czwartek, 29 stycznia 2015

Janusza Palikota walka z samouwielbieniem

Kiedy Janusz Palikot stworzył swoją partię, mało kto traktował go poważnie. Ot, kolejny wyskok ekscentrycznego posła specjalizującego się w trollingu na masową skalę, znienawidzonego przez prawicę (głównie tę spod znaku krzyża). Pomysł, że polityk ten cokolwiek w wyborach 2011 ugra, wielu komentatorom wydawał się wręcz komiczny. Najgłośniej śmiali się działacze SLD, którzy uważali, że co jak co, ale lewica parlamentarna jest w Polsce zabetonowana. Wyniki wyborów były dla wielu sporym zaskoczeniem. Nietęgie miny mieli zwłaszcza działacze SLD, gdy okazało się, że Palikot ze swoim „śmiesznym projektem” wszedł do parlamentu z 3 miejsca, a SLD z 5-go. Udała się mu bardzo trudna rzecz – wprowadził do polskiego parlamentu nową partię. Dotychczasowe „nowe partie” (takie jak PO i PiS) składały się z polityków, którzy masowo ewakuowali się ze swoich partii macierzystych (po tym, jak udało się im je rozpieprzyć – AWS, UW, PC i inne). Wcześniej do parlamentu dostał się Roman Giertych ze swoją Ligą Polskich Rodzin, ale udało się mu to tylko i wyłącznie dlatego, że promował go Tadeusz Rydzyk (o czym LPR-owcy boleśnie przekonali się w 2007 roku, kiedy to przerżnęli wybory parlamentarne, bo miłość „Ojca Dyrektora” przeniosła się na PiS).

Od politycznego sukcesu Janusza Palikota minęło niecałe 3,5 roku. W partii, która zmieniła nazwę na „Twój Ruch”, mało kto został. 2014 był rokiem, w którym polityk poniósł dwie klęski wyborcze. Pierwsza – w wyborach do Europarlamentu, w których wynik wyborczy Europy+ był gorszy od wyniku partii założonej przez Zbigniewa Ziobrę. Klęską skończył się również start TR w wyborach samorządowych. W międzyczasie klimat polityczny wokół Palikota zmienił się do tego stopnia, że w wyborach samorządowych TR nie udało się zarejestrować list wyborczych we wszystkich województwach. Innymi słowy - nie było chętnych do startowania. Po porażce w eurowyborach Janusz Palikot zapowiadał „wyciągnięcie wniosków z tego, co się stało”. Nie za bardzo wiadomo jakie to były wnioski, bo obszernego wywiadu udzielił na łamach Dużego Formatu dopiero po drugiej klęsce wyborczej. I muszę przyznać, że byłem pod wrażeniem tego, jak bardzo mylnie ocenił on przyczyny katastrofy politycznej, w którą zmienił się eksperyment o nazwie „Twój Ruch”. W moim mniemaniu, przyczyną tejże katastrofy było i jest ego Janusza Palikota. Pozwolę sobie zacytować:

„Nie będę walczył z wiarą i tylko tyle się zmieniło, bo nadal jestem antyklerykalny. Zażądaliśmy od ludzi zbyt dużego wysiłku. Społeczeństwo, które chrzci i oddaje dzieci na lekcje religii, by mieć święty spokój, dostało od nas zbyt wysoką poprzeczkę.”

Przyznam szczerze, że ten fragment czytałem kilkukrotnie. Nie byłem bowiem w stanie uwierzyć w to, że szef TR jest aż tak zarozumiały. Okazuje się bowiem, że to nie Palikot zawiódł społeczeństwo, tylko społeczeństwo zawiodło Palikota. Społeczeństwo, które po prostu nie dorosło do tego, co chciał zrobić. Pomijając już fakt, że tego rodzaju wypowiedzi, stawiają go w jednym rzędzie z Jarosławem Kaczyńskim (do którego geniuszu społeczeństwo polskie nie dorosło [dorósł za to „naród”]), jest to diagnoza bardzo mylna. Właśnie ci ludzie, którzy (z przymusu) „chrzczą dzieci i oddają je na lekcje religii”, głosowali na Palikota. Po co? Właśnie po to, żeby mieć spokój i nie musieć już uczestniczyć w tego rodzaju jasełkach bez ryzyka ostracyzmu społecznego. Kościelne drony opowiadają na lewo i prawo o tym, jak to w Polsce „katolików się prześladuje”. Prawda jest jednak taka, że nie spotkałem się jeszcze z przypadkiem, w którym para katolików nie wzięłaby ślubu kościelnego (nie ochrzciła dziecka itp.) tylko i wyłącznie dlatego, że otoczenie im tego zabroniło. Tak samo, jak nie spotkałem się z sytuacją, w której ktoś posłał dziecko na etykę tylko dlatego, żeby dzieciak nie miał problemów z rówieśnikami. Faktycznie, Kościół jest w Polsce bardzo prześladowany.

Ludzie w Polsce nie są idiotami i spora ich część widzi, że jeśli już ktoś komuś życie utrudnia w naszym kraju, to raczej Kościół niewierzącym niż niewierzący Kościołowi. I dlatego głosowali na kogoś takiego jak Palikot. Kogoś, kto w ich opinii „miał jaja”, żeby się postawić funkcjonariuszom kościelnym. Ludzie ci liczyli na to, że jawnie antyklerykalna partia pomoże nieco unormować sytuację w kraju, w którym - w mieście mającym 48 tysięcy mieszkańców - proboszcz największej parafii może pełnić rolę „kadrowego” w Urzędzie Miejskim. Aczkolwiek w tym przypadku ciężko mieć pretensje do proboszcza, skoro praktycznie wszystkie stołki w UM-ach są rozdawane z klucza partyjnego – ksiądz chciał po prostu wyrównać szanse na rynku pracy.

Wyborcy głosowali na Palikota dlatego, że mieli dość sytuacji, w której grupki nawiedzeńców sterowanych przez Kościół usiłują do polskiego prawodawstwa wprowadzać rozwiązania rodem z państwa wyznaniowego (całkowity zakaz aborcji, penalizacja edukacji seksualnej etc., etc.). Janusz Palikot twierdzi, że „społeczeństwo nie było gotowe”. Na co? Na to, żeby potępić indywiduum w rodzaju profesora Chazana, który uznał, że jemu wolno łamać prawo i mieć wszystko w dupie, bo „jest wierzący”? Czy Palikot chce wszystkich przekonać do tego, że w przeciągu tych kilku lat, które dzieliły jego sukces wyborczy od porażek, sytuacja w Polsce zmieniła się tak bardzo, że nie ma żadnego zapotrzebowania na partie, które nie kryją się ze swoim antyklerykalizmem i chcą, aby Polska była krajem świeckim? Czy ktoś chce mi wmówić, że nikogo już nie wkurza, gdy przed kamery wychodzi kolejny dron katolicki i twierdzi, że „katolik nie musi przestrzegać prawa w Polsce, jeśli kłóci się ono z prawem naturalnym”? Rzecz jasna, owo „prawo naturalne” to zlepek, który ma być rodzajem karty „wychodzisz wolny z więzienia”.

Ostatnie kilka lat to okres radykalizacji Kościoła (a co za tym idzie - radykalizacji retoryki usłużnych polityków i dziennikarzy). Ponieważ niniejszy blog i fanpage prowadzę od końcówki roku 2012, jestem w stanie w telegraficznym skrócie przypomnieć retorykę i działania organizacji, którymi (czasem wprost) steruje Kościół:

1) Dwie próby zaostrzenia prawa aborcyjnego (obie dotyczyły odebrania kobietom prawa do terminacji ciąży w przypadku stwierdzenia nieodwracalnego uszkodzenia płodu).
2) Próba wprowadzenia zakazu edukacji seksualnej.
3) Szczucie ludzi na dzieciaki z in vitro i demonizowanie tej metody.
4) Walka z edukacją seksualną (piętnowanie pracy, którą wykonuje np. Ponton).
5) Próby wytłumaczenia, że 11-13 letnie dziewczynki są gotowe do macierzyństwa (mowa tu, rzecz jasna, o ofiarach gwałtu).
6) Sprawa profesora Chazana.
7) Szczucie ludzi przeciwko idei związków partnerskich, adopcji dzieci przez osoby homoseksualne itd.
8) Stygmatyzacja osób homoseksualnych.
9) Wielokrotne próby zrzucenia odpowiedzialności za przypadki pedofilii w Kościele na jej ofiary.
10) Walka z gender studies (czyli po katolicku - z „ideologią gender”).
11) Walka z europejską konwencją antyprzemocową.
12) Łańcuchowe pozwy o „obrazę uczuć religijnych”. 

I na tym poprzestanę, choć lista mogłaby być znacznie dłuższa. Każda z wyżej wymienionych sytuacji wywołała olbrzymi shitstorm i oburzenie sporej części społeczeństwa. Z tego natomiast wniosek płynie taki, że partia antyklerykalna miała pole do popisu i do zwiększenia poparcia.

Chciałbym ponadto przypomnieć Januszowi Palikotowi, że jedną z przyczyn zwycięstwa SLD w 2001 były obietnice zbudowania świeckiego państwa (towarzysz ministrant Leszek Miller zmienił zdanie w tej materii, ale dopiero po wyborach). Czemu Palikotowi i jego partii nie udało się odnaleźć w takich sprzyjających warunkach? Najprawdopodobniej dlatego, że za nośnymi hasłami „walka o świeckie państwo” nie stało nic. Była to po prostu pusta retoryka, którą wyborcy TR bardzo szybko przejrzeli. Aby nie być gołosłownym. Pochyliłem się swego czasu nad dwiema debatami sejmowymi. Jedna z nich dotyczyła zaostrzenia prawa aborcyjnego, druga penalizacji edukacji seksualnej (o drugim projekcie można przeczytać tutaj) . Zanim zacząłem oglądać debaty, przeczytałem dokładnie uzasadnienia autorów tych projektów. Obydwa były po prostu idiotyczne. W jednym można było przeczytać, że „letalna wada płodu nie musi być śmiertelna, bo może się samoistnie cofnąć”. Poza tym „medycyna tak szybko idzie do przodu, że nie można orzec, która wada jest nieuleczalna!”. W drugim przypadku (w projekcie, który miał w zamierzeniu „chronić dzieci przed pedofilią”) w uzasadnieniu był jeden wielki hejt na edukację seksualną i „demoralizację dzieci” - co to miało wspólnego z „ochroną przed pedofilią”? Tego nie wiem.

Argumentacja autorów tych projektów była kolejnym przykładem „argumentum ad zdupum”. W takiej sytuacji przeciwnicy tych projektów (a do takich zaliczali się przecież posłowie i posłanki partii Janusza Palikota) powinni dokładnie przeczytać uzasadnienia tych projektów, a potem „rozjechać” ich autorów z mównicy sejmowej. Zważywszy na idiotyzmy, które powypisywano w tych uzasadnieniach, byłoby to dziecinnie łatwe (poza tym pokazałoby społeczeństwu, że fanatycy religijni są całkowicie oderwani od rzeczywistości). Nikt z partii Palikotowej nie odniósł się słowem choćby do tych uzasadnień. Zamiast tego w sejmie nastąpiło zwyczajowe pokrzykiwanie. Czemu nikt nie skomentował słowem tych idiotyzmów? Zapewne dlatego, że nikomu nie chciało się przeczytać kilkustronicowego uzasadnienia projektu. Owszem – posłom i posłankom z SLD również nie chciało się tego przeczytać, ale to Palikot i jego świta mieli być „nową, lepszą lewicą”.

