46 posłów PO zagłosowało tak jak zagłosowało i pokazało
zwolennikom związków partnerskich skierowany w górę środkowy
palec. Katoliccy celebryci (z Tomaszem Terlikowskim na czele) nie
mogą się ich wprost nachwalić. Rzecz jasna chwalą nonkonformizm.
No, bo te posły niepokorne nie poszły za resztą stada! One (posły)
pokazały, że potrafią się wznieść ponad doczesne wartości i
poświęcić się dla wiary.
Brzmi dumnie! Tzn. nie dla mnie i nie
dla wielu,ale fani Cioci Frondzi tak właśnie uważają.
Tylko, że to bullshit do n-tej potęgi.
Ci ludzie walczyli o głosy i nic więcej. Uznali, że złość Tuska
może być dla nich mniejszym problemem niż strata elektoratu. Ci
ludzie dostali się do parlamentu głównie za sprawą poparcia
katolickich środowisk. Czasem nawet skrajnych. Dla nich głosowanie
za tego rodzaju ustawą byłoby jak pocałunek śmierci.
Brzmi niewiarygodnie? Kiedyś odbywałem
kurtuazyjne spotkanie z kandydatem na kandydata na posła z ramienia
PiS (lubię sporty ekstremalne). Ów kandydat na kandydata powiedział
był o swoim kontrkandydacie z PO: „o, ten człowiek zagłosował
nie tak, jak trzeba w głosowaniu dotyczącym wspierania rodziny i
pieczy zastępczej (09-06-2011)”. Kandydat na kandydata z błyskiem
w oku oznajmił mi, że „no teraz to go obsmarują w (tu padła
nazwa lokalnej gazetki katolickiej)”. Odniosłem wrażenie, że
ktoś z tej gazetki był jakimś dobrym kolegą kandydata na
kandydata.
Obsmarowali, a tamten drugi już nigdy
się nie wychylał (głosował za zakazem aborcji 2 razy i teraz
przeciwko związkom partnerskim). Tym posłem był (i jest) Mirosław
Pluta. Musiał dostać niezłą burę od „środowisk, które
wyraziły poparcie”, bo swoje zdanie na temat aborcji zmienił o
180 stopni. Przed wyborami popierał obecną ustawę (ale głosował
za zakazem całkowitym), a po wyborach twierdził, że on od zawsze
był za ochroną życia. Zapewne w okolicach kolejnych wyborów znowu
się będzie plątał w zeznaniach.
Ale to tylko dygresja jest. PO wygrywa
w wielu konserwatywnych okręgach tylko i wyłącznie z jednego
powodu – kandydaci PO są tam konserwatywni, ale nie są z PiS. To
jest jedyna różnica pomiędzy kandydatami tych „różnych”
partii. Jaskrawym przypadkiem jest tu poseł Godson. Złożył on
deklarację członkowską do PiS i PO w tym samym czasie. Platforma
go po prostu pierwsza przyjęła.
Gwoli wyjaśnienia – poprzez
„konserwatywny okręg wyborczy” rozumiem taki, w którym
zaktywizowany jest konserwatywny elektorat. Nie jest bowiem tak, że
w tym regionie lewica i liberałowie nie mają czego szukać. Owszem
mają – tylko nie potrafią dotrzeć do wyborców. Platforma
mogłaby z palcem w nosie sięgnąć po liberalny elektorat – tzn.
mogła wcześniej. Teraz po dwóch kadencjach nikt się już na to
nie nabierze. Mogłaby, ale to wymagałoby fachowej wiedzy,
odpowiedniego podejścia i bardzo ciężkiej pracy. O wiele łatwiej
zdać się na pewne metody. Czyli kościół. Kto popiera Gowina? Kto
popiera Żalka? Kto popiera innych „nonkonformistów”? W
przeciwieństwie do poparcia, które można uzyskać poprzez
prowadzenie merytorycznej kampanii, głosy konserwatywne są stałe.
Nie są zależne od jakości kampanii, a tylko i wyłącznie od tego,
czy dysponent głosów konserwatywnych (czyli osoba/instytucja, która
może nakazać/zasugerować głosowanie na tego i tego kandydata)
kogoś lubi. A znielubić może bardzo łatwo – wystarczy
zagłosować „nie tak jak trzeba”.
Rzecz jasna często wpływ na sympatię
do konserwatywnego kandydata ma to, „co obieca” dysponentom
głosów. Jednak prawda jest taka, że „obiecujących”
konserwatystów jest bardzo dużo. Co za tym idzie - dysponent może
sobie spokojnie przebierać w tym gronie. Poza tym posłowie PO
(konserwatywni), którzy zdobywają 2 lub 3 mandaty w okręgach
PiSowskich za dużo obiecać nie mogą. Tj. mogą – ale mało kto
im uwierzy, a już na pewno nie dysponent głosów.
Taki poseł zdając się na
konserwatystów, wpada w pułapkę, z której ciężko mu wyjść. O
ile bowiem nie jest ostatnim tłukiem, zdaje sobie sprawę z tego,
dlaczego ludzie na niego głosowali. Zdaje sobie sprawę z tego, że
jego mocy sprawczej w tym niewiele było.
