środa, 29 czerwca 2016

Ch*j, dupa i kamieni kupa – czyli polska polityka zagraniczna w kontekście Brexitu

Nie chciałem pisać nic na temat Brexitu, bo w ciągu kilku ostatnich dni napisano na ten temat gigabajty tekstu. Dałbym sobie z tym pisaniem spokój, gdyby nie podrygi polskiej dyplomacji, która zamiast dbać po polską rację stanu, stara się wpisywać w oczekiwania naszej pszenno-buraczanej prawicy (dla której „Polska racja stanu” to darcie ryja i machanie szabelką).

Szarża Camerona

Na samym początku warto by było zastanowić się na moment nad tym, po co w ogóle Cameronowi było to referendum? Polska prawica (w tym partia dojnej zmiany) buduje narrację, według której Cameron został „zmuszony” do zorganizowania tegoż referendum (bo EU jest zbiurokratyzowana, nie dbała o interesy państw narodowych, inwestowała w gender [tę wiekopomną myśl wydalił z siebie Wiceminister Patryk Jaki] etc. etc). Aczkolwiek warto w tym miejscu zaznaczyć, że dla prawicowców, tłumaczenie katastrofalnych decyzji polityków, do których jest prawicy blisko, „czynnikami zewnętrznymi” (które to czynniki są rzecz jasna wrogie), to chleb powszedni. Inni komentatorzy („nieprawicowi”) twierdzili, że musiał owo referendum zorganizować, bo „ciśnienie wewnętrzne” w kraju (i w partii Camerona) było tak duże, że „nie dało się inaczej”. Jeszcze inni twierdzą, że Cameron to koleś, który przeleciał świnię więc nie powinniśmy się za bardzo skupiać na tym, „co on myślał”, bo jest głupi i pewnie nic nie myślał.

Moim skromnym zdaniem prawica (co za szok) nie miała racji. Choćby dlatego, że gdyby to „zła UE” zmusiła Camerona do zorganizowania referendum, to miałby (za przeproszeniem) w dupie jego rezultat i nie lobbowałby za opcją „remain”. Ponieważ Cameron podał się do dymisji po zwycięstwie opcji „leave”, ciężko z tego wysnuć wniosek taki, że rezultat referendum był mu obojętny. Komentarze „nieprawicy” też są, moim zdaniem, nieco chybione, bo tylko brexit mógł doprowadzić do tego, żeby „ciśnienie wewnętrzne” (w kraju i w partii Camerona) zmalało. Innymi słowy – gdyby w referendum zwyciężyła opcja „remain”, to zwolennicy brexitu nie przestaliby lobbować za wyjściem z UE (tym samym, Cameron chcąc „uspokoić nastroje” nie powinien lobbować za opcją „remain”). Aczkolwiek zgodzę się z „nieprawicą” w tym, że Cameron usiłował, za pomocą polityki zagranicznej, prowadzić „politykę wewnętrzną” (ten sam błąd popełnia non stop Dojna Zmiana).

Wydaje mi się, że Camerona nikt nie „zmuszał” do zorganizowania referendum. Zorganizował je dlatego, że chciał je zorganizować, bo potrzebował karty przetargowej w negocjacjach z UE. Minimalne zwycięstwo opcji „remain” bardzo poprawiłoby jego pozycję negocjacyjną: „musicie pójść na takie a takie ustępstwa, bo widzicie co się dzieje! Nikt nie może zagwarantować tego, że kiedy po raz kolejny ktoś (w domyśle – następca Camerona) zorganizuje takie referendum, znowu zwycięży opcja „remain”! Musimy się jakoś dogadać!”. Gdyby, dzięki temu, Cameronowi udało się coś „wydrzeć” od UE – zamknąłby usta swoim wewnątrzpartyjnym krytykom i oszołomstwu spod znaku Farage (tym ostatnim, co prawda, na krótko, tym niemniej). Tyle że wynik referendum był inny niż „planowany” i Cameron, zamiast stać się „bohaterem”, stał się pośmiewiskiem.

Ta straszna UE i cholerne Niemce!

Wynik referendum zaowocował ostrą reakcją Niemiec i Komisji Europejskiej. W tejże reakcji, nasza pszenno-buraczana prawica upatruje potwierdzenia swojej tezy o tym, że Wielka Brytania została praktycznie wyrzucona z UE za to, że „dbała o swoje interesy narodowe/etc.” No bo skoro tak ostro zareagowano, to „coś musi być na rzeczy”, prawda? Owszem, coś musi, ale śmiem twierdzić, że nie to, co sobie wykoncypowały nasze prawicowe mendia.

Ale najpierw, krótka gimnastyka mózgu. Wyobraźmy sobie, że po referendum UE (Niemcy, KE/etc.), tak jak to sobie wymyślili prawicowcy, spuszcza z tonu i sugeruje Wielkiej Brytanii, że przecież to referendum wcale nie musi być przesądzające, bo „zawsze się można jakoś dogadać”. To, zdaniem prawicy (acz nie tylko, bo sporo ludzi się zjeżyło po tym, jak Niemcy i KE zakomunikowały Wielkiej Brytanii, że skoro chcą wyjść, to niech zaczną pakować manatki i że nie ma o czym gadać już), powinna być ta „słuszna” reakcja. O tym, jakie długofalowe skutki miałaby taka „ugłaskana” reakcja, żaden z prawicowców się nie zająknął. Zapewne dlatego, że mogłyby owe efekty być cokolwiek katastrofalne. W momencie, w którym to UE zaczęłoby „zależeć” na zatrzymaniu Wielkiej Brytanii, pozycja negocjacyjna Unii byłaby znacznie gorsza niż przed referendum. Oznaczałoby to tyle, że Wielka Brytania mogłaby domagać się od cholery ustępstw ze strony UE. Gdyby UE nie chciała iść na te ustępstwa, Brytyjczycy mogliby wyciągnąć „jokera” w postaci wyników referendum i powiedzieć, że skoro nikt ich nie chce słuchać, to oni jednak sobie pójdą.

Dla nikogo nie jest tajemnicą to, że w UE ścierają się różne grupy interesu i każde państwo (prócz Polski pod wodzą partii Dojnej Zmiany) chce „ugrać” jak najwięcej dla siebie (albowiem PiS-owi wydaje się, że „do siebie” garną tylko duże kraje unijne). Jak zareagowałyby władze państw zrzeszonych w UE, gdyby zauważyły, że wystarczy zrobić sobie referendum, postraszyć UE „exitem” i automatycznie zyskuje się lepszą pozycję negocjacyjną? Gdyby UE poszła na ustępstwa w trakcie potencjalnych negocjacji z Wielką Brytanią, to każde kolejne państwo również domagałoby się jakichś ustępstw, „bo skoro Brytyjczykom daliście to, to i to, nam też musicie!”. Jak szybko doszłoby do sytuacji, w której UE nie mogłaby (z przyczyn stricte ekonomicznych) zadośćuczynić żądaniom jakiegoś kraju? Zapewne wtedy nasi prawicowi mędrcy uznaliby, że doszło do (długo przez nich zapowiadanego) bankructwa UE/etc. Ostra (i momentami teatralna) reakcja KE/Niemców (którzy teraz najprawdopodobniej będą grać pierwsze skrzypce w UE) to wyraźny sygnał dla ludzi, którzy chcieliby za pomocą „exitowych” referendów wymusić coś na UE: „jeśli zdecydujecie się na wyjście, nikt nie będzie was prosił o to, żebyście zostali”.