Parafrazując Palikota, jego koledzy partyjni sami sobie podnieśli poprzeczkę zbyt wysoko i nie byli gotowi na tak „duży wysiłek”, jakim jest merytoryczna krytyka fanatyzmu religijnego, który non stop podnosi łeb w naszym kraju. Jeśli Janusz Palikot tego nie widzi, to znaczy, że nie wyciągnął żadnych wniosków z porażki wyborczej (PEU 2014) i nadal uważa, że zrobił wszystko dobrze, ale społeczeństwo nie doceniło. I nawet jeśli w dalszej części wywiadu twierdzi, że „jesteśmy świadomi błędów”, to „hejt” na społeczeństwo (że wysoko poprzeczka podniesiona etc.) nieco się kłóci z tą pełną pokory deklaracją. Diagnoza Janusza Palikota dotycząca przyczyn porażek wyborczych jest raczej słabo zakotwiczona w rzeczywistości. Gdyby Palikot miał rację i gdyby faktycznie społeczeństwo „nie było gotowe” na antyklerykalną partię, to jakim cudem Palikot w ogóle dostał się do parlamentu w 2011 roku?

Drugi i ostatni fragment wywiadu, który zacytuję, jest uzasadnieniem tytułu niniejszej notki:

„Nie chcę przegrać. Stworzyłem partię od zera i nie mogę zaakceptować, że przy moich talentach miałbym przegrać z liderami obecnych partii, z kimś takim jak Piechociński czy Kopacz.”

Trzeba mieć w sobie spore pokłady samouwielbienia, żeby powiedzieć coś takiego. Janusz Palikot powinien sam sobie zadać pytanie: „jak to się stało, że w kraju, w którym liderami partii są ludzie pokroju Kopacz, Piechocińskiego, Kaczyńskiego i Millera (który jest właśnie w trakcie dobijania SLD), to właśnie moja partia poniosła sromotną klęskę dwa razy z rzędu?” Wydaje mi się, że przyczyn upadku Palikota (nie wiadomo, czy jest on ostateczny, ale póki co sporo na to wskazuje) należy szukać właśnie w jego przeświadczeniu o swojej (przepraszam za wyrażenie) zajebistości.

Nie bez znaczenia jest też to, że posłowie i posłanki z jego partii zamiast ciężkiej pracy bawili się w trolling (nierzadko prymitywny). Społeczeństwo, owszem, lubi się pośmiać, ale bez przesady. W końcu taki przeciętny Kowalski pomyśli sobie: „no dobra, żarty żartami, ale weźcie się, kurwa, do jakiejś roboty wreszcie, bo nie jesteście kabaretem”.

Źródła:

Duży Format nr 2/1113 15 I 2015

niedziela, 11 stycznia 2015

Wolność zabijania vs wolność słowa

7 stycznia doszło do masakry w siedzibie paryskiego tygodnika Charlie Hebdo. Już w pierwszy doniesieniach prasowych twierdzono, że masakry dokonali islamiści. Czemu akurat Charlie Hebdo? Dlatego, że na łamach tej właśnie gazety drwiono z islamu. Po przeczytaniu kilku artykułów na temat tego, co się wydarzyło, czekałem na zalew mądrości prawicowców (spod znaku krzyża), dla których ten akt terroru będzie kolejnym dowodem na rosnące zagrożenie „islamizacją Europy” (której, rzecz jasna, przeciwstawić się może jedynie silny kościół katolicki).

Jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się, że pierwsze prawicowe komentarze skupiały się na tym, że ofiary masakry „obrażały ludzi wierzących”. Przez moment zastanawiałem się nad powodem takiego stanu rzeczy. Kolejne komentarze wszystko wyjaśniły. Otóż – redakcja Charlie Hebdo nabijała się nie tylko z islamu, ale również z chrześcijaństwa. Tomasz Terlikowski zwrócił na ten fakt uwagę z właściwą swej kondycji intelektualnej delikatnością:

„Przypomnijmy, że panowie z Charlie Hebdo dali na okładkę Trójcę Świętą w homoseksualnym stosunku. Taki to żart i takie poczucie humoru.”

Redaktor Terlikowski nie zdaje sobie, rzecz jasna, sprawy z tego, że równie dobrze mógł napisać „no ok, zamordowano ich z zimną krwią, ale nie zapominajmy o tym, że obrażali Trójcę Świętą, więc nie byli bez winy”.

Sam zainteresowany tłumaczył się później w następujący sposób:

„Jasne, choć może tak nie było, wydawało mi się także przypomnienie o tym, jakie okładki publikował tygodnik „Charlie Hebdo”. Współczucie dla ofiar i ich rodzin nie powinno bowiem przesłaniać faktu, że z nieszczęsnych zabitych trudno uczynić ikony cywilizacji. No chyba, że uznamy,  że europejska cywilizacja opiera się na nienawiści do religii, brutalnego kpienia z Jezusa Chrystusa czy Trójcy Świętej.”

Wtórował mu Tomasz Pałasz z Ruchu Narodowego:

„Niestety, ale to, co reprezentuje sobą pismo Charlie Hebdo, którego redakcja została zaatakowana, to bynajmniej nie jest korzystanie z wolności słowa i ekspresji. To ordynarne i rynsztokowe obrazoburstwo. To deptanie i mieszanie z błotem wszystkiego, co święte. Rysunki na okładkach tego pisma dotykały nie tylko muzułmanów, ale także chrześcijan. Nie będę wam polecał szukania tych obrazków w internecie - nie róbcie tego, są skrajnie obrzydliwe."
 

"Redakcja tego pisma korzystała z panoszącego się w naszej cywilizacji przyzwolenia na gnojenie tego, co dla nas święte. Przyzwolenia na wyśmiewanie korzeni i fundamentów całej naszej cywilizacji. To nie jest wolność słowa i ekspresji, to jest najgorszy sort obrazy i rynsztokowej obrzydliwości.”

Kolejny geniusz prawicy (Marek Magierowski) próbował podważać to, że masakra w redakcji paryskiego tygodnika miała cokolwiek wspólnego z próbą ograniczenia wolności słowa:

„Sprowadzanie rzezi w Charlie Hebdo do "walki o wolność słowa" to infantylne spłycanie tematu. Jeśli jutro wybuchnie bomba w paryskim metrze, będziemy twierdzili, że to "walka o wolność podróżowania"?”

Dodał również, że ludziom solidaryzującym się z redakcją ChH na pewno nie chodzi o obronę wolności słowa, albowiem nikt nie bronił francuskiego tygodnika „Minute”, kiedy został on ukarany karą 7 tysięcy euro za antygejowską okładkę. Zadumałem się nad słowami redaktora Magierowskiego. Ciekawi mnie to, czy wolałby, aby jego redakcja („Do Rzeczy”) została ukarana za jakąś okładkę karą finansową, czy też żeby do jej siedziby wpadło kilku jegomościów z bronią palną i rozstrzelało kilkunastu kolegów pana Magierowskiego.

W miarę pojawiania się kolejnych komentarzy można się było dowiedzieć, że wszystkiemu zawiniły: liberalizm, multikulturowość, laicyzacja Europy, wolność obrażania uczuć religijnych etc. Praktycznie każdy komentarz wyglądał podobnie: „nie popieram ataków terrorystycznych, ale to pismo przesadzało”. Inne były o wiele bardziej bezpośrednie: „po tym, jak zobaczyłem te okładki, popieram islamistów - dobrze zrobili!”. Dość powiedzieć, że można było uświadczyć w tych komentarzach bardzo niewiele współczucia dla ofiar i ich rodzin (a jeśli już się ono pojawiało, było wstępem do „zasłużyli sobie”). 

Radykalizm nasz powszedni

Reakcja polskich fanatyków i radykałów pokazuje bardzo wyraźnie, że nie różnią się oni praktycznie w ogóle od ludzi, którzy zlecili dokonanie masakry w redakcji Charlie Hebdo. Przesadzam? Niestety nie. Chyba każdy pamięta kościelno-prawicową histerię, która wybuchła w trakcie „sprawy Chazana”? Tak samo, jak każdy pamięta to, że nasi „obrońcy kościoła” z pianą na ustach darli się: „prawo boskie ponad prawo stanowione!”. Mordercy, którzy dokonali egzekucji na redaktorach z Charlie Hebdo wyszli z tego samego założenia. Ktoś może powiedzieć „no, ale gdzie Rzym, a gdzie Krym, przecież nasi jedynie jazgotali, a tamci dokonali mordu”. Odpowiadam tedy – nie chodzi o samą sytuację, a o mechanizm. Jeśli ktoś w pewnym momencie uzna, że może łamać prawo (demolowanie centrów miast, gwałty, pobicia, podpalenia etc.) w imię swojej religii (lub w imię wyznawanych wartości, jakiekolwiek by one nie były) droga od tego do mordowania niewiernych (albo „wieszania zdrajców narodu” - to taki wyimek z retoryki Ruchu Narodowego) nie jest wcale daleka. A jeśli odpowiednio długo będzie się ludziom sączyć jad do łbów, ktoś wreszcie może wpaść na pomysł, że „trzeba się poświęcić dla dobra kraju!” i postanowi zamordować kilka osób (bo są „zdrajcami ojczyzny”, „sługami Putina” itp.).

Wolność słowa

Problematykę wolności słowa pięknie podsumował Krzysztof Bosak na swoim mikroblogu:

„Wolność słowa jest wartością, ale zawsze ma swoje granice. Jestem przeciwny akceptacji czy prawnej dopuszczalności bluźnierstw przeciw temu co święte w chrześcijaństwie i czuję pewną solidarność z przedstawicielami innych wielkich religii, którzy również są urażeni bluźnierstwami przeciw ich religii.”

Wypowiedź godna kacyka partyjnego, który na zjeździe KC, przed kamerami próbuje uzasadniać potrzebę wprowadzenia cenzury. Wolność słowa albo jest, albo jej nie ma. Albo mamy wolność słowa, albo mamy cenzurę. Zastanawiam się, czy Krzysztof Bosak nie widzi tego, jak bardzo idiotyczna jest jego wypowiedź (kiedy osadzi się ją w kontekście naszego polskiego piekiełka), czy też po prostu celowo nie zwraca na to uwagi? Jakiż to kontekst? Ano taki, że ludzie, którzy najgłośniej domagają się karania „obrazy uczuć religijnych”, tak samo głośno drą ryje: „cenzura, cenzura!”, kiedy nie pozwala się im nazywać gejów „pedałami” (a próby wyrugowania burackiego słownictwa z debaty publicznej nazywają „homoterrorem”). Inną częścią składową tego  szerszego kontekstu jest fakt, że w Polsce art. 196 jest traktowany, jako idealny środek do promowania własnej osoby (vide - Andrzej Jaworski, który pozywał Adama „Nergala” Darskiego przy okazji każdych wyborów). Czasem też próbuje się za pomocą tego artykułu usunąć niewygodnych ludzi ze stanowisk (tak jak w przypadku komendanta radomskiej policji).

Wypowiedź Krzysztofa Bosaka sprowadza się do prostej rzeczy - „mnie, jako katolikowi, ma być wolno więcej niż niekatolikom”. Pragnę zwrócić uwagę pana Krzysztofa na to, że ludzie, którzy zlecili egzekucję w redakcji Charlie Hebdo, wyszli z tego samego założenia. Oni też uznali, że im wolno więcej. A skoro nikt nie chciał słuchać ich utyskiwań na to, że „rysunki nas obrażajo”, postanowili zamordować kilkanaście osób, żeby pokazać, jak bardzo czuli się obrażeni.

Zabić rysownika!


