sobota, 4 kwietnia 2015

Fundamentalizm religijny w służbie pedofilii

Według badań przeprowadzonych przez Millward Brown (na zlecenie Fundacji Dzieci Niczyje), tylko połowa rodziców rozmawia z dziećmi o zagrożeniach związanych z przemocą seksualną. Z kolei z analizy rezultatów badań przeprowadzonych w krajach europejskich wynika, że co piąte dziecko mogło paść ofiarą przemocy seksualnej (w/g rzecznika praw dziecka w Polsce ofiarą mogło być co siódme dziecko). Ponieważ (eufemizując) dane te nie napawają optymizmem, Fundacja Dzieci Niczyje zorganizowała kampanię społeczną, dotyczącą problemu wykorzystywania seksualnego dzieci (kampania GADKI).

Pozwolę sobie zacytować kilka fragmentów z artykułu dot. kampanii:

„Rodzice będą mogli dowiedzieć się, jak w prosty i naturalny sposób przekazać dziecku informacje o niebezpiecznych sytuacjach i adekwatnych sposobach reagowania.

„Ponad połowa rodziców (56 proc.) uważa, że taka rozmowa z dzieckiem może być trudna lub bardzo trudna. Niemal połowa (46 proc.) z tych, którzy nie rozmawiają z dziećmi o zagrożeniach, jest przekonana, że ich dzieci nie są narażone na przemoc seksualną.”

„Przekaz kampanii koncentruje się wokół akronimu GADKI, zbudowanego z pierwszych liter pierwszych słów każdej ze wskazówek: Gdy mówisz "nie", to znaczy "nie"; Alarmuj, gdy potrzebujesz pomocy; Dobrze zrobisz, mówiąc o tajemnicach, które Cię niepokoją; Koniecznie pamiętaj, że Twoje ciało należy do Ciebie; Intymne części ciała są szczególnie chronione.”

W normalnym kraju tego rodzaju kampanię powinny poprzeć wszystkie środowiska (od lewa do prawa). Nasz kraj jest od dłuższego czasu częściowo nienormalny, więc część środowisk skrytykowała tę kampanię i zarzuciła jej autorom próbę przeprowadzenia „zamachu na rodzinę”. Ujmując rzecz innymi słowy – próba uchronienia dzieci przed przemocą seksualną jest w opinii tych ludzi „zamachem na rodzinę”. No ale, jak to mawiał Bogusław Wołoszański, nie uprzedzajmy faktów, oddajmy głos naszym ukochanym fundamentalistom religijnym:

Cytaty będą pochodziły z Radia Maryja, albowiem inne artykuły były mniej lub bardziej zmienioną wersją artykułu, który ukazał się na stronie rozgłośni Tadeusza Rydzyka. 

Na ulicach Warszawy pojawiły się kontrowersyjne bilbordy, sugerujące jakoby co piąte dziecko było molestowane.

Dobór słów jest w tym przypadku znamienny. Dla zwykłego człowieka informacja, wg której co piąte dziecko mogło paść ofiarą przemocy seksualnej, będzie po prostu szokująca. Co jest szokujące dla fundamentalisty? Fakt, że ktoś miał czelność tym głośno powiedzieć. I trudno się fundamentalistom dziwić – trąbią oni bowiem na lewo i prawo o tym, że Polska to wspaniały kraj, w którym nie ma przemocy wobec kobiet i że w innych krajach (w tych, w których „gender” jest) sytuacja kobiet jest znacznie gorsza. A tu nagle okazuje się, że w kraju, który jest rajem dla kobiet – 20% dzieciaków mogło paść ofiarą przemocy seksualnej. Normalny człowiek zastanowi się nad tym, jak to zmienić i jak chronić dzieci. Fundamentalista ma dzieci w dupie. Jego jedynym zadaniem jest dbanie o dobre imię organizacji, którą reprezentuje. A ponieważ ta organizacja twierdzi, że dzięki niej w Polsce problem przemocy seksualnej nie istnieje – tego rodzaju kampania społeczna stanowi dla tej organizacji problem.

Fundacja twierdzi, że przed molestowaniem może uchronić rozmowa rodziców z dzieckiem o przemocy seksualnej.

I trudno z tym polemizować. Tylko że tego rodzaju „analiza” to spłycenie kampanii. Tam chodzi również o to, że w momencie, w którym dziecko zostanie skrzywdzone, musi wiedzieć, że znajdzie oparcie w swoim otoczeniu i że może z kimś porozmawiać o tym, co się stało. Tym samym w akcji chodzi również o to, żeby osobom, które krzywdzą dzieci, wdrukować w łby, że nie mogą tego robić bezkarnie, bo dziecko nie będzie „dochowywało tajemnicy”. Nie są w stanie tego zrozumieć ludzie pokroju Mariusza Dzierżawskiego (autor projektu „stop pedofilii”, który to projekt, gdyby wszedł w życie, niesamowicie ułatwiłby życie pedofilom), Krystyny Pawłowicz/etc. Ludzie ci twierdzą, że dzieci przed przemocą seksualną chroni „bariera wstydu, której chce ich pozbawiać edukacja seksualna”. Jest to argument wybitnie debilny, ale nie można ignorować ludzi, którzy się nim posługują (tzn. niby można, ale ludzie ci są w stanie zebrać kilkaset tysięcy podpisów pod swoimi projektami „obywatelskimi”). Beneficjentami tej „bariery wstydu” nie są dzieci, tylko pedofile. Dlaczego? Dlatego, że ta ukochana przez przeciwników edukacji seksualnej „bariera wstydu” chroni pedofila przed konsekwencjami jego czynów. Dziecko zawstydzone tym, co się stało, z nikim na ten temat nie porozmawia.
 
(Fundacja)Zaleca rodzicom – tak jak WHO – mówienie już pięciolatkom m.in. o tzw. „ochronie miejsc intymnych”.

Powyższe zdanie to majstersztyk propagandy. Wszyscy chyba zetknęli się z bzdurami na temat tego, że „WHO zaleca, aby w szkołach uczyć masturbacji 4-letnie dzieci”. Każdy, kto zadał sobie trud i znalazł oryginalną wersję zaleceń (nie kawałki zdań powycinane przez prawicowców, które zalały internet), wie, że w zaleceniach nie o to chodziło. Warto również wspomnieć o tym, że zalecenia WHO zawierały sporą dawkę zaleceń anty-pedofilskich, np. to, żeby małe dzieci uczyć tego, że ich ciało należy do nich, a nie do dorosłych. Prawica tak bardzo skupiła się na masturbacji, że zupełnie pominęła resztę tych zaleceń. Ale to tylko dygresja. Autor artykułu użył etykietki WHO po to, żeby zasugerować, że kampania anty-pedofilska „to to samo, co WHO chciało robić, a oni przecież chcieli uczyć dzieci masturbacji!” (jest to jeden z chwytów erystycznych tzw: „nienawistna kategoria pojęć”).

Co się zaś tyczy „ochrony miejsc intymnych” – pozwolę sobie na przytoczenie wypowiedzi autorów kampanii:

A to, że zachęcamy rodziców, by mówili dzieciom, co to są intymne części ciała? To fundamentalna wiedza o świecie. Tak jak opowiadamy im, gdzie są ręka, brzuszek, uszko, tak samo mają prawo wiedzieć, które to są intymne części ciała. I czemu w niektórych przypadkach muszą być szczególnie chronione. Sprowadzanie tego do seksualizacji jest oburzające.

Ponadto, ciekaw jestem, dlaczego autor artykułu uważa, że 5-latkom nie powinno się przekazywać wiedzy na temat tego, że nikt nie powinien ich krzywdzić?

Według niektórych ekspertów i organizacji prorodzinnych to przygotowanie podłoża pod „seksedukację”.

I tu dochodzimy do sedna. Czort z tym, że kampania społeczna FDN mogłaby uchronić mnóstwo dzieciaków przed przemocą seksualną. Ważne jest to, że to „może przygotowywać grunt pod seksedukację”. O tym, że dla polskiej prawicy edukacja seksualna to „demoralizowanie młodzieży”, nikogo nie trzeba przekonywać. I tutaj mamy bardzo ciekawą wypowiedź, z której wynika, że nawet jeśli kampania poprawiłaby sytuację (ergo – mniej dzieci padłoby ofiarami przemocy seksualnej), to nie warto tego robić, bo tego rodzaju kampania może być wstępem do demoralizowania dzieci. Ujmując rzecz innymi słowy – prawica woli dzieci gwałcone od zdemoralizowanych.

Dyrektor Human Life International, Ewa Kowalewska (organizacja zrzeszająca przeciwników prawa do aborcji, przeciwników in vitro i przeciwników edukacji seksualnej)  twierdzi, że

„Chodzi o to, żeby wejść między rodziców a dzieci i pozbawić rodziców prawa do wychowywania dzieci zgodnie ze swoimi poglądami.”

Właśnie z tego powodu cytowałem FDN i fragmenty artykułu dotyczącego kampanii GADKI. W którym konkretnie miejscu owa kampania „pozbawia rodziców prawa do wychowywania dzieci zgodnie ze swoimi poglądami”? Czy akcja FDN była przymusowa? Czy kogokolwiek wysłano do obozów reedukacyjnych? Nie. Chodziło o akcję informacyjną i uświadomienie rodzicom problemów, z których istnienia mogli sobie nie zdawać sprawy. I znowuż: z jednej strony mamy ludzi, którzy chcą walczyć z przemocą seksualną wobec dzieci, a z drugiej ludzi, którzy bredzą coś o „pozbawianiu rodziców praw”. No chyba, że pani Ewa miała na myśli prawo rodziców (rodzin/etc) do seksualnego wykorzystywania dzieci. Jeśli tak, to mam dla pani Ewy bardzo złą wiadomość – tego rodzaju „prawa” odebrał rodzicom dawno temu kodeks karny.

Widzimy to na co dzień. Są coraz większe akcje, żeby zmienić przedmiot wychowania w rodzinie, ponieważ trzeba wychowywać seksualnie, a nie do rodziny.

Tu w pełnej krasie widać odklejenie od rzeczywistości. Ta wypowiedź nie ma nic wspólnego z kampanią FDN. I to do ciężkiej cholery chce „wychowywać seksualnie”? Co to w ogóle za potworek argumentacyjny?

Rodzice się sprzeciwiają – trzeba więc powiedzieć, że rodzice krzywdzą dzieci.

Pani Ewa uderza w dramatyczny ton „rodzice sprzeciwiają się edukacji seksualnej więc zwolennicy tejże edukacji oskarżają rodziców o to, że rodzice krzywdzą dzieci”. Tylko, że jest to kolejny przykład ukochanego przez prawicę argumentum ad zdupum. Co prawda z badań, na które powoływał się FDN wynika, że w 80% napaści seksualnych na dzieci dokonują ludzie, których dzieci znają, ale nikt nie powiedział, że sprawcami są wyłącznie rodzice (choć tego rodzaju sytuacje też się na pewno zdarzają).

Tymczasem to właśnie te programy krzywdzą dzieci.

Okazuje się, że dziecko asertywne, które umie powiedzieć „nie”, które nie będzie się bało powiedzieć komuś o tym, że padło ofiarą napaści seksualnej, to w opinii prawicowej konserwatystki „dziecko skrzywdzone”. Brawo.

Antypedofilska kampania Fundacji Dzieci Niczyje "to kolejny punkt „walenia” w rodzinę, ponieważ w tej chwili tego typu pomysłów i decyzji władz mamy coraz więcej"

Tak po prawdzie wdzięczny jestem fundamentalistom za tę istną powódź mądrości. Konkretnie zaś za to, że po raz kolejny padło sakramentalne oskarżenie o „atak na rodzinę”. Dziwnym trafem tego rodzaju oskarżenie pada ZAWSZE w przypadku, w którym prawica chce coś skrytykować.

In vitro - Atak na rodzinę, a poza tym dziecko jest „sztucznie poczynane”.
Prawo do aborcji - Atak na rodzinę, bo „dzieci są mordowane”.
Edukacja seksualna - Atak na rodzinę, bo rodzice mają prawo do etc.
Pigułka dzień po - Atak na rodzinę, bo młodzież nie będzie słuchać rodziców.
Antykoncepcja – Atak na rodzinę, bo to „zamykanie się na życie”.
Związki partnerskie - Atak na rodzinę, bo konstytucja.
Konwencja antyprzemocowa – Atak na rodzinę "bo gender"
Gender studies – Atak na rodzinę, bo płeć kulturowa.
Sklepy czynne w niedzielę – atak na rodzinę.

A teraz przyszedł czas na „oczywistą oczywistość”. Wszystkie wymienione przeze mnie punkty łączy jedno. Cóż takiego? Ano to, że Kościół katolicki je zaciekle zwalcza. Śmiem twierdzić, że hasło „atak na rodzinę” zostało ukute przez naszych purpuratów. Wymyślili oni (całkiem słusznie), że część wierzących chętniej stanie w „obronie rodziny” (bo w domyśle swojej też będą bronić), niż w „obronie Kościoła”. Poza tym, dzięki temu hasłu, Kościół może się wtrącać dosłownie we wszystko, w co mu się podoba. Gdyby ktoś się jakiegoś biskupa zapytał: „no ale, księże biskupie, czemu robicie to, co robicie?”; purpurat odpowie „ja tylko bronię rodziny, synu!”. To nie tak, że Kościół się wtrąca do ustawodawstwa w kraju! Nic z tych rzeczy – Kościół jedynie staje w „obronie rodziny”. Jeśli ktoś ma inne (niż Kościół) zdanie na jakiś temat, to nie krytykuje Kościoła – o nie, on „atakuje rodzinę”. Genialne w swojej prostocie i cholernie skuteczne. A że ów argument brzmi debilnie? Kogo to obchodzi. Przecież chodzi o to, żeby wbić wiernym w głowy jakieś nośne hasełka z nadzieją, że żaden z nich nie siądzie i nie pomyśli „no ale cholera jasna, o co chodzi z tym in vitro? Przecież to, że Kowalscy mają dzieciaka z in vitro nie jest atakiem na rodzinę – to tę rodzinę wspiera!”. Rzecz jasna, jeśli wierny siądzie, przemyśli i uzna, że Kościół przegina pałę, to się nagle okazuje, że „popierając in vitro stawia się poza Kościołem”. Z niecierpliwością czekam na kolejne punkty, które Kościół dopisze do listy rzeczy „atakujących rodzinę”.

Co się zaś tyczy fanatyków religijnych, którzy krytykują kampanię społeczną Fundacji Dzieci Niczyje. Ja wiem, że na pierwszy rzut oka wygląda to tak, jakby Kościół za pomocą swoich dronów usiłował torpedować akcję anty-pedofilską, ale biorąc pod rozwagę poziom intelektualny tych ludzi, brzmi to jak wyjątkowo nieśmieszny żart. Najprawdopodobniej przyczyną, dla której zaczęli ujadać i krytykować tę kampanię jest ich wrodzona (bądź też wyuczona) głupota. Głupota, która nie pozwala im zrozumieć tego, że swoim postępowaniem szkodzą tylko i wyłącznie dzieciom. Fanatyzm religijny nie pozwala im pojąć tego, że w Polsce katolickiej dzieci padają ofiarami przemocy seksualnej i że wałęsowska metoda „nie chcesz Pan mieć gorączki, stłucz Pan termometr” (która w tym przypadku sprowadza się do niemówienia o przemocy seksualnej) – jest cokolwiek nieskuteczna. Warto również na przyszłość zapamiętać sobie to, że ludzie, którzy (za przeproszeniem) najczęściej wycierają sobie mordy „dobrem dzieci” w tym konkretnym przypadku stanęli po stronie pedofilów.

Źródła:

http://www.radiomaryja.pl/informacje/kontrowersyjne-bilbordy-na-ulicach-warszawy/

http://wyborcza.pl/1,91446,17581870,GADKI___rusza_kampania_FDN_dot__wykorzystywania_seksualnego.html#ixzz3WFr3VSgT

http://wyborcza.pl/1,75478,17701242,Kampania_o_wykorzystywaniu_seksualnym_dzieci_sola.html#ixzz3WGH46zDC

Informacje o kampanii (strona FDN)

http://www.fronda.pl/a/fundacja-dzieci-niczyje-probuje-uderzac-w-rodzine,49073.html

czwartek, 2 kwietnia 2015

Kaja Godek – kafar Episkopatu

Kilka dni temu portal Wyborcza.pl opublikował list Stowarzyszenia na Rzecz Leczenia Niepłodności i Wspierania Adopcji "Nasz Bocian" pt. „Kaja Godek nie ma skrupułów, miażdży godność dzieci w ideologicznym celu. A publiczna TV jej na to pozwala”.

Po przeczytaniu wspomnianego listu, wygrzebałem w internecie odcinek programu „Bez retuszu”, do którego się odnosił (oglądania programu nie polecam osobom o słabych nerwach). Dość powiedzieć, że wypowiedzi Kai Godek były w 100% zgodne z biskupią narracją (pełną pogardy dla metody in vitro, rodziców, którzy zdecydowali się na skorzystanie z tej metody i samych dzieci „z bruzdami”). Rzecz jasna, list „Naszego Bociana” spotkał się z reakcją Kai Godek i właśnie o tym będzie niniejsza notka.

„Gazecie Wyborczej” i jej ideowym kolegom składam serdecznie podziękowanie za nagłośnienie problemu krzywdzenia dzieci pochodzących z zapłodnienia in vitro” - odezwała się osoba, która wraz z kolegami z Episkopatu i tuzami w rodzaju księdza Oko usiłuje doprowadzić do tego, żeby ludzie się brzydzili dzieciakami z in vitro (bo wiadomo, że wraz z obrzydzeniem przyjdzie nienawiść). A to „bruzda dotykowa” (Longchamps de Bérier), a to „twory frankensteina”(Pieronek), a to „poczynanie na szkle” i „zwierzęca metoda”.

Kaja Godek: „Uwadze wielu osób umyka jednak fakt, że samo powołanie do życia metodą in vitro jest uwłaczające dla poczynającego się w ten sposób dziecka”.

No, a poza tym te bruzdy...

„W klinikach sztucznego rozrodu istnieją tzw. „pokoje M”, czyli „pokoje dla panów”, gdzie pośród stosu pisemek pornograficznych przyszli ojcowie oddają do plastikowego pojemnika materiał genetyczny, z jakiego mają powstać ich dzieci”.

Nie żaden „materiał genetyczny” tylko dzieci niepoczęte! Obsesja na punkcie cudzych genitaliów i tego co, kto i gdzie z nimi robi to wizytówka Kościoła i jego świeckich pomocników.

„Klucz do takich pokoi otrzymuje się na 20 minut, po tym czasie należy przekazać pracownikowi kliniki pobrane nasienie, które poddawane jest kolejnym laboratoryjnym procedurom i w końcu łączone z komórkami jajowymi uzyskanymi od kobiety. W ten sposób powołuje się do istnienia dziecko (a najczęściej kilkoro dzieci)”.

Plemniki łączy się z komórkami jajowymi... Potworność...

„Zdarza się, że z takiego pokoju trzeba korzystać kilkakrotnie zanim materiał uda się pobrać – upokorzenie rodzi stres, a to nie ułatwia klientom ‘pobrania’”.

I w tym miejscu nawet bez specjalistycznej wiedzy widać, że pani Kaja pisze wierutne bzdury. Bo jakby to wyglądało w praktyce? „Panie Henryku, ma pan 20 minut, bo potem w kolejce jest pan Łukasz. Jeśli się pan nie wyrobi, to będzie pan musiał poczekać aż się zrobi okienko po panu Stefanie”. Gdyby w klinikach faktycznie był taki ruch, że "okienko" dla mężczyzny miało by 20 minut, to w jaki niby sposób można by było z tego pokoju "korzystać kilkakrotnie zanim materiał uda się pobrać"?

Poza tym jest jeszcze jedna sprawa, o której pani Kaja nie ma pojęcia (swoją drogą - pasowałoby uzupełnić wiedzę przed zabieraniem głosu na dany temat). Mężczyzna, który przyszedł z partnerką do kliniki in vitro prawie na pewno ma za sobą badanie nasienia (wbrew twierdzeniom przeciwników in vitro – nie jest to metoda, na którą ludzie decydują się bez uprzednich badań). I niech pani Kaja zgadnie, w jaki sposób pobiera się od mężczyzny próbki do badania? Skoro sobie taki Kowalski poradził z oddawaniem nasienia w celach diagnostycznych, to poradzi sobie też w klinice in vitro.