Osobną kwestią są cierpienia prawicy polskiej, która odsądza Niemcy od czci i wiary za to, że te chcą być liderem Unii Europejskiej. Ja bardzo przepraszam za wyrażenie, ale kurwa, serio? Jakieś państwo chce skorzystać z okazji (którą dostało w prezencie od innego kraju) i ugrać coś dla siebie? Któż mógłby wpaść na taki przebiegły pomysł?! To tak w ogóle można?! Aczkolwiek warto w tym miejscu zaznaczyć, że prawicowy ból dupy z powodu Brexitu i faktu, że jeśli ów dojdzie do skutku, to Niemcy będą niekwestionowanym liderem w UE ma również inne źródło. Tu nie chodzi o hejtowanie „Niemiaszków, za 1939”. Tu chodzi o to, że PiS (i cała usłużna prawica) przez jakiś czas budowała narrację, według której Wielka Brytania będzie najlepszym unijnym partnerem dla Polski. Sam fakt szukania przeciwwagi dla Niemców (które to państwo PiS hejtuje od początku swojego istnienia praktycznie) nie był niczym zdrożnym. Wiadomo, że w negocjacjach z dużym, silnym krajem przyda się wsparcie innego dużego i silnego kraju. Tylko że sprawa się rypła i „naturalny partner” dla Polski najprawdopodobniej szybko pożegna się z Unią. To byłby dobry moment dla „nieomylnych” analityków, żeby przyznać, że „errare humanum est”, ale gdzie tam. Lepiej budować narrację, według której Wielka Brytania byłaby, co prawda, „naturalnym sojusznikiem”, ale Niemcy jej w tym przeszkodzili.

Dyplomatoły

Reakcje PiS-u (i wspierających go Pluszaków Władzy) na wynik referendum w Wielkiej Brytanii są tak idiotyczne, że obserwując je, można zadumać się nad swoistym „cudem natury”. Tylko takowym „cudem” można bowiem wytłumaczyć to, że tak głupi ludzie są w stanie samodzielnie oddychać (no chyba że oddychają dlatego, że prezes im odpowiednie instrukcje SMS-em przesyła). „Dojną Zmianę” (wspieraną przez prawicowe mendia) cechuje bowiem absolutna wręcz nieumiejętność dostosowania się do zmieniających się realiów. Rzecz jasna, przez „dostosowanie się” nie mam na myśli rżnięcia głupa i udawania, że „ja tego nie powiedziałem/napisałem” (bo tę umiejętność wyżej wymienieni opanowali do perfekcji). Chodzi mi o sytuację, w której może dojść do „zmiany władzy” w UE. Rozsądnym posunięciem byłoby więc dostosowanie się do tej, bardzo prawdopodobnej, zmiany. W naszym przypadku wiązałoby się to ze zmianą nastawienia PiS do Niemiec. Biorąc pod rozwagę antyniemiecką histerię PiS-u (i tę, która panuje w usłużnych mendiach), byłoby to, co prawda, dość trudne, ale nie nierealne. I nie chodzi mi tu o sytuację, w której Niemcy powiedzą, że mamy robić to i to „I my – na byle słowo. Na tylne stajem łapki” (pozwoliłem sobie zacytować fragment piosenki „Z XVI-wiecznym portretem trumiennym rozmowa” Kaczmarskiego). Bowiem między włażeniem komuś w dupę, a tłuczeniem go kijem baseballowym po głowie jest szerokie spektrum zachowań. Osobną kwestią jest to, że w najlepiej pojętym interesie Polski byłoby zaprzestanie podsycania konfliktu na linii KE – Polska. Co zaś robią nasze wspaniałe władze?

Prezydent Andrzej Duda dywagował: „Czy nie jest tak, że Unia Europejska zbyt wiele narzuca krajom członkowskim?” Witold „Frank Drebin” Waszczykowski twierdził, że UE powinna mieć „nowe władze” (bo przecież trzeba się zemścić na KE za „mieszanie się w sprawy Polskie”) . Jarosław Kaczyński perorował, że „trzeba zmienić traktat o UE”. Beata Szydło zaś powiedziała, że „Brexit pokazał, że Europejczycy nie chcą takiej Unii. Polska przedstawi projekt zmian”. Czytam te kolejne wypowiedzi i czytam i gdzieś tam po głowie plącze mi się sytuacja, do której doszło na samym początku prezydentury Andrzeja Dudy. Zaproponował on wówczas „nowy format rozmów w sprawie Ukrainy” i został momentalnie postawiony do pionu przez Petra Poroszenkę, który stwierdził, że „nie widzi takiej potrzeby”. Wypowiedzi Szydło, Waszczykowskiego i Kaczyńskiego idealnie wpisują się w „wewnętrzną” narrację PiS-u „Polska powstała z kolan i będzie teraz zmieniać UE/etc./etc.”, ale nijak się mają do rzeczywistości. Jakoś tak się bowiem złożyło, że póki co, nikt nie chce zmieniać władz w UE (chodzi o zmiany personalne), nikt nie chce „zmieniać traktatu o UE” i najprawdopodobniej większość krajów UE w dupie będzie miała zmiany, które „zaproponuje Polska”.

Gdyby rządzili nami ludzie, którzy mają łby na karku, to zamiast wygłaszać swoje wiekopomne mądrości (które raczej niewielkie wrażenie robią na pozostałych krajach UE), powinni poczekać chwilę i zobaczyć jakie nastroje panują w UE, a potem dostosować swoją „ofertę” do tych nastrojów. Względnie wybrać tę „ofertę”, spośród proponowanych przez inne kraje, na której Polska może najwięcej zyskać. Zamiast tego mamy duszosztypatielne bzdety i próbę wmanewrowania nas w konflikt z potencjalnym przyszłym „szefem” Europy. Bo przecież powszechnie wiadomo, że w momencie, w którym w firmie zmienia się szef, warto pójść do jego biura i kontrolnie przypieprzyć temu nowemu, żeby „wiedział kto tu rządzi”.

Premier Beata Szydło stwierdziła pewnego razu, że „polski rząd nie będzie uprawiał polityki zagranicznej na kolanach”. Zapomniała jedynie dodać, że polski rząd będzie tę politykę prowadził na ciężkich prochach halucynogennych.


Źródła:

PAD o Brexicie:



Poroszenko wskazuje Dudzie miejsce w szeregu:


Frank Drebin polskiej dyplomacji o Brexicie:


Premier Beata Szydło zapowiada „lepszą politykę zagraniczną”:


Poseł Kaczyński domaga się nowego traktatu o UE:

http://wpolityce.pl/polityka/298359-kaczynski-o-nowym-traktacie-ue-biurokracji-i-supermocarstwie-trzeba-wyraznie-powiedziec-gdzie-jest-unia-a-gdzie-panstwa-czlonkowskie





środa, 22 czerwca 2016

Aborcyjny pat PiS-u

Na samym wstępie niniejszej notki pozwolę sobie na napisanie tego, o czym ta notka NIE będzie. Nie będę pisał o „zawartości” anty-obywatelskiego (nazywajmy rzeczy po imieniu – antykobiecego projektu nie można nazwać „obywatelskim”) projektu ustawy całkowicie zakazującej aborcji. Nie będę pisał o tym, dlaczego, moim zdaniem, ten projekt jest barbarzyński (bo o tym napisano już pierdyliony stron tekstu). Nie będę również usiłował polemizować z argumentami Zygotarian, którzy popierają ten projekt. Nie jest bowiem możliwa dyskusja (na jakimkolwiek poziomie) z ludźmi, którzy widząc zdjęcie straszliwie zdeformowanego „noworodka” (który, wybaczcie mi określenie, ale najbardziej przypomina puzzle) nie mającego głowy, mówią: „I co? Jak brzydki, to znaczy, że można go zabić?!”. Stan umysłowy ludzi, dla których letalna wada płodu oznacza „brzydki wygląd” można określić mianem skretynienia (względnie – galopującego debilizmu), o żadnej dyskusji nie może więc być mowy. Ciężko również dyskutować z osobnikami (płci męskiej), którzy tłumaczyli mi, że „mężczyzna ponosi zdrowotne konsekwencje ciąży i porodu, oni o tym wiedzą z doświadczenia”.

O czym więc będzie ta notka? O tym, co może w tej sytuacji zrobić PiS i jakie będą prawdopodobne konsekwencje konkretnych decyzji. Muszę w tym miejscu podkreślić, że „może zrobić” jest tu kluczowe, bowiem w chwili obecnej nie da się przewidzieć tego, co zrobi partia Jarosława Kaczyńskiego. On sam, co prawda, twierdzi, że będą się starali wprowadzić całkowity zakaz aborcji, ale premier Beata Szydło (po protestach, rzecz jasna, bo przed protestami popierała gorąco projekt ustawy) i Prezydent Andrzej Duda zasłaniali się „potrzebą przeprowadzenia poważnej debaty w temacie” (cytat niedosłowny). Wypowiedzi te, moim skromnym zdaniem, są próbą kupienia sobie odrobiny czasu (żeby firmy badawcze + spindoktorzy mogli znaleźć wyjście z patowej sytuacji). Niedawno część prawicy eksplodowała z zachwytu, bo okazało się, że IBRIS przeprowadził sondaż na temat najnowszego anty-obywatelskiego projektu ustawy i okazało się, że większość Polaków ów projekt popiera (58% za vs 30% przeciw). Sondaż ów został przez część prawicy z miejsca okrzyknięty „jedynym dobrze przeprowadzonym” (nie, nie żartuję, dokładnie coś takiego napisał Krzysztof Bosak). O tym, że wyniki te nijak się mają do wyników CBOS-owych (CBOS przez wiele lat rok-rocznie przeprowadzał szczegółowe badania „opinie o dopuszczalności aborcji”, z których niezmiennie "wychodziło", że większość Polaków popiera "kompromis") ani też z wcześniejszymi badanami przeprowadzonymi przez IBRIS (patrz obrazek) , słowem się nikt nie zająknął.

Screen z Rzeczpospolitej (link w źródłach)
Dla mnie argumentem przemawiającym za tym, że wyniki tego „jedynego dobrze zrobionego sondażu” nie są reprezentatywne, jest milczenie „DobrejZmiany”. Nie mam bowiem najmniejszych złudzeń co do tego, że PiS wydał do tej pory (piszę te słowa 20 czerwca) kupę szmalu na badania i gdyby z tych „badań wyszło”, że anty-obywatelski projekt Zygotarian cieszy się poparciem większości społeczeństwa, to już dawno byśmy o tym wiedzieli (a Beata Szydło nie twierdziłaby, że jej poparcie dla tegoż projektu to była jej „prywatna opinia”).

W tym miejscu warto się rozprawić z mitem na temat tegoż nieszczęsnego projektu. Według owego mitu, to PiS stoi za powstaniem projektu zakazującego aborcji. Część komentatorów twierdziła, że PiS-owi ten projekt był potrzebny do tego, żeby „coś przykryć”, na zasadzie – ludzie będą się oburzać na sprawy aborcyjne, a PiS w międzyczasie coś tam sobie po cichu przepchnie. Tyle że to cokolwiek naciągana teza. Choćby dlatego, że jedyną rzeczą, którą się udało „przykryć” po złożeniu projektu w sejmie był start programu 500+. Innym motywem miała być chęć wprowadzenia zakazu, ale tak, żeby wina spadła na autorów tegoż projektu. I tu również mamy do czynienia z lekkim bezsensem, bo o ile faktem jest, że to projekt „z zewnątrz”, więc PiS nie musi brać odpowiedzialności za jego treść, to już bierze całkowitą odpowiedzialność za wynik głosowania. Za taki a nie inny termin „objawienia się” projektu (bo przecież, gdyby Zygotarianom naprawdę zależało na „życiu napoczętym”, to ów projekt złożono by na samym początku kadencji, w której rządzi DobraZmiana) najprawdopodobniej odpowiadają purpuraci. To, że wszelkiej maści fundacje i stowarzyszenia o zabarwieniu zygotariańskim są świeckimi kafarami Episkopatu, jest tajemnicą poliszynela. Ciekawe jest to, że media mainstreamowe były przez chwilę na dobrym tropie, ale potem go porzuciły. Chodzi mi o artykuły, w których twierdzono, że „PiS kupi sobie milczenie Episkopatu [w temacie aborcji] za cenę religii na maturze”. Czy nikogo nie zdziwiło to, że ów projekt „objawił się” akurat w czasie, w którym PiS prowadził z Episkopatem rozmowy na temat wprowadzenia matury z religii? Czyja pozycja negocjacyjna poprawiła się za sprawą tego projektu?

