czwartek, 19 czerwca 2014

Nie płakałem po „Wprost”

Nie byłem pewien, czy w ogóle pisać o najnowszej „aferze taśmowej”. Zastanawiałem się nad tym głównie dlatego, że sama afera – choć głośna – nie zrobiła na mnie najmniejszego wrażenia. Tzn. sam fakt, że ktoś nagrywał przez kilkaset godzin rozmowy bardzo ważnych polityków – owszem, zrobił. Natomiast to, o czym nagrywane osoby mówiły, może być szokujące tylko i wyłącznie dla osoby, która ma wyidealizowane pojęcie na temat obrazu polityki XXI wieku.

Czy to znaczy, że moim zdaniem „nic się nie stało”? Owszem, stało się. Stało się to, że po '89 roku w jakiś magiczny sposób polskie społeczeństwo zdecydowało, że na swoich reprezentantów wybierze nierozgarniętych cwaniaczków (a to chyba najgorsze połączenie). I te cwaniaczki rządzą nami od początku III RP. Abym nie został źle zrozumiany – zabieg o nazwie „IV RP” uważam za kampanię PR, którą PiS chciał pokazać „myśmy są lepsze od innych”. To była nadal III RP, nadal rządy gamoniów, z tym że te gamonie koniecznie chciały pokazać, że są „inne” od reszty. Trochę zazdroszczę ludziom, którzy są fanatycznymi wyznawcami jakiejś partii, bo oni przynajmniej czują się dobrze w okolicach wyborów. Ja czuję się wybitnie źle, bo muszę głosować na gamoniów, a wybieranie między dżumą a cholerą jakoś niespecjalnie mnie bawi.

Zastanawia mnie, ile osób było naprawdę oburzonych tymi taśmami (tzn. O CZYM rozmawiano), a ile raczej tym, W JAKI SPOSÓB ci ludzie rozmawiali (np. że sobie radośnie „kurwowali”). Ja muszę przyznać, że nie bardzo się w to wszystko wczytywałem, ale nawet gdyby padła tam bezpośrednia bezczelna propozycja korupcyjna („weź no mnie, Józek, daj 500 dużych baniek, to Ci załatwię taką ustawę, że se k*wa zarobisz 10 razy więcej, zwróci ci się!”), nie zrobiło by to na mnie wrażenia. Sorry – takich mamy polityków. I to wszystkich (prawie), bez wyjątku. Bycie nierozgarniętym cwaniakiem zobowiązuje.

Czy to znaczy, że sprawę trzeba olać? Niezupełnie. Należy zapoznać się z materiałami i jeśli nagrano kogoś, kto deklaruje złamanie prawa, wypadałoby go ukarać. Nie powinno się natomiast powoływać kolejnej idiotycznej komisji śledczej, która wylansuje następnych Zbyszków Ziobrów albo inne Marie Rokity i która w sumie niczego nie wyjaśni, bo zasiadający w niej posłowie nie za bardzo ogarniają to, czym się mają zajmować (prócz lansowania siebie i swojej partii).

O BORZE! ABW NAS PRZEŚLADUJE!

Dzisiaj (tekst pisany był 18-06-2014) cały polski świat dziennikarski (z niewielkimi wyjątkami) zamarł. Szok i niedowierzanie zapanowało, bo oto ABW wkroczyło do redakcji „Wprost”.

Nie rozumiem histerii dziennikarzy, którzy od jakiegoś czasu non stop spamują „oburzonkiem” na Twitterze. Nie rozumiem tej histerii o tyle, że kto jak kto, ale dziennikarze powinni sobie doskonale zdawać sprawę z tego, kim są nasi politycy. Gdyby owo oburzenie zatrzymało się na dziennikarzach, których jedna partia trzyma krótko na łańcuchu, można by to pominąć (no, bo w sumie czego można od nich wymagać, jeśli nie wiernopoddańczego stosunku dla swojego chlebodawcy?), ale ta histeria zatacza coraz szersze kręgi.

Ja jestem tylko prostym człowiekiem z blogiem i fanpejdżem, który trolluje obrazkami i od czasu do czasu napisze coś dłuższego, ale nawet ja wiem, że w określonych sytuacjach organy ścigania mogą się domagać wyjawienia źródeł informacji. Opowiedział mi o tym jeden znajomy dziennikarz, gdy chciałem się dowiedzieć, jak wygląda ochrona takich źródeł. Wydaje mi się, że dziennikarze również powinni to wiedzieć - szczególnie ci, którzy zarabiają tym (dziennikarstwem, szczególnie śledczym) na chleb. Z tego, co pamiętam, sąd ma prawo zmusić dziennikarza do wyjawienia źródła (zwolnić go z tajemnicy dziennikarskiej) – i to jest właśnie taka sytuacja.

Co prawda, pierwsza „wjechała” do redakcji ABW (nie wiem, czy zrobiono to legalnie, czy też jak zwykle jakiś narwaniec wydał polecenie, a potem inni się będą martwić), ale podsłuchiwanie „figur”, które powinny być przed tym chronione, jest niefajne i może (a raczej musi) przyciągnąć uwagę odpowiednich służb. Prostymi słowy rzecz ujmując: ktoś dał dupy i podsłuchano osoby, których podsłuchiwanie jest niezbyt dobre z punktu widzenia państwa. Pasowałoby więc ustalić kto dał dupy. Dlaczego ktoś mógł ich podsłuchać (być może sami nie chcieli osłony). Potem pasowałoby ustalić kto to zrobił. Jakoś nieszczególnie mi się chce wierzyć w to, że to mogła być jakaś „zwykła agencja detektywistyczna”. Na Twitterze Janusza Palikota pojawiła się informacja o tym, że istnieje 900 godzin materiału. Mało kto odważyłby się na tak długie nagrywanie tych konkretnych osób bez wyraźnego powodu. Deptanie służbom specjalnym po palcach to niezbyt bezpieczna zabawa.

Nawiasem mówiąc, najbardziej kuriozalne wydaje mi się to, że najgłośniej wydzierają się teraz ci publicyści, którzy nie mają się czego obawiać. W ich przypadku nigdy nie nastąpi sytuacja, w której będą musieli wyjawić jakiekolwiek źródła, bo większość „faktów”, o których piszą, pochodzi z ich własnej wyobraźni. Choć, być może, to jest powód, dla którego tak głośno się drą. Druga sprawa – gdyby nagrano tego rodzaju persony w czasach rządów PiS, ci sami dziennikarze eksplodowaliby z oburzenia i węszyli w tym fakcie działań „układu”, „WSI” i innych takich. Ale to tylko taka dygresja.

Opinia publiczna ma prawo wiedzieć!

„No dobrze” - ktoś może powiedzieć - „ABW i inne służby powinny się zająć tymi nagraniami, ale wejście do redakcji „Wprost” może sprawić, że reszta materiału nigdy nie ujrzy światła dziennego i nie dowiemy się, co tam jest”. Owszem, to się może tak skończyć, ale tylko i wyłącznie dzięki zachłanności osób, które własny zysk przedkładają nad prawo opinii publicznej do zapoznania się z treścią tych nagrań.

Gdyby publikującym redaktorom „Wprost” chodziło tylko i wyłącznie o to, aby opinia publiczna posłuchała tych taśm, rozegrano by to nieco inaczej. Wrzucono by artykuł, tak jak to zrobiono, bo skoro dziennikarze trafili na coś takiego, powinni o tym napisać. Całą resztę natomiast wrzucono by „w internety”. I niech mi nikt nie opowiada bzdur o tym, że się nie da „anonimowo”, że służby i tak „doszłyby do tego, kto to zrobił”. W chwili obecnej, dysponując środkami takimi, jakimi dysponuje redakcja tygodnika „Wprost”, z palcem w ciemnym miejscu można zamieścić w internecie różne treści, a ryzyko namierzenia źródła jest minimalne.

Jest tylko jedno „ale”. Na raz wrzuconych i upublicznionych informacjach nie da się zarobić. Redakcja „Wprost” chciała zamienić te nagrania w kurę znoszącą złote jajka. Wrzucanie co jakiś czas transkrypcji fragmentów nagrań musiało się jawić jako bardzo dobry sposób na podniesienie ilości wejść na portal (nie mówiąc już o tym, że da się w ten sposób zwiększyć sprzedaż tygodnika). Okazało się jednak, że "złota kura" podziobała redaktorom paluchy.

Kopie zapasowe, głupcze!