W tym miejscu dygresyjka. Zanim ktoś
mi zwróci uwagę na to, że przeginam pałę z tymi dysponentami i
że to „spiskowa teoria dziejów”. W moim rodzinnym mieście
kandydował jeden pan z PiS. Był zupełnie nierozpoznawalny – co
prawda był lekarzem, ale prawie nikt go nie znał. Zainteresowanie
jego kampanią było na tyle znikome, że nikt nie przychodził na
spotkania z nim. Sama kampania wyglądała tak, że pojawiło się
kilka bilbordów z czerstwym hasłem i z wyphotoshopowaną twarzą
jegomościa. Do tego jakieś tam plakaty etc. Tym niemniej przekaz
nie różnił się diametralnie od przekazu wyborczego, a inni
kandydaci po prostu go „przykryli” skalą swojej kampanii.
Inaczej rzecz ujmując – w kampanii nie istniał. Choć mandatu nie
uzyskał, jego wynik był nieco zaskakujący. W powiecie
tarnobrzeskim dostał 1054 głosy – to niezły rezultat, biorąc
pod rozwagę to, że nikt go tam nie znał, a miejsce na liście miał
odległe. W samym Tbg głosów dostał 2700, co jest liczbą
niebagatelną. Ktoś może argumentować „no dobra, ale to PiS jest
– na znaczek ktoś zagłosował!”. Ale skoro na znaczek, to czemu
akurat na tego kandydata? Czemu nie na „jedynkę”? Czemu nie na
kogoś rozpoznawalnego? Powtarzam – ów kandydat był niemalże
„anonimowy”, bo choć drugą kadencję jest radnym miejskim, to w
tej radzie miasta głównie zasiada i nic poza tym. Tym samym nie
można tłumaczyć prawie 3 tysięcy głosów tym, że „wcześniej
zdobył sympatię wyborców”.
Ów fenomen zaczyna być zrozumiały,
kiedy weźmiemy pod uwagę „dysponentów” głosów. Komuś
wydawało się, że ów kandydat wygra i że warto go poprzeć.
Wyszło jak wyszło. Gdyby nie to, że kandydaci (również z PiS) z
sąsiednich miast zajmowali się podkopywaniem „naszego”
kandydata z PiS, dysponenci głosów mogliby sprawić, że kandydat
dostałby ich tyle, by wystarczyło na mandat.
Zmierzam do tego, że straszenie posłów
PO konsekwencjami może być nieskuteczne. Jeśli ktoś ograniczy owo
straszenie do wysyłania im maili – oleją to. Godson się co
prawda ugiął w przypadku głosowania nad ustawą zakazującą
aborcji w przypadku uszkodzenia płodu, ale ciężko stwierdzić na
ile były to naciski wewnątrzpartyjne, a na ile wynik ciśnienia
„zewnętrznego”.
Dobrą metodą byłoby wysyłanie maili
do naszego premiera, bo kto jak kto, ale on się o słupki bardzo
martwi, czego dowodem niech będzie choćby reprymenda, jakiej
udzielił Gowinowi i reszcie „niepokornych”.
Posłowie PO, którzy zagłosowali
przeciwko projektom o związkach partnerskich, nie są żadnymi
nonkonformistami. Nonkonformista potrafi swoje stanowisko uzasadnić.
Skoro bowiem nie zgadza się on mainstreamem, musi istnieć jakiś
powód po temu. W przypadku jednego posła było to „no wiecie, ja
to nie mam nic przeciwko temu, żeby się razem rozliczali, ale ja
reprezentuję Podkarpacie.” Inny znów powiedział: „parę
powinni stanowić mężczyzna i kobieta, ale nie mam nic przeciwko
osobom o odmiennej orientacji”. Tego rodzaju perełki dominowały w
tłumaczeniach. Im bardziej posły starały się argumentować
merytorycznie – tym gorzej im to wychodziło (vide casus Żalka i
jego „dwóch facetów adoptujących małą dziewczynkę”).
Owi „nonkonformiści” nie umieją
uzasadnić swoich wyborów. Bo i uzasadniać ich nie muszą. Głosy i
tak dostaną, o ile rzecz jasna znajdą się na listach. Wydawać by
się mogło, że to spore ryzyko. W końcu Tusk może się wkurzyć i
przy okazji kolejnych wyborów ułożyć listy według innego klucza.
Tym niemniej – o wiele większym ryzykiem dla kogoś, kto dostał
się do sejmu bo go „polecono” wyborcom, jest bytność na liście
bez poparcia „dysponentów”. Bo niektórzy z nich są świadomi
tego, że sami się do tego Sejmu nie dostaną.
Toteż i dyskusja z nimi jest
niewskazana – to strata czasu. Ale przypomnienie im ich argumentów
w okolicy kampanii, to już zupełnie inna para kaloszy. Bowiem takie
przypominanie „dokonań” może mieć niebagatelny wpływ na
kształt list wyborczych.