poniedziałek, 22 grudnia 2014

Wyborczy armagedon

Z napisaniem tego tekstu chciałem poczekać do momentu, w którym na stronie PKW pojawią się ostateczne wyniki wyborów. Po miesiącu uznałem, że te dane zapewne wrzucą na stronę zbiorczo, razem z wynikami Wyborów Prezydenckich 2015 (20 grudnia, na stronie PKW nadal nie można zobaczyć wyników z 1 tury wyborów np. z Warszawy).


Kiedy szedłem sobie spokojnie do komisji wyborczej, 16 listopada, przez myśl mi nie przeszło, że wybory samorządowe zakończą się gigantycznym shitstormem powyborczym. Tzn. wiedziałem, że PiS na pewno uzna wybory za sfałszowane (bo przecież każdy wynik, mniejszy niż 100% poparcia kolektywu dla Prawa i Sprawiedliwości, musiał być wynikiem oszustwa), ale to już jest świecka tradycja (przywykliśmy do tego). Nawiasem mówiąc to, w jakim stopniu PiS było przygotowane do „maszerowania w obronie demokracji” 13 grudnia sugeruje, że ten marsz odbyłby się niezależnie od wyników wyborów i tego, czy wszystko w PKW zadziałałoby tak, jak trzeba.


Jako prowincjusz, wyniki wyborów prezydenckich (i do Rady Miasta) poznałem dość szybko. Wynikami wyborów do sejmiku średnio się interesowałem, bo jestem mieszkańcem Podkarpacia i wiedziałem, że gdzie jak gdzie, ale „u nas” PiS na pewno weźmie sejmik.


Państwowa Katastrofa Wyborcza



W poniedziałek „powyborczy” okazało się, że na stronie PKW nadal można zobaczyć, jaka frekwencja była w niedzielę o 17:30 (przez następne półtora tygodnia to była „najświeższa” aktualność na tej stronie). Oficjalnych wyników nie było (na te trzeba było jeszcze poczekać). PiS błyskawicznie wykorzystał sytuację i na wszelki wypadek zaczął mówić o fałszerstwach. No bo to przecież jasna sprawa – skoro wyniki wyborów się opóźniają, to znaczy, że „ktoś te wyniki fałszuje”. Do PiS-u dołączył Leszek Miller (jako największy przegrany tych wyborów – klęsce SLD poświęcę osobny tekst, toteż nie będę się tutaj nad biednym Leszkiem pastwił). Kiedy Ruch Narodowy zorganizował spęd pod siedzibą PKW (który to spęd przekształcił się później w okupację), wiadomo było, że będzie „wesoło”. A od czego się zaczęło? Od typowo polskiego podejścia do zmian. PKW uznało, że trzeba zainwestować w nowy system zliczania głosów, który miał w zamyśle usprawnić działanie Komisji. Za cholerę nie wiem, po co ten system zmieniano? Jedyne, co mi przychodzi do głowy to to, że ten stary nie spełniał norm emisji dwutlenku węgla. A tak nieco bardziej na poważnie – stary system (przynajmniej od strony „zaglądacza” na stronę PKW) był bardzo przejrzysty i można było za jego pomocą uzyskać bardzo szczegółowe dane. Obserwowałem wybory 2010 i śmiem twierdzić, że „stary” system nie mógł być jakoś specjalnie niewygodny (trudny w obsłudze/etc), bo wyniki wyborów samorządowych błyskawicznie się na stronie PKW pojawiły. Mam więc przeczucie, że system zmieniono po to, żeby zmienić system. Ponieważ tu jest Polska, a Polska to kraj, którym od dłuższego czasu rządzą debile – wybrano najtańszą ofertę w przetargu (no bo po cholerę zrobić coś dobrze, skoro można zrobić to tanio?). Nie wiem, kto „stawiał” nowy system, ale wiem, że „nowe” wypieprzyło się 16 listopada wraz z pojawieniem się danych o frekwencji z godziny 17:30. Z punktu widzenia „typowego wyborcy”, za publiczne pieniądze zmieniono dobrze działający system na system niedziałający. Lepszego prezentu Jarosławowi K. nie można było zrobić. Bo skoro coś nie działa, to można gawiedzi wciskać kit o „fałszerstwach na masową skalę”.


Narodowy agraryzm



Prawdziwa bomba wybuchła w momencie, w którym okazało się, że PSL uzyskał znacznie lepsze wyniki (rzecz jasna mowa tu o wyborach do sejmików), niżby to wynikało z sondażu exit poll (o sondażach przedwyborczych nie wspominając). Histeria „niepokornych” i „niezależnych” dziennikarzy osiągnęła apogeum. Czemu? Bo dobry wynik PSL oznaczał klęskę PiS. Ponieważ system PKW się wywalił, można było już wszystkich dookoła tłuc młotkiem z napisem „fałszerstwa wyborcze”. Ponieważ „dziennikarze” nie byli w stanie w żaden sposób udowodnić, że doszło do fałszerstw, czepili się tego, że wynik PSL to wina „książki do głosowania” oraz tego, że PKW wprowadziło wyborców w błąd, bo „kazano stawiać krzyżyk na każdej karcie do głosowania, a to przecież była książeczka, która miała wiele stron!”. Tu przekaz był nieco łagodniejszy – może i nie sfałszowano wyborów, ale wyniki były zafałszowane. Czemu zafałszowane? Bo PSL miał 1 miejsce na liście i ludzie mogli na niego głosować niechcący. Co za tym idzie, ludzie mówili, że głosowali na PiS (i chcieli głosować na PiS!), a oddali głos na PSL. Owszem, tego rodzaju omyłka jest możliwa, ale tylko i wyłącznie w momencie, w którym ktoś jest tak bardzo wytresowany, że nie patrzy na żadne nazwiska i po prostu głosuje na 1-kę. Dla nikogo nie jest tajemnicą to, że najskuteczniej wytresowany elektorat ma PiS (dzięki współpracy z dyrektorem Radia Zła Żmija). Zwycięstwo PSL w drugim bastionie PiS-owskim (Świętokrzyskie) sugeruje, że tak właśnie mogło być. Tadeusz Rydzyk kazał głosować, ale nie powiedział, na którą listę i radiomaryjne drony zagłosowały na 1. Co prawda książeczki do głosowania mogły sprawiać ludziom problem, ale chyba można się było zapytać kogoś z komisji „jak to się robi”?


Oszukali!


Bezrefleksyjność, z jaką ludzie łykają bzdury wypisywane przez „niezależnych” i „niepokornych”, jest zatrważająca. Aczkolwiek nie ma się czemu dziwić. Wyznawcy tego rodzaju dziennikarstwa nie mają w zwyczaju sprawdzania czegokolwiek, co im serwują ich idole. Skoro napisano, że wybory zostały sfałszowane, to znaczy, że ktoś je sfałszował, amen. Gdyby wyznawcy nie byli tak zaślepieni, zastanowiliby się nad tym, czemu sfałszowano jedynie wybory do sejmików? Ok, sejmiki dzielą pieniądze, ale w hipotetycznej sytuacji- w której sejmik jest PiS-owski, a praktycznie wszystkie samorządy (w województwie) przypadły innym partiom (i niezrzeszonym nieprzytulonym do PiS-u) – zwycięstwo w wyborach zamienia się w klęskę. Poza tym, każdy człowiek, który choć odrobinę interesował się tym, jak działają samorządy, wie, że prawdziwa władza to Rady Miejskie i włodarze miast. Dysponowanie gruntami miejskimi, bawienie się warunkami zabudowy to tylko niektóre z rzeczy, o które biją się w wyborach samorządowcy. Nawet na moim zadupiu rodzinnym „swój prezydent” oznacza dla sponsorów milionowe zyski. W świecie, w którym żyją ludzie pokroju Ewy Stankiewicz, sfałszowanie wyborów na włodarza prowincjonalnego powinno być dziecinnie łatwe. W sytuacji, w której o wygranej/przegranej może decydować kilkaset głosów - „dosypanie” takiej ilości nie powinno być problemem. Czemu więc „dziennikarze” skupiają się na wynikach wyborów do sejmików, zamiast tropić fałszerstwa na prowincjach? Dlatego, że na wyniki wyborów do sejmików trzeba było czekać, a wybory do Rad Miasta (szczególnie na prowincjach) zostały w miarę szybko podliczone. Dla „niepokornych” coś takiego jak „fakty” nie ma znaczenia. Znaczenie mają wydarzenia, które można odpowiednio „zinterpretować”. Retoryka „niepokornych” jest następująca: „PKW długo nie mogło podać oficjalnych wyników wyborów? To znaczy, że wybory zostały sfałszowane, bo jakby nie zostały sfałszowane, to oficjalne wyniki podano by szybciej!” I żaden z niepokornych nie zastanowi się nad tym, że sfałszowanie wyników wyborów (w skali kraju) jest w dzisiejszych czasach praktycznie niemożliwe.


Fałszowanie wyborów „nie tylko dla orłów”



Usłużni PiS-owscy dziennikarze i wszelkiej maści tropiciele spisków, próbują nas przekonać do tego, że sfałszowanie wyborów w Polsce to dziecinna igraszka. Czy tak jest w rzeczywistości? Niezupełnie. Sfałszowanie wyników wyborów na skalę krajową wymagałoby sporych zasobów, bo w Polsce mamy około 27 tysięcy obwodowych komisji wyborczych. Jeśli próba fałszerstwa miałaby się powieść, fałszerz musiałby mieć co najmniej jednego zaufanego człowieka (a najlepiej po 2) w każdej z komisji. Czemu? Bo fałszowanie wyborów na tak ogromną skalę nie może się opierać na przywiezieniu wywrotki kart do głosowania do jakiejś obwodowej komisji. Dosypywanie kart do głosowania (unieważnianie głosów/etc) musiałoby być przeprowadzone w sposób niebudzący podejrzeń. I nie chodzi tu o niebudzenie podejrzeń bandy nawiedzeńców, dla których każdy wynik niższy, niż 100% poparcia dla PiS to dowód na fałszerstwo, tylko o ludzi, którzy od czasu do czasu włażą sobie na strony PKW. Albo ludzi, którzy bawią się w data-mining i którzy nagle stwierdziliby kilkudziesięcioprocentowy skok frekwencji w niektórych komisjach (bo jak dosypywać to spektakularnie). Innymi słowy, fałszowanie wyników wymagałoby udziału około 40 tysięcy ludzi na najniższym szczeblu, do tego trzeba dodać koordynatorów, planistów etc. etc. Takie fałszowanie trzeba bowiem odpowiednio zaplanować, żeby nie okazało się, że na partię fałszującą zagłosowało 90% wyborców (nawet Łukaszenka w 2010 roku miał „jedynie” 85% poparcia). Przez moment załóżmy, że komuś się to wszystko udało. Tzn., że dysponuje kilkudziesięcioma tysiącami ludzi, którzy wynik wyborów dostosują do jego woli. Prawdopodobieństwo tego, że przy tak gigantycznej liczbie ludzi (zaangażowanych w niecny proceder fałszowania wyborów) nikt się nie wysypie (nie przyzna, nie „nawróci” etc.), jest równe 0. Cóż stałoby na przeszkodzie komuś, kto pomyślałby „a pieprzę to, wyjeżdżam na zachód, tam opiszę wszystko, co się tutaj działo i zarobię na tym kupę kasy”? Być może jestem naiwny, ale wydaje mi się, że fakt, że nie było jeszcze wysypu „skruszonych”, którzy opisaliby proceder fałszowania wyborów w Polsce, można wytłumaczyć tylko w jeden sposób. W Jaki? W taki, że w Polsce wyborów się nie fałszuje, bo takie fałszerstwo jest praktycznie niemożliwe.


Marsz w Obronie 1/3 Demokracji (i Wolności Mediów)



PiS-owcy od samego początku PKWgate budują narrację, która jest tak bardzo idiotyczna, że nie dziwi mnie wcale to, że „Marsz w obronie demokracji”, który odbył się 13 grudnia w Warszawie, cieszył się raczej małym zainteresowaniem. Według owej narracji, wybory zostały częściowo sfałszowane. Tzn. sfałszowano wybory do sejmików, natomiast resztę (wybory włodarzy i rad miejskich/etc.) zostawiono w spokoju (czyli sfałszowano 1/3 wyborów). W związku z powyższym, doprecyzowałem nazwę Marszu PiS-owskiego. Nie był to bowiem marsz w obronie całej demokracji (bo wg narracji PiS-owskiej 2/3 demokracji jest w porządku), tylko marsz w obronie 1/3. Jest coś pociesznego w postępowaniu polityków z PiS. Z jednej bowiem strony głośno darli japy „sfałszowano wybory”, a z drugiej nie mieli żadnych oporów przed startem w wyborczej dogrywce, 30 listopada. Skoro „zbliżamy się do Białorusi”, to po cholerę brać udział w farsie, za którą „niepokorni” i PiS-owcy uważają wybory? Po co wydawać gigantyczne kwoty na kampanię, skoro „i tak wygra PO”? Czy ktoś jeszcze pamięta Wybory Prezydenckie w 2005 roku? Włodzimierz Cimoszewicz zrezygnował z kandydowania dlatego, że (eufemizując) nie odpowiadało mu to, w jaki sposób jego konkurent (Donald Tusk) prowadzi kampanię. W roku 2014 mamy cała kupę kandydatów, którzy co prawda opowiadają wszystkim dookoła o tym, że „wybory się u nas fałszuje”, ale i tak biorą w nich udział. Czemu kandydują? Dlatego, że żaden z PiS-owców (prócz tych z najbardziej wypranymi mózgami, których stosunkowo niewielu jest, reszta to wyrachowani, cyniczni gracze) nie wierzył w fałszerstwa.


Narracja 1/3 sfałszowanych wyborów była co prawda idiotyczna, ale tylko taką można było budować. Łatwo jest bowiem wmawiać ludziom, że „w Polsce sfałszowano wyniki wyborów”, nie precyzując rzecz jasna tego, gdzie je sfałszowano (parafrazując Bronisława Komorowskiego: „kiedy pytają mnie gdzie sfałszowano wybory, odpowiadam „w Polsce”, a kiedy zapytają „a konkretnie w jakiej części Polski?”, odpowiadam „konkretnie to w całej Polsce”). Trudniej byłoby wmówić ludziom, że wybory (na prezydenta miasta, do rady miasta/etc) sfałszowano w ich mieście (nie przedstawiając na to żadnych dowodów). I właśnie dlatego retoryka PiS-owców zręcznie omijała temat wyborów na prezydentów miast/radnych miejskich/etc. Z tego samego powodu żaden z PiS-owskich „przegrańców” (chodzi o drugą turę wyborów) nie powiedział, że „przegrał, bo wybory sfałszowano”.


„Uczciwy, jak polityk”



Chciałbym jedną rzecz bardzo wyraźnie zaznaczyć. Fakt, że duszoszczypatielne teksty różnej maści „niepokornych” o tym, że „oszukali i teraz to już tylko Majdan”, uważam za kretyństwo, nie wynika z tego, że wierzę w uczciwość naszych polityków (która to uczciwość miałaby sprawić, że żadnemu z nich nawet przez myśl nie przejdzie sfałszowanie wyborów). Nic z tych rzeczy. O polskich elitach politycznych zdanie mam jak najgorsze. Wielu z nich z chęcią zdjęłoby z barków społeczeństwa ten przykry obowiązek, jakim są wybory (o ile rzecz jasna miało by to oznaczać, że to właśnie oni będą rządzić). Wielu z nich na pewno zastanawiało się nad tym, jak by tu „poprawić” wolę społeczeństwa i nie musieć się przejmować czymś tak przyziemnym, jak porażka wyborcza. Wydaje mi się, że najchętniej uczyniłby to Jarosław Kaczyński, którego geniuszu nie dostrzega durne, „przypadkowe” społeczeństwo (nie mylić z Narodem). Czemu więc żaden z wodzów naszych partii politycznych nie próbował takiego zamysłu wprowadzić w życie? Dlatego, że niezależnie od tego, jak bardzo nasi politycy nami gardzą, to jednak nieco się nas boją. Boją się tego, że gdyby próbowali sobie poprawić wyniki i sprawa by się rypła (a rypłaby się na pewno, bo tu jest Polska i tu nic nie może się do końca udać [nawet socjalizm się nie udał]), to zostaliby wyniesieni z Wiejskiej na butach. I nie byłoby mowy o „Majdanie”, bo ani policja, ani wojsko, ani żadna ze służb nie chciałaby nadstawiać karku za jakiegoś debila, który próbował sfałszować wybory, dał się na tym złapać, a teraz usiłuje się chować za plecami „silnych kolegów”.


Nie wierzę w fałszerstwa (poważniejsze, niż kupowanie głosów za wódkę, bo tego rodzaju sytuacje zdarzały się, zdarzają i będą się zdarzać), wierzę w to, że w Polsce od dłuższego czasu mamy do czynienia z czymś, co można nazwać „burdelem systemowym” (nonszalancja PKW w sprawie „zmian w systemie informatycznym” i późniejsze tłumaczenia „no powinno działać, ale nie działa, sorry, taki mamy klimat”, są jednym z elementów tegoż burdelu). Nie wiem, czy i kiedy uda nam się ten burdel uprzątnąć, ale tak długo, jak ów burdel będzie u nas panował, tak długo w naszej polityce będzie miejsce dla polityków, którzy są cwaniaczkami, którzy swoją pozycję (w świecie polityki) zawdzięczają umiejętności głośnego darcia ryja.