środa, 30 stycznia 2013

O quasi-nonkonformizmie posłów Platformy Obywatelskiej.

46 posłów PO zagłosowało tak jak zagłosowało i pokazało zwolennikom związków partnerskich skierowany w górę środkowy palec. Katoliccy celebryci (z Tomaszem Terlikowskim na czele) nie mogą się ich wprost nachwalić. Rzecz jasna chwalą nonkonformizm. No, bo te posły niepokorne nie poszły za resztą stada! One (posły) pokazały, że potrafią się wznieść ponad doczesne wartości i poświęcić się dla wiary.

Brzmi dumnie! Tzn. nie dla mnie i nie dla wielu,ale fani Cioci Frondzi tak właśnie uważają.

Tylko, że to bullshit do n-tej potęgi. Ci ludzie walczyli o głosy i nic więcej. Uznali, że złość Tuska może być dla nich mniejszym problemem niż strata elektoratu. Ci ludzie dostali się do parlamentu głównie za sprawą poparcia katolickich środowisk. Czasem nawet skrajnych. Dla nich głosowanie za tego rodzaju ustawą byłoby jak pocałunek śmierci.

Brzmi niewiarygodnie? Kiedyś odbywałem kurtuazyjne spotkanie z kandydatem na kandydata na posła z ramienia PiS (lubię sporty ekstremalne). Ów kandydat na kandydata powiedział był o swoim kontrkandydacie z PO: „o, ten człowiek zagłosował nie tak, jak trzeba w głosowaniu dotyczącym wspierania rodziny i pieczy zastępczej (09-06-2011)”. Kandydat na kandydata z błyskiem w oku oznajmił mi, że „no teraz to go obsmarują w (tu padła nazwa lokalnej gazetki katolickiej)”. Odniosłem wrażenie, że ktoś z tej gazetki był jakimś dobrym kolegą kandydata na kandydata.

Obsmarowali, a tamten drugi już nigdy się nie wychylał (głosował za zakazem aborcji 2 razy i teraz przeciwko związkom partnerskim). Tym posłem był (i jest) Mirosław Pluta. Musiał dostać niezłą burę od „środowisk, które wyraziły poparcie”, bo swoje zdanie na temat aborcji zmienił o 180 stopni. Przed wyborami popierał obecną ustawę (ale głosował za zakazem całkowitym), a po wyborach twierdził, że on od zawsze był za ochroną życia. Zapewne w okolicach kolejnych wyborów znowu się będzie plątał w zeznaniach.

Ale to tylko dygresja jest. PO wygrywa w wielu konserwatywnych okręgach tylko i wyłącznie z jednego powodu – kandydaci PO są tam konserwatywni, ale nie są z PiS. To jest jedyna różnica pomiędzy kandydatami tych „różnych” partii. Jaskrawym przypadkiem jest tu poseł Godson. Złożył on deklarację członkowską do PiS i PO w tym samym czasie. Platforma go po prostu pierwsza przyjęła.

Gwoli wyjaśnienia – poprzez „konserwatywny okręg wyborczy” rozumiem taki, w którym zaktywizowany jest konserwatywny elektorat. Nie jest bowiem tak, że w tym regionie lewica i liberałowie nie mają czego szukać. Owszem mają – tylko nie potrafią dotrzeć do wyborców. Platforma mogłaby z palcem w nosie sięgnąć po liberalny elektorat – tzn. mogła wcześniej. Teraz po dwóch kadencjach nikt się już na to nie nabierze. Mogłaby, ale to wymagałoby fachowej wiedzy, odpowiedniego podejścia i bardzo ciężkiej pracy. O wiele łatwiej zdać się na pewne metody. Czyli kościół. Kto popiera Gowina? Kto popiera Żalka? Kto popiera innych „nonkonformistów”? W przeciwieństwie do poparcia, które można uzyskać poprzez prowadzenie merytorycznej kampanii, głosy konserwatywne są stałe. Nie są zależne od jakości kampanii, a tylko i wyłącznie od tego, czy dysponent głosów konserwatywnych (czyli osoba/instytucja, która może nakazać/zasugerować głosowanie na tego i tego kandydata) kogoś lubi. A znielubić może bardzo łatwo – wystarczy zagłosować „nie tak jak trzeba”.

Rzecz jasna często wpływ na sympatię do konserwatywnego kandydata ma to, „co obieca” dysponentom głosów. Jednak prawda jest taka, że „obiecujących” konserwatystów jest bardzo dużo. Co za tym idzie - dysponent może sobie spokojnie przebierać w tym gronie. Poza tym posłowie PO (konserwatywni), którzy zdobywają 2 lub 3 mandaty w okręgach PiSowskich za dużo obiecać nie mogą. Tj. mogą – ale mało kto im uwierzy, a już na pewno nie dysponent głosów.

Taki poseł zdając się na konserwatystów, wpada w pułapkę, z której ciężko mu wyjść. O ile bowiem nie jest ostatnim tłukiem, zdaje sobie sprawę z tego, dlaczego ludzie na niego głosowali. Zdaje sobie sprawę z tego, że jego mocy sprawczej w tym niewiele było.

W tym miejscu dygresyjka. Zanim ktoś mi zwróci uwagę na to, że przeginam pałę z tymi dysponentami i że to „spiskowa teoria dziejów”. W moim rodzinnym mieście kandydował jeden pan z PiS. Był zupełnie nierozpoznawalny – co prawda był lekarzem, ale prawie nikt go nie znał. Zainteresowanie jego kampanią było na tyle znikome, że nikt nie przychodził na spotkania z nim. Sama kampania wyglądała tak, że pojawiło się kilka bilbordów z czerstwym hasłem i z wyphotoshopowaną twarzą jegomościa. Do tego jakieś tam plakaty etc. Tym niemniej przekaz nie różnił się diametralnie od przekazu wyborczego, a inni kandydaci po prostu go „przykryli” skalą swojej kampanii. Inaczej rzecz ujmując – w kampanii nie istniał. Choć mandatu nie uzyskał, jego wynik był nieco zaskakujący. W powiecie tarnobrzeskim dostał 1054 głosy – to niezły rezultat, biorąc pod rozwagę to, że nikt go tam nie znał, a miejsce na liście miał odległe. W samym Tbg głosów dostał 2700, co jest liczbą niebagatelną. Ktoś może argumentować „no dobra, ale to PiS jest – na znaczek ktoś zagłosował!”. Ale skoro na znaczek, to czemu akurat na tego kandydata? Czemu nie na „jedynkę”? Czemu nie na kogoś rozpoznawalnego? Powtarzam – ów kandydat był niemalże „anonimowy”, bo choć drugą kadencję jest radnym miejskim, to w tej radzie miasta głównie zasiada i nic poza tym. Tym samym nie można tłumaczyć prawie 3 tysięcy głosów tym, że „wcześniej zdobył sympatię wyborców”.

Ów fenomen zaczyna być zrozumiały, kiedy weźmiemy pod uwagę „dysponentów” głosów. Komuś wydawało się, że ów kandydat wygra i że warto go poprzeć. Wyszło jak wyszło. Gdyby nie to, że kandydaci (również z PiS) z sąsiednich miast zajmowali się podkopywaniem „naszego” kandydata z PiS, dysponenci głosów mogliby sprawić, że kandydat dostałby ich tyle, by wystarczyło na mandat.

Zmierzam do tego, że straszenie posłów PO konsekwencjami może być nieskuteczne. Jeśli ktoś ograniczy owo straszenie do wysyłania im maili – oleją to. Godson się co prawda ugiął w przypadku głosowania nad ustawą zakazującą aborcji w przypadku uszkodzenia płodu, ale ciężko stwierdzić na ile były to naciski wewnątrzpartyjne, a na ile wynik ciśnienia „zewnętrznego”.

Dobrą metodą byłoby wysyłanie maili do naszego premiera, bo kto jak kto, ale on się o słupki bardzo martwi, czego dowodem niech będzie choćby reprymenda, jakiej udzielił Gowinowi i reszcie „niepokornych”.

Posłowie PO, którzy zagłosowali przeciwko projektom o związkach partnerskich, nie są żadnymi nonkonformistami. Nonkonformista potrafi swoje stanowisko uzasadnić. Skoro bowiem nie zgadza się on mainstreamem, musi istnieć jakiś powód po temu. W przypadku jednego posła było to „no wiecie, ja to nie mam nic przeciwko temu, żeby się razem rozliczali, ale ja reprezentuję Podkarpacie.” Inny znów powiedział: „parę powinni stanowić mężczyzna i kobieta, ale nie mam nic przeciwko osobom o odmiennej orientacji”. Tego rodzaju perełki dominowały w tłumaczeniach. Im bardziej posły starały się argumentować merytorycznie – tym gorzej im to wychodziło (vide casus Żalka i jego „dwóch facetów adoptujących małą dziewczynkę”).

Owi „nonkonformiści” nie umieją uzasadnić swoich wyborów. Bo i uzasadniać ich nie muszą. Głosy i tak dostaną, o ile rzecz jasna znajdą się na listach. Wydawać by się mogło, że to spore ryzyko. W końcu Tusk może się wkurzyć i przy okazji kolejnych wyborów ułożyć listy według innego klucza. Tym niemniej – o wiele większym ryzykiem dla kogoś, kto dostał się do sejmu bo go „polecono” wyborcom, jest bytność na liście bez poparcia „dysponentów”. Bo niektórzy z nich są świadomi tego, że sami się do tego Sejmu nie dostaną.

Toteż i dyskusja z nimi jest niewskazana – to strata czasu. Ale przypomnienie im ich argumentów w okolicy kampanii, to już zupełnie inna para kaloszy. Bowiem takie przypominanie „dokonań” może mieć niebagatelny wpływ na kształt list wyborczych.


wtorek, 22 stycznia 2013

Prawica vs WOŚP - czyli jednostronna „święta wojna”

Kolejny finał WOŚP za nami. Jak co roku Owsiak przeprowadzał zbiórki i jak co roku prawica musiała się w temacie Owsiaka rozjazgotać. I jeśli ktoś zamierza mnie przekonywać, że „nie cała”, to niech sobie poczyta, co wypisują na temat Owsiaka wszelkiej maści: niezależni/UPRowcy/Korwiniści/niepokorni/frondowi/deonowi/etc. Prawica, jeśli chodzi o WOŚP, jest zjednoczona. Jej niezmiennym argumentem jest to, że Caritas jest lepszy, więc WOŚP jest gorszy. Podają jakieś wyliczenia, które w przypadku Caritasu można sobie wsadzić w buty (bo Caritas się nie musi z niczego rozliczać, a Owsiak owszem). Udowadniają, że WOŚP „przejada większość zebranych pieniędzy”, że organizuje „przystanek demoralizacje” i tak dalej, i tak dalej.

Poza „stałymi elementami gry”, prawica od czasu do czasu odpala nowe argumenty. W 2012 roku było to straszenie WOŚPu NIKiem (Najwyższa Izba Kontroli). Nie chodziło o kontrolę WOŚP – bo NIK nie może kontrolować fundacji – ale o kontrolę finansów miast, w których WOŚP gra. Poburczeli sobie, poburczeli i zapadli w sen (nie tyle zimowy, co „międzyWOŚPowy”). W tym roku NIK już jest nieważny. Ważne jest to, co powiedział Owsiak o eutanazji. Zdaniem prawicy jest to równoznaczne z rozdawaniem ludziom karabinów snajperskich żeby odstrzeliwali „starych pryków”. Karabiny - rzecz jasna – z serduszkami by były. Jeśli ktoś uważa, że koloryzuję, proponuję na ten przykład poczytać to, co Ciocia Frądzia wypisywała w tym temacie. Pojawiały się też argumenty dotyczące tego, że sprzęt WOŚP leży nieużywany, bo albo jest niepotrzebny, albo nikt go nie umie obsługiwać (co w kontekście np. karetek z serduszkiem jest argumentem tak debilnym, że głowa mała). No ale te wredne głupie lekarze się odezwały i powiedziały, że szpital uzgadnia z WOŚP to, jaki sprzęt chce otrzymać.

Rozmawialiśmy z Wredną Małą Białorusinką na temat tego, czemu kościół (bo to głównie za jego sprawą prawica tak szaleje – w końcu tu o poparcie chodzi) tak bardzo nie lubi WOŚP. WMB powiedziała, że nie ma pojęcia o co im chodzi. Najpierw się trochę spierałem, ale potem po głębszym zastanowieniu zgodziłem się z WMB. Zachowania kościoła nie da się w żaden sposób logicznie wytłumaczyć. Tzn. da się - pod warunkiem, że kościół potraktujemy jak zwykłą korporację.

Ale załóżmy, że kościół nie jest zwykłą korporacją. Załóżmy, że kościołowi i Caritasowi zależy na tym, żeby ludziom ktoś pomagał. Organizują zbiórki pieniędzy, darów etc. i pomagają. Nagle pojawia się ktoś taki jak Owsiak i organizuje zbiórki, a przy ich okazji koncerty (coby ludzie mogli się pobawić trochę). Jeśli popatrzymy na to przez pryzmat dobroczynności, organizacje takie jak kościół i Caritas powinny się cieszyć z WOŚPu – wszak większej ilości ludzi uda się pomóc. Konflikt interesów w przypadku dobroczynności – trudno sobie wyobrazić. Tym samym na płaszczyźnie dobroczynności ciężko wytłumaczyć zajadłość kościoła względem Owsiaka.