„Promotorzy sztucznego rozrodu zapierają się, że dzieci z in vitro to dzieci z miłości”.

Rodzice dzieciaków z in vitro mają dokładnie takie samo zdanie na ten temat.

„Wypada zapytać: z miłości do kogo? Czy do rozebranej modelki z pornogazety w pokoju dla panów?”

Czy tylko mnie się wydaje, że gdyby kliniki in vitro wprowadziły zarządzenie „masturbacji w celu pobrania nasienia należy dokonywać tylko i wyłącznie w trakcie myślenia o swojej partnerce”, pani Kaja zapałałaby gorącą miłością do tej metody?

„Jakie poczucie funduje się dziecku poczętemu tą metodą?”

A co to w ogóle za argument? Skoro nie można było dziecka „począć” inną metodą, to jaki wybór miała para? Niech się pani Kaja zapyta jakiegoś dzieciaka z in vitro o to, czy „trudno mu się żyje ze świadomością, że jego ojciec masturbował się w klinice in vitro”. Śmiem twierdzić, że najłagodniejszą odpowiedzią, z którą zetknęłaby się pani Kaja, byłoby „czy panią już do szczętu poje***ło?”

„Czy ciężar świadomości, że jego życie rozpoczęło się w opisany powyżej sposób to dla lobbystów in vitro naprawdę czysta abstrakcja?”

To JEST czysta abstrakcja. Nikt, komu propaganda fanatyków religijnych nie wyżre mózgu, nie będzie się zastanawiał nad takimi pierdołami. Rzygać się chce od retoryki ludzi, którzy na wszelkie możliwe sposoby próbują wykazać, że dzieciaki z in vitro są „gorsze”. Pani Kaja zachowuje się jak gówniarz, który biega za innym dzieciakiem i wrzeszczy na niego, że był „adoptowany”, tylko po to, żeby poczuć się lepiej.

„Czy kogoś dziwi, że w chwili, gdy opisuje się przebieg procedur sztucznego zapłodnienia, siedzące w telewizyjnych studiach osoby uwikłane w ten biznes dostają histerii? Że nie przechodzi im długo po programie?”

Dziwi mnie to, że kogoś takiego w ogóle zaprasza się do studia tylko po to, żeby ział nienawiścią do wszystkiego, co „inne”. Ponadto, nie jest histerią sytuacja, w której ktoś jest tak bardzo zszokowany zbydlęceniem swojego rozmówcy, że nie jest w stanie wypowiedzieć słowa (względnie – jest w stanie wypowiedzieć ich wiele, ale prawie wszystkie są niecenzuralne). Mało kto jest w stanie dyskutować z osobami pokroju Kai Godek. Tak samo, jak mało kto wytrzymałby sytuację, w której jakiś obcy człowiek wlazł mu do mieszkania, zdemolował wszystkie pomieszczenia, wysmarował ściany fekaliami, podarł album ze zdjęciami bliskich i na końcu powiedział, „ok, przyszedłem do pana, żeby porozmawiać moich zastrzeżeniach do metody in vitro”.

„Dostają jej z pewnością z co najmniej dwóch powodów.”

Jednym z nich jest Pani bezmyślność, a drugim to, że daje im Pani odczuć to, że bezgranicznie nimi pani gardzi.

„Uświadomienie sobie, że własnemu dziecku zrobiło się krzywdę, musi potwornie boleć.”

Przypomnijmy – tą krzywdą jest fakt, że ojciec dziecka masturbował się w klinice in vitro.

„Dyskomfort rodzi się też być może z tego, że grupy oficjalnie podające się za miejsca wsparcia rodziców korzystających z in vitro to de facto tajna broń przemysłu sztucznego rozrodu”

Dlatego, że nie tłumaczą rodzicom, że ich dziecko będzie gorsze od dzieci pani Kai Godek?

„Zajmują się naganianiem klientów i robieniem pijaru klinikom.”

Wydaje mi się, że każdy, kto nie mówi „in vitro to szatan, zło i zniszczenie”, w opinii pani Kai „robi pijar klinikom”.

„Tak jak Wanda Nowicka brała pieniądze od biznesu aborcyjnego, tak owe fundacje i stowarzyszenia są za swoją pracę sowicie wynagradzane przez koncerny zarabiające na produkcji dzieci z probówki.”

Nawet jeśli jakieś koncerny faktycznie płacą tym stowarzyszeniom, to co z tego? A skoro już jesteśmy przy pieniądzach - ciekaw jestem, czy pani Kaja Godek, będąca członkiem zarządu fundacji „pro prawo do życia” (od dnia 28-05-2014, o ile dobrze odczytuję dane z KRS), za swoją „pracę” w fundacji (tj. próby wprowadzenia całkowitego zakazu aborcji, zakazu edukacji seksualnej i obwożenie po Polsce zdjęć pokawałkowanych płodów) otrzymuje jakieś wynagrodzenie, czy też działa na zasadzie pro publico bono?

„Gazetę Wyborczą i jej pomagierów proszę jedynie o niewykręcanie kota ogonem. To wy lobbujecie za tym, aby poczynanie ludzi w sposób im uwłaczający zostało zalegalizowane stosowną ustawą. Atakujecie osoby, które pokazują ciemną stronę in vitro, bo jesteście przerażeni tym, co sami propagujecie…”

Wyobraźmy sobie sytuację, w której jakiś człowiek – nazwijmy go pan Iksiński – zostaje zaproszony do studia TV w celu wzięcia udziału w dyskusji na jakiś temat. Program się rozpoczyna, dyskusja toczy się na żywo, nagle pan Iksiński wstaje i wymiotuje kolejno na każdego uczestnika. Obrzygani przez Iksińskiego ludzie nie są z tego zadowoleni i dają temu wyraz w rozmowie z dziennikarzami jednej z gazet. Gazeta opisuje całe zajście oraz dodaje komentarz „obrzyganych”. Iksiński czyta uważnie artykuł w gazecie i nagle wzbiera w nim słuszny gniew: „No przecież ja tylko dyskutowałem i przestawiałem swoje argumenty. Jesteście przerażeni tym, co sami propagujecie!”

Retoryka Kościoła, który od upadku PRL szuka sobie kolejnego „wroga klasowego” (wokół walki z którym mógłby znowu skupić wiernych), staje się coraz bardziej histeryczna. Coraz więcej w niej nienawiści do bliźniego. Coraz więcej pogardy dla „innych”. Dlatego właśnie kościelnymi agentami wpływu są ludzie pokroju Tomasza Terlikowskiego i Kai Godek. Nie chodzi o dyskusję z ludźmi o odmiennych poglądach – chodzi o to, żeby tych ludzi pognębić. Zamiast wierzących intelektualistów i filozofów do rozmów z „niewiernymi” posyła się kafary, których jedynym zadaniem jest „zmiażdżenie heretyków”. 

Kościół mógłby, co prawda, po prostu oświadczyć: „nam się metoda in vitro nie podoba, ale rozumiemy, że nie wszyscy są wierzący i nie wszyscy muszą nas słuchać”. Zamiast tego mamy do czynienia ze skrajnym przypadkiem dehumanizacji dzieciaków z in vitro. Co prawda, ktoś tam kiedyś powiedział „będziesz miłował swego bliźniego jak siebie samego”, ale dla Kościoła dzieciaki z in vitro nie są „bliźnim”, bo „nie poczęły się w sposób naturalny” - zostały „wyprodukowane na szkle” za pomocą „zwierzęcej metody”. Sam Kościół twierdzi, że nie wyklucza nikogo, tyle że wypowiedzi hierarchów (oraz usłużnych w rodzaju ks. Oko, Tomasza Terlikowskiego etc.) stoją w jawnej sprzeczności z tymi deklaracjami. Tym samym - „przykazanie miłości” (cytowane wcześniej) zostało zamienione na przykazanie nienawiści, które brzmi mniej więcej tak „będziesz nienawidził tego, kogo ci wskażemy”.