Jeden z najbardziej usłużnych dziennikarzy (taki, który od jakiegoś czasu wiernie służy największej partii opozycyjnej) rozpaczał nad tym, że „władza teraz niszczy dowody swoich przestępstw”. Na pierwszy rzut oka - ma chłop rację. ABW „wjechała” do redakcji, zabierze nagrania i nikt ich nie usłyszy. Na drugi rzut oka - racji nie ma w ogóle i musi o tym wiedzieć, jako że ma, z tego co mi się wydaje, mniej niż 30 lat i powinien doskonale zdawać sobie sprawę, jak używa się nowoczesnych technologii. Załóżmy, że ów „dziennikarz” ma rację. ABW zabrało wszystkie znalezione w redakcji nośniki danych. Czy to znaczy, że skonfiskowano wszystkie kopie nagrania? Tylko, jeśli redaktorzy „Wprost” są nierozgarnięci. Ja, pisząc jakiś czas temu pracę magisterską, miałem zawsze jej 4 kopie na różnych nośnikach (w tym - na skrzynce e-mail). Rozumiem, że 900 godzin nagrań „waży” nieco więcej niż dokument tekstowy, ale w dobie pendrive'ów, których pojemność dochodzi do 1000GB zrobienie kopii zapasowej (nawet gdyby ktoś to we FLAC-u [bezstratny format] zapisał) nie nastręcza problemów. Tym samym - ryzyko „niepoznania prawdy” jest raczej marginalne. No chyba, że redaktorzy nie wpadli na to, że gorący kartofel, jakim są takie nagrania, może im poparzyć palce i że warto się przed tym zabezpieczyć.

Gwoli ścisłości - gdyby tym strasznym polskim służbom specjalnym, zależało na cichym załatwieniu sprawy, to wszystkie dane z komputerów redaktorów „Wprost” (tzn z tych komputerów, które da się "dosięgnąć" z internetu) pewnie już dawno by mieli i żaden dziennikarz (czy to pokorny, niepokorny, czy zupełnie niezależny) by się o tym nie dowiedział. Być może pod pewnymi względami jesteśmy krajem trzeciego świata, ale jednostki do wojny cybernetycznej posiadamy na pewno. Wydaje mi się, że służbom zależy na „głośnym” załatwieniu sprawy, bo być może mają podejrzenia co do tego, kto stoi za podsłuchami i chcą tego kogoś potem przykładnie ukarać (aczkolwiek – to jest tylko moje gdybanie).

Podsumowując:

Mamy polityków, którzy zachowywali się jak „typowi polscy politycy”.

Mamy służby, które zachowują się jak typowe wk**ne służby. (Mam szczerą nadzieję, że działania ABW mają na celu ustalenie personaliów tych, którzy nagrywali i nie jest to typowe „miotanie się”.)

Mamy histeryzujących dziennikarzy (różnych opcji), którzy zachowują się jak dzieci we mgle i nie za bardzo rozumieją, w jakich realiach żyją – to, moim zdaniem, bardzo „adekwatnie” świadczy o poziomie ich dziennikarstwa.

Mamy redakcję, której redaktorzy (najprawdopodobniej celowo) ustawiają się w roli ofiar służb.

Mamy tajemniczych „nagrywających”, którzy przez kilkaset (co najmniej, bo nie wiadomo, czy „Wprost” dostał wszystko) godzin przysłuchiwali się rozmowom jednych z najważniejszych osób w Polsce.

Mamy polityków, którzy jak zwykle próbują zbić na całej sytuacji kapitał polityczny.

Z połączenia tych wszystkich elementów wyłania się typowy polski cyrk. Tylko, jakimś dziwnym trafem, ów cyrk nikogo (prócz klaunów, którzy w nim występują) nie bawi.

poniedziałek, 2 czerwca 2014

Deklaracja fanatyzmu lekarzy

W tygodniu powyborczym zrobiło się bardzo głośno w temacie „deklaracji wiary” lekarzy. Sprawa już jakiś czas temu rzuciła mi się w oczy, ale ponieważ nikt się nie wyrywał z podpisywaniem tejże, uznałem, że nie ma sensu się nad tym pochylać. Tym niemniej, w momencie, w którym ponad 3 tysiące lekarzy złożyło pod dokumentem swój podpis, chyba jednak trzeba się temu przyjrzeć i nieco na ten temat poczytać. Co zrozumiałe, masowe podpisywanie tej deklaracji fanatyzmu przyciągnęło uwagę mediów i sporej liczby ludzi. Komentarze były bardzo różne, ale generalnie rzecz ujmując, sygnatariuszy odsądzono od czci i wiary.

Rzecz jasna, kpiny z deklaracji (w pełni zasłużone) nie mogły pozostać bez odpowiedzi zainteresowanych. Na portalu Fronda.pl pojawił się list jednej z sygnatariuszek. Nie zamierzam odnosić się w tym miejscu do całej treści (bo to bez sensu), a jedynie do końcówki oświadczenia/listu lekarki, Marii Chodyry:

Nade wszystko zbulwersowana faktem całej medialnej dyskusji polecam zapoznanie się z oryginalnym tekstem deklaracji wiary na stronie www.deklaracja-wiary.pl, następnie przemyślenie przez kogo tak naprawdę chcemy być leczeni, bez narzucania odpowiedzi z mediów- czy przez uczciwych, kształcących się na bierząco (pisownia zgodna z oryginałem - Piknik), broniących życia lekarzy czy może kogoś innego.”