Popatrzmy na to przez pryzmat public relations. Wyobraźmy sobie gigantyczną firmę, która stara się dbać o swój PR za pomocą dobroczynności właśnie. Pododdział firmy, który zajmuje się dobroczynnością miewa problemy czasem ocierające się o prokuraturę. Sama firma ma duży problem wizerunkowy, bowiem wraz z upowszechnieniem Internetu okazało się, że sytuacje kryzysowe z udziałem firmy wcale nie są incydentalne. Z powodu problemów wizerunkowych firma ma coraz mniej klientów i zwolenników. Na domiar złego pojawiła się jakaś fundacja, która przyciąga uwagę mediów, na czym wizerunkowo cierpi firma (bowiem odciąga się od niej uwagę tychże). Dodatkowo – fundacja nie miała żadnych problemów wizerunkowych, które są udziałem firmy. Zrozumiałe jest więc to, że firma stara się jakoś przeciwdziałać odpływowi klientów i zwolenników.

Tylko, że w tym momencie logika i pragmatyzm zderzają się z totalną wręcz ignorancją firmy – rzecz jasna w dziedzinie PR. Po czym tak wnoszę? Ano przyczyn jest kilka

Pierwsza i najważniejsza – ataki na Owsiaka. Choć agresywny PR sprawdza się często, to ciągłe ataki na osobę, która nie odpowiada własnymi atakami sprawiają, że atakujący wygląda trochę jak przygłup, który bije wszystkich wkoło tylko po to, żeby zwrócić na siebie uwagę. A jak już tę uwagę zwróci – zaczyna się drzeć, że to nie tak jak się wszystkim wydaje, że to inni go biją. Jeśli mam być szczery, Owsiakowi poza wszystkim należy pogratulować cierpliwości i współpracowników. Każda inna organizacja będąca pod ciągłym obstrzałem już dawno zareagowałaby inaczej, a sytuacja pomiędzy fundacją i kościołem (oraz prawicą) zaczęłaby przypominać świętą wojnę pomiędzy PiS i PO.

Kolejna sprawa - zarzucanie Owsiakowi tego, że WOŚP pracuje „na niego”. Wyobraźmy sobie sytuację, w której Owsiak (czy ktoś inny wysoko postawiony w fundacji) bierze sobie do domu jeden z inkubatorów albo karetkę z serduszkiem, albo tomograf, albo cokolwiek innego, co w zamierzeniu było darem dla jakiegoś szpitala. Wyobraźmy sobie również, że indagowany w tej sprawie przez dziennikarzy Owsiak w ogóle nie odpowiada lub mówi „no cóż, zdarzyło się”. Choć mam bujną wyobraźnię, nie jestem sobie w stanie wyobrazić tego, jak bardzo jazgotałaby prawica i kościół po takim zdarzeniu. Dość powiedzieć, że niektórzy „niepokorni”, „niezależni” umarliby ze szczęścia, a ich ostatnią myślą byłoby „no nareszcie, miałem rację!”. Czemu więc ta sama prawica nie jazgocze, kiedy podobne zdarzenia mają miejsce w Caritasie? Bo to niezgodne z „linią programową”. Mało tego – zarzucanie Owsiakowi „przejadania pieniędzy” czy też wprost „zarabiania kokosów na WOŚP” to strzał już nie tyle w kolano, co w czoło. Czemu? Bo od razu skupia uwagę ludzi na nieprawidłowościach w Caritas. A przynajmniej tych ludzi, którzy nie są psychofanami kościoła (nie mylić z wiernymi).

Sprawa ostatnia. Próba ratowania swojego wizerunku poprzez atak organizacje o podobnym profilu działań być może byłaby sensowna gdyby nie to, że kontekstem jest tutaj dobroczynność, która raczej nie kojarzy się ze współzawodnictwem. WOŚPowi zarzuca się to, że ponieważ fundacja ma „lepszy PR”, „kradnie” wizerunek Caritasu i sprawia, że ludzie mniej chętnie pomagają innym za jego sprawą. Prawda jest taka, że Caritas sam zniechęca do siebie ludzi. Spory udział ma w tym fakt, że Caritas i kościół nie odcinają się od nieprawidłowości. Nie chodzi o to, że je popierają, ale o to, że nikt publicznie nie powie „wtedy i wtedy niektórzy z naszych pracowników wynieśli dary, które miały trafić do powodzian, przepraszamy”. Zamiast tego wszyscy udają, że nic się nie stało. Jest to działanie na zasadzie „nie chcesz pan mieć gorączki – stłucz pan termometr”. Dodatkowo – ciągłe ataki na WOŚP (który owe ataki ma w głębokim poważaniu) sprawiają, że Caritas zaczyna być utożsamiany z jazgotliwą częścią prawicy. W tym przypadku winna jest sama Jazgotliwa Prawica (wszyscy „niepokorni” etc.), bowiem krytykując WOŚP, jednocześnie stawiają Caritas na piedestale. Wspominają o Caritasie nie bez przyczyny, w końcu kontekstem jest tu dobroczynność – zwykłe „jechanie” po WOŚPie mogłoby zostać odebrane jako prymitywny „hejting”. A tak, „niepokorny” może o sobie myśleć „no może i WOŚP krytykuję, ale popieram Caritas, więc wszystko jest w porządku”.

