sobota, 28 grudnia 2013

O tym, dlaczego żony konserwatystów nie powinny chorować

Jakiś czas temu (a raczej dawno temu, bo tekst przeleżał w czeluściach dysku kilka miesięcy) wybrałem się w podróż na prawą stronę internetu i już na samym początku podróży znalazłem perełkę. Perełkę, która bardzo wyraźnie ukazuje styl myślenia związany z poglądami konserwatywnymi. Tekst, w którym ową perełkę znalazłem, dotyczył uzależnień od gier. Autor artykułu opisuje pokrótce to, jak jego znajoma zmagała się z takim uzależnieniem. A konkretnie uzależnieniem od jednej gry – jakiejś mutacji farmville/farmeramy.

Mam znajomą, która tak się kiedyś zaangażowała w „farmy” (gra, w której rozwija się wirtualne gospodarstwo, a potem trzeba dbać o inwentarz, karmić świnie, doić krowy itd.), że niemal zapomniała o Bożym świecie.

Nie zamierzam się czepiać tego fragmentu. Ludzie są w stanie uzależnić się od wszystkiego.

Jak sama potem zeznała, funkcjonowała głównie przy komputerze. Mąż przynosił jej posiłki, które zjadała przed klawiaturą, nie przerywając transakcji i innych działań „gospodarskich”. Grała do późna w noc – a raczej do wczesnego świtu, gdy zaś sporadycznie dzwoniła do mnie, informowała, że nie ma na nic czasu, bo „nie może zostawiać zwierząt”

No, tu już bym się mógł przyczepić do tego, że o ile gry online (farmiville i inne) zmuszają użytkownika do tego, żeby o określonych godzinach logować się na serwer i wykonywać jakieś czynności (czy to „zebranie” zboża w Farmville, czy to wykonywanie jakichś misji w Mafia Wars, czy też odebranie flot w Ogame). Słowem kluczem jest tutaj jednak „o określonych godzinach”. Grając w JEDNĄ grę przeglądarkową na JEDNYM koncie – gracz nie musi nad tą grą siedzieć cały dzień. W większości przypadków takie ślęczenie byłoby bezsensowne, bo i tak trzeba „czekać”. Albo na to nieszczęsne zboże, albo na cokolwiek innego. No, ale to tylko takie moje czepialstwo.Są rzecz jasna przeglądarkowe gry MMORPG, (Massively multiplayer online role-playing game), nad którymi można ślęczeć dowolną ilość czasu, ale "symulator farmy" się do tego gatunku nie zalicza).

No i znajdowała też wymówkę „teologiczną” – że ona, przy okazji międzynarodowych kontaktów z innymi „farmerami”, porusza tematy religijne.  Później, bezsprzecznie pod wpływem łaski, zdobyła się na zerwanie z tym szaleństwem. Płacząc, pożegnała się ze zdziwionym farmerskim towarzystwem, i wróciła do rzeczywistości.

Nie neguję tego, że każdy uzależniony człek potrafi sobie zracjonalizować swoje uzależnienie. Tym niemniej ostatni akapit sugeruje, że owa kobieta była owszem uzależniona, tyle że nie od samej gry- a od ludzi, z którymi się kontaktowała. To mnie akurat nie dziwi – ludzie potrafili się swego czasu uzależniać od gadu-gadu, skype, icq i innych komunikatorów- aczkolwiek nie tyle uzależniał sam komunikator- co łatwy (i szybki) kontakt z innymi ludźmi.

I w tym momencie dochodzimy do rdzenia mojej notki. Silnie uzależniona od gier kobieta wyzwoliła się z nałogu i

Pierwszą rzeczą, jaką zauważyła, to zapuszczone mieszkanie, wymagające potężnego sprzątania.

Warto w tym momencie przypomnieć, że owa kobieta ma męża, który jej jedzenie dostarczał. Gdyby to była kobieta mieszkająca samotnie – widok zapuszczonego mieszkania nie powinien dziwić, jednakże w przypadku osoby zamężnej, owo zapuszczone mieszkanie jest cokolwiek zastanawiające. Ja bardzo dobrze rozumiem, że w rodzinach konserwatywnych – podział obowiązków jest delikatnie rzecz ujmując sztywny – kobieta sprząta i zajmuje się domem – koniec kropka. A co jeśli kobieta nie może sprzątać? No jak to co? Jak już z powrotem będzie mogła – to będzie miała więcej sprzątania.

Skoro mąż donosił jej posiłki, to chyba zorientował się, że chyba się coś niedobrego dzieje. Nie zorientował się jednakże w tym, że mieszkanie trzeba co jakiś czas uprzątnąć? Czy też może konserwatywna duma w nim zagrała „ja tego sprzątać nie będę, bo to babskie zajęcie”? Może miał to (za przeproszeniem) w dupie? Znam osobiście ludzi, których abnegacja sprawiła, że malowali kuchnie kilkanaście lat (skrobiąc ściany od przypadku do przypadku), wyhodowali pleśń na naczyniach stojących w zlewie (było jej na tyle dużo, że wyłaziła z garnków) i tak dalej i tak dalej. Aczkolwiek coś mi mówi, że nie z abnegacją, a ze skrajnym konