piątek, 11 lipca 2014

Atak paniki prolajferów

Przeciwnikom prawa do aborcji udało się przez bardzo długi czas narzucać swoją narrację w debacie „aborcyjnej”. Jak wyglądała narracja? Przykładowo, ich zdaniem, kobieta nie powinna mieć prawa do terminacji ciąży, w przypadku stwierdzenia nieodwracalnego uszkodzenia płodu – bo przez to zabija się dzieci z zespołem downa! Rzecz jasna, wszystkie teksty w tym temacie opatrzone były zdjęciami uśmiechniętych dzieci z zespołem downa. Cała ta narracja zawaliła się z hukiem przy okazji sprawy prof. Chazana.

Sumienie i umiejętności prof. Chazana

Profesor Chazan stał się niedawno bohaterem przeciwników prawa wyboru. Nie musiał się specjalnie starać. Wystarczyło, że złamał prawo (prof. Chazan uznał, że jego sumienie jest ważniejsze od obowiązującego w Polsce prawa). „Bohaterstwo” Chazana sławili wszyscy katoliccy celebryci (z redaktorem Terlikowskim na czele). Owi celebryci byli profesorem tak bardzo zachwyceni, że nie zwrócili uwagi na jeden drobny szczegół. Sprawa Chazana kłóci się z ich własną narracją. Tak się bowiem złożyło, że wadą płodu, którą wykryto nie był zespół downa, tylko wada letalna. Tym samym – sławiąc swojego bohatera - przeciwnicy aborcji pokazali to, jak bardzo manipulowali faktami, zasłaniając się zdjęciami uśmiechniętych dzieci.

Warto w tym miejscu przypomnieć kilka wypowiedzi profesora Chazana, które to wypowiedzi zostały momentalnie podchwycone przez przeciwników prawa wyboru. Warto je przytoczyć – bo pokazują to, że profesor Chazan najprawdopodobniej nie potrafi postawić trafnej diagnozy.

Na początku swojego wystąpienia dyrektor Szpitala Świętej Rodziny zdementował medialne informacje, jakoby dziecko pacjentki, której odmówił wykonania aborcji, nie miało czaszki. Mówił, że dziecko kobiety opisywanej przez media może żyć długo, są propozycje operacji i rokowania nie są złe.

Podziękował też dwom innym dyrektorom warszawskich instytucji, którzy podobnie oceniając stan zdrowia dziecka, również odmówili aborcji.

Nie wiem na jakich przesłankach prof. Chazan oparł swoją diagnozę o tym, że „rokowania są dobre”, ale wydaje mi się, że nie miały one nic wspólnego z rzeczywistością. Rzeczywistość wygląda bowiem nieco mniej optymistycznie. Wg diagnozy postawionej przez prof. Dębskiego (już po cesarskim cięciu – urodzenie dziecka siłami natury było niemożliwe ze względu na wrodzone wady) dziecko, które „ocalił” idol przeciwników aborcji, przeżyje maksymalnie 2 miesiące (zdjęcia deformacji, z którymi się urodziło, były tak drastyczne, że media nie odważyły się ich pokazać – co rzecz jasna nie przeszkodziło redaktorowi Terlikowskiemu w napisaniu, że to na pewno piękny człowiek jest). Sam opis jest na tyle drastyczny, że nie będę go przytaczał (jeśli ktoś chce poczytać – linki do artykułów wrzucę w źródłach).

(Update –  dziecko „ocalone” przez prof. Chazana zmarło po 10 dniach od urodzenia. Chciałbym poznać nazwiska tych dwóch dyrektorów, którzy, podobnie jak Chazan, nie potrafili postawić trafnej diagnozy).

I gdzie jest teraz profesor Chazan ze swoimi dobrymi rokowaniami i propozycjami operacji? Gdzie są ci, którzy jego słowa powtarzali i doszukiwali się „manipulacji medialnych”? Zamilkli jakoś.

Rzecz jasna nie wszyscy.

Dążenie do prawdy

Chyba każdy kojarzy obwoźny horror-show, którym epatują od pewnego czasu przeciwnicy prawa wyboru. Chodzi mi, rzecz jasna, o ich wystawy, które „pokazują prawdę o aborcji”. Owe wystawy to wielkie plakaty, na których widnieją pokawałkowane płody. Epatowanie krwią i wnętrznościami obrońcy zygot nazywają „pokazywaniem prawdy o aborcji”. Co za tym idzie, każdy, kto powie cokolwiek złego na temat tejże „wystawy” z miejsca otrzymuje łatkę „mordercy nienarodzonych” względnie, osoby która „nie chce widzieć prawdy o aborcji!”. Reasumując – ów obwoźny horror-show ma służyć pokazywaniu prawdy. W kontekście powyższego, decyzja prof. Dębskiego (o tym, żeby pokazać ludziom zdjęcia ukazujące stopień deformacji dziecka „ocalonego” przez Chazana) powinna spotkać się z ciepłym przyjęciem po stronie przeciwników aborcji. Przecież takie zdjęcia to nic innego jak pokazywanie prawdy o tym, jak wyglądają wrodzone wady letalne. A jak było w rzeczywistości? W rzeczywistości – przeciwnicy aborcji totalnie spanikowali.

Histeria redaktora Terlikowskiego

Człowiekiem, który przestraszył się zdjęć najbardziej był redaktor Terlikowski. Popełnił w tym temacie co najmniej dwa teksty. I jeśli miałbym wskazać coś, co w tych tekstach dominuje, tym czymś byłaby histeria.

Pomysł, by lekarz przynosił do studia telewizyjnego zdjęcia swojego pacjenta (a dziecko urodzone w szpitalu jest pacjentem tej placówki) i pokazywał je w celu przekonania, że pacjent ten powinien być uprzednio zabity jest skandaliczny. I to nie tylko dlatego, że ta metoda odsyła nas do propagandy nazistowskiej(...)”

Obrzydliwa depersonalizacja i dehumanizacja – tak najkrócej ocenić można to, co dzieje się obecnie wokół maleństwa narodzonego w jednym z warszawskim szpitalu.

Ciekawe, czy Ministerstwo Zdrowia wyśle teraz do szpitala na Bielanach komisję, która zbada czy przypadkiem nie naruszono praw dziecka, które tam się narodziło?

Podsumujmy te fragmenty. Zdaniem redaktora T., prof. Dębski złamał prawo – bowiem przyniósł do studia TVN zdjęcia dziecka, które „ocalił” prof. Chazan. Tomasz Terlikowski nie ma wątpliwości co do tego, że takie zachowanie jest nieetyczne i że profesorem Dębskim powinny się zająć odpowiednie instytucje (w tekście wymienia między innymi sąd lekarski). Zdaniem redaktora Terlikowskiego – wykonywanie takich zdjęć i upublicznianie ich, jest łamaniem praw pacjenta.

W tym miejscu należy sobie zadać pytanie. Dlaczego Tomasz Terlikowski z taką samą zajadłością nie domagał się rozliczenia prof. Chazana?

Źródło: onet.pl

Źródło: wp.pl


Tymi zdjęciami niektóre media okraszają artykuły o prof. Chazanie. Przecież to jest „obrzydliwa depersonalizacja i dehumanizacja”, przecież to jest „łamanie praw dziecka”, przecież to jest „upublicznianie zdjęć swoich pacjentów”. Czemu więc redaktor Terlikowski nie protestuje? Bo z dziećmi na zdjęciach wszystko jest w porządku. Bo takie zdjęcia – piękne i estetyczne- nie kłócą się w żaden sposób z narracją budowaną przez przeciwników aborcji. Natomiast zdjęcia obrazujące wrodzone wady letalne – delikatnie rzecz ujmując- nieco się z tą narracją kłócą. I dlatego też (według optyki przeciwników aborcji) profesorowi Chazanowi wolno się lansować przy inkubatorach (i nie jest to łamanie praw pacjenta), natomiast prof. Dębski „złamał prawo”.

Różowe bobaski i ich prawo do życia

W sukurs Terlikowskiemu i Chazanowi przyszła redaktorka Frondy Marta Brzezińska- Waleszczyk.

Prof. Dębski przynosi do TVN24 zdjęcie dziecka, którego nie zabił prof. Chazan. Czy tylko piękne,różowe bobaski mają prawo do życia?


Na szczególną uwagę zasługuje fakt, że redaktorka Frondy sprowadziła wszystko (zgodnie z doktryną obowiązującą przeciwników prawa do aborcji) do kwestii estetycznych. Tzn dziecko może i nie jest najpiękniejsze, ale ma prawo do życia! Nie, nie ma. Owo prawo do życia odebrały temu dziecku wrodzone wady letalne. Cały problem wad letalnych, prawa do terminacji ciąży – został przez autorkę (za sprawą jednego zdania) sprowadzony do kwestii estetycznych. Innymi słowy – źli „aborterzy” chcą zabić dziecko, bo „brzydko wygląda”. A wszystko przez to, że zdjęcia, które prof. Dębski przyniósł do studia, kłócą się z narracją przeciwników prawa do aborcji. A narrację tę można zobaczyć obserwując fanpejdże/strony antyaborcyjne. Różowe, piękne bobaski, uśmiechnięte dzieci z zespołem downa, albo (w ramach kontrastu) horror-show w postaci pokawałkowanych płodów. Od czasu do czasu zdarzy się wywiad lub filmik opisujący sytuację, w której kobieta zdecydowała się na urodzenie dziecka z wadami letalnymi, etc. – ale tego rodzaju artykuły prawie nigdy nie są opatrzone zdjęciami, które mogłyby źle wpłynąć na czytelnika.

Efektem takiej propagandy są wypowiedzi polityków, którzy domagali się odebrania kobietom prawa do terminacji ciąży w przypadku stwierdzenia nieodwracalnego uszkodzenia płodu (projekt Solidarnej Polski). Zbigniew Ziobro powiedział, że zbyt duży dostęp do aborcji przełoży się na mniej medali na paraolimpiadzie. Z kolei Beata Kempa stwierdziła, że aborcji powinno się zakazać, bo ludzie niepełnosprawni doskonale sobie radzą w życiu i zdobywają medale na paraolimpiadzie (Anna Dryjańska odparła, że płód z bezmózgowiem medalu nie zdobędzie, ale Beata Kempa nie odniosła się nawet do tego argumentu). Chciałbym w tym momencie zapytać Zbigniewa Ziobrę i Beatę Kempę o to, ile (ich zdaniem) medali zdobędzie dziecko „ocalone” przez prof. Chazana?

W przypadku „różowych bobasów” mamy do czynienia z nieco inną argumentacją. Autorka pisze, że ok, może i dziecko nie jest najpiękniejsze (tzn. nie wprost – bo za to by się na nią obraził Terlikowski), ale ma prawo do życia! Tak, jakby decyzja o przeprowadzeniu terminacji ciąży została przez kobietę podjęta dlatego, że dziecko będzie „brzydko wyglądać”. Ta sama argumentacja sprowadziła profesora Dębskiego do roli sadysty, który chciałby zamordować dziecko dlatego, że nie było piękne. I znowuż – zero wzmianki na temat tego, co na zdjęciach, zero wzmianki na temat opisu tego, jak dziecko „ocalone” przez prof. Chazana wygląda. Jakoś mnie to specjalnie nie dziwi. Redaktorzy Frondy wiedzą, że jeszcze nieraz im przyjdzie „bronić życia poczętego” - toteż nie mogą sobie pozwolić nawet na parafrazę słów prof. Dębskiego. Ktoś jeszcze mógłby to sobie zapisać i cytować ich słowa przy okazji kolejnych tekstów (ich autorstwa), które opatrzą zdjęciami różowych, pięknych bobasów, względnie uśmiechniętych dzieci z zespołem downa.

Ten straszny profesor Dębski

Zastanawiam się nad tym, czy „obrońcy zygot” zdają sobie sprawę z tego, że jedynym powodem, dla którego prof. Dębski przyniósł do studia zdjęcia dziecka „ocalonego” przez prof. Chazana – było zachowanie tychże obrońców zygot (i ich retoryka). Przy okazji ostatniego głosowania nad zaostrzeniem prawa aborcyjnego, w jednej z telewizji, toczyła się ciekawa dyskusja. Tzn. była ciekawa o tyle, że zaproszono do niej dwóch lekarzy (zazwyczaj zaprasza się do nich samych polityków, którzy nie bardzo wiedzą o czym mają dyskutować, ale wiedzą jak powinni się wyzywać). Jednym z nich był profesor Dębski, drugim Bolesław Piecha. W trakcie dyskusji prof. Dębski powiedział, że to nie jest tak, że te kobiety (które decydują się na terminację ciąży w przypadku stwierdzenia wad letalnych/etc) nie chciały mieć dziecka- one chciały mieć dziecko, ale nagle okazało się, że wyczekiwany potomek posiada wadę letalną/etc. Słychać było, że profesor, wypowiadając te słowa, zirytował się sugestią, że kobiety dokonują terminacji ciąży, bo po prostu nie chcą mieć dziecka, a to jest dla nich furtka.

Przy okazji sprawy prof. Chazana – prof. Dębski dyskutował z małżonką Tomasza Terlikowskiego. W pewnym momencie widać było, że profesor znowu się zirytował (trafiony kolejnym komunałem Małgorzaty Terlikowskiej) i powiedział wprost „pani nie widziała tej pacjentki”. Odpowiedź Małgorzaty Terlikowskiej sprawiła, że wyłączyłem program – bo nie byłem w stanie go oglądać. „Nie widziałam, ale ja jestem etykiem”- innymi słowy „nie znam się, to się wypowiem”.

Domyślam się, że prof. Dębski zerkał od czasu do czasu na to, co z siebie wydalają redaktorzy, którzy bronią „życia poczętego”, i że musiał go w pewnym momencie trafić szlag. Prof. Dębski jest specjalistą wysokiej klasy i jako taki, musiał się napatrzyć na różne sytuacje. Sam o sobie powiedział, że jest z pacjentką na dobre i na złe. Domyślam się, że z racji swojego wykształcenia – musiał nie raz i nie dwa oglądać to, jak natura potrafi obejść się z płodem. Jakiś czas temu podrzucono mi link do galerii zdjęć zrobionych w muzeum, przy jakiejś amsterdamskiej uczelni medycznej (nie pomnę nazwy). Co było na tych zdjęciach? Zatopione w formalinie (najprawdopodobniej formalinie) płody. Płody, które miały bardzo różne wady wrodzone. W przypadku niektórych z nich – gdybym nie wiedział na co patrzę – nie domyśliłbym się tego. Stopień deformacji był tak olbrzymi, że owo „dziecko poczęte” wyglądało jak zlepek różnych organów. Niektóre z tych płodów W OGÓLE (caps lock użyty celowo) nie przypominały istot ludzkich. Zapewne redaktor Terlikowski nadal twierdziłby, że to „chciane i kochane przez Boga dzieci”, ale przeciętny Kowalski, któremu indoktrynacja „obrońców życia poczętego” nie wyżarła mózgu – miałby inne zdanie na ten temat.

I właśnie dlatego prof. Dębski został zaatakowany. Dlatego, że Terlikowski, prócz tego, że jest fanatykiem religijnym, jest też cynicznym, wyrachowanym człowiekiem. Człowiekiem, który wie, że może sobie mówić o „pięknie” płodów z wadami letalnymi, ale przeciętny Kowalski tej argumentacji nie zaakceptuje. Ponieważ drastyczny opis dziecka „ocalonego” przez prof. Chazana obiegł media – redaktor Terlikowski wpadł w histerię i zaczął wypisywać bzdury. Histerię wywołał fakt, że wraz z tym opisem – skończyła się era przekłamywania rzeczywistości. Teraz już nie będzie można wrzucać wszędzie zdjęć uśmiechniętych, różowych bobasków, żeby pokazać jaka to „aborcja jest zła”.

Na sam koniec chciałbym poczynić jedno spostrzeżenie. Gdyby przeciwnicy prawa do aborcji nie manipulowali faktami i gdyby nie kłamali (przeważnie w sposób ordynarny) - zdjęcia, które przyniósł ze sobą do studia prof. Dębski (i opis dziecka „ocalonego” przez prof. Chazana) przeszłyby bez echa. Prawicowo-konserwatywna histeria, którą owe zdjęcia wywołały pokazuje, że retoryka „obrońców życia poczętego” miała bardzo niewiele wspólnego z prawdą.

Źródła:



http://www.fronda.pl/a/ecce-homo-odrzucone-zdepersonalizowane-ale-kochane-przez-boga-dziecko,39179.html?utm_source=dlvr.it&utm_medium=twitter





środa, 2 lipca 2014

Konkubinat dżumą XXI wieku!

Mój poprzedni tekst dotyczył niezbyt lewicowego zachowania redaktora Sierakowskiego, który to redaktor przez 5 lat korzystał z pomocy swojej życiowej partnerki (z pomocy w wymiarze zawodowym rzecz jasna) i był jej za tę pomoc tak bardzo wdzięczny, że wspomniał o niej (o pomocy) dopiero po tym, jak się z partnerką rozstał (ergo- w momencie, w którym, jak mniemam, pomoc ustała).

Gdyby nie afera taśmowa, być może nieco więcej uwagi owemu zachowaniu by poświęcono (choćby dlatego, że można dzięki temu kilka razy kopnąć lewicę). Jednakże nie jest tak, że sytuacja (którą sam redaktor Sierakowski opisał na Krytyce Politycznej) przeszła bez echa. Uber katolik – Tomasz Terlikowski- postanowił odnieść się do tego, co się stało. Redaktor Terlikowski nie ma problemów z ustaleniem przyczyn problemu – najważniejszą z nich jest konkubinat!

Jestem wdzięczny Sławomirowi Sierakowskiemu za jego tekst o swojej byłej konkubinie Cvecie Dmitrovej. A wdzięczność ta wynika z tego, że doskonale pokazuje on, czym naprawdę jest konkubinat.”

Ja również jestem wdzięczny Sławomirowi Sierakowskiemu za jego tekst, bo pokazuje on doskonale to, że ludzie z buziami pełnymi duszoszczypatielnych tekstów bardzo często nie stosują się do tego, czego wymagają od innych (w sumie – to samo tyczy się redaktora Terlikowskiego, który łaje innych za własne grzechy – np. za uprawianie seksu przed ślubem).

Tym niemniej, z niecierpliwością czekam na redaktora Terlikowskiego definicję konkubinatu.

Po pięciu latach wspólnego życia Sławomir Sierakowski pożegnał się ze swoją konkubiną (tak bowiem w języku polskim nazywamy partnerki życiowe) wzruszającym tekstem o tym, że jest jej wdzięczny za niewidzialną pracę, za to, że towarzyszyła mu w jego życiu.”

Drobna uwaga natury językowej – ja do swojej partnerki (nie wiem jaki jest sens dodawania „życiowej” - przed słowem „partnerka” - czy są jakieś partnerki „nieżyciowe”?) zwracam się po imieniu, ale to być może dlatego, że nie jestem prawdziwym Polakiem. To tylko taka dygresja, przejdźmy do tego czym jest konkubinat.

Tekst Sławomira Sierakowskigo, zdaniem nadkatolika Tomasza T „pokazuje – i to niezwykle boleśnie – jaka jest prawdziwa natura konkubinatu. On jest – by posłużyć się bliskim „Krytyce Politycznej” określeniem – autentycznym zniewoleniem. Zniewoleniem i wykorzystywaniem strony słabszej przez silniejszą.”

Śmiem twierdzić, że pisanie o „zniewoleniu” mógłby sobie Tomasz T. odpuścić. Jak bowiem można określić jego własny związek? Związek, w którym Tomasz T. wpadł w histerię dlatego, że jego małżonka wyjechała na weekend do Krakowa? Histeria Tomasza T. była tak wielka, że zaczął pisać do znajomego księdza, że „stracił kontakt z żoną” (po tym jak koleżanki Małgorzaty Terlikowskiej wkurzyły się na ciągłe telefony Tomasza i wyłączyły jej telefon). Gwoli ścisłości – to co teraz piszę to nie są plotki – małżonka Tomasza T. bez skrępowania opowiadała o tym w wywiadzie, którego udzieliła „Wysokim Obcasom”. Jeśli sytuacji, w której jedna ze stron (dowolna) w związku nie może ruszyć się z domu na 5 minut- bo druga dostaje ataku histerii – nie można nazwać zniewoleniem, to nie bardzo wiem, co można by tak nazwać (przykucie do kaloryfera?). To, czy ktoś jest zniewolony, czy też żyje w normalnym, zdrowym związku zależy od tego, z kim w tym związku jest. To, czy związkiem jest konkubinat, ślub kościelny, czy cholera wie co jeszcze, ma tu drugorzędne znaczenie.

Ponadto:

Konkubinat i partnerstwo życiowe - to wręcz modelowe przykłady wykorzystywania człowieka przez człowieka.”

Dlaczego? Bo nadkatolik ma ślub kościelny i uważa, że każdy, kto go nie ma, jest gorszy od niego. Ponieważ nie może głośno mówić o tym, że ludzie są gorsi od niego (bo to zajeżdżałoby wiadomo jaką retoryką) toteż uderza w dramatyczne tony, opierając się na jednostkowych przypadkach (a konkretnie na jednym przypadku).

I choć dla każdego mężczyzny jest oczywiste, że za jego sukcesami zawsze stoi jakaś kobieta”

Zwłaszcza dla singla, bądź też geja.

To trudno nie dostrzec, że w małżeństwie ten wkład jest chroniony. Jeśli zawieram ślub, to oznacza, że przyznaję, że wszystko, kim jest jestem, co zrobiłem, i co osiągnąłem jest wspólne.”

Nie, jeśli decyduję się na związek – to doskonale zdaję sobie sprawę z tego kim jestem, zdaję sobie sprawę z tego kim jest moja partnerka i zdaję sobie sprawę z tego, czym jesteśmy razem (parą). Bycie w związku nie oznacza tego, że „wszystko kim jestem jest wspólne”- myślenie takimi kategoriami to zniewalanie partnera. Bo nie tylko „ja jestem wspólny”, ale moja partnerka również jest „wspólna”. Z czego z kolei wynika, że (idąc tokiem rozumowania Tomasza T.) obydwoje partnerzy mają wręcz obowiązek narzucania sobie wzajemnie własnej woli. W praktyce- oznacza to, że osoba z silniejszą psychiką (bardziej uparta, bądź też z osobowością autorytarną) będzie dyrygować partnerem/partnerką.

Nie ma już mojego i Twojego, jest wspólne. Wspólne nazwisko, wspólne działanie, wspólny dom, wspólne dzieci, wspólne życie. Na zawsze i do końca.”

Wspólne nazwisko, rzecz jasna, musi być nazwiskiem męża, bo „typowy konserwatysta” prędzej by się pochlastał, niż przyjął nazwisko żony. Najbardziej mi się podoba „wspólne działanie”. Bo gdyby potraktować to dosłownie znaczyłoby to tyle, że skoro np. ja bawię się w MMA - to nie ma siły – moja partnerka też musi (no bo jakże to? Niewspólne działanie – toż to konkubinat i zniewolenie!). Nawiasem mówiąc – skoro wszystko jest takie wspólne i nie ma „ja”, jesteśmy tylko „my”, czy to znaczy, że redaktor Terlikowski współrodził 5-kę swoich dzieci? Śmiem twierdzić, że jego małżonka mogłaby mieć nieco inne zdanie na ten temat...

(...)by posłużyć się określeniem mojej żony - „jesteśmy skazani na siebie”. I na swoje wzajemne wsparcie.
Inaczej jest w konkubinacie. On jest na chwilę, do momentu, gdy jednej ze stron (a tak się składa, że częściej jest to – nie mam pojęcia, czy tak jest także w tym wypadku – strona silniejsza, czyli Publiczny) się nie znudzi”

Miałem w tym momencie napisać coś na temat tego, że rozwodzą się nie tylko niewierzący, ale T.T. mnie ubiegł:

Za chwilę oczywiście przeczytam, że katolicy też się rozwodzą. To prawda. Tyle, że akurat to nie wynika z ich katolicyzmu, a z rozkładu jakiemu podlega współczesna cywilizacja.”

Gdybym chciał to podsumować prostymi żołnierskimi słowami:

Jeśli w związku pomiędzy dwoma niewierzącymi osobami coś się spieprzy – to jest to wina tego, że osoby te są niewierzące

Jeśli spieprzy się coś w związku osób wierzących – to nie wynika to z tego, że te osoby są wierzące, tylko z tego, że cywilizacja się psuje.

Tak, to ma sens.

Pełnym zabezpieczeniem obu stron jest dopiero monogamiczne małżeństwo bez możliwości rozwodu. I wychowanie mężczyzn i kobiet do świadomości, że nad małżeństwem trzeba pracować, a nie je rozwiązywać.”

Jedno z małżonków traktuje drugie jak worek treningowy?
Jedno z partnerów okazało się pedofilem i wykorzystuje seksualnie własne dzieci?

Cicho tam! Nad małżeństwem trzeba pracować, a nie je rozwiązywać! Cholerne lewactwo tylko by się rozwodziło i rozwodziło!

Inna sprawa. Mocne słowa Tomasza Terlikowskiego nijak się mają do rzeczywistości. Ślub kościelny da się unieważnić. I choć część ludzi twierdzi, że „to nie to samo co rozwód”, to tego rodzaju argumentacja jest po prostu idiotyczna. Tzn. osoby te będą utrzymywać, że to nie to samo co rozwód, bo unieważnionego ślubu kościelnego (Nierozerwalnego! Przypominam tak tylko...) po prostu nie było! Śmieszne jest to, że katolicy, oburzający się na rozwody, nie oburzają się na „unieważnienia” ślubów. Skoro więc nawet „nierozerwalny związek” można „rozerwać”, to może redaktor Terlikowski łaskawie przestałby truć dupę i utrzymywać, że jest inaczej?

Na sam koniec – redaktor Terlikowski pozwolił sobie na złośliwość, którą to złośliwość „lewicowy” redaktor Sierakowski ściągnął sobie (i lewicy) na głowę swoim zachowaniem.

Cóż, dla mnie konserwatysty, to nie jest problem. Mam świadomość, że nie ma mnie bez mojej żony, że ogromnie dużo jej zawdzięczam, i że często nie dorastam do jej poziomu ofiarności, ale jednocześnie moje książki, które redagowała były podpisywane, jeśli coś autoryzowała, to ja odwdzięczałem się tym samym. A książki, jeśli pisaliśmy je razem, to były podpisywane razem. Cóż - i pewnie dlatego - ja nie rozumiem, dlaczego lewica musi wciąż walczyć o równe prawa kobiet... Głównie z samą sobą.

Złośliwość jest prawie celna. Tzn. Tomasz Terlikowski ma rację, krytykując Sierakowskiego. Tylko że zachowanie Sierakowskiego nie miało nic wspólnego z jego „lewicowością”. Miało natomiast bardzo wiele wspólnego z jego cechami osobniczymi, o których sporo napisano w komentarzach pod jego tekstem. Inna sprawa to fakt, że podpisywanie książek oboma nazwiskami, którym szczyci się Tomasz Terlikowski, nie czyni z niego przyzwoitego człowieka.

Jeśli mogę sobie pozwolić na podobną złośliwość, chciałbym zauważyć, że gdyby nie działalność szeroko pojętej lewicy (ruchów feministycznych, etc.) Tomasz Terlikowski nie musiałby się kłopotać podpisywaniem książek nazwiskiem żony – bowiem nie byłaby ona w stanie ich z nim pisać (nie wolno by jej było studiować, edukować się, bo kobieta to powinna rodzić i wychowywać dzieci, etc.). Jak mniemam, Tomasz Terlikowski broniłby konserwatyzmu twierdząc, że konserwatyzm jest niezbędny, bowiem tylko on obroni kobiety przed samodzielnością.

Źródło:

http://www.fronda.pl/a/konkubinat-krzywdzi-kobiety-czyli-prywatne-jako-publiczne,38832.html?page=2&

wtorek, 1 lipca 2014

Wrażliwość społeczna kawiorowej lewicy

Na samym początku niniejszego tekstu chciałbym poczynić pewną uwagę. Lewacząc sobie na pikniku, praktycznie nie znęcałem się nad szeroko pojętą lewicą (SLD i TR to nie jest lewica, w mojej opinii – szefem jednej z partii jest partyjny konserwatysta, a drugiej - antyklerykał neofita).

Nie znęcam się nad tą lewicą, bo jej praktycznie nie ma. „Praktycznie” nie oznacza jednak, że nie ma jej w ogóle. Problem w tym, że często czytając artykuły i słuchając wypowiedzi, których autorami są ludzie o (ponoć) lewicowych poglądach, mam ochotę zgrzytać zębami. Czytając artykuł, do którego się odniosę, postanowiłem, że ja jednak cenię sobie szkliwo swoich zębów o wiele bardziej niż jakichś dziwnych ludzi, którym wydaje się, że przemawiają w moim (lewackim) imieniu. W trosce o wspomniane szkliwo będę więc od czasu do czasu komentował wypowiedzi naszej - szeroko pojętej - lewicy.

Robiąc prasówkę, natrafiłem na artykuł, który bardzo dobrze opisuje, jakimi kategoriami myśli ta „odmiana” lewicy, którą z braku innych określeń można nazwać kawiorową. Tzn. taką, której przedstawiciele generalnie nie za bardzo orientują się w realiach, w których żyją zwykli ludzie, ale w niczym im owo oderwanie od rzeczywistości nie przeszkadza. Przykładowo – przedstawiciel kawiorowej lewicy bardzo się, co prawda, martwi losem ludzi, którzy zarabiają na chleb machając łopatą, ale ani tego człowieka, ani łopaty na oczy nie widział. A jeśli widział, to się trochę pośmiał, „bo mógł się przecież, idiota jeden, uczyć, to by teraz nie musiał łopatą machać”. Choć w sumie nie jest to przypadłość lewicy – w naszym kraju wystarczy mieć na sobie robocze ubranie (nie daj boRze pobrudzone np. tynkiem), żeby ludzie zaczęli na takiego delikwenta patrzyć z góry.

Wróćmy jednak do kawiorowej lewicy. Ma ona bardzo wiele do powiedzenia na temat umów śmieciowych, wyzyskiwania pracowników przez pracodawców (które to wyzyskiwanie [jakkolwiek „marksowo” by to nie zabrzmiało] - ma miejsce np w kołchozach, powstających w Specjalnych Strefach Ekonomicznych w mojej rodzinnej części Podkarpacia). Można by się więc spodziewać tego, że taka lewica (wrażliwa społecznie) będzie robić wszystko, aby – przynajmniej w swoim otoczeniu – „większy” nie wykorzystywał „mniejszego”. Okazuje się, że nie bardzo.

W trakcie prasówki trafiłem na artykuł pt. „Sierakowski dziękuje partnerce, która przez 5 lat pracowała za darmo dla "Krytyki". Dlaczego na to pozwolił?" Przyznam szczerze, że najpierw wziąłem to za trolling. Buszowałem wtedy po artykułach „ASZ Dziennika” i w pierwszej chwili pomyślałem, że to musi być jakaś kiepska prowokacja, bo przecież szef lewicowego portalu nie doprowadziłby do takiej sytuacji. A potem trafiłem na tekst źródłowy, po lekturze którego byłem, delikatnie rzecz ujmując, w cholerę zniesmaczony. Pozwolę sobie zacytować kilka fragmentów:

Tytułowa Cveta Dimitrova jest doktorantką w Instytucie Filozofii Uniwersytetu Warszawskiego, stypendystką Uniwersytetu Yale i niewidzialną działaczką środowiska Krytyki Politycznej, któremu poświęciła prawie pięć lat, choć formalnie nigdy do niego nie należała. O tej dziwnej sytuacji jest ten tekst.”

To jest jeden powód jej dotychczasowej anonimowości – mniejszy. Większy jest taki, że będąc partnerką życiową szefa Krytyki Politycznej, została obsadzona właśnie w takiej roli. Stała się osobą niewidzialną, kimś funkcjonującym w szarej strefie, prywatnie obsługując publicznego.
Nie była równoprawną uczestniczką środowiska, choć stale pracowała na jego rzecz. Jej funkcja pozostawała niezdefiniowana, o jej pracy mało kto wie i nigdy w szczegółach się nie dowie. Nie można tego wpisać do żadnego CV, nikomu o tym opowiedzieć. Nie jest częścią żadnej historii, nie jest tytułem do niczego.”

Można opowiedzieć o tym jedynie ogólnie, bo wszystko w tej historii pozostało nienazwane. Gdzieś powinno być napisane, że była redaktorką każdego mojego tekstu i pomagała przy autoryzacji każdego wywiadu. Niektóre teksty, jak na przykład Siła bezwstydnych opublikowana w kilku pismach i językach, były faktycznie w połowie jej autorstwa.”



Cveta Dimitrova jest autorką wielu zgłaszanych przeze mnie pomysłów na debaty, książki i teksty dla „Krytyki Politycznej”, a także „Dziennika Opinii”, jak również pomysłów na to, jakiego gościa warto zaprosić do Nowego Wspaniałego Świata, na Foksal lub do prowadzenia seminarium w Instytucie Studiów Zaawansowanych.”

W jaki sposób Sławomir Sierakowski odniósł się do krytycznych głosów (których nie brakowało)?

Skrajne głosy, które wzywają do finansowego rozliczania takich sytuacji w związku miłosnym, nie wydają mi się sensowne. Swoją drogą, własna działalność Cvety Dimitrovej jest jak najbardziej podpisana i rozliczona. Jest to na przykład przekład książki Manifest oburzonych ekonomistów i szeregu tekstów, które łatwo odnaleźć w „Krytyce Politycznej”. Tu ja z kolei mogłem trochę pomóc.

Nie chciałem, żeby mój związek był kolejnym związkiem, w którym Prywatna żyje z Publicznym i nikt o jej pomocy nic nie wie, a była to pomoc ogromna, za którą jestem bardzo wdzięczny.”

Redaktor Sierakowski zabrnął w swojej argumentacji tak daleko, że chyba nie jest się w stanie z niej teraz wyplątać. Z jednej strony bowiem twierdzi, że to było po prostu wsparcie, którego udzielają sobie wzajemnie partnerzy, jednak z drugiej strony – podkreśla to, że jego partnerka miała olbrzymi wkład w funkcjonowanie Krytyki Politycznej. Sam również zauważył, że nic jej z tego tytułu nie przysługuje i że nawet nie może sobie tego wpisać w CV. Cały artykuł (jak przystało na tekst napisany przez przedstawiciela kawiorowej lewicy) jest pełen górnolotnych określeń i pompatycznego słownictwa.

Sprawa jest prosta i nie wymaga zastosowania tak wyrafinowanych sformułowań. Redaktor Sierakowski korzystał przez 5 lat ze wsparcia Cvety i nie wspomniał o tym ani słowem. Wypowiedział się o nim natomiast dopiero w momencie, gdy w jego życiu prywatnym zaszły zmiany. I – jak na mój gust – redaktor Sierakowski postanowił się „przyznać” do tego, że korzystał ze wsparcia, bo obawiał się tego, że owo „wsparcie” może samodzielnie upublicznić całą historię. A wtedy mogłoby się zrobić cokolwiek nieprzyjemnie.

Gdyby szanownemu redaktorowi Sierakowskiemu naprawdę zależało na tym, aby wkład jego partnerki (w funkcjonowanie KP etc.) został dostrzeżony, łaskawie wspomniałby o jej zaangażowaniu ZNACZNIE wcześniej. Nieco żenująco zabrzmiały jego wzmianki (te w postscriptum) o tym, że on też pomagał swej partnerce. Brzmi to o tyle żenująco, że jest niczym innym, jak usprawiedliwianiem się. Redaktor zapewne się zorientował, że jego zachowanie było „średnio” lewicowe i postanowił podkreślić, że „to nie tak, że to tylko ona jemu pomagała, bo on jej też”.

Jeśli redaktor Sierakowski nie był w stanie przewidzieć tego, w jaki sposób spora część ludzi odbierze jego tekst (a tak chyba było, skoro po jakimś czasie dorzucił do niego obszerne PS), to znaczy, że do wszelkich jego prognoz i analiz powinno się podchodzić ze sporą rezerwą.

Źródła:


http://www.krytykapolityczna.pl/felietony/20140622/cveta-dimitrova