Tym samym jazgotliwa część prawicy sprawa, że niektórzy ludzie zastanowią się dwa razy, zanim wesprą Caritas. Działa tutaj prawo kontrastu. Z jednej strony mamy wyluzowanego Owsiaka, który nie wdaje się w pyskówki, mamy wolontariuszy, mamy przystanek Woodstock (który nie kojarzy się bynajmniej ze skinowskimi koncertami, na których regularnie dochodzi do mordobić). Z drugiej zaś strony mamy organizację, medialnie „reprezentowaną” przez ludzi, których z braku innych określeń można nazwać oszołomami i którzy to ludzie dwoją się i troją, aby tylko „dowalić Owsiakowi”. Mamy księży i zakonników, którzy grzmią z ambon (czasem nawet rozdają ulotki) o tym, że „dawanie na orkiestrę” to grzech itd., itp. Przeciętny Kowalski może uznać, że poprzez wspieranie Caritasu tak naprawdę wspiera skrajną prawicę. A mało kto ma ochotę na „wspieranie” Terlikowskiego.

W socjologii istnieje pojęcie „samospełniającego się proroctwa”. Przykładem takowego była historia pewnego banku - nazwy już nie pomnę. Pewnego dnia po mieście, w którym bank ów stał, gruchnęła wieść: „bank xxx zbankrutuje!”. Naturalną konsekwencją takich wieści było to, że ludzie wycofywali swoje wkłady, bo nikt nie chciał zostać na lodzie. Ponieważ owo wycofywanie wkładów miało skalę masową – bank padł. Dopiero potem okazało się, że bank nie miał żadnych, ale to żadnych problemów finansowych. Tym samym ludzie uwierzywszy w proroctwo, doprowadzili do jego spełnienia. Podobnie rzecz się ma z Caritasem i WOŚP. Orkiestra nie „odbierała by” niczego Caritasowi gdyby nie to, że zwolennicy Caritasu atakują WOŚP.

Jednakże czemu się dziwić? Skrajna prawica udowadnia raz po raz, że nie jest świadoma tego, jakie konsekwencje mogą mieć jej posunięcia. Przykład? Sytuacja z „Dużą książką o aborcji”. Mało kto usłyszałby o tej pozycji gdyby nie to, że pewne środowiska ją oprotestowały, czym zapewniły jej darmową reklamę i olbrzymi rozgłos. Jednakże w przypadku WOŚP sytuacja jest jeszcze bardziej kuriozalna. Skrajna Prawica (konserwatyści) sama wywołuje zjawisko, z którym w swojej opinii stara się walczyć. Choć w sumie dzięki temu nikt im nie będzie mógł zarzucić bezczynności.

środa, 9 stycznia 2013

Cwaniacka wierchuszka – czyli „co wolno wojewodzie...”

Poprzednia notka dotyczyła cwaniactwa w kręgach przedsiębiorców. Niniejsza dotyczy elit politycznych, czyli tak zwanej wierchuszki. Co prawda wierchuszki małomiasteczkowej, tym niemniej domyślam się, że tego rodzaju postępowanie to coś „ponad podziałami” na duże miasta i małe miasteczka. Historia, którą przytaczam jest w sumie jedynie tłem – ważny jest mechanizm obronny „przyłapanych elit”.

W moim ukochanym rodzinnym mieście stoi sobie zabytkowy „zamek Dzikowski”, który został uznany niedawno za unijną perłę Podkarpacia. Pełni on rolę muzeum, lecz nie tylko. Czasem (choć bardzo rzadko) odbywają się w nim „eventy”. Takie, jak zjazd Platformersów czy spotkanie OSP. Ponieważ zamek został nieco odnowiony, ktoś wpadł (ponoć w okolicach początku listopada 2011) na pomysł, żeby Sylwestra tam urządzić. Nie chodziło, jak mniemam, o jakąś dyskotekową potupankę. tylko o coś w rodzaju balu. Niestety, okazało się, że na tego rodzaju jubel brakuje infrastruktury, nie ma gdzie spać, i tak dalej, i tak dalej (o czym poinformował prezydent miasta – a przynajmniej „media tak twierdzą”). Ponieważ nie jestem za bardzo zorientowany w plotkach okolicznych, dość późno (bo przez forum lokalne) dotarła do mnie informacja, że Sylwester jednak będzie na zamku. Zdziwiłem się trochę – wszak infrastruktura, której nie było, w ciągu miesiąca się raczej nie pojawiła. Jeszcze bardziej się zdziwiłem kiedy dowiedziałem się, że impreza jest zamknięta – tylko dla elit. Nie żebym się jakoś straszliwie napalił (bo średnio imprezowym człekiem jestem, duże spędy jakoś mnie nigdy nie bawiły i pewnie bawić już nie będą), ale trochę się zainteresowałem. Co zrozumiałe, niektórych lekko zatelepało – no bo jak to, chcieli zrobić zwykli ludzie imprezę i usłyszeli „nie da rady bo się nie da”, a zaraz potem „lepsiejsi” sobie organizują bal? Rozpoczęło się drążenie.

Na pierwszy ogień poszedł prezydent, bowiem plotka głosiła, że to on organizuje. Zapytany o konkrety w trakcie konferencji odparł, że to nieprawda, że „ktoś wynajmuje”. W sukurs poszedł mu indagowany w temacie rzecznik, który powiedział:
Ani urząd miasta, ani żadna inna miejska instytucja nie organizuje balu sylwestrowego w Zamku Dzikowskim (...) Robią to osoby prywatne i nie mamy prawa podawać ich personaliów, które wynajęły pomieszczenia zamkowe na zasadach komercyjnych, według ogólnie obowiązujących stawek. W tym przypadku to dwa tysiące złotych za noc. Nie jest to pierwsza impreza komercyjna w zamku i nie ostatnia, bo musi on zarabiać na siebie. Nie wiem, czy prezydent będzie uczestnikiem balu, bo nie tłumaczy mi się z tego, gdzie spędzi sylwestrową noc.”

Rzecznik, posłużywszy się bardzo piękną erystyką, wypowiedział się przy okazji w zupełnie innym temacie. Nikt nie podejrzewał nawet, że ktoś z UM może być na tyle durny, żeby organizować zamkniętą imprezę dla VIPów za pieniądze miasta. Tym samym ten fragment mógł sobie rzecznik darować. Bardzo interesujący był kolejny „nie możemy ujawniać personaliów”. Nie wiem jak to wygląda z punktu widzenia prawa, ale wydaje mi się, że gdyby faktycznie „panu rzeczniku” zależało na oczyszczeniu atmosfery, dogadałby się z tą osobą prywatną żeby jednak móc opinii publicznej udowodnić, że „to nie my”. Załóżmy jednak, że osoba ta się nie zgodziła, bo „co się plebs ma dowiedzieć”. Ponieważ rzecznik zarzekał się, że „stawki komercyjne” i „nie pierwsza impreza”, dziennikarze z „Echa Dnia” postanowili to zweryfikować. Zadzwonili do dyrekcji muzeum jako przedstawiciele firmy jakiejśtam z zapytaniem, czy można sobie salę wynająć na bal karnawałowy:

Zamku i Sali Sejmowej nie można wynająć – poinformował Adam Wójcik, dyrektor Muzeum Historycznego Miasta Tarnobrzega. – Owszem w przyszłości jest rozważana taka możliwość, ale musimy się do tego odpowiednio przygotować. Dziś zamek nie ma odpowiedniego zaplecza, by mogły się w nim odbywać tego typu imprezy. Zabraniają tego przepisy. Bal sylwestrowy to bal pana prezydenta.”

Rzecz jasna tego rodzaju PR-owa bomba nie mogła zostać bez odpowiedzi ze strony prezydenta, który zapewniał na blogu swoim, że to nie on, że to osoby prywatne, że Dyrektor nie wie o czym mówi, bo można wynająć. Napisał również żeby się z nim kontaktować w tej sprawie (zapewne ma dużo wolnego czasu albo chce się dowiedzieć, jak się czuje ktoś pracujący „na słuchawce”). W międzyczasie forum internetowe Echa Dnia przeżyło zmasowany atak trolli, którzy sugerowali wprost, że ci, którzy krytykują prezydenta są zazdrośni, bo ich nie stać na imprezę. Że dziennikarze z „echa dnia” nie powinni się podszywać pod nikogo, bo pamiętamy co się stało z pielęgniarką pewnej księżnej etc., etc.

W którym miejscu Piknik dopatrzył się cwaniactwa? Bądźmy poważni. Jeśli najpierw wmawia się ludziom, że imprezy być żadnej nie może, „bo infrastruktura”, a następnie organizuje się imprezę „cichaczem” - człowiek się sam prosi o problemy. Dodatkowo tłumaczenia prezydenta i rzecznika o „stawkach komercyjnych” były o tyle żenujące, że nigdzie, ale to nigdzie nie można było znaleźć oferty. Ba! Nawet informacji na temat tego, że zamek do wynajęcia jest i oferta jest dostępna. W kontekście powyższego słowa Prezydenta „zamek musi na siebie zarabiać!” brzmią nieco śmiesznie. Gdyby wszystko było tak, jak owa wierchuszka nas zapewniała, informacje o tym, że zamek sobie można wynająć „rzuciliby” już wtedy, gdy się okazało, że to „Unijna Perła”. Wszak lekki szum medialny był i „samo” by się poniosło dalej. Cwaniactwem również było „wynajęcie” zamku za 2.000 złotych. Znacznie gorszej klasy lokale są o wiele droższe – zwłaszcza w Sylwestra. Zresztą, owa „komercyjna stawka” została gremialnie obśmiana. Podniosły się nawet głosy, że „fajnie by było gdyby się utrzymała, można by tanio lokal sobie wynająć”.

Nieco smutna jest sytuacja, w której wierchuszka, prominenci miejscy, zachowują się tak jak 10-latek złapany z papierosem i mówiący „ja nie paliłem”. Choć i sytuacja nie do pozazdroszczenia. Organizacja imprezy „dla elit” w kontekście odmowy możliwości organizacji „dla szaraków” wygląda bardzo źle. Temu faktowi mało kto poświęcił uwagę (a szkoda). Rzecznik bowiem (były dziennikarz regionalnych mediów) umiejętnie ominął ten temat, gdyż doskonale wiedział, że jeśli gdziekolwiek ten wątek wypłynie – będzie problem. Tego konkretnego zarzutu nie da się „rozmydlić”. No ale gdybym ja miał 97% poparcie (Tak jak obecny prezydent Tarnobrzega) , też bym się nie przejmował drobnymi wpadkami ;)

Podsumowując – cieszy mnie to, że ta sprawa nie przeszła bez echa. Sugeruje to, że bardzo powoli (ale jednak) społeczeństwo obywatelskie się u nas tworzy i ludzie zaczynają dzielić się z innymi swoim... hmmm... „powszechnym niezadowoleniem”. 

czwartek, 3 stycznia 2013

Polska cwaniactwem silna!

Na moim piętrze, „drzwi w drzwi” ze mną mieszka pewna rodzina. Rodzina dość zasobna. Dwa sportowe (kilkuletnie) auta na parkingu, w lecie pan domu wozi się motocyklem (też dość drogim), młodszy syn jeździ rowerem wartym niewiele mniej od mojego auta. Odzienie w jakim się pokazują sąsiedzi również prima sort. Na pierwszy rzut oka – bogaci ludzie. Ale to tylko złudzenie!

Pewna znajoma mi osoba razu któregoś przy piwie powiedziała mi, że moi sąsiedzi starali się o dodatek mieszkaniowy. Co to takiego ten dodatek? Ano pomoc społeczna dopłaca biednym ludziom (których nie stać na opłaty "mieszkaniowe") do czynszu. Dodatek w onym czasie maksymalny wynosił chyba 300 złotych. Popatrzyłem na znajomego i zapytałem czy nie ogłupiał przypadkiem.

- No jak to? Pytam się – widać, że forsiaści ludzie. Jakim cudem? - To proste - odpowiedział znajomy. W celu uzyskania dodatku nie trzeba wcale żadnego wyciągu z Urzędu Skarbowego z całego roku (czyli tego, co musieli składać ludzie starający się o akademik, na ten przykład). Nie, nie - wystarczy mieć „odpowiedni” dochód brutto z trzech miesięcy. Nadal nie byłem przekonany, mając przed oczami te sportowe auta i ogólnie „wrażenie posiadania pieniędzy”. Znajomy objaśnił: prowadząc działalność gospodarczą można bez problemu ów dodatek uzyskać – pod warunkiem, że się ma nieregularne przychody. Wystarczy tak sobie płatności faktur ustawić, żeby mieć 3-miesięczną lukę w dochodach. W następnym miesiącu możecie mieć i 500.000 złotych przychodu – nikogo to nie obchodzi. Dodatek jest wasz. Zadumałem się nad tym faktem. Sąsiedzi koniec końców dodatku nie otrzymali., ale tylko i wyłącznie dlatego, że ktoś się pochylił nad wnioskiem. Sąsiadka ponoć (gdy urzędnik chciał się umówić na spotkanie, do którego miał prawo) powiedziała jedynie „wcześniej nikt do nas nie przychodził i dodatek otrzymywaliśmy bez problemu”.

Zapytałem znajomego czy to jest wyjątek czy też norma? Odpowiedzi się spodziewacie zapewne – norma. Właściciel kilku dobrze prosperujących biznesów pobiera dodatek mieszkaniowy. Dlaczego? Bo formalnie biznesy należą do małżonki, a on (na papierach) przymiera głodem. Inny znów posiadacz firmy o obrotach rzędu kilku milionów rocznie też dostaje dodatek, bo sobie odpowiednio faktury ustawił.

Rzecz jasna ludzie różnie reagują na „odmowę”. Kiedyś znajomy polazł na wizytę (z kompletem dokumentów) do człowieka, który deklarował dochód rzędu 50 złotych miesięcznie na osobę. Znajomek, otworzywszy teczkę z dokumentami, zapytał tegoż człowieka, czy podtrzymuje deklarację. Ten potwierdził. Po czym bardzo zdenerwowało go pytanie „w jaki sposób mając taki dochód spłaca pan co miesiąc 1.400-złotowe raty za nowe auto? W odpowiedzi usłyszał (zacytuję dosłownie, choć nie przepadam za stosowaniem tego rodzaju słownictwa na blogu): „Pan jesteś chuj nie urzędnik, wypierdalaj pan z mojego domu.”

Na tego rodzaju „kreatywności” tracą faktycznie ubodzy ludzie. Bo np. staruszka z niską rentą nie jest w stanie zadeklarować dochodu tak niskiego jak pan przedsiębiorca. Nie może, bo renta jest regularna. Biorąc pod rozwagę skalę zjawiska, pomoc społeczna zajmuje się pomaganiem dobrze sytuowanym ludziom. Rzecz jasna nie wszystkim – tylko tym „zaradnym”.

Zapadło mi to w pamięć. Nie mogę bowiem dojść do tego, po cholerę tym ludziom takie ochłapy. Ja rozumiem – dla przeciętnego Kowalskiego 300 złotych to kwota nie do pogardzenia. Ale dla człowieka, którego auto spala te 300 złotych przy wyjeździe z parkingu takie pieniądze to kpina. A jednak chce się im o ten dodatek starać. I teraz trudno dociec: czy dla nich to jest jakiś rodzaj sportu, „sztuka dla sztuki” czy też może uważają, że skoro mogą „se załatwić” to się im należy? Ciekawi mnie to, czy ci ludzie w ogóle byli świadomi tego, że skoro oni dostają dodatki, to nie dostanie ich kto inny – być może ktoś komu te 300 złotych jest faktycznie potrzebne. Wydaje mi się, że nawet jeśli byli świadomi, to mieli to w głębokim poważaniu. Oczywiście za próbę wyłudzenia (nie czarujmy się – to wyłudzenie, nic innego) tego świadczenia nie grozi żadna kara. Tzn. groziłaby, gdyby ktoś przedstawił lewe zaświadczenia, ale przedstawia jak najbardziej „prawe”. Tylko, że owe zaświadczenia pokazują jedynie „kawałek” prawdy.

Szczytem absurdu w mojej opinii jest to, że ci „dobrze sytuowani”, którym udaje się wyłudzić tego rodzaju świadczenie, zamiast siedzieć cicho i się cieszyć w duchu, chwalą się tym. Tzn. chwalą się - swoją „zaradnością”. Wszak udało im się „system” oszukać. Zastawiające jest jedynie to, czy takie zachowanie to spadek po PRLu (wszak wtedy wszyscy kradli „państwowe”), czy też jest to już nasz nowy nabytek kulturowy. Koniec końców jest to kolejny przykład typowego cwaniactwa, którego nikt się nie wstydzi i nie krytykuje. Ciekawym, kiedy przepis się zmieni. Kiedy trzeba będzie przedstawić roczne rozliczenie z US zamiast 3-miesięcznego?