Wszystkim prawicowym komentatorom, którzy boleją nad „laicyzacją Europy” i nad tym, że rysownicy z Charlie Hebdo „obrażali uczucia religijne”, należałoby przybliżyć znaczenie słowa „dysproporcja”. Z jednej bowiem strony mamy rysowników, którzy potrafili na okładkę pisma wrzucić Trójcę Świętą uprawiającą seks analny – z drugiej zaś strony mamy wyszkolonych morderców, którzy dokonali egzekucji na tych rysownikach.

Być może trzeba to napisać prościej – kilkanaście osób zamordowano dlatego, że komuś nie spodobały się jakieś rysunki.

Ja wiem, że jakiś zabłąkany prawicowiec, który przez przypadek trafił na ten blog, właśnie zbiera się do napisania „no, ale na tych rysunkach było(...)”. I takiemu prawicowcowi odpowiadam – gówno mnie obchodzi, co na tych rysunkach było. To były TYLKO rysunki. Nawet, jeśli te rysunki raniły czyjeś „uczucia religijne”, to nadal pozostawały TYLKO rysunkami i niczym więcej. Polskiej prawicy, która nagle zapałała uczuciem do islamskich fundamentalistów (bo ci to potrafią bronić swoich „uczuć religijnych!”), przypominam, że dla tychże fundamentalistów „obrazą uczuć religijnych” jest również to, że ktoś nie jest muzułmaninem (albo nim jest, ale nie dość hardkorowym).

Cudza wiara, jako narzędzie

Przekaz, który płynie z prawej strony w Polsce jest prosty: „wszystkiemu jest winna laicyzacja!”. Ci bardziej hardkorowi prawicowcy, przebąkują coś na temat pomysłu, że gdyby w Europie było więcej nacjonalizmu, nie istniałby problem radykalnego islamu. Tym wszystkim ludziom chciałbym przypomnieć, że nagły przypływ nacjonalizmu w pierwszej połowie XX wieku skończył się kilkudziesięcioma milionami ofiar i zdemolowaniem większej części kontynentu. Czy to znaczy, że Europa nie ma problemu? Owszem, ma. Nie jest nim jednak islam jako taki (bo trzeba być niespełna rozumu, żeby każdego muzułmanina traktować jak potencjalnego mordercę, który wprost rwie się do założenia pasa szahida i wysadzenia się na jakimś dworcu kolejowym). Problemem jest to, że Europa nie potrafi sobie poradzić z ludźmi, którzy traktują cudzą wiarę jako narzędzie. Przywódcy fundamentalistów islamskich są przez ogół uznawani za świrów religijnych, którzy są gotowi umrzeć za wiarę. Jeśli tak jest w rzeczywistości, to czemu sami nie zakładają pasów szahida i nie wysadzają się w centrach miast? Czemu do tego (jakże „chlubnego”) zadania oddelegowują innych ludzi (z mózgami wypranymi bredniami o życiu wiecznym za mordowanie niewiernych)? Dlatego, że mają całą tę wiarę w głębokim poważaniu. Potrafią, co prawda, cytować Koran z pamięci i wytłumaczyć maluczkim, dlaczego to oni powinni ginąć za wiarę, ale nie oznacza to, że sami są gotowi do takiego poświęcenia.

Jaki cel przyświeca radykałom islamskim? Moim zdaniem, przejęcie władzy nad Europą i zamiana jej w "Kalifat Europa", którym straszył nas niedawno redaktor Terlikowski, jest niemożliwe. Najprawdopodobniej chodzi więc o wzmocnienie antagonizmów międzyreligijnych i międzyrasowych. Mechanizm jest dość prosty – wysyłamy kilku egzekutorów do redakcji jakiegoś pisma. Media huczą o kilkunastu ofiarach śmiertelnych, winą obarcza się, co prawda, radykalnych islamistów, ale kto by tam odróżnił zwykłego muzułmanina od radykalnego?

Każda tego rodzaju akcja to woda na młyn dla wszelkiej maści ruchów nacjonalistycznych, które zaczynają głośno mówić o tym, że islam trzeba wywalić z Europy (w domyśle: wywalić z niej wszystkich muzułmanów, bo przecież nie wiadomo, który jest radykałem, a który nie). Co bardziej krewcy nacjonaliści mogą zacząć samodzielnie wymierzać sprawiedliwość (i tłuc każdego kto „wygląda na Araba”, tak jak jeden z przedstawicieli Młodzieży Wszechpolskiej w moim rodzinnym mieście – bił każdego, kto „wyglądał na Żyda”). Im więcej będzie przypadków pobić i innych aktów przemocy, tym więcej radykalni islamiści będą mieli argumentów, żeby „zabijać niewierne psy, które uciskają muzułmanów”. Rzecz jasna, zabijać będą pionki, król się przecież nie poświęci. W ten mechanizm idealnie wpisuje się retoryka polskiej skrajnej prawicy, która twierdzi, że „rozwiązaniem problemu byłaby ponowna chrystianizacja Europy, nacjonalizm i zwalczanie islamu”. To, co proponują polscy prawicowcy, jest niczym więcej, jak dolaniem (sporej ilości) oliwy do ognia.

Nie jest dla nikogo tajemnicą, że radykalne organizacje islamskie mają swoich sponsorów, którzy łożą na „obronę islamu” niemałe kwoty. Dzięki tym „datkom” przywódcy radykalnych organizacji (chodzi mi o te, które zagnieździły się na Zachodzie) mogą sobie bardzo wygodnie żyć. Ich sytuacja jest bez porównania lepsza od szefostwa organizacji, które siedzą sobie w krajach arabskich, bo tam zawsze jest ryzyko wizyty oddziału izraelskich komandosów (względnie – odwiedzin amerykańskiego drona uzbrojonego w pociski AGM-114 Hellfire). Na Zachodzie taki boss żyje sobie całkiem wygodnie, nie robiąc nic ponad szczucie jednych ludzi na innych. Im bardziej zaogniona jest sytuacja, tym więcej datków od arabskich miliarderów „zaniepokojonych prześladowaniami muzułmanów w Europie” i tym większa zawziętość „pionków”, których bossowie potrzebują, bo przecież sami się nie będą wysadzać w powietrze (wiara wiarą, ale kasa kasą). Pusty śmiech budzić może „analiza” Krzysztofa Bosaka, który stwierdził, że sytuację może poprawić wprowadzenie do francuskiego kodeksu karnego penalizacji „obrazy uczuć religijnych”. Tak, panie Krzysztofie. Mamy do czynienia z cynicznymi graczami, którzy wszystko potrafią sprowadzić do poziomu wiary (zupełnie, jak nasi rodzimi fundamentaliści) – dajmy im jeszcze amunicję w postaci prawa chroniącego ich „uczucia religijne”. Ciekawe, jak długo trzeba by czekać na pierwsze pozwy za to, że „niewierna była wyzywająco ubrana, czym zraniła moje uczucia religijne”. Walka z fundamentalizmem islamskim na płaszczyźnie religijnej jest walką, której wygrać się nie da. Dlatego, że stan wojny religijnej jest motorem napędowym tych organizacji. Tym samym wszystkie rady o „chrystianizacji Europy” można spiąć klamrą z podpisem „jak w prosty sposób wywołać wojnę religijną w Europie”.

Wydaje mi się, że pierwszym krokiem na drodze do celu, jakim jest uporanie się z fundamentalizmem islamskim jest zmiana postrzegania tych organizacji (a konkretnie ich przywódców). Im nie chodzi o „zwycięstwo islamu” (bo to można włożyć między bajki). Im chodzi o pieniądze i o wygodne życie. Gdyby ci ludzie byli tępogłowymi fanatykami, za jakich się ich uważa, nie byliby w stanie kierować żadną organizacją. Dla nich zarówno wiara, jak i prawdziwi fanatycy religijni są zwykłymi narzędziami. I właśnie dlatego egzekucji w Charlie Hebdo nie dokonał żaden z przywódców organizacji fundamentalistycznych, tylko szeregowi jej członkowie, których odpowiednio przeszkolono.


Źródła: