniej dogadał się zakon) nie jest zbyt dobrym pomysłem. Gdyby Rafał Ziemkiewicz pomyślał choć trochę, zanim zaczął bronić uciskanego (przez zakon) dominikanina, nie brnąłby w kretyńskie próby wybielenia tegoż pana (bazując na jednym artykule). Sprawa śmierdzi na kilometr i nie jest to bynajmniej smród „niesłusznie oskarżonego zakonnika”.


Co się zaś tyczy samej retoryki Ziemkiewiczowskiej. Do wszystkich tych cytowanych fragmentów należy dodać jeszcze kilka jego tweetów i kilka wypowiedzi (innych internautów), które cytował:


„O, kawały o mnie chodzą: ulubiony pornos RAZ-a? "Śpiąca Królewna"



„Wywiad dla SuperExpresu - nie tylko o gwałceniu”



Cytowane przez RAZa wypowiedzi internautów:


 „Najgorsi totalniacy to od zawsze ci bez poczucia humoru



„BRAWO, tak trzymać, wszyscy heteronormatywni z niewypranymi mózgami są z Panem”

nie ma sie czym przejmować hejtami hipokrytów. z 1 strony promuą imprezowy tryb zycia z 2 oburzają sie na jego skutki"


Duży SZACUN Pani Rafale.
Udało się Panu niemożliwe :-) połączył Pan w poglądach fronda.pl i GW :-) razem stawiają szafot!



Ale napinka na  Ziemkiewicza :))) Brawo Rafał. Zazdroszczę udanej prowokacji.



Gdybym chciał krótko podsumować to, co z siebie wydalił redaktor Ziemkiewicz, miałbym problem. Bo chyba sam RAZ nie za bardzo wie, o co mu chodziło (dowcip, prowokacja, obrona zakonnika, obśmianie „niedopchniętych dewot”, pochwalenie się swoim „nieponurym” życiem seksualnym, krytykowanie „imprezowego stylu życia” etc.). Wielość narracji ma najprawdopodobniej na celu rozmycie pierwszego komentarza. Tylko że ten ciemny lud jakoś nie chce „kupić” narracji Ziemkiewicza.


Na sam koniec sparafrazuję „nowoczesnego Endeka”.


Kiedy przemyśli Pan wszystko to, co Pan napisał i poczyta Pan informacje na temat zakonnika (którego z taką zajadłością Pan broni), oczekuję, że zdobędzie się Pan na przeprosiny.



Źródła:




http://www.se.pl/wydarzenia/kraj/ziemkiewicz-do-oburzonych-nie-robmy-z-siebie-pruderyjnych-ciot-wideo_424203.html


Artykuły o dominikaninie:


http://www.wprost.pl/ar/435344/Dominikanin-oskarzony-o-gwalt-na-19-latce-Sprawe-umorzono/

http://www.fakt.pl/Dominikanin-z-Gdanska-podejrzany-o-gwalt-wyszedl-na-wolnosc,artykuly,224126,1.html

Oświadczenie Rafała Ziemkiewicza (z jego FB):

https://www.facebook.com/notes/rafa%C5%82-ziemkiewicz/niezwykle-wa%C5%BCne-o%C5%9Bwiadczenie-w-sprawie-burzy-w-szklance-wody/890935860917041

Apel Rafała Ziemkiewicza:

https://www.facebook.com/permalink.php?story_fbid=1485956448332012&id=1485489695045354



wtorek, 16 września 2014

Wojna z edukacją seksualną

Kościelny projekt „Stop pedofilii” (mający na celu wyrugowanie edukacji seksualnej ze szkół), został odrzucony w pierwszym czytaniu. Prawicowe media eksplodowały oburzeniem i zaczęły tropić „manipulacje medialne”. Pozwolę sobie zacytować Samuela Pereirę (spin doktor PiS, który w swej własnej opinii jest „dziennikarzem”):

„Dziennikarz mówiący o projekcie "karania za edukację seksualną" albo świadomie kłamie, albo nie zna treści projektu.”

„Manipulacja medialna” miała polegać na tym, że ów projekt (w opinii rzetelnych, prawicowych dziennikarzy) w ogóle nie miał na celu rugowania edukacji seksualnej. On miał uchronić dzieci przed „rozbudzaniem seksualnym”! Tym samym, edukacja seksualna - owszem, ale taka, jakiej sobie życzy katolicki beton w postaci Mariusza Dzierżawskiego i Kai Godek, rzecz jasna. I znowu: prawica chciała dobrze, tylko media „zmanipulowały przekaz” i dlatego „słuszny i potrzebny projekt obywatelski” przepadł. Jak było w rzeczywistości? Pochylmy się nad jego treścią,  uzasadnieniem i wypowiedziami pomysłodawców.

Uzasadnienie projektu

Sprawdźmy, jak często pojawiały się w uzasadnieniu konkretne słowa (dobór słów - subiektywny):

Antykoncepcja (różnie odmieniana) - 19 razy
Demoralizacja (różnie odmieniana) - 11 razy
Pedofilia - 5 razy
Wykorzystywanie dzieci - 1 raz
Molestowanie - 1 raz
Przemoc - 1 raz
Gwałt - 0 razy

Już samo to pokazuje, na czym tak naprawdę zależało pomysłodawcom. Skoro „Stop pedofilii” miało za zadanie ochronę dzieci, to czemu tak mało miejsca poświęcono problemom takim, jak molestowanie i wykorzystywanie małoletnich? Dlatego, że wcale nie chodziło, by chronić ich przed czymkolwiek. W tekście występują 2 słowa klucze. „Antykoncepcja” (z którą Kościół wojuje od dawna) i „demoralizacja”. To właśnie występowanie tego drugiego pokazuje, o co tak naprawdę chodziło kościelnemu wasalowi – Mariuszowi Dzierżawskiemu. Chodziło o to, żeby nagiąć prawo do oczekiwań Kościoła. Nikt chyba nie ma wątpliwości co do tego, że przez „demoralizację” Mariusz Dzierżawski rozumie sprzeciwianie się zasadom, które fanatycy religijni chcą narzucić całemu społeczeństwu.

W ujęciu kościelnym przejawem demoralizacji jest stosowanie antykoncepcji, trwanie w związku niesakramentalnym, rozwodzenie się, stosowanie in vitro, homoseksualizm, terminacja ciąży etc., etc. W projekcie nie chodziło o ochronę dzieci (śmiem twierdzić, że były one w projekcie tylko tłem) – chodziło o zwalczanie zjawisk, których nie lubi Kościół. Edukacja seksualna (nie będąca katolicką odmianą wychowania do życia w rodzinie) jest z punktu widzenia Kościoła demoralizowaniem dzieci, bo w jej ramach dzieci mogą się dowiedzieć czegoś o antykoncepcji.

A teraz kilka fragmentów z uzasadnienia:

„Proponowana edukacja seksualna, przez przedwczesne rozbudzenie seksualne dzieci i banalizowanie aktów seksualnych, faktycznie ułatwia pedofilom wykorzystywanie dzieci. Obawy te potwierdzają publiczne wypowiedzi posłów na Sejm, postulujące obniżenie wieku legalnej inicjacji seksualnej do 12 roku życia.”
Nikt w Polsce nie postulował obniżenia wieku legalnej inicjacji seksualnej. Swego czasu zarzucano to Januszowi Palikotowi – skończyło się na wytoczeniu kilku procesów (które Janusz Palikot wygra bez problemu, wystarczy, że w sądzie odtworzy się program, w którym rzekomo miał to mówić). Autor uzasadnienia doskonale wie, że nikt w Polsce nie chce obniżenia wieku inicjacji i dlatego napisał „publiczne wypowiedzi posłów” (chcąc uniknąć pozwu ze strony Janusza Palikota).

„Projekt ustawy ma powstrzymać deprawatorów i w ten sposób wzmocnić konstytucyjną ochronę dzieci przed demoralizacją.

Wprowadzenie projektu w życie powstrzyma narastającą falę demoralizacji dzieci i młodzieży. Zmniejszy liczbę dzieci narażonych na zagrożenie ze strony pedofilów (obecnie mogą oni działać jako edukatorzy seksualni).

Przyjęcie projektu będzie realizacją konstytucyjnej normy ochrony dzieci przed demoralizacją.”


Trzeba być prawicowym dziennikarzem, aby po przeczytaniu uzasadnienia projektu nadal utrzymywać, że „wcale nie chodzi o zwalczanie edukacji seksualnej”. Pytanie tylko, czy owi dziennikarze kłamią (niezależnie od tego, czy za darmo, czy też za pieniądze), czy też po prostu nie rozumieją słowa pisanego

Walka z rzetelną edukacją

Prawicowe media, jak jeden mąż (tzn. jak związek mężczyzny i kobiety) twierdzą, że „w projekcie wcale nie chodziło o walkę z edukacją seksualną!” Oddajmy więc głos Kai Godek:

„Edukatorzy seksualni wchodzą do szkół za przyzwoleniem rady rodziców i dyrekcji po uprzednim przedstawieniu konspektów lekcji. W tych konspektach są oczywiście rzeczy, które brzmią bardzo niewinnie, na przykład profilaktyka chorób wenerycznych, profilaktyka AIDS, profilaktyka zachowań przemocowych... Ale już to, co się dzieje na lekcjach, jest zupełnie czymś innym! Często na koniec lekcji z ust edukatora pada zachęta, by dzieci zadawały dowolne pytania. Dzieci chętnie to wykorzystują, pytają o to, co gdzieś usłyszały... Mamy teraz do czynienia z czymś, czego nigdy wcześniej nie było. Jeśli nastolatki przekazywały sobie pewne informacje, to raczej pokątnie, było to przedmiotem wstydu. To było coś krępującego. A dziś podnosi się to do rangi przedmiotu lekcyjnego. Jest to usankcjonowane jako pewna wiedza, którą dzieci muszą otrzymać.

(...)Zresztą, przez tysiące lat istnienia ludzkości nie było edukacji seksualnej i ludzie mieli dzieci...”

Żałuję, że nie ma w okolicy żadnego prawicowego dziennikarza – wytłumaczyłby mi, jak mam rozumieć słowa Kai Godek. Bo na pewno nie chodziło o to, że edukacja seksualna jest niepotrzebna (przecież ludzie i tak mieli dzieci), że młodzież powinna się wstydzić rozmów o związanych z seksem, czy że odpowiadanie na pytania młodych ludzi to coś złego. Ja to po prostu źle zrozumiałem. Pewnie media mnie zmanipulowały.

Ludzie z kosmosu

Za profesorem Iwińskim (SLD) nie przepadam, ale w trakcie debaty powiedział:

„Mam wrażenie, że to jest sytuacja złożona z wielu elementów qui pro quo i inicjatorzy tej akcji przyjechali z Marsa.”

Bardzo mi się spodobały te słowa, bo doskonale oddają poziom wiedzy (oraz zorientowania w realiach) Mariusza Dzierżawskiego i jego kolegów/koleżanek. Do znudzenia powtarzali oni, jakie ryzyko niesie „rozbudzanie seksualności” u młodych ludzi. I jak tak słuchałem ich wypowiedzi, doszedłem do wniosku, że albo Mariusz Dzierżawski miał w młodości problemy hormonalne, albo nie pamięta okresu dojrzewania, albo jest aseksualny, albo po prostu łże. W żaden inny sposób nie da się zrozumieć bredni o „rozbudzaniu seksualnym”, które jest wywołane edukacją seksualną.

Pozwolę sobie na krótką opowieść z mojego życia. Urodziłem się w roku 1981. Całą swoją młodość (do czasu studiów) spędziłem w małej mieścinie zwanej Tarnobrzegiem. Gdybym powiedział, że panował tam zabity konserwatyzm, to tak, jakbym nic nie powiedział. Jedyna styczność młodych ludzi z „edukacją seksualną” polegała na tym, że przychodziła do nas na lekcje jakaś pani i tłumaczyła nam, że prezerwatywa nie chroni przed wirusem HIV, „bo mikropory”. Na pytanie kolegi „jaka jest najlepsza metoda antykoncepcyjna” pani odparła rezolutnie „szklanka wody zamiast”. Generalnie sprowadzało się to wszystko do straszenia seksem, piekłem i szatanem (acz te dwa ostatnie to siostra Krystyna i siostra Stanisława).

Jak więc to możliwe, że spora część młodych ludzi inicjację seksualną miała za sobą mniej więcej na poziomie 1 klasy szkoły średniej (teraz to by była 3 klasa gimnazjum)? Kto ich rozbudził seksualnie? Siostry zakonne? Panie, które straszyły dzieciaki tym, jaki to seks jest zły? Internetu nie było. Zanim ktoś powie „przecież ci, którzy się chwalili swoim pierwszym razem, mogli kłamać” - owszem, część z nich kłamała, ale nawet to nie zmienia faktu, że o seksie myśleli. Tym samym, „rozbudzenie seksualne” musiało się im przydarzyć dużo wcześniej. Pan Mariusz Dzierżawski zapewne zwaliłby wszystko na pornografię (chwalił się tym, że usiłował z nią kiedyś walczyć).  Tylko, że realia były wtedy nieco inne i dzieciaki nie miały masowego dostępu do pornografii (panu Mariuszowi podpowiadam – internetu nie było, a panie w kioskach jakoś tak niechętnie sprzedawały dzieciom świerszczyki).

Cały problem ludzi pokroju Mariusza Dzierżawskiego i Kai Godek polega na tym, że - ich zdaniem - coś takiego, jak „potrzeby seksualne”, samoczynnie włącza się dopiero po ślubie (rzecz jasna, mam na myśli ślub kościelny). Jeśli młody człowiek odczuwał je wcześniej (przed ślubem), to znaczy, że ktoś go „zdemoralizował” i „wepchnął do łóżka”. O czymś takim, jak „okres dojrzewania”, pomysłodawcy akcji „stop pedofilii” nie słyszeli. O tym, że młodzi ludzie sami z siebie zaczynają się interesować sferą seksualną, zapewne też nie słyszeli. Mądrzejsi od nich, wpadli na to, że skoro dzieciarnia zaczyna się interesować „tymi sprawami”, warto by było jakoś ją doinformować. Przynosi to efekty nawet w UK, które jest koronnym dowodem (prawicy) na to, że edukacja seksualna zwiększa liczbę ciąż u nastolatek. Dzięki uprzejmości jednego z czytelników dostałem roczniki statystyczne, z których wynikało, że w  Anglii i Walii w roku 2012 stosunek liczby ciąż u nastolatek (poniżej 18 roku życia) do ogólnej liczby ciąż był najniższy od 1969 roku. I nie da się tego wytłumaczyć dostępem do aborcji, bo chodzi o liczbę ciąż, które zakończyły się zarówno urodzeniem dziecka, jak i aborcją.

Źródło: Conceptions in England and Wales, 2012

Kościołowi seksualność ludzka sprawiała problemy od dawna, gdyż nie da się jej zamknąć w dogmatach. Ludzie mają (metaforycznie) w dupie „czystość” przedmałżeńską. Mało kogo obchodzi zdanie Kościoła w temacie antykoncepcji itd. Ponieważ instytucja ta nie może się pogodzić z faktem, że w tak ważnej dla siebie tematyce (co dziwne – związanej głównie z żeńskimi narządami rozrodczymi) ma coraz mniej do powiedzenia, próbuje działać za sprawą „obywatelskich” projektów ustaw”. Najpierw próbowano zakazać aborcji całkowicie (2011 rok), potem „tylko” terminacji ciąży w przypadku stwierdzenia uszkodzenia płodu (2013). Teraz z kolei usiłowano walczyć z edukacją seksualną. Co będzie następne? Próba wprowadzenia penalizacji dojrzewania?

Mogę za darmo odstąpić projekt ustawy:

„Kto dojrzewa w wieku poniżej lat 15, lub naraża osobę poniżej 15-go roku życia na dojrzewanie, podlega karze ograniczenia wolności do lat 10.”

(bo 2 lata to za mało)

Źródła:

http://www.fronda.pl/a/kaja-godek-dla-frondapl-nam-chodzi-tylko-o-to-aby-nie-zachecac-dzieci-do-seksu,39139.html

Statystyki:

http://www.ons.gov.uk/ons/dcp171778_353922.pdf

Uzasadnienie projektu:

 http://www.stoppedofilii.pl/images/pliki/projekt_ustawy.pdf

czwartek, 11 września 2014

Konstytucja Rzeczypospolitej Polskiej Katolickiej


Grafika autorstwa Wiewiórki Chaosu. Literka "ó" użyta celowo. 

W opinii hierarchów Kościoła, prawicowych publicystów, polityków i całej reszty usłużnych, Konstytucja gwarantuje Kościołowi prawo do czegoś, co można nazwać hegemonią etyczną (moralną etc.). Ich zdaniem Kościół (a co za tym idzie- wierzący) ma prawo do narzucania wszystkim dookoła swojego światopoglądu. Artykuły poruszające ten temat  opatrzone są cytatami z Konstytucji RP, które to cytaty (zdaniem autorów) potwierdzają to, że katolikom wolno więcej. Innymi słowy, środowiska kościelne traktują Konstytucję RP jak poręczny młotek, którym można do woli tłuc niewierzących. Czy Konstytucja RP faktycznie jest „katolicka”? Przekonajmy się.

Okładka „Gościa Niedzielnego” obwieszcza, co następuje:

„Konstytucja Rzeczypospolitej gwarantuje wierzącym prawo obecności w życiu publicznym i prawo kształtowania oblicza Polski. Także jej ustaw.”

W tym miejscu zaznaczam, że odnoszę się do tekstu okładkowego, nie zaś do artykułu, dlatego, że treść tegoż artykułu jest bez znaczenia. Jedyne, co jest istotne, to cytat z Konstytucji RP. Cytat, który w opinii autora (oraz całej masy prawicowców, którzy non stop powołują się na Konstytucję) sugeruje, że, co prawda, wszyscy Polacy są równi, ale katolicy są równiejsi.

„My, Naród Polski – wszyscy obywatele Rzeczypospolitej, zarówno wierzący w Boga będącego źródłem prawdy, sprawiedliwości, dobra i piękna, jak i nie podzielający tej wiary, a te uniwersalne wartości wywodzący z innych źródeł, równi w prawach i w powinnościach wobec dobra wspólnego – Polski…”

(podkreślenie, rzecz jasna, nie pochodzi z GN)

Czy z powyższego fragmentu Konstytucji można wysnuć wniosek, iż „wierzący mają prawo kształtowania oblicza Polski. Także jej ustaw.” Jak najbardziej. Tylko że jeden, bardzo istotny wniosek umyka katolickim „analitykom” Konstytucji. Jakiż to wniosek? Ano taki, że Konstytucja gwarantuje prawo do kształtowania Polski. Także jej ustaw również niewierzącym. Kolejna rzecz, która zupełnie umyka „analitykom” to fakt, że wszyscy Polacy mają dbać o dobro wspólne, którym jest Polska (nie zaś „Polska Katolicka”).

Ujmując rzecz prostymi słowy, cytowany fragment preambuły nie gwarantuje wierzącym prawa do zakazywania in vitro (na drodze ustawy), tylko i wyłącznie dlatego, że zdaniem wierzących „in vitro to grzech”.

Jest jeszcze jeden fragment preambuły, który prawicowcy z lubością przytaczają i który ich zdaniem świadczy o tym, że Polska katolicka jest i basta!

„wdzięczni naszym przodkom za ich pracę, za walkę o niepodległość okupioną
ogromnymi ofiarami, za kulturę zakorzenioną w chrześcijańskim dziedzictwie Narodu
i ogólnoludzkich wartościach,


Prawicowcy powołują się na podkreślony fragment, zupełnie ignorując ciąg dalszy (pogrubiony). Tak bardzo skupiają się na tym „chrześcijańskim dziedzictwie”, że zupełnie umykają im  „ogólnoludzkie wartości”.

Skoro już czytamy Konstytucję, warto popatrzeć na działania prawicy i skonfrontować je z odpowiednimi artykułami Konstytucji.

Sprawa prof. Chazana


Nikomu nie trzeba tłumaczyć tego, czym zasłynął prof. Chazan. Za to, co zrobił, spotkała go zasłużona kara i wyleciał na zbity pysk z piastowanego stanowiska. Kościół i „usłużni” od razu podnieśli larum „Konstytucja gwarantuje wolność sumienia!”, „zwolnienie Chazana to łamanie Konstytucji”. Prawica powołuje się na art. 53 ust. 1:

„1. Każdemu zapewnia się wolność sumienia i religii.”

Prawicowiec rozumuje tak: sumienie Chazana (które wcześniej pozwoliło mu zamordować 500 „dzieci nienarodzonych”) nie pozwoliło mu na wskazanie szpitala, w którym pacjentka mogłaby dokonać terminacji ciąży. Skoro zaś Konstytucja gwarantuje wolność sumienia, to Chazan miał prawo do tego, co zrobił. Tym samym każda kara, która go za to spotkała jest łamaniem praw zagwarantowanych mu przez Konstytucję. Sam Chazan nie ukrywa, że odmowa terminacji ciąży/etc.  była spowodowana jego poglądami. Ujmując to nieco inaczej – prof. Chazan, odbierając kobiecie prawo do samostanowienia, uzewnętrzniał swoją religię. Czy Konstytucja faktycznie na to zezwala?

Art. 53 ust. 5

Wolność uzewnętrzniania religii może być ograniczona jedynie w drodze ustawy
i tylko wtedy, gdy jest to konieczne do ochrony bezpieczeństwa państwa, porządku
publicznego, zdrowia, moralności lub wolności i praw innych osób.


Artykuł 37 Ustawy o zawodach lekarza i lekarza dentysty:

Lekarz może powstrzymać się od wykonania świadczeń zdrowotnych niezgodnych z
jego sumieniem, z zastrzeżeniem art. 30, z tym że ma obowiązek wskazać realne
możliwości uzyskania tego świadczenia u innego lekarza lub w podmiocie leczniczym

oraz uzasadnić i odnotować ten fakt w dokumentacji medycznej.


Warto w tym miejscu zauważyć, że prawicowym „analizom” Konstytucji towarzyszy (jak zwykle) pomieszanie z poplątaniem. Wymieszano w nich konstytucyjne prawo do wolności sumienia i religii, z klauzulą sumienia (z ustawy o zawodach lekarza i lekarza dentysty) . Do tego wszystkiego dodano jeszcze standardowy zarzut „prześladowania katolików”.

Akcja „Stop pedofilii”

Pomysłodawcy tej akcji albo nie za bardzo rozumieją co czynią, albo też celowo chcą wystawiać dzieci na żer pedofilom. Ponieważ fanatykom religijnym nie podoba się edukacja seksualna, wpadli oni na genialny pomysł – chcą nowelizacji Kodeksu karnego, która to nowelizacja w praktyce oznacza penalizację edukacji seksualnej. Dodatkowo – rodzice, którzy chcieliby edukować swoje dzieci, również mogą się narazić na odpowiedzialność karną.


Mariusz Dzierżawski (stop pedofilii) tłumaczy zagrożenia związane z edukacją seksualną:

„pozbawianie dzieci poczucia wstydu, pobudzanie seksualne od przedszkola, sprzyja nadużyciom seksualnym, również o charakterze pedofiliskim”.

O „pobudzaniu seksualnym od przedszkola” nie warto wspominać, bowiem teza ta wynika z niezrozumienia słowa pisanego i zaleceń WHO (podpowiedź – nie ma tam słowa o tym, że przedszkolaków będzie się uczyć masturbacji). Tym, co zasługuje na potępienie jest dalsza część wypowiedzi. Pamiętacie abp. Michalika, który twierdził, że dzieci wciągają dorosłych w pedofilię? Mariusz Dzierżawski nie tylko zgadza się z tezą Michalika, ale w oparciu o nią domaga się zmian w Kodeksie karnym. Co ciekawe, kiedy przedstawicieli akcji „stop pedofilii” poinformuje się o tym, że w zaleceniach WHO sporo miejsca poświęcono walce z pedofilią (informowanie dzieciaków o tym, że ich ciało jest ich i nikt nie ma prawa ich dotykać/etc. bez ich zgody), dostają piany na buzi i zaczynają perorować o tym, że „to poziom gimbazy”. Nie wiem, czy zwalczanie polityki informacyjnej, która utrudni pedofilom żerowanie na dzieciach, to działanie celowe, czy też przejaw głupoty, tym niemniej z punktu widzenia ofiar pedofilów – powody sprzyjania pedofilii przez „stop pedofilii” są raczej mało istotne. Owo „poczucie wstydu”, o którym wspomina Dzierżawski, działa na korzyść bydlaków, którzy wykorzystują dzieci. Bo skoro dziecko wstydzi się tego, co się stało, to przecież nikomu o tym nie powie (tego rodzaju retoryka nie powinna nikogo dziwić – zawstydzanie ofiar gwałtu to na prawicy norma).


Agnieszka Jarczyk (stop pedofilii) z przenikliwością właściwą kondycji intelektualnej „obrońców życia” tłumaczy się z zarzutów „lewicowego mainstreamu”

„Lewicowy mainstream ostrzega, że zapis ten mówi o ochronie dzieci przed ich rodzicami. Bo jeśli rodzic da dziecku np. prezerwatywę to może trafić za to nawet do więzienia. Nie sądzę, aby odpowiedzialni rodzice zechcieli rozbudzać seksualnie swoje dziecko.”

Po przetłumaczeniu z katolickiego na polski – tak, jeśli rodzic da dziecku prezerwatywę, złamie prawo i może iść siedzieć. Dlaczego? Bo „odpowiedzialni” rodzice tego nie robią. Nawiasem mówiąc, jeśli danie dziecku prezerwatywy „rozbudza je seksualnie” to akcja „stop pedofilii” powinna zacząć zwalczać kolorowe baloniki, które rodzice-zwyrodnialcy dzieciom swoim kupują (bo to przecież też kawałek gumy).
Czy działania grupki fanatyków religijnych, którzy w swoim mniemaniu walczą z pedofilią (a tak naprawdę – wspierają ją, świadomie bądź też nieświadomie) są zgodne z Konstytucją? Katoliccy „analitycy” odpowiedzieliby twierdząco- w końcu „Konstytucja gwarantuje wierzącym(...)”. A jak jest w rzeczywistości?

Art 53 ust. 3

Rodzice mają prawo do zapewnienia dzieciom wychowania i nauczania moralnego
i religijnego zgodnie ze swoimi przekonaniami. Przepis art. 48 ust. 1 stosuje
się odpowiednio.


Art 48 ust. 1

Rodzice mają prawo do wychowania dzieci zgodnie z własnymi przekonaniami.
Wychowanie to powinno uwzględniać stopień dojrzałości dziecka, a także wolność
jego sumienia i wyznania oraz jego przekonania.


Pomysłodawcy akcji „start pedofilii” (nazywajmy rzeczy po imieniu) powinni bardzo wyraźnie wczytać się w powyższe akapity. Konstytucja gwarantuje im prawo do wychowywania (uwaga, włączam capslocka) SWOICH dzieci zgodnie z własnymi przekonaniami. Od cudzych dzieci, których rodzice mają inne poglądy, pomysłodawcy mogliby się łaskawie odwalić.

Hierarchowie kościoła (oraz usłużni publicyści/politycy/etc.), powołując się na wybrane fragmenty Konstytucji RP, zachowują się tak, jakby cofnęli się do czasów pre-gutenbergowskich i cytowali Biblię, do której „ciemny lud” nie ma dostępu. Otóż- wielce szanowni purpuraci – ciemny lud (którego reprezentantem jestem) umie czytać, ma dostęp do Konstytucji i, wbrew temu co twierdził Jacek Kurski, nie wszystko „kupuje”. Żyjcie sobie tak, jak chcecie, wychowujcie swoje dzieci, tak jak chcecie, ale odwalcie się od niewierzących i nie usiłujcie nam kitować, że Konstytucja gwarantuje wam prawo do tego, żebyście dyktowali nam, nieprzepadającym za Kościołem, jak mamy żyć. Amen.

Źródło:

http://www.fronda.pl/a/atak-na-stop-pedofilii-to-atak-na-rodzicow-chcacych-chronic-dzieci,40839.html



środa, 10 września 2014

Polska rajem kobiet!

Jakiś czas temu część prawicowych mediów (m.in. Fronda i Gość Niedzielny) pochyliła się nad raportem z badań, dotyczących zjawiska przemocy, przeprowadzonych przez Agencję Praw Podstawowych Unii Europejskiej. Pochyliła się z wybiórczością godną reżysera PRL-owskiej „Polskiej Kroniki Filmowej”. Tzn. publicyści przejrzeli raport – powyciągali z niego procenty, które im się spodobały i ogłosili „Polska jest znacznie lepsza od innych krajów UE, a to za sprawą chrześcijaństwa!” W niniejszym tekście odniosę się do artykułu z internetowej wersji „Gościa Niedzielnego” (w teorii to to samo co Fronda, w praktyce – piszący na GN również są nieukami, ale przynajmniej nie bełkoczą [casus Frondy pokazuje, że można bełkotać pisząc]).

Co ksiądz (a jakże), analizujący raport, miał do powiedzenia na jego temat? (Pozwolę sobie przytoczyć spory fragment tekstu)

Okazuje się, że polski model rodziny, w dużej mierze ukształtowany przez Kościół, choć mocno już nadszarpnięty, ciągle jednak przynosi stosunkowo dobre owoce. Najwięcej kobiet doznało przemocy seksualnej i fizycznej w Danii – aż 52 proc. Na kolejnych miejscach są: Finlandia – 47 proc., Szwecja – 46 proc., Holandia – 45 proc. i Francja – 44 proc. W Polsce ten wskaźnik wynosi 19 proc. (przy średniej europejskiej na poziomie 33 proc.). Też dużo, ale jednak jest on niemal trzykrotnie niższy niż w Danii. Dane pochodzą z raportu unijnej Agencji Praw Podstawowych

Również inne negatywne zjawiska, jak wynika z raportu, występują w Polsce znacznie rzadziej. Molestowanie seksualne kobiet powyżej 15. roku życia dotyka 32 proc. populacji, podczas gdy w Szwecji aż 80 proc., a w Danii 81 proc. Nie da się ukryć, że różnica jest spora. Aż 86 proc. Polek zadeklarowało, że nigdy nie odczuwało lęku przed przemocą, tymczasem w krajach skandynawskich strach z tego powodu odczuwa co trzecia kobieta

Zaprezentowane wyniki nie dziwią mnie ani trochę. Chrześcijańskiej kultury i wartości jest jeszcze u nas sporo. Choć systematycznie nadgryzane, ciągle trzymają się w miarę dobrze. W Danii zwrotu „chrześcijańskie wartości” zapewne nie mają nawet w słowniku. A to one najlepiej chronią przed przemocą. Nie konwencji przemocowej nam trzeba, ale Boga. Jeżeli ktoś uważa inaczej, jest naiwny.”


Podsumujmy. Kraje skandynawskie (oraz inne „laickie”) przypominają dżunglę dlatego, że nie są chrześcijańskie. W Polsce kobietom żyje się dobrze, bo chrześcijańska kultura wartości chroni je przed przemocą/molestowaniem seksualnym etc.! Ksiądz napisał wprost – im więcej boga (im bardziej katolicki kraj), tym bezpieczniej mogą się w nim czuć kobiety. Zapewne niebawem podobne „analizy” zafundują nam „niepokorni”, komentując debatę dotyczące ratyfikacji Konwencji o zapobieganiu i zwalczaniu przemocy wobec kobiet i przemocy domowej.

A jak jest w rzeczywistości? Nietrudno się domyślić, że „nieco inaczej”. Cały problem w polemizowaniu z tego rodzaju wypowiedziami polega na tym, że ludzie pokroju ks. Marka Gancarczyka losowo dobierają sobie jakieś procenty, które im akurat pasują i trzeba ich potem (procentów, nie księży) szukać samemu. Jeśli dokument jest krótki, problemu nie ma, jeśli zaś dokument ma 198 stron (tak jak pełen raport), trzeba się uzbroić w cierpliwość. Uzbroiłem się w tąż cierpliwość i przebrnąłem przez raport. Zanim przejdę do tegoż raportu – dwa spostrzeżenia poczynię. Primo – odnoszę wrażenie, że coś jest mocno „nie tak” z metodologią badań. Secundo - ksiądz tak bardzo się (za przeproszeniem) podniecił polskimi procentami, że zupełnie zignorował maltańskie, a to przecież jest najbardziej katolicki kraj w Europie (zaraz po Watykanie). Czemu ksiądz nic o Malcie nie napisał? Bo „procenty” maltańskie nie pozostawiają złudzeń – katolicyzm wcale nie poprawia sytuacji kobiet. No ale, jak to mawiał Bogusław Wołoszański, „nie uprzedzajmy faktów”.

86% Polek nie obawia się przemocy


Owszem, w wynikach badań stoi, że 86% Polek (i 80% Maltanek, średnia UE – 79%) nie obawiało się tego, że padną ofiarą przemocy/molestowania seksualnego. Tylko że ksiądz pominął pewien dość istotny szczegół. A mianowicie to, że owe procenty odnosiły się do okresu 12 miesięcy przed badaniem. Ksiądz napisał „nigdy” - co jest moim zdaniem najzwyklejszym w świecie kłamstwem. Aczkolwiek pies trącał księdza (może być i pies Pański) i jego „lapsus językowy”. Problem z rzeczonymi procentami polega na tym, że jeśli zestawi się je z resztą tabel, to okazuje się, że coś jest mocno nie w porządku. Popatrzmy na inne rezultaty.

Kobiety, które w ciągu 12 miesięcy przed przeprowadzonymi badaniami unikały konkretnych sytuacji/miejsc, ze strachu przed napaścią/molestowaniem seksualnym (w oryginale jest „sexually assaulted”)

15% Polek starało się unikać takich sytuacji przez cały czas. (Malta 14%)
24% Polek unikało ich od czasu do czasu. (Malta 42%)

(Średnia UE 18%/35%)

Unikanie miejsc/sytuacji publicznych/prywatnych ze strachu przed napaścią/molestowaniem seksualnym (w oryg. „sexually assaulted)

32% Polek unika miejsc/sytuacji publicznych (średnia UE 46%) Malta 47%
31% Polek unika miejsc/sytuacji „prywatnych” (średnia UE 31%) Malta 32%

Tych procentów nie powinno się sumować, bo kobieta, unikająca niebezpieczeństwa w miejscu publicznym, może również unikać go w relacjach prywatnych.

Molestowanie seksualne (od momentu ukończenia 15 roku życia, do momentu, w którym przeprowadzano badania)

Wszystkie kobiety/kobiety z wyższym wykształceniem
Polska 32%/40%
Malta 50%/69%
Średnia UE 55%/69%

Respondentki zapytano o to, jak często, ich zdaniem, kobieta może paść ofiarą przemocy

„bardzo często” „często” „nieczęsto” „rzadko” „nie wiem”
Polska 16% 45% 25% 4% 9%
Malta 33% 56% 8% - 3%
UE(śr) 27% 51% 16% 1% 5%

86% Polek nie obawiała się tego, że mogą być ofiarami napaści Jednocześnie 39% Polek unikało sytuacji, które mogłyby je narazić na napaść. Wniosek z tego prosty – 25% Polek unika sytuacji, które mogłyby je narazić na niebezpieczeństwo, a mimo tego nie boi się napaści. Po cholerę w takim razie unikają tych sytuacji? Ktoś może powiedzieć „unikają tego świadomie, ale się nie boją!”, tylko że to bezsens jest. No chyba, że polskie kobiety są jak saperzy, którzy rozbrajając ładunki wybuchowe, są świadomi tego, że mogą zginąć, ale się tego nie boją.

86% Polek nie obawiało się tego, że mogą zostać ofiarami napaści, jednocześnie zdaniem 61% Polek przemoc względem kobiet jest zjawiskiem częstym. Innymi słowy, 47% Polek uważa, że przemoc względem kobiet jest zjawiskiem częstym, ale się jej nie obawia. Czemu? Zapewne casus sapera się powtarza. Być może Polkom przemoc już tak spowszedniała, że nie robi na nich wrażenia? (Uwaga natury ogólnej – podobne różnice występują w przypadku innych krajów, ale ja skupiłem się na Polsce.)

Wysoki odsetek respondentek, twierdzących, że przemoc względem kobiet jest zjawiskiem częstym, tłumaczono w raporcie tym, że media często donoszą o takich zjawiskach. Tylko że to nadal nie tłumaczy rozbieżności pomiędzy odsetkiem kobiet, które twierdzą, że przemoc jest zjawiskiem częstym, a odsetkiem kobiet, które się tej przemocy obawiają. Gdyby ksiądz Gancarczyk naprawdę przejmował się losem kobiet, zwróciłby uwagę na te rozbieżności, zamiast skupiać się na tych liczbach, które akurat pasowały mu do tezy „chrześcijaństwo jest osom!”. Skoro zaś jesteśmy przy chrześcijaństwie, popatrzmy na to, jak wygląda sytuacja kobiet w kraju, w którym jest „więcej boga”, czyli na Malcie. 56% Maltanek unika sytuacji, które mogą narazić je na napaść/molestowanie seksualne. 50% Maltanek (69% z wykształceniem wyższym) padło ofiarą molestowania seksualnego (32% Polek) od czasu ukończenia 15 roku życia. 89% Maltanek uważa, że przemoc względem kobiet jest zjawiskiem częstym. Istny raj dla kobiet.

W Polsce molestowania seksualnego nie ma!

Największym kłamstwem polskiego Kościoła i prawicy konserwatywnej (której przedstawiciele są dla polskiego kościoła rodzajem dronów) jest utrzymywanie, że w Polsce przemocy wobec kobiet nie ma. Nie ma też molestowania seksualnego, a nawet jeśli jest, to „na zgniłym zachodzie jest go więcej”. Za kilka lat sterowani przez kościół prawicowcy będą mówili o tym, że „molestowanie seksualne przyszło do Polski wraz ze zgniłym imperializmem zachodnim”. Nie bez przyczyny nawiązuję do retoryki PRL-owskiej, bowiem to, w jaki sposób w Polsce przez długi czas podchodziło się do molestowania przypomina to, w jaki sposób ZSRR podchodził do problemu seryjnych morderców. Otóż w ZSRR nie było seryjnych morderców, bo seryjni mordercy byli „wynalazkiem” imperialistów, toteż kraj rad siłą rzeczy musiał być od nich wolny. Dzięki takiemu podejściu Andriej Czikatiło, przez nikogo nie niepokojony, zamordował ponad 50 osób (ostatecznie oskarżono go o 36 zabójstw). To, że o czymś się nie mówiło, nie oznacza, że tego nie ma. Księża, którzy tłumaczą, że „w krajach skandynawskich kobiety częściej padają ofiarami molestowania seksualnego” są albo nierozgarnięci, albo kłamią - innego wyjścia nie ma.

Nikt mi nie wmówi, że w kraju, w którym klepnięcie w tyłek obcej kobiety jest traktowane jako komplement, problem molestowania seksualnego nie istnieje. Ok, czasem nie traktuje się tego jako „komplement”, ale obrońcy molestujących twierdzą, że to tylko taki wygłup/żart. Każdemu z takich ludzi polecam eksperyment – podejście na ulicy do obcego mężczyzny i klepnięcie go w tyłek. Życzę powodzenia w tłumaczeniu, że „to przecież tylko żart” i że „to nie miało podtekstu seksualnego”. W Polsce dominuje retoryka, która wygładza przypadki molestowania. Retoryka ta ma ogromny wpływ na społeczeństwo. Dla Skandynawki klepnięcie w tyłek przez obcego mężczyznę jest przejawem molestowania seksualnego, dla większości Polek owo klepnięcie zamyka się w kategorii „chamstwo”.

Po zapoznaniu się z PRL-owską propagandą kościelnych agitatorów (skoro prawicy wolno używać takiej retoryki, to mnie, lewakowi, tym bardziej), nietrudno domyślić się przyczyn świętej wojny, którą Kościół wypowiedział Konwencji o zapobieganiu i zwalczaniu przemocy wobec kobiet i przemocy domowej. Purpuraci doskonale wiedzą co się stanie, gdy Polki będą bardziej świadome tego, czym jest molestowanie seksualne i jak reagować na to molestowanie. Chodzi o najzwyklejsze w świecie Public Relations. Polska jest drugim najbardziej katolickim krajem w Europie (po Malcie). Teraz pomyślmy, co się stanie z wizerunkiem Kościoła, gdy okaże się, że przedmurze chrześcijaństwa ma gigantyczny problem z molestowaniem seksualnym kobiet? Bredniami o genderze (edukacji seksualnej/etc.) się tego nie przykryje (choć Kościół i jego drony dzielnie próbują). Toteż Kościół zwalcza konwencję antyprzemocową, z uporem godnym lepszej sprawy. A że przy okazji cierpią kobiety? Zachowanie Jarosława Gowina pokazuje, że dla niektórych ludzi od krzyku bitych kobiet ważniejszy jest „krzyk zamrażanych zarodków”.

http://gosc.pl/doc/2142924.Bez-niespodzianki 

wtorek, 12 sierpnia 2014

Wieczny Smoleńsk

O tym, jak zakończył się lot MH-17 wie każdy, kto ma dostęp do jakichkolwiek mediów. Pasażerski boeing 777 lecący nad Ukrainą został zestrzelony za pomocą rakietowego pocisku przeciwlotniczego. Najprawdopodobniej zestrzelili go tzw. „separatyści” (czyli „zielone ludziki” na usługach Putina). No chyba, że uwierzymy Korwinowi, który twierdził, że Boeinga zestrzelili Ukraińcy i CIA – bo to miał być zamach na Putina. Tak swoją drogą – tego rodzaju wypowiedzi muszą napawać dumą jego wyborców. Zachowanie Rosji (czyszczenie portali społecznościowych takich jak vkontakte i Twitter z wpisów, na których separatyści chwalili się wcześniejszymi zestrzeleniami ukraińskich samolotów) i samych separatystów niemalże nie pozostawia wątpliwości co do tego, kto ponosi odpowiedzialność za masakrę prawie trzystu cywilów.

Tyle tytułem wstępu.

Przyznam szczerze, że przez myśl mi nie przeszło to, w jaki sposób Smoleńska Sekta (w tym quasi dziennikarze „niepokorni”) zareaguje na to, co się stało (zapomniałem o tym, że pojęcie "przyzwoitości" jest pojęciem obcym dla hien cmentarnych). Sekciarze zareagowali niemalże jak zwarte oddziały. W kilka godzin po zestrzeleniu lotu MH-17 twittery „niepokornych” (z których część pełni rolę spin doktorów PiS, tylko nie bardzo wiem, dlaczego określają się mianem „dziennikarzy”) rzygnęły mądrością: „Boeing został zestrzelony przez Putina tak samo, jak tupolew w Smoleńsku”. Rozumiem, że osobom w rodzaju NitroCzarka Gmyza bardzo zależy na budowaniu narracji „zamachowej”, bowiem ów pan doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że news, przez który wyleciał z RzePy, był humbugiem. Tzn. nadal stara się trzymać wizerunku kogoś, kto „wyjawił straszną tajemnicę”, tyle, że jeśli sam by w ów wizerunek wierzył, to nie banowałby ludzi na Twitterze za samo przypomnienie mu tej sytuacji. NitroCzarkowi poświęcę kilka tekstów niebawem, nie ma więc powodów, dla których miałbym teraz marnować na niego więcej miejsca.

"Niepokorni" spod znaku Karnowskich doszli do wniosku, że Tupolew również musiał zostać zestrzelony, bo skoro do uziemienia boeinga trzeba było rakiety przeciwlotniczej BUK – to brzoza nie mogła doprowadzić do katastrofy Tupolewa. Jedno mnie tylko nurtuje w tej narracji. Skoro nasza tutka została zestrzelona – to skąd do cholery na wraku znalazły się ślady nitrogliceryny i trotylu? (NitroCzarek powinien interweniować w tej sprawie).

Samuel Pereira niemalże odwołał Obamę z fotela prezydenckiego za to, że ów nie wypowiedział wojny Rosji (w zestrzelonym boeingu było 23-ech obywateli amerykańskich). Redaktor Pereira chyba nie do końca rozumie to, że Obama- w przeciwieństwie do redaktora Pereiry- nie jest „dziennikarzem” PiSowskiej gadzinówki, i że od słów Obamy wiele zależy (bo z której strony by na to nie spojrzeć, USA jest potęgą militarną).

Reszta „dziennikarzy” niepokornych pokazywała „straszliwą hipokryzję” ludzi, którzy po katastrofie smoleńskiej nie krytykowali Rosji, a teraz ją krytykują. Okazuje się, że nasi milusińscy ostatnie miesiące przeleżeli pod lodem i nie zauważyli wojny domowej na Ukrainie. Tylko w ten sposób można wyjaśnić to, że nie dostrzegają różnic pomiędzy samolotem zestrzelonym w rejonie, w którym prowadzi się działania wojenne, a samolotem, który pieprznął w ziemię obok lotniska w rejonie, w którym, ostatnimi czasy (z tego co mi wiadomo), nikt z nikim nie wymieniał uprzejmości militarnych. No chyba, że wszyscy (prócz dziennikarzy niepokornych i wyznawców Jarosława Polskę Zbawa) żyjemy w Matrixie i po prostu nie zauważyliśmy tego, że w rejonie Smoleńska w roku 2010 ktoś prowadził działania wojenne (to niedoinformowanie to pewnie wina mediów mainstreamowych).

Czemu tym razem Rosja jest niewiarygodna, a w przypadku katastrofy naszej tutki mogła być uznana za wiarygodną? Choćby dlatego, że bardzo aktywnie angażuje się w konflikt na Ukrainie, tym samym jest stroną w tymże konflikcie, natomiast w roku 2010 – ni cholery nie było żadnego konfliktu zbrojnego, toteż Rosja nie była żadną stroną. Rosja była państwem, na którego terytorium doszło do katastrofy (nawiasem mówiąc, Władimir Putin, który mówi, że Ukraina ponosi odpowiedzialność za los lotu MH 17 – bo to na jej terytorium doszło do katastrofy – to coś fascynującego).

Ponieważ trzeźwo myślący człowiek nie będzie porównywał katastrofy samolotu do sytuacji, w której samolot został zestrzelony – toteż „teorie” niepokornych zostały skrytykowane. Sami niepokorni (jak zwykle) zwyzywali wszystkich swoich krytyków od agentury rosyjskiej, lemingów/etc. Inna sprawa – niepokorni są mistrzami idiotycznych porównań. Redaktor Ziemkiewicz- przy okazji postsmoleńskiego shitstormu – tłumaczył, że tutka nie mogła się rozpaść tak, jak się rozpadła, bo on widział nagranie eksperymentu, w którym rozbijano boeinga o ziemię i boeing rozpadł się inaczej. Co prawda autorzy eksperymentu w wywiadzie tłumaczyli, że jeśli tutka zawadziła o drzewo, to mogła się rozlecieć na kawałki, ale redaktor Ziemkiewicz jest niepokorny na tyle, że wywiadu nie czytał.

Podsumujmy – zestrzelono samolot pasażerski z 298-ma osobami na pokładzie, a jedyne, o czym potrafią myśleć „dziennikarze niepokorni” to to, jak zamienić ową katastrofę na pieniądze (im więcej się o niepokornych mówi, tym więcej ludzi ich czyta. Im więcej ludzi ich czyta- tym więcej zarabiają). Określenie „hieny cmentarne” bardzo dobrze opisuje tego rodzaju osoby. Insza inszość to fakt, że bardzo wyraźnie widać na tym przykładzie to, że, dzięki tymże hienom, „Zamach smoleński” będzie wieczny.

Kronikarski obowiązek każe mi wspomnieć o tym, że w czasie, w którym tekst leżał sobie na dysku jakiś kolejny ekspert ds. udowadniania zamachu (tzn. kolejny człowiek cierpiący na schorzenie zwane „zespołem Macierewicza”) uznał, że Tutka została w Smoleńsku zestrzelona. Zapomniał dodać, że została zestrzelona pociskiem rakietowym, który zawierał nitroglicerynę i trotyl.

Przykre jest to, że cała masa, pożal się Latający Potworze Spaghetti, „dziennikarzy” opisuje (ze szczegółami) rzeź cywili tylko dlatego, że mogą to podciągnąć pod swoje teorie o „zamachu” Smoleńskim. Śmiem twierdzić, że gdyby do zestrzelenia samolotu doszło w innym rejonie świata (daleko od Rosji i Putina), dziennikarze „niepokorni” nie poświęciliby temu faktowi zbyt wiele uwagi. Innymi słowy – ludzkie nieszczęście interesuje ich o tyle, o ile mogą na tym zarobić.

Źródła:

http://www.wprost.pl/ar/354409/Eksperci-Discovery-mozemy-powtorzyc-Smolensk/?pg=1



piątek, 11 lipca 2014

Atak paniki prolajferów

Przeciwnikom prawa do aborcji udało się przez bardzo długi czas narzucać swoją narrację w debacie „aborcyjnej”. Jak wyglądała narracja? Przykładowo, ich zdaniem, kobieta nie powinna mieć prawa do terminacji ciąży, w przypadku stwierdzenia nieodwracalnego uszkodzenia płodu – bo przez to zabija się dzieci z zespołem downa! Rzecz jasna, wszystkie teksty w tym temacie opatrzone były zdjęciami uśmiechniętych dzieci z zespołem downa. Cała ta narracja zawaliła się z hukiem przy okazji sprawy prof. Chazana.

Sumienie i umiejętności prof. Chazana

Profesor Chazan stał się niedawno bohaterem przeciwników prawa wyboru. Nie musiał się specjalnie starać. Wystarczyło, że złamał prawo (prof. Chazan uznał, że jego sumienie jest ważniejsze od obowiązującego w Polsce prawa). „Bohaterstwo” Chazana sławili wszyscy katoliccy celebryci (z redaktorem Terlikowskim na czele). Owi celebryci byli profesorem tak bardzo zachwyceni, że nie zwrócili uwagi na jeden drobny szczegół. Sprawa Chazana kłóci się z ich własną narracją. Tak się bowiem złożyło, że wadą płodu, którą wykryto nie był zespół downa, tylko wada letalna. Tym samym – sławiąc swojego bohatera - przeciwnicy aborcji pokazali to, jak bardzo manipulowali faktami, zasłaniając się zdjęciami uśmiechniętych dzieci.

Warto w tym miejscu przypomnieć kilka wypowiedzi profesora Chazana, które to wypowiedzi zostały momentalnie podchwycone przez przeciwników prawa wyboru. Warto je przytoczyć – bo pokazują to, że profesor Chazan najprawdopodobniej nie potrafi postawić trafnej diagnozy.

Na początku swojego wystąpienia dyrektor Szpitala Świętej Rodziny zdementował medialne informacje, jakoby dziecko pacjentki, której odmówił wykonania aborcji, nie miało czaszki. Mówił, że dziecko kobiety opisywanej przez media może żyć długo, są propozycje operacji i rokowania nie są złe.

Podziękował też dwom innym dyrektorom warszawskich instytucji, którzy podobnie oceniając stan zdrowia dziecka, również odmówili aborcji.

Nie wiem na jakich przesłankach prof. Chazan oparł swoją diagnozę o tym, że „rokowania są dobre”, ale wydaje mi się, że nie miały one nic wspólnego z rzeczywistością. Rzeczywistość wygląda bowiem nieco mniej optymistycznie. Wg diagnozy postawionej przez prof. Dębskiego (już po cesarskim cięciu – urodzenie dziecka siłami natury było niemożliwe ze względu na wrodzone wady) dziecko, które „ocalił” idol przeciwników aborcji, przeżyje maksymalnie 2 miesiące (zdjęcia deformacji, z którymi się urodziło, były tak drastyczne, że media nie odważyły się ich pokazać – co rzecz jasna nie przeszkodziło redaktorowi Terlikowskiemu w napisaniu, że to na pewno piękny człowiek jest). Sam opis jest na tyle drastyczny, że nie będę go przytaczał (jeśli ktoś chce poczytać – linki do artykułów wrzucę w źródłach).

(Update –  dziecko „ocalone” przez prof. Chazana zmarło po 10 dniach od urodzenia. Chciałbym poznać nazwiska tych dwóch dyrektorów, którzy, podobnie jak Chazan, nie potrafili postawić trafnej diagnozy).

I gdzie jest teraz profesor Chazan ze swoimi dobrymi rokowaniami i propozycjami operacji? Gdzie są ci, którzy jego słowa powtarzali i doszukiwali się „manipulacji medialnych”? Zamilkli jakoś.

Rzecz jasna nie wszyscy.

Dążenie do prawdy

Chyba każdy kojarzy obwoźny horror-show, którym epatują od pewnego czasu przeciwnicy prawa wyboru. Chodzi mi, rzecz jasna, o ich wystawy, które „pokazują prawdę o aborcji”. Owe wystawy to wielkie plakaty, na których widnieją pokawałkowane płody. Epatowanie krwią i wnętrznościami obrońcy zygot nazywają „pokazywaniem prawdy o aborcji”. Co za tym idzie, każdy, kto powie cokolwiek złego na temat tejże „wystawy” z miejsca otrzymuje łatkę „mordercy nienarodzonych” względnie, osoby która „nie chce widzieć prawdy o aborcji!”. Reasumując – ów obwoźny horror-show ma służyć pokazywaniu prawdy. W kontekście powyższego, decyzja prof. Dębskiego (o tym, żeby pokazać ludziom zdjęcia ukazujące stopień deformacji dziecka „ocalonego” przez Chazana) powinna spotkać się z ciepłym przyjęciem po stronie przeciwników aborcji. Przecież takie zdjęcia to nic innego jak pokazywanie prawdy o tym, jak wyglądają wrodzone wady letalne. A jak było w rzeczywistości? W rzeczywistości – przeciwnicy aborcji totalnie spanikowali.

Histeria redaktora Terlikowskiego

Człowiekiem, który przestraszył się zdjęć najbardziej był redaktor Terlikowski. Popełnił w tym temacie co najmniej dwa teksty. I jeśli miałbym wskazać coś, co w tych tekstach dominuje, tym czymś byłaby histeria.

Pomysł, by lekarz przynosił do studia telewizyjnego zdjęcia swojego pacjenta (a dziecko urodzone w szpitalu jest pacjentem tej placówki) i pokazywał je w celu przekonania, że pacjent ten powinien być uprzednio zabity jest skandaliczny. I to nie tylko dlatego, że ta metoda odsyła nas do propagandy nazistowskiej(...)”

Obrzydliwa depersonalizacja i dehumanizacja – tak najkrócej ocenić można to, co dzieje się obecnie wokół maleństwa narodzonego w jednym z warszawskim szpitalu.

Ciekawe, czy Ministerstwo Zdrowia wyśle teraz do szpitala na Bielanach komisję, która zbada czy przypadkiem nie naruszono praw dziecka, które tam się narodziło?

Podsumujmy te fragmenty. Zdaniem redaktora T., prof. Dębski złamał prawo – bowiem przyniósł do studia TVN zdjęcia dziecka, które „ocalił” prof. Chazan. Tomasz Terlikowski nie ma wątpliwości co do tego, że takie zachowanie jest nieetyczne i że profesorem Dębskim powinny się zająć odpowiednie instytucje (w tekście wymienia między innymi sąd lekarski). Zdaniem redaktora Terlikowskiego – wykonywanie takich zdjęć i upublicznianie ich, jest łamaniem praw pacjenta.

W tym miejscu należy sobie zadać pytanie. Dlaczego Tomasz Terlikowski z taką samą zajadłością nie domagał się rozliczenia prof. Chazana?

Źródło: onet.pl

Źródło: wp.pl


Tymi zdjęciami niektóre media okraszają artykuły o prof. Chazanie. Przecież to jest „obrzydliwa depersonalizacja i dehumanizacja”, przecież to jest „łamanie praw dziecka”, przecież to jest „upublicznianie zdjęć swoich pacjentów”. Czemu więc redaktor Terlikowski nie protestuje? Bo z dziećmi na zdjęciach wszystko jest w porządku. Bo takie zdjęcia – piękne i estetyczne- nie kłócą się w żaden sposób z narracją budowaną przez przeciwników aborcji. Natomiast zdjęcia obrazujące wrodzone wady letalne – delikatnie rzecz ujmując- nieco się z tą narracją kłócą. I dlatego też (według optyki przeciwników aborcji) profesorowi Chazanowi wolno się lansować przy inkubatorach (i nie jest to łamanie praw pacjenta), natomiast prof. Dębski „złamał prawo”.

Różowe bobaski i ich prawo do życia

W sukurs Terlikowskiemu i Chazanowi przyszła redaktorka Frondy Marta Brzezińska- Waleszczyk.

Prof. Dębski przynosi do TVN24 zdjęcie dziecka, którego nie zabił prof. Chazan. Czy tylko piękne,różowe bobaski mają prawo do życia?


Na szczególną uwagę zasługuje fakt, że redaktorka Frondy sprowadziła wszystko (zgodnie z doktryną obowiązującą przeciwników prawa do aborcji) do kwestii estetycznych. Tzn dziecko może i nie jest najpiękniejsze, ale ma prawo do życia! Nie, nie ma. Owo prawo do życia odebrały temu dziecku wrodzone wady letalne. Cały problem wad letalnych, prawa do terminacji ciąży – został przez autorkę (za sprawą jednego zdania) sprowadzony do kwestii estetycznych. Innymi słowy – źli „aborterzy” chcą zabić dziecko, bo „brzydko wygląda”. A wszystko przez to, że zdjęcia, które prof. Dębski przyniósł do studia, kłócą się z narracją przeciwników prawa do aborcji. A narrację tę można zobaczyć obserwując fanpejdże/strony antyaborcyjne. Różowe, piękne bobaski, uśmiechnięte dzieci z zespołem downa, albo (w ramach kontrastu) horror-show w postaci pokawałkowanych płodów. Od czasu do czasu zdarzy się wywiad lub filmik opisujący sytuację, w której kobieta zdecydowała się na urodzenie dziecka z wadami letalnymi, etc. – ale tego rodzaju artykuły prawie nigdy nie są opatrzone zdjęciami, które mogłyby źle wpłynąć na czytelnika.

Efektem takiej propagandy są wypowiedzi polityków, którzy domagali się odebrania kobietom prawa do terminacji ciąży w przypadku stwierdzenia nieodwracalnego uszkodzenia płodu (projekt Solidarnej Polski). Zbigniew Ziobro powiedział, że zbyt duży dostęp do aborcji przełoży się na mniej medali na paraolimpiadzie. Z kolei Beata Kempa stwierdziła, że aborcji powinno się zakazać, bo ludzie niepełnosprawni doskonale sobie radzą w życiu i zdobywają medale na paraolimpiadzie (Anna Dryjańska odparła, że płód z bezmózgowiem medalu nie zdobędzie, ale Beata Kempa nie odniosła się nawet do tego argumentu). Chciałbym w tym momencie zapytać Zbigniewa Ziobrę i Beatę Kempę o to, ile (ich zdaniem) medali zdobędzie dziecko „ocalone” przez prof. Chazana?

W przypadku „różowych bobasów” mamy do czynienia z nieco inną argumentacją. Autorka pisze, że ok, może i dziecko nie jest najpiękniejsze (tzn. nie wprost – bo za to by się na nią obraził Terlikowski), ale ma prawo do życia! Tak, jakby decyzja o przeprowadzeniu terminacji ciąży została przez kobietę podjęta dlatego, że dziecko będzie „brzydko wyglądać”. Ta sama argumentacja sprowadziła profesora Dębskiego do roli sadysty, który chciałby zamordować dziecko dlatego, że nie było piękne. I znowuż – zero wzmianki na temat tego, co na zdjęciach, zero wzmianki na temat opisu tego, jak dziecko „ocalone” przez prof. Chazana wygląda. Jakoś mnie to specjalnie nie dziwi. Redaktorzy Frondy wiedzą, że jeszcze nieraz im przyjdzie „bronić życia poczętego” - toteż nie mogą sobie pozwolić nawet na parafrazę słów prof. Dębskiego. Ktoś jeszcze mógłby to sobie zapisać i cytować ich słowa przy okazji kolejnych tekstów (ich autorstwa), które opatrzą zdjęciami różowych, pięknych bobasów, względnie uśmiechniętych dzieci z zespołem downa.

Ten straszny profesor Dębski

Zastanawiam się nad tym, czy „obrońcy zygot” zdają sobie sprawę z tego, że jedynym powodem, dla którego prof. Dębski przyniósł do studia zdjęcia dziecka „ocalonego” przez prof. Chazana – było zachowanie tychże obrońców zygot (i ich retoryka). Przy okazji ostatniego głosowania nad zaostrzeniem prawa aborcyjnego, w jednej z telewizji, toczyła się ciekawa dyskusja. Tzn. była ciekawa o tyle, że zaproszono do niej dwóch lekarzy (zazwyczaj zaprasza się do nich samych polityków, którzy nie bardzo wiedzą o czym mają dyskutować, ale wiedzą jak powinni się wyzywać). Jednym z nich był profesor Dębski, drugim Bolesław Piecha. W trakcie dyskusji prof. Dębski powiedział, że to nie jest tak, że te kobiety (które decydują się na terminację ciąży w przypadku stwierdzenia wad letalnych/etc) nie chciały mieć dziecka- one chciały mieć dziecko, ale nagle okazało się, że wyczekiwany potomek posiada wadę letalną/etc. Słychać było, że profesor, wypowiadając te słowa, zirytował się sugestią, że kobiety dokonują terminacji ciąży, bo po prostu nie chcą mieć dziecka, a to jest dla nich furtka.

Przy okazji sprawy prof. Chazana – prof. Dębski dyskutował z małżonką Tomasza Terlikowskiego. W pewnym momencie widać było, że profesor znowu się zirytował (trafiony kolejnym komunałem Małgorzaty Terlikowskiej) i powiedział wprost „pani nie widziała tej pacjentki”. Odpowiedź Małgorzaty Terlikowskiej sprawiła, że wyłączyłem program – bo nie byłem w stanie go oglądać. „Nie widziałam, ale ja jestem etykiem”- innymi słowy „nie znam się, to się wypowiem”.

Domyślam się, że prof. Dębski zerkał od czasu do czasu na to, co z siebie wydalają redaktorzy, którzy bronią „życia poczętego”, i że musiał go w pewnym momencie trafić szlag. Prof. Dębski jest specjalistą wysokiej klasy i jako taki, musiał się napatrzyć na różne sytuacje. Sam o sobie powiedział, że jest z pacjentką na dobre i na złe. Domyślam się, że z racji swojego wykształcenia – musiał nie raz i nie dwa oglądać to, jak natura potrafi obejść się z płodem. Jakiś czas temu podrzucono mi link do galerii zdjęć zrobionych w muzeum, przy jakiejś amsterdamskiej uczelni medycznej (nie pomnę nazwy). Co było na tych zdjęciach? Zatopione w formalinie (najprawdopodobniej formalinie) płody. Płody, które miały bardzo różne wady wrodzone. W przypadku niektórych z nich – gdybym nie wiedział na co patrzę – nie domyśliłbym się tego. Stopień deformacji był tak olbrzymi, że owo „dziecko poczęte” wyglądało jak zlepek różnych organów. Niektóre z tych płodów W OGÓLE (caps lock użyty celowo) nie przypominały istot ludzkich. Zapewne redaktor Terlikowski nadal twierdziłby, że to „chciane i kochane przez Boga dzieci”, ale przeciętny Kowalski, któremu indoktrynacja „obrońców życia poczętego” nie wyżarła mózgu – miałby inne zdanie na ten temat.

I właśnie dlatego prof. Dębski został zaatakowany. Dlatego, że Terlikowski, prócz tego, że jest fanatykiem religijnym, jest też cynicznym, wyrachowanym człowiekiem. Człowiekiem, który wie, że może sobie mówić o „pięknie” płodów z wadami letalnymi, ale przeciętny Kowalski tej argumentacji nie zaakceptuje. Ponieważ drastyczny opis dziecka „ocalonego” przez prof. Chazana obiegł media – redaktor Terlikowski wpadł w histerię i zaczął wypisywać bzdury. Histerię wywołał fakt, że wraz z tym opisem – skończyła się era przekłamywania rzeczywistości. Teraz już nie będzie można wrzucać wszędzie zdjęć uśmiechniętych, różowych bobasków, żeby pokazać jaka to „aborcja jest zła”.

Na sam koniec chciałbym poczynić jedno spostrzeżenie. Gdyby przeciwnicy prawa do aborcji nie manipulowali faktami i gdyby nie kłamali (przeważnie w sposób ordynarny) - zdjęcia, które przyniósł ze sobą do studia prof. Dębski (i opis dziecka „ocalonego” przez prof. Chazana) przeszłyby bez echa. Prawicowo-konserwatywna histeria, którą owe zdjęcia wywołały pokazuje, że retoryka „obrońców życia poczętego” miała bardzo niewiele wspólnego z prawdą.

Źródła:



http://www.fronda.pl/a/ecce-homo-odrzucone-zdepersonalizowane-ale-kochane-przez-boga-dziecko,39179.html?utm_source=dlvr.it&utm_medium=twitter