Co prawda nie jestem „mediami”, ale uznałem za stosowne zadośćuczynić tej prośbie. Bez problemu odnalazłem na linkowanej stronie oryginalny tekst. Po przeczytaniu tegoż (wiele tego nie było - 1 strona znormalizowanego tekstu) postanowiłem, że zacytuję go punkt po punkcie i będę się odnosił do poszczególnych fragmentów. Robię to „bez narzucania odpowiedzi z mediów”.

Nam – lekarzom – powierzono strzec życie ludzkie od jego początku...”

I dlatego sprzeciwiamy się terminacji ciąży w przypadku, w którym ciąża stanowi zagrożenie dla życia kobiety.

1. WIERZĘ w jednego Boga, Pana Wszechświata, który stworzył mężczyznę i niewiastę na obraz swój.”

Świadomość tego, że lekarze, którzy mają mnie leczyć, są kreacjonistami, niesamowicie mnie uspokaja.

2. UZNAJĘ, iż ciało ludzkie i życie, będąc darem Boga, jest święte i nietykalne:
- ciało podlega prawom natury, ale naturę stworzył Stwórca,
- moment poczęcia człowieka i zejścia z tego świata zależy wyłącznie od decyzji Boga.

Jeżeli decyzję taką podejmuje człowiek, to gwałci nie tylko podstawowe przykazania
Dekalogu, popełniając czyny takie jak aborcja, antykoncepcja, sztuczne zapłodnienie,
eutanazja, ale poprzez zapłodnienie in vitro odrzuca samego Stwórcę.”

Jesteś kobietą i idziesz do lekarza po pigułki hormonalne, które ratują Twoje zdrowie? Nie dostaniesz recepty, bo - co prawda - dla Ciebie są one lekarstwem, ale dla lekarza to odrzucenie stwórcy. Jak widać, „primum non nocere” również może zostać podważone przez klauzulę sumienia. Inna sprawa – LEKARZ, który twierdzi, że używając prezerwatyw „odrzucam stwórcę”, powinien zostać przebadany przez specjalistów (takich, którzy nie podpisywali tej nieszczęsnej deklaracji).

3 PRZYJMUJĘ prawdę, iż płeć człowieka dana przez Boga jest zdeterminowana biologicznie i jest sposobem istnienia osoby ludzkiej (...)”

Z polskiego na nasze – gender to szatan.

(...)Jest nobilitacją, przywilejem, bo człowiek został wyposażony w narządy, dzięki którym ludzie przez rodzicielstwo stają się „współpracownikami Boga Samego w dziele stworzenia”(...)”

A ludzie, którzy nie mogą mieć potomstwa, nigdy nie będą „współpracownikami Boga Samego w dziele stworzenia” i - co zrozumiałe - powinni się czuć przez to gorsi.

(...)powołanie do rodzicielstwa jest planem Bożym i tylko wybrani przez Boga i związani z Nim świętym sakramentem małżeństwa mają prawo używać tych organów, które stanowią sacrum w ciele ludzkim.(...)”

Z polskiego na nasze - ludzie niezwiązani sakramentem ślubu nie mają prawa do uprawiania seksu. Domyślam się, że jeśli tacy ludzie dorobią się potomstwa, będzie ono gorsze od potomstwa ludzi mających ślub kościelny.

4. STWIERDZAM, że podstawą godności i wolności lekarza katolika jest wyłącznie jego sumienie oświecone Duchem Świętym i nauką Kościoła i ma on prawo działania zgodnie ze swoim sumieniem i etyką lekarską, która uwzględnia prawo sprzeciwu wobec działań niezgodnych z sumieniem.”

Czyli np. prawo do odmowy przepisania zgwałconej kobiecie antykoncepcji doraźnej, prawo do odmowy przepisania kobiecie hormonów („bo, panie, te hormony to działajo jak antykoncepcja!”) i tak dalej, i tak dalej.

5. UZNAJĘ pierwszeństwo prawa Bożego nad prawem ludzkim - aktualną potrzebę przeciwstawiania się narzuconym antyhumanitarnym ideologiom współczesnej cywilizacji(...)”

Takim, jak zdobycze XXI-wiecznej medycyny.

(...)potrzebę stałego pogłębiania nie tylko wiedzy zawodowej, ale także wiedzy o antropologii chrześcijańskiej i teologii ciała.(...)”

Co zrozumiałe, klauzula sumienia obejmuje również „potrzebę stałego pogłębiania wiedzy”. Teologia ciała ogranicza się, rzecz jasna, do „teologii narządów płciowych”, na temat których Kościół ma bardzo wiele do powiedzenia.

6. UWAŻAM, że - nie narzucając nikomu swoich poglądów, przekonań – lekarze katoliccy mają prawo oczekiwać i wymagać szacunku dla swoich poglądów i wolności w wykonywaniu czynności zawodowych zgodnie ze swoim sumieniem.”

Rozumiem, że zniechęcanie do przeprowadzania badań prenatalnych, okłamywanie kobiet w trakcie ich przeprowadzania, nieprzepisywanie antykoncepcji hormonalnej, nieprzepisywanie pigułek hormonalnych w przypadkach chorobowych, odmowa przepisania zgwałconej kobiecie antykoncepcji doraźnej, ogłaszanie wszem i wobec, że in vitro to zło etc., etc. – to wszystko mieści się w „nienarzucaniu nikomu swoich poglądów”. I na tym deklaracja się kończy (ok, jest jeszcze fragment Humanae vitae Pawła IV, ale punktów jako takich więcej nie ma).

Artykuł na Frondzie.pl zatytułowano dramatycznie: „Zanim oczernisz lekarza z powodu jego wiary. Koniecznie przeczytaj!” W kontekście dokumentu, który podpisywali owi lekarze, nie za bardzo wiem, w jaki sposób można ich oczernić. Bo jak oczernić kogoś, kto twierdzi, że tylko małżonkowie (ślub kościelny, rzecz jasna) mają prawo do uprawiania seksu, że tylko małżonkowie mogą mieć dzieci, że stosowanie antykoncepcji to odrzucanie stwórcy, że eutanazja jest zła, bo jest niezgodna z jego sumieniem itd. Nie wiem, czy posiada sumienie ktoś, kto nie rozumie, czym jest eutanazja dla cierpiącego człowieka (takiego, który wie, że przestanie cierpieć dopiero wtedy, gdy umrze). Każdemu, kto twierdzi, że „cierpienie uszlachetnia” (oczywiście, cudze cierpienie), życzę tego, żeby w trakcie swojego życia miał bardzo dużo okazji do uszlachetnienia samego siebie.

Przeczytałem tę deklarację i wydaje mi się, że placówki medyczne, które zatrudniają sygnatariuszy tejże deklaracji, powinny informować o tym fakcie każdego pacjenta. Pozwoliłoby to kobietom na uniknięcie upokarzającego spotkania z ginekologiem, który poproszony o przepisanie pigułek hormonalnych, zacznie jej prawić kazania o tym, jakie to one są złe i w rezultacie ich nie przepisze. Publiczna informacja na temat sygnatariuszy (i innych lekarzy, którzy zasłaniają się klauzulą sumienia, jak się im coś nie podoba lub chcą więcej zarobić prywatnie – spora liczba klauzolowiczów opory przed antykoncepcją ma jedynie w publicznych placówkach) byłaby uczciwa wobec kobiet. Bo wbrew temu, co się może wydawać fanatykom religijnym, nie każda kobieta lubi półgodzinne kazania na temat szkodliwości antykoncepcji.

W całej tej zawierusze związanej z deklaracją fanatyzmu nikt nie zwrócił uwagi na jedno zagrożenie. Lekarze, którzy podpisali tę deklarację nie ukrywają, że będą postępować zgodnie z zaleceniami Kościoła. Nietrudno sobie wyobrazić sytuację, w której powstaje nowa metoda leczenia jakiegoś schorzenia, która nie spodoba się władzom kościelnym. Owe władze będą więc głośno protestować przeciwko temu rodzajowi leczenia. Co zrobią wtedy sygnatariusze? Zapewne pójdą za głosem Kościoła i oleją nową metodę. Pacjenci będą cierpieć w imię „klauzuli sumienia”, a lekarze - obserwować to cierpienie z dumą. Będą dumni z siebie i z tego, że „nie narzucają nikomu swoich poglądów i przekonań”.

Powróćmy na sam koniec do pytania zadanego przez lekarkę:

Przez kogo tak naprawdę chcemy być leczeni, bez narzucania odpowiedzi z mediów- czy przez uczciwych, kształcących się na bierząco (pisownia zgodna z oryginałem - Piknik), broniących życia lekarzy czy może kogoś innego.”

Odpowiem wprost – tak, chciałbym być leczony przez uczciwych, kształcących się na bieżąco lekarzy, do której to grupy nie zaliczają się, moim zdaniem, sygnatariusze deklaracji fanatyzmu.


Źródła: