Tytuł niniejszej notki chyba najlepiej
oddaje reakcje sporej części społeczeństwa na fakt, że „wieczny
kanapowiec” Korwin „Krul” Mikke dostał się do
Europarlamentu. Mam świadomość tego, że reakcje były nieco
bardziej żywiołowe, a fraza, która była najczęstszym komentarzem
do tej sytuacji, składała się z dwóch, nieco innych słów.
Jednakże uznałem, że swojskie „Jezus, Maria” wystarczy. Gwoli
wyjaśnienia - niniejszy tekst odnosi się do wyników wyborów, nie
zaś tylko do wyniku Krula, aczkolwiek sporo będzie o JKM. Głównie
dlatego, że jego „wejście” do PUE było dla wielu
niespodziewane.
Ja się przyznać muszę, że również
nie wierzyłem w sukces Korwina. Wykoncypowałem sobie, że skoro
tyle partii prawicowych startuje w wyborach, to się głosy rozbiją (Polska Razem, Solidarna Polska, PiS, Ruch Narodowy i
Partia JKM)
i plankton się rozbiegnie znowu. Stało się inaczej. Jedna znajoma
lewaczka (jak widać - mądrzejsza ode mnie) tłumaczyła mi, że
moje prognozy mogą się nie sprawdzić i że JKM się jednak może
dostać, ale ja przez cały czas liczyłem na wyższą frekwencję.
Wydawało mi się, że sondaże, w których JKM miał poparcie
bardziej niż wystarczające do tego, aby wejść do PEU, zmotywują
ludzi do głosowania. Z drugiej jednakże strony, elektorat był już
tak wkur**ny na polityków wszelkiej maści, że pokazał partiom
środkowy palec (dopisał za to betonowy elektorat Korwina). Niska
frekwencja, na którą liczyli również politycy Ruchu Narodowego i
Solidarnej Polski, spowodowana była zwyczajowym polskim
„je**ałpiesizmem”
politycznym („bo co mnie to obchodzi”) oraz tym, że politycy
wszystkich opcji – jeśli chodzi o o poziom kampanii wyborczej –
zachowywali się tak, jakby uważali wyborców za jakieś bezrozumne
bydło, któremu można rzucić byle ochłap albo obiecać pełną
michę („damy wam żreć, jak nas wybierzecie!”), a rzeczone
bydło i tak zagłosuje. Poziom kampanii wyborczej był tak niski, że
ciężko ją do czegokolwiek przyrównać. O tym, jak był niski,
niech zaświadczy to, że nawet sondaże dające JKM szanse na
wejście do PUE zostały olane, a ludzie zostali w domach. Ponieważ
przez media przewala się teraz fala komentarzy na temat wyborów i
tego, „co będzie dalej” postanowiłem również napisać kilka
słów na temat: „co lewacki bloger sądzi w sprawie wyników
wyborów”.
Jezus Maria! Korwin-Mikke!
Zacznę od tego, że nie boję się
Korwina. Tzn. nie obawiam się tego, że „obecne wybory to dopiero
początek, nic już nie zatrzyma marszu Nowej Prawicy (dowodzonej
przez „nowego” 70-kilku-latka). To są bzdury, którymi karmi się
korwinowy, betonowy elektorat. Zdaniem niektórych przedstawicieli
tegoż elektoratu, teraz już będzie tylko lepiej, a w następnych
wyborach (w domyśle – do PUE) będzie ich jeszcze więcej! Ktoś
wrzucił w internety zestawienie wyniku, jaki uzyskał JKM w trakcie
wyborów prezydenckich 2010 z wynikiem do PUE. W 2010 roku Korwin
uzyskał 416 898 głosów (2,48%), 2014 (bo przecież KNP to Korwin
Mikke) – 505 586 głosów (7.15%). Jak widać, różnica między
liczbą głosów nijak się ma do tej wyrażonej w procentach (a
właśnie procentami podnieca się beton spod znaku JKM prorokując,
że „teraz to będzie już tylko lepiej). Ktoś może przytomnie
zauważyć, że „może i to nie jest jakiś specjalnie wielki
wzrost poparcia, ale jednak jest! Co będzie dalej?” Nic nie
będzie. Nikomu nie chciało się zerknąć do innych danych. W
wyborach 2011 partia JKM uzyskała 151 837 głosów (1,06%). Rok po
tym, jak na JKM zagłosowało ponad 400 000 ludzi, jego poparcie
poleciało na pysk. Teraz, co prawda. udało mu się „odrobić
straty”, ale o tym, czy teraz już tak będzie przez cały czas,
zadecydują wybory parlamentarne 2015, w których 500 000 głosów
nie gwarantuje wejścia do sejmu, a jakoś tak nie chce mi się
wierzyć w to, żeby za rok głosować na JKM chciało ponad 1 000
000 Polaków (bo mniej więcej taka liczba głosów jest
„bezpieczna”, niezależnie od frekwencji).
W tym miejscu chciałbym zauważyć, że
o ile nie rozumiem paranoi niektórych ludzi, to doskonale rozumiem
rozgoryczenie kobiet, które tak jakoś nie bardzo lubią człowieka
mówiącego publicznie o tym, że zawsze się je trochę gwałci,
są głupsze od mężczyzn, przejmują poglądy swoich partnerów
(no, bo przecież skoro są głupsze, to nie mogą mieć własnych
poglądów!), powinno się im odebrać prawa wyborcze etc., etc. Na
szczęście sam Krul nigdy nie będzie miał szansy na to, żeby
swoje poglądy wprowadzić w życie. Ogromna większość
społeczeństwa, delikatnie rzecz ujmując, nie utożsamia się z
poglądami Korwina. Toteż, jeśli ktokolwiek powinien się obawiać
„siły, której nie da się zatrzymać”, to raczej Korwin, który
przy okazji kolejnych wyborów najprawdopodobniej boleśnie otrze się
o drzwi sejmu.
Gwoli ścisłości – dla mnie Korwin
Mikke nie jest politykiem. To najzwyklejszy w świecie showman, który
przez całe życie zarabiał robiąc szum wokół własnej osoby.
Pobyt w PUE potraktuje pewnie jako kolejne źródło dochodu. Inna
sprawa, że Wódz Kuców, może mieć spore problemy. To, co
uchodziło na sucho „kanapowcowi”, politykowi na sucho już nie
ujdzie. Choćby dlatego, że pies z kulawą nogą nie interesuje się
tym, co wykrzykuje jakiś klaun-estradowiec stojący na postumencie
zmontowanym ze skrzynek po pomidorach. Jednakże te same słowa
wykrzyczane z mównicy sejmowej, przed kamerami, przez europosła,
mają już zupełnie inny kaliber gatunkowy. Tego, że JKM może nam
przynieść wstyd (i pewnie przyniesie), nie chce mi się nawet
pisać. Dodam jedynie od siebie, że nie on pierwszy (wszak ojciec
Romana Giertycha kiedyś w ławach PUE zasiadał był) i nie on
ostatni.
POPiS
Donald Tusk i Jarosław Kaczyński to
pierwszy przykład politycznego związku partnerskiego w naszym
kraju. Ci dwaj politycy nie mogą bez siebie żyć. Sama bytność w
polityce jednego z nich nagania wyborców drugiemu. I na dobrą
sprawę nie warto marnować więcej miejsca na opisywanie tych panów
i ich partii.
Wielki Przegrany
Janusz Palikot dostał w tych wyborach
solidnego kopa od swoich wyborców. Choć może raczej należałoby
powiedzieć – od wyborców, których wcześniej „ukradł” SLD
(bo chyba nikt nie ma złudzeń co do tego, że zły wynik SLD w
wyborach parlamentarnych 2011 był rezultatem wejścia Ruchu Palikota
na scenę polityczną) oraz efektem tego, że ludzie mieli nieco
dosyć bezbarwnego Grzegorza Napieralskiego i jego świty równie
bezbarwnych kolegów. Sam Palikot ponoć się teraz głowi nad tym,
co poszło nie tak. Głowią się też nad tym niektórzy publicyści.
Przyczyna tej porażki jest, moim zdaniem, dość prosta (aczkolwiek
jestem tylko człowiekiem-z-blogiem, więc mogę się mylić). Janusz
Palikot liczył na elektorat lewicowy (jeśli komuś się wydaje, że
bardziej mu zależało na elektoracie liberalnym, to niech sobie
zerknie na Twittera i na to, jak się tam ładnie gnoją nawzajem
politycy SLD i TR – gdyby bazowali na różnych elektoratach, nie
żarliby się aż tak bardzo). Liczył na niego bardzo zawzięcie,
tylko że nie ma mu absolutnie nic do zaoferowania. Taki typowy
lewak, jak ja, nie wie nawet, jakie poglądy ma Janusz Palikot. Wiem,
że kiedyś miał mocno prawicowe, a potem się mu „odmieniło”.
Casus Jarosława Kaczyńskiego, który „zmienił się” w trakcie
kampanii wyborczej 2010 pokazuje, że politycy nigdy się nie
zmieniają. Chyba, że chcą, aby elektorat (czy „ciemny lud”,
jak to o nas powiedział Kurski) myślał, że się zmienili. Swoista
bezpoglądowość Palikota (i otaczanie się milionerami pokroju
Łukasza Gibały, którzy tłumaczą, że okres ochronny dla ludzi w
wieku przedemerytalnym to socjalizm i trzeba go koniecznie usunąć z
kodeksu pracy) sprawiła, że ludzie go, delikatnie rzecz ujmując,
olali. Nie uratowali sytuacji kandydaci, o których Palikot zabiegał
i którymi zapełnił listy wyborcze. Tak samo, jak nie uratowały
jej antyklerykalne spoty wyborcze. Ok – ja jestem antyklerykałem,
ale nie zamierzam oddawać głosu na jakąś partię tylko dlatego,
że jej przedstawiciele chwalą się publicznie tym, jak bardzo „nie
lubią Kościoła” - nie tędy droga.
Przyszły Wielki Przegrany
SLD uzyskało trzeci wynik w wyborach,
co - rzecz jasna - w świcie Leszka Millera zostanie na pewno
odebrane jako rezulat jego błyskotliwej polityki. I zapewne w
kolejnej kampanii SLD „da dupy”, podobnie jak to miało miejsce
przy okazji wyborów parlamentarnych 2011. Wtedy SLD kompletnie
zawaliło kampanię, bo uwierzono w to, że to „genialny” PR
sztabowców Sojuszu wypracował dobry wynik Grzegorza Napieralskiego
w wyborach 2010 (trzeci wynik). Ludzie glosowali na Napieralskiego,
bo żywcem nie mieli na kogo - drażniła ich dominacja POPiSu. SLD
zrewanżowało się swoim wyborcom całkowitym olaniem tychże.
Zapewne sztabowcy SLD wyszli z założenia, że nie warto się
pochylać nad elektoratem, bo ów i tak zagłosuje. Teraz będzie
zapewne tak samo. SLD miało kampanię równie żenującą jak inne
partie. Jedyny powód, dla którego Sojusz osiągnął tak dobry
wynik, to fakt, że ludzie zdenerwowali się pajacowaniem niektórych
polityków z otoczenia Janusza Palikota. Poza tym – na kogoś ten
nasz totalnie ignorowany elektorat lewicowy musi głosować (o ile w
ogóle pójdzie do urn). Ja się przyznam bez bicia do tego, że
głosowałem na SLD. Nawiasem mówiąc, gdyby pani z komisji
wyborczej, która była dla mnie uprzejma (po tym jak poinstruowałem
komisję o tym, że tego mojego „zaświadczenia o prawie do
głosowania” to oni mi raczej nie powinni już oddawać) trzymając
w wyeksponowanym miejscu najnowszy numer „W Sieci”, wiedziała na
kogo głosuję, pewnie przyłożyła by mi urną. Głosowałem na
partię Leszka Millera, bo chciałem spełnić „obywatelski
obowiązek”, a żywcem k**wa (za przeproszeniem) nie miałem na
kogo oddać głosu. Śmiem twierdzić, że spora część głosów
SLD pochodzi od ludzi, którzy co prawda nie lubią Towarzysza
Millera, ale na kogo mieli głosować?
Odwołane „przebudzenie narodowe”
Nie poświęcałbym zbytniej uwagi
planktonowi politycznemu, jakim jest Ruch Narodowy, gdyby nie to, że
swego czasu dziennikarska brać wywołała narodową histerię tylko
dlatego, że prasa chciała pisać o RN, ale nie za bardzo jej się
chciało myśleć nad tym, co pisze. Straszono nas „nazistami”,
którzy nas wszystkich pozabijają, powywieszają na latarniach etc.
Tych „nazistów” popierało – zdaniem dziennikarzy – w
cholerę ludzi. Ja swego czasu popełniłem wpis na FB na temat tego,
że ja się tam niespecjalnie obawiam członków RN, bo w sumie jedyne, co mogą
mi zrobić, to ewentualnie obić mi mordę. Zagrożenia w wymiarze
politycznym RN nie stanowi i raczej nie będzie stanowił (no chyba,
że Kościół udzieli mu poparcia, tak jak swego czasu udzielał
macierzystej partii Krzysztofa Bosaka – Lidze Polskich Rodzin). Jak
się skończyły wybory dla Ruchu Narodowego? Eufemizując – bardzo
źle. Rzecz jasna, „politycy” z RN po raz kolejny udowodnili, że
jaja mają tylko wtedy, gdy otacza ich grupa silnych kolegów, a w
świecie, w którym problemu nie da się rozwiązać za pomocą
koktajlu Mołotowa/cegły/etc., nie potrafią się odnaleźć. W czym
się przejawia ten brak jaj? W tym, że żaden z „polityków” RN
nie powiedział „daliśmy dupy i dlatego przegraliśmy”. Nie, nie
– RN jest moralnym zwycięzcą, bo miał najmniej pieniędzy na
kampanię. Inni mieli lepiej i w ogóle to prawie na pewno jakieś
fałszerstwa były, bo tam gdzie głosowano na RN, 0 głosów mieli!
Mało tego - aby zamaskować to, jak
bardzo RN poległ, jego członkowie użyli „matematyki narodowców”
(zwanej również dwójmyśleniem). Swego czasu głośno chwalili się
tym, że grubo ponad 100 000 ludzi przyszło na MN („A media nie
pokazały! Media kłamio!”). Przy okazji omawiania wyników wyborów
geniusze matematyczni z RN stwierdzili, że „wstępne
wyniki nie są satysfakcjonujące, ale jednocześnie pokazują, że
udało nam się pozyskać zaufanie grupy wyborców wyraźnie
wykraczającej poza struktury naszych organizacji czy
uczestników Marszów Niepodległości.” Ja,
co prawda, orłem z matematyki nie byłem, ale wydaje mi się, że 86
tysięcy to nie jest liczba „wyraźnie” większa od „ponad 100
000 uczestników MN”. Ciekawym, jak wynik wyborczy RN skomentują
ci ludzie, którzy swego czasu pompowali balon histerii
„nazistowskiej”
Ludowy aksjomat
polityczny
PSL dostał się, bo PSL zawsze się załapuje na mandaty,
niezależnie od sondaży. To powinien być aksjomat polityczny.
W krainie
planktonu
Wszelkiej maści „wykopanym” z macierzystych partii (i takim,
którzy sami odeszli, zanim ktoś ich zdążył wykopać)
społeczeństwo pokazało środkowy palec. Solidarna Polska i Polska
Razem zasłużenie przerżnęły wybory. I to chyba jedyny komentarz,
na który zasługują te partie.
Tak na samo zakończenie powyższych wywodów chciałbym jeszcze
napisać jedną rzecz. Mam nadzieję, że będzie mi kiedyś dane
pójść do urny i głosować bez odruchu wymiotnego. Innymi słowy
– fajnie by było, jakbym kiedyś miał na kogo głosować.
Źródła