Powody, dla których projekt pojawił się teraz, są mniej ważne od tego, co zrobi partia Jarosława Kaczyńskiego. Na dobrą sprawę, PiS ma teraz cztery wyjścia z sytuacji i żadne z nich nie jest dla tej partii dobre. PiS jest bowiem w o tyle niekomfortowej sytuacji, że niezależnie od tego co zrobi – komuś nadepnie na odcisk. Pytaniem, na które muszą sobie odpowiedzieć PiS-owskie „czynniki decyzyjne” (to nowy pseudonim Jarosława Kaczyńskiego) jest pytanie o to, kogo bardziej się opłaca wkurwić. Półśrodków w rodzaju przetrzymywania projektu ustawy w komisjach nie biorę pod rozwagę, bo wątpię w to, żeby DobrejZmianie udało się przeciągać sprawę aż do kolejnych wyborów. Skoro zaś nie da się tego przeciągać w nieskończoność, to prędzej czy później PiS będzie  musiał poddać projekt pod głosowanie.

Bramka numer 1: Całkowity zakaz aborcji 

Część komentatorów twierdzi, że PiS będzie miał w dupie głos opinii publicznej i przegłosuje projekt w takiej formie, w jakiej złożono go w sejmie. Komentatorzy owi podpierają się tym, że jak do tej pory – PiS zawsze popierał projekty ustaw zaostrzających prawo aborcyjne. Tyle że jeśli pójdziemy tym tokiem rozumowania, to powinniśmy sobie zadać pytanie: Czemu w takim razie PiS sam nie złożył stosownego projektu ustawy? Czemu czekano na „obywatelski” projekt? Jeśli PiS miałby się w ogóle nie przejmować głosem opinii publicznej (i przemawiałaby przezeń troska o życie nienapoczęte), to już dawno złożono by projekt ustawy i przegłosowano którejś nocy. Nie stało się tak dlatego, że wbrew pozorom, PiS-owi temat zakazu aborcji jest wybitnie nie na rękę. Owszem, w trakcie dwóch poprzednich kadencji partia Jarosława Kaczyńskigo czterokrotnie (o ile mnie pamięć nie myli) popierała ustawy zakazujące aborcji, ale warto mieć na uwadze to, jakie wtedy były „realia sejmowe”. Chodzi zaś konkretnie o to, że PiS-owcy doskonale wiedzieli, że mogą sobie gardłować o zakazie aborcji, o mordowaniu nienapoczętych etc. i głosować za zakazem – bo byli w mniejszości. Innymi słowy, niemożliwe było przegłosowanie zakazu (nawet jakby się takowy zakaz jakoś przecisnął przez Sejm – można go było uwalić w Senacie, albo zostałby zawetowany przez Bronisława Komorowskiego). Głosowanie nad zakazami aborcji w wykonaniu PiS przypomina mi dowcip z czasów, w których głosowano nad wotum nieufności dla rządu SLD: „Ja też poparłem wotum nieufności i też bałem się, że będziemy w większości”.

Co może zyskać PiS na wprowadzeniu zakazu? Praktycznie nic. Wdzięczność zwolenników całkowitego zakazu aborcji (którzy stanowią w Polsce mniejszość) nie pozwoli im na wygranie kolejnych wyborów. Z jakiegoś wszak powodu PiS zepchnął sprawy światopoglądowe na margines kampanii. Jeśli PiS wprowadzi zakaz aborcji, to kolejna kampania upłynie pod znakiem wojny światopoglądowej, a jednym z elementów programu wyborczego partii Jarosława Kaczyńskiego będzie „utrzymanie całkowitego zakazu aborcji”. Ile w trakcie takich wyborów będzie można ugrać na obietnicach dotyczących liberalizacji prawa aborcyjnego (i odkręcaniu innych światopoglądowych zmian dokonanych przez PiS)? Ktoś może powiedzieć: „Dupa tam! PiS wie, że wygra kolejne wybory swoim programem socjalnym! Kwestie światopoglądowe będą nieistotne!”. Przyjdzie mi się więc powtórzyć i przypomnieć, że gdyby tak było (tzn. gdyby wprowadzenie zakazu aborcji nie miało mieć żadnego wpływu na wynik wyborczy PiS), to zakaz aborcji wprowadzono by jeszcze w roku 2015.

Problemy „wyborcze” nie odnoszą się wszak jedynie do wyborów parlamentarnych. Jeśli Prezydent Andrzej Duda podpisze ustawę antyaborcyjną, to może się już powoli zacząć zastanawiać nad tym, czym zajmie się po swojej pierwszej i jedynej kadencji, bo nie będzie miał szans na reelekcję (o ile, rzecz jasna, wcześniej nie nastąpi polityczne trzęsienie ziemi i nie zostanie postawiony przed Trybunałem Stanu za zawieruchę związaną z TK [PiS teraz gra ostro i nie wydaje mi się, żeby kolejna partia, która wygra wybory, potraktowała „dobrozmianowiczów” ulgowo]). O ile bowiem partia polityczna może łudzić się tym, że wygra wybory bez poparcia centrowego wyborcy, to kandydat na prezydenta, który pokaże temuż centrum środkowy palec (podpisując ustawę zaostrzającą w Polsce prawo aborcyjne), może sobie darować start w wyborach.

Bramka numer 2: Częściowe zaostrzenie ustawy antyaborcyjnej


Część „dobrozmianowiczów” sygnalizowała, że co prawda nie będą popierać całkowitego zakazu aborcji, ale poprą zakaz aborcji w przypadku stwierdzenia nieodwracalnego uszkodzenia płodu (czyli chcą zmuszać Polki do rodzenia Chazaniątek). PiS-owskim oportunistom wydawać się może, że to najlepsze wyjście z sytuacji. Bo, co prawda, zaostrzą prawo aborcyjne, ale tylko trochę (więc uspokoją Zygotarian i przeciwników całkowitego zakazu aborcji jednocześnie). Tyle że to są mrzonki. Prawda jest bowiem taka, że „częściowy” zakaz wcale nie uspokoi Zygotarian. Po pierwsze dlatego, że zaostrzenie (nawet częściowe) prawa aborcyjnego będzie dla nich sygnałem, że „ich praca ma sens”. Po drugie zaś dlatego, że oni (uwaga, będzie Capslock) NIE MOGĄ, zgodzić się na częściowe zaostrzenie prawa. Dla nich celem jest całkowity zakaz aborcji.

W kwestii zaś przeciwników zaostrzenia prawa aborcyjnego. Jeśli komuś wydaje się, że można tych ludzi spławić kolejnym „kompromisem” i wciskać im ciemnotę „no, co prawda zaostrzyliśmy prawo, ale tylko trochę”, to jest po prostu idiotą. Nie da się w tym przypadku przesunąć kredensu w prawo i twierdzić, że „oto mamy kolejny kompromis”, bo to tak nie działa. Osobną kwestią jest coś,  czego dobrzy spindoktorzy (a chyba takowych PiS teraz wynajmuje) są świadomi. Wszyscy chyba pamiętają, to, jaki gigantyczny shitstorm miał miejsce przy okazji „sprawy Chazana”. Zaskoczeniem dla mnie były sytuacje, w których na Chazana klęli konserwatyści, którzy generalnie to są przeciwnikami niczym nie skrępowanego prawa do aborcji, ale zmuszenie kobiety do urodzenia bezmózgiego płodu nieco ich jednak zdenerwowało. Danych z 2015 roku nie posiadam, ale w 2014 wykonano 1812 aborcji, z czego ogromna większość dotyczyła sytuacji, w których stwierdzono nieodwracalne uszkodzenie płodu. I teraz warto sobie zadać pytanie: ile potencjalnych „spraw Chazana” oznacza wprowadzenie tego „częściowego zakazu”? No dobrze, może ktoś powiedzieć, ale przecież w przypadku Chazana chodziło o to, że ta kobieta miała prawo do terminacji ciąży, a on jej tę terminację uniemożliwił! Jeśli zakażą aborcji w przypadku stwierdzenia nieodwracalnego uszkodzenia płodu, to nie będzie podstaw do kolejnych „spraw Chazana”. I taka argumentacja będzie częściowo słuszna. Tylko częściowo -  jeśli nowe prawo będzie zmuszać kobiety donaszania bezmózgich płodów, to zapewne okaże się, że kobiety te mogą nie chcieć milczeć. Spindoktorzy są świadomi tego, że o ile sprawa Chazana skończyła się wiadrami (w ilości, moim zdaniem, mocno niewystarczającej) pomyj wylanymi na głowę tego ostatniego, to prócz niego nikt na tej sprawie „wizerunkowo” nie stracił. Jeśli PiS zakaże aborcji „częściowo” - każda potencjalna kolejna sytuacja, w której kobieta urodzi „chazaniątko” zaciąży na wizerunku PiS (i Prezydenta Andrzeja Dudy) i może mieć wymierny wpływ na wynik wyborczy.

Pozwolę sobie w tym miejscu na pewną dygresję, bowiem wydaje mi się, że ktoś może opacznie zrozumieć to, co napisałem o „wizerunkowych stratach”etc. Prawda jest taka, że większość polityków PiS to pieprzeni oportuniści. Oni z jednej strony będą gardłować na temat obrony „dzieci napoczętych”, ale jeśli owa obrona miałaby oznaczać, że stracą mandat poselski (bo partia straci poparcie), to będą mieli „ochronę życia napoczętego” w dupie. Dla nich nie jest ważne żadne tam „życie napoczęte”, nie jest dla nich również ważne to, że 11-letnie ofiary gwałtu będą musiały donaszać ciąże, ani też nie jest dla nich ważne to, że ciężarne kobiety mogą zacząć umierać, bo lekarze będą się bali odpowiedzialności karnej w przypadku, w którym ich działania „zaszkodzą dziecku napoczętemu” (o problemach z definiowaniem „poważnego zagrożenia zdrowia/życia” napisano już wiele). Dla nich jedyną rzeczą, która ma wartość, to koryto, do którego się wreszcie dorwali. A to koryto (spółki Skarbu Państwa/etc) może im odjechać wraz z przegraną w wyborach. Faktem jest, że część z PiSowców uważa, że będą nami rządzić do końca świata i jeden dzień dłużej, ale to nie oni są odpowiedzialni za dbanie o wizerunek partii/etc. I nie, nie jest to demonizowanie polityków, ale zwykła konstatacja. No dobrze, ktoś powie, ale przecież w PiS-ie są też „zygotarianie-ideowcy”. Tak, jest ich tam całe mrowie. I dlatego w latach 2005-2007, kiedy PiS nie chciał zaostrzyć prawa aborcyjnego – z partii odszedł Marek Jurek (oficjalną przyczyną był zygotarianizm, nieoficjalną zaś to, że i tak by wyleciał, bo Jarosław robił czystkę w partii i wycinał ludzi spoza „zakonu PC”). Zresztą, o ich ilości niech zaświadczy to, że do Marszałka Sejmu nie wpłynął ani jeden poselski projekt antyaborcyjny.

Zaostrzenie prawa aborcyjnego może mieć również inne, niemiłe dla „dobrej zmiany” skutki. O tym, że PiS jest skonfliktowany z UE nie trzeba nikogo przekonywać. Tyle że do tej pory udaje się utrzymywać PiS-owi (w swoim obozie) narrację taką, że my tu kurwa dbamy o suwerenność kraju, a te głupie biurwokraty z UE chcą nam zaszkodzić! Każda ostra wypowiedź płynąca z UE idealnie wpisuje się w tą narrację. Tyle że jeśli owe ostre wypowiedzi będą dotyczyć prawa aborcyjnego, to narracja się może posypać. Owszem, PiS nadal będzie mógł tłumaczyć, że „wtrącają się nam w wewnętrzne sprawy”, ale biorąc pod rozwagę fakt, że tylko 59% wyborców PiS popiera całkowity zakaz aborcji (badania IBRIS marzec 2016 – link do artykułu dorzucę w źródłach)- ci którzy nie popierają mogą uznać, że ok, może i się wpieprzają nam ci biurwokraci w wewnętrzne sprawy, ale tym razem mają rację.

Bramka nr 3 – uwalenie projektu w semie

Z punktu widzenia pragmatyzmu politycznego, uwalenie anty-obywatelskiego projektu ustawy byłoby najlepszym wyjściem dla PiS-u. I nie chodzi tu wcale o mój lewacki punkt widzenia, ale o najzwyklejszy w świecie bilans strat i zysków politycznych. Faktem jest, że taką decyzją wkurzyliby zygotarian, ale, z drugiej strony, uspokoiliby większą część społeczeństwa. Poza tym prawda jest brutalna: zygotarianie nie mają się do kogo zwrócić. Nie chodzi mi tu, rzecz jasna, o fundacje/stowarzyszenia (bo te Kościół trzyma na krótkiej smyczy i będą robić to, co im purpuraci każą), ale o wyborców, którzy chcą „chronić życie niepoczęte”. Nie tak dawno temu, nadpapież Terlikowski stwierdził, że „jeśli teraz PiS nie wprowadzi zakazu aborcji, to młodzi wyborcy ich zmiotą w kolejnych wyborach”. Jest to typowo Terlikowskie myślenie życzeniowe. Bo tak na dobrą sprawę, na kogo mieliby głosować tacy wyborcy? O ile nie nastąpi jakieś potężne tąpnięcie polityczne (powiedzmy sobie szczerze, w naszych realiach jest to możliwe, jeśli np. PiS-owi się przydarzą taśmy prawdy, to padnie jeszcze szybciej od Platformy), to partia Jarosława Kaczyńskiego nadal będzie głównym rozgrywającym po prawej stronie. I to właśnie ta partia będzie dla skrajnych konserwatystów jedynym gwarantem tego, że kredens nie zostanie przesunięty w lewą stronę.

Warto również mieć na uwadze to, że w Polsce na obietnicy zakazu aborcji nie da się zbić kapitału politycznego. Przekonali się o tym narodowcy, którzy w trakcie wyborów samorządowych 2014 wystawili Mariusza Dzierżawskiego w wyścigu o fotel prezydenta Warszawy. Skończyło się to spektakularną klęską (1,57% poparcia - 9768 głosów). To co najwyraźniej nie dotarło do narodowców, zrozumieli już jakiś czas temu PiS-owcy. Dowód? Proszę bardzo. PiS wychwalał pod niebiosa Bogdana Chazana, mendia prawicowe wprost nie mogły się go nachwalić, podkreślając przy każdej okazji, że „to, co zrobił spotkało się z pozytywnym odzewem społeczeństwa/etc.”. Jak to się więc stało, że dla bohaterskiego byłego mistrza skrobanek nie znalazło się miejsce na listach wyborczych PiS? Ktoś może powiedzieć „może on nie chciał!”, ale ta teza jest nie do obrony. Gdyby Chazan cieszył się naprawdę dużym poparciem społecznym, PiS znalazłby sposób na to, żeby go namówić do startu. Prawda jest jednak taka, że czyn Chazana wkurwił olbrzymią część społeczeństwa i zaproszenie go na listy wyborcze mogłoby partię Jarosława Kaczyńskiego dużo kosztować.

Ktoś może w tym miejscu powiedzieć „a co z Kościołem? Przecież on będzie krytykował PiS za zaniechanie ochrony życia napoczętego!” Doprawdy? Jak bardzo krytykował go w latach 2005-2007? Kościół również nie ma się do kogo zwrócić. Owszem, PO również purpuratom właziło w dupy, ale przypominam, że ta sama partia olewała głos biskupów w kwestiach światopoglądowych (nie wszystkich, rzecz jasna, bo np. związków partnerskich nie zalegalizowano). Ponadto, PO nie zapomniało zapewne biskupom bezczelnej agitacji za PiS-em w trakcie wyborów prezydenckich i parlamentarnych. A może Kościół będzie się mógł zwrócić do Nowoczesnej? Do partii Razem? Do SLD? Do PSL (który co prawda utrzymuje się na powierzchni, ale na wysokie poparcie liczyć nie może)? Do KUKIZ-a (którego skład gwarantuje totalną nieprzewidywalność w kwestiach światopoglądowych)? Owszem, Kościół i Rydzyk mogliby się śmiertelnie obrazić na PiS i np. poprzeć narodowców (tak jak kiedyś popierali Ligę Polskich Rodzin), ale olanie PiS mogłoby np. Rydzyka wiele kosztować (wszak to jego poseł, Andrzej Jaworski, wylądował w PZU teraz). A może PiS zostałby skrytykowany przez prawicowe media, które teraz „wspiera” i obdarowuje owocami Dojnej Zmiany?

Z tym wyjściem jest jednakże jeden zasadniczy problem. Ktoś (i to wiele ktosiów) musiałby się podłożyć i zagłosować przeciwko projektowi (względnie, dużo ktosiów musiałoby nie przyjść na głosowanie). Posłowie w Polsce nie są szczególnie lotni, ale nawet na tym tle indywidua, które dostały się do sejmu z ramienia PiS, wprost błyszczą. Spora część z tych ludzi (którzy nie potrafią nawet przeczytać oświadczenia sejmowego z kartki) może nie zrozumieć tego, że PiS popierał dotychczasowe projekty zygotariańskie z przyczyn stricte koniunkturalnych. Ci sami ludzie mogą nie zrozumieć, że chwilowe oburzenie grupki oszołomów jest niczym w porównaniu z potencjalnym zyskiem politycznym, który można ugrać na utrąceniu zakazu.

Bramka nr 4 – Prezydent wetuje


Jest to najprawdopodobniej jeden ze scenariuszy branych pod rozwagę przez PiS-owskich spindoktorów. Ustawa zostaje przegłosowana (w dowolnej formie) i ląduje na biurku prezydenta. Ów organizuje konferencję prasową i oświadcza, że po długim namyśle zdecydował się na zawetowanie jej (prócz tego dodaje, że społeczeństwo popiera obecny kompromis, a on chce być Prezydentem wszystkich Polaków). Sejmowej większości (wspartej Zygotarianami z innych partii) zabraknie głosów do odrzucenia weta prezydenckiego (o odpowiednią liczbę głosujących zadbają „czynniki decyzyjne”) i projekt przepada. Nadpapież Terlikowski jest oburzony, ale jego głos ginie w prawicowej narracji, według której decyzja prezydenta jest co prawda nieoczekiwana, ale za to nikt już nie będzie mu mógł zarzucić, że jest bezwolnym narzędziem prezesa Kaczyńskiego. Część konserw może się co prawda zdenerwować, ale jeśli w kolejnych wyborach prezydenckich Andrzej Duda wejdzie do drugiej tury, to wiadomo, że nie będzie się w niej mierzył z prawicowym kandydatem. Skoro zaś jego potencjalny kandydat nie będzie prawicowy, to konserwy nie będą miały wyjścia i zagłosują na Dudę.

Dla spindoktorów PiS-u ten scenariusz musi być kuszący. Po pierwsze pozbywają się strupa w postaci tego nieszczęsnego projektu. Po drugie mogą pokazać, że Prezydent jest niezależny. Jest jednakże jeden zasadniczy minus tegoż scenariusza. Żeby Prezydent mógł się wykazać niezależnością (wyreżyserowaną i dopracowaną wcześniej do najmniejszego detalu) i podreperować swój wizerunek, ustawę najpierw trzeba przegłosować. Fakt przepchnięcia tego projektu nie przejdzie bez echa i będzie miał swoje konsekwencje w trakcie kolejnych wyborów parlamentarnych. Po przegłosowaniu takiego projektu PiS nie będzie mógł w kampanii uciec od kwestii światopoglądowych. Zbudowanie chwytliwej narracji, według której PiS (w kwestiach światopoglądowych) sprzyja fanatykom religijnym i skrajnym konserwatystom, nie sprawi nikomu najmniejszego problemu. PiS natomiast nie będzie mógł uciec w ogólniki, bo przecież mając okazję sprzeciwić się fanatykom, poparł ich pomysły (w liczbie mnogiej, albowiem na pewno nie będzie to jedyny projekt ustawy kafarów Episkopatu).

Jak takie weto będzie się miało do hiper-religijności Prezydenta (któremu niecni internauci dali przydomek „Klęczon”)? Przecież kiedy Komorowski podpisał ustawę o in vitro Kościół go skrytykował i dano mu do zrozumienia, żeby „przestał chodzić do komunii” (a przekaz ów prawicowe mendia rozpowszechniły tak szeroko, jak tylko się dało). Tajemnicą poliszynela jest to, że ta kościelno-prawicowa troska o „przyjmowanie komunii” była elementem kampanii wyborczej. Bo jakoś tak się złożyło, że w momencie, w którym Kurski (rozwodnik) dał się sfotografować na jakimś spędzie Rydzykowym w trakcie przyjmowania komunii – to pies z kulawą nogą się tym nie zainteresował. Nie zrozumcie mnie źle, ja mam ten temat (za przeproszeniem) w dupie, ale nie oznacza to, że nie dostrzegam „podwójnych standardów” kościelno-prawicowych. Jeśli Prezydent zawetuje ustawę, to, co prawda, może się na niego rzucić jakiś nadpapież Terlikowski (o ile nie zostanie wcześniej spacyfikowany), ale nie będą się nad nim pastwić prawicowe (i kościelne) media o dużym zasięgu. Tzn. pewnie coś tam dla zasady poburczą w Gościu Niedzielnym/etc, ale do wyborów o tym zapomną.

Czysto teoretycznie – PiS większością posłów od KUKIZ-a (choć tutaj nie ma pewności co do tego, jak zagłosują posłowie z tej formacji)  i kilkoma PSL-owcami byłby w stanie odrzucić prezydenckie weto (wiem, że w PO też są konserwy, ale głosowanie w tej kadencji ramię w ramię z PiS byłoby politycznym samobójstwem). Tyle że jeśli prezydent (samodzielnie, a jakże) zdecyduje się na wetowanie ustawy, to nikt nie będzie tego planu torpedował odrzucaniem weta. Ten scenariusz byłby bowiem szkodliwy zarówno dla PiS (wszystkie konsekwencje przegłosowania ustawy spadają im na głowę) i dla Prezydenta, bo nagle by się okazało, że ma (za przeproszeniem) gówno do gadania. Tzn. może ustawy podpisywać, może je wetować, ale to i tak bez znaczenia, bo w razie czego PiS odrzuci weto (znalazłszy wcześniej chętnych do pomocy). Nie wspominając już o tym, że sam PiS też miałby z tego tytułu problem taki, że przy kolejnych wyborach opozycja przestrzegałaby wyborców przed oddawaniem zbyt dużej władzy w ręce partii Jarosława Kaczyńskiego (i owe przestrogi trafiłyby na podatny grunt). 

I teraz dochodzimy do zasadniczej kwestii: którą z bramek wybierze PiS? Ja osobiście obstawiam weto prezydenckie. Ten scenariusz nie wymaga bowiem „poświęcenia” od posłów, którzy mieliby głosować przeciwko projektowi (albo nagle „zaniemóc”). Nie zanosi się, moim zdaniem, na to, żeby PiS chciał zaostrzyć prawo aborcyjne. Czym innym są bowiem deklaracje posłów, a czym innym pragmatyzm polityczny (i wymierne korzyści finansowe, które pójdą w cholerę, jeśli PiS straci władzę). To jest jednakże tylko moja prognoza, a ja nie mam monopolu na „mienie racji”. Wolałbym jednakowoż mieć rację w tym przypadku, bo w przeciwnym razie Polki będą miały przesrane.


Źródła:

Pierwszy sondaż IBRIS:

http://www.rp.pl/Spoleczenstwo/303289944-Aborcja-ciagle-dzieli-spoleczenstwo.html#ap-2

Drugi sondaż IBRIS: 

http://www.rp.pl/Spoleczenstwo/160609815-IBRIS-Polacy-chca-calkowitego-zakazu-aborcji.html

CBOS z 2016 (to konkretne, włączone zostało do badań: „Aktualne problemy i wydarzenia”):

http://www.cbos.pl/PL/publikacje/news/2016/13/newsletter.php

Artykuł o mariażu narodowców z Zygotarianami:

http://www.rmf24.pl/raporty/raport-samorzad-2014/news/news-wybory-samorzadowe-obronic-rodzine-warszawa-dla-rodziny-zare,nId,1535789

Smętny rezultat tegoż mariażu:

http://samorzad2014.pkw.gov.pl/360_Wybory_Burmistrza_-_I_tura/0/1465







poniedziałek, 20 czerwca 2016

Terroryści z ISIS i prawicowy bajer

Jakiś czas temu popełniłem notkę na temat histerii związanej z kryzysem migracyjnym. W notce tej napisałem między innymi to, że, moim zdaniem, prawicowy agitprop, który straszy Polaków „zalewem islamistycznego terroru”, tak naprawdę nie wierzy w to, co mówi/pisze. Innymi słowy, dla przedstawicieli mendiów prawicowych - w rodzaju Ziemkiewicza - „islamistyczny terror” to tylko nośne hasło, które pomoże sprzedać więcej numerów ichnich gadzinówek. Zaś politykom Dojnej Zmiany straszenie terrorem najpierw pomogło w ugraniu dobrego wyniku wyborczego, a potem w przeforsowaniu tzw. ustawy antyterrorystycznej (poza tym, zewnętrzne zagrożenie zawsze sprzyja rządzącym, którzy mogą się wtedy fotografować na tle sprzętu wojskowego i uspokajać społeczeństwo).

Zbiorowy orgazm polityków dobrej zmiany (i niepokornych pluszaków władzy), którzy z jękiem zachwytu przyjęli decyzję o zaangażowaniu polskich Sił Zbrojnych w walkę z ISIS (czym, rzecz jasna, trzeba się było od razu pochwalić tak, żeby ów fakt nikomu nie umknął), potwierdzają to, co wtedy napisałem.

Gdyby bowiem prawicowi publicyści faktycznie obawiali się zagrożenia zamachami, eksplodowaliby z oburzenia już w momencie, w którym Dojna Zmiana pierwszy raz mówiła o tym, że zamierza zaangażować nasze wojska (bez których Zachód sobie bez problemu poradzi) w walkę z tzw. Państwem Islamskim. Oburzyliby się dlatego, że tego rodzaju działanie może na nas ściągnąć uwagę Daeshowców (którzy, do tej pory, Polskę jako kraj mieli w głębokim poważaniu). Ktoś może powiedzieć: „może są na tyle głupi, że wierzą w to, że można zniszczyć ISIS i nie będziemy się musieli bać zamachów?” No ale przecież sami straszyli nas tym, że w Europie Zachodniej roi się od islamistycznych organizacji, które są gotowe do przeprowadzania zamachów terrorystycznych. Przecież tej masie organizacji, o której pisali niepokorni, zniszczenie ISIS w niczym nie przeszkodzi. Jeśli będą chcieli wziąć odwet na „niewiernych”, to go wezmą. Gdzie się więc podział alarmistyczny ton prawicowej narracji?

Co się zaś tyczy polityków partii Dojnej Zmiany. Jeśli założymy, że naprawdę obawiali się zamachów terrorystycznych, to będziemy musieli uznać, że angażując nasze Siły Zbrojne w walkę z ISIS, robią to celowo – żeby doprowadzić do zamachów w Polsce. Biorąc pod rozwagę fakt, że odpowiedzialność za taki zamach, spadłaby na polityków partii rządzącej (no bo jakoś tak się złożyło, że wcześniej do nich nie dochodziło), nie podejrzewam, żeby politycy z partii Jarosława Kaczyńskiego byli aż tak bardzo zidiociali. Czym innym jest bowiem przerzucanie się argumentami na temat tego, kto żarł ośmiorniczki za państwową kasę, a kto za tę kasę woził dupę śmigłowcem, a czym innym sytuacja, w której giną ludzie. W teorii, po takim zamachu politycy PiSu mogliby zakrzyknąć „Ha! Uprzedzaliśmy, ale nas nie słuchaliście!” W praktyce jednakże, gdyby coś takiego miało miejsce, ci sami politycy musieli by odpowiedzieć na jedno pytanie: „no skoro wiedzieliście o zagrożeniu, to po cholerę angażowaliście nas w walkę z ISIS i narażaliście nas na akcje odwetowe?”. Nie, odpowiedź „bo myśleliśmy, że zabijemy wszystkich islamistów w ciągu jednego dnia”, raczej się nie sprawdzi.

niedziela, 19 czerwca 2016

Jak hartowała się ściema odc. 2: „Nagły atak głupoty”

Fragment artykułu Rafała Ziemkiewicza
 Rafał Ziemkiewicz był łaskaw popełnić artykuł o aborcji (link w źródłach). Gardłuje w nim na temat tego, że w sumie to kobiety są głupie, bo wcale nie muszą mieć prawa do aborcji, bo przecież mogą korzystać z antykoncepcji hormonalnej/etc. Jest to dość śmiała teza. Zwłaszcza w kontekście tego, że PiS uwalił niedawno sprzedaż pigułek „dzień po” bez recepty (zapewne w ramach ułatwienia kobietom dostępu do antykoncepcji). Abstrahując już zupełnie od faktu, że prawica najchętniej zakazałaby jakiejkolwiek antykoncepcji (w trosce o dzieci niepoczęte).

Ale to tylko dygresja. Skupimy się bowiem na jednej z największych ściem, która powtarzana była już tak często, że nie tylko tuzy researchu w rodzaju Ziemkiewicza powtarzają ją bez mrugnięcia okiem. Chodzi, rzecz jasna, o podkreślony fragment tekstu, w którym stoi, że „kompromis aborcyjny” wcale nie stworzył podziemia aborcyjnego. Na pierwszy rzut oka zweryfikowanie tego, ile aborcji (po wprowadzeniu zakazu w 1993 r.) dokonywano w podziemiu, jest prawie nierealne. Nikt nie prowadzi „oficjalnych statystyk”, w których uwzględnia się nielegalne zabiegi przerywania ciąży. Tyle, że można to zrobić okrężną drogą. Wystarczy porównać ilość żywych urodzeń w okresie przed i po wprowadzeniu zakazu. Jeśli rację mają prawicowcy i wprowadzenie zakazu aborcji nie stworzyło podziemia (innymi słowy – po wprowadzeniu zakazu kobiety nie dokonywały terminacji ciąży nielegalnie) powinno mieć to odzwierciedlenie w zwiększonej liczbie urodzeń żywych. Jak było w rzeczywistości?

1986 – 637.200
1987 – 607.800
1988 – 589.900
1989 – 564.400
1990 – 547.000
1991 – 547.700
1992 – 515.200
1993 – 494.300 (ustawa zakazująca aborcji weszła w życie bodajże 21 stycznia)
1994 – 481.300
1995 – 433.100

I na tym poprzestaniemy, bo w 1996 r. nieco zliberalizowano prawo aborcyjne (potem zostało to utrącone przez TK).

Warto mieć również na uwadze to, że od czasów baby-boomu z lat 1979-1984 ilość urodzeń żywych w Polsce sukcesywnie spadała. Ciężko ocenić, ile aborcji rocznie dokonywano przed wprowadzeniem zakazu, ale biorąc pod rozwagę wyniki badań CBOS („doświadczenia aborcyjne Polek”: od 4,1 do 5,8 miliona Polek przynajmniej raz w życiu dokonało terminacji ciąży), można bezpiecznie założyć, że mowa tu o liczbie znacznie wyższej niż 100 000 aborcji rocznie. Nawiasem mówiąc, sami purpuraci ubolewali nad tym, że w czasach PRL aborcji dokonywano „na skalę masową”. Abp Hoser twierdził, że czasem dokonywano 800 tys. aborcji rocznie. Ostrożniejsze szacunki (acz zastrzegam, że źródeł nikt nie podaje) mówiły o tym, że w latach 70. było to od 300 do 500 tysięcy aborcji rocznie.

Gdyby więc rację miało nasze prawactwo i gdyby zakaz aborcji nie doprowadził do rozkwitu podziemia aborcyjnego, to po wprowadzeniu tegoż zakazu, gwałtownie powinna wzrosnąć liczba urodzeń żywych ("pi razy oko" co najmniej o jakieś 60-70 tysięcy). Dane liczbowe pokazują, że prawactwo (co za szok), albo nie wie o czym mówi, albo ordynarnie rżnie głupa. Zakaz aborcji nie przełożył się bowiem na zahamowanie spadku liczby urodzeń żywych. Z czego wniosek płynie dość prosty – przed 1993 rokiem kobiety dokonywały aborcji legalnie, potem zaś „zeszły do podziemia”. Tym samym, każdy, kto twierdzi, że po 1993 r. podziemie aborcyjne nie rozkwitło, jest albo idiotą, albo kłamcą.

Źródła:

Erupcja intelektualna Ziemkiewicza:
(Uprzedzam, że rzyg na kobiety jest w tym tekście straszliwy [nawet, jak na pszenno-buraczany poziom polskiej prawicy]):

http://fakty.interia.pl/felietony/ziemkiewicz/news-nagly-atak-idiotek,nId,2220398

Wikipedyjny link z danymi liczbowymi (ilość żywych urodzeń/etc):

https://pl.wikipedia.org/wiki/Ludno%C5%9B%C4%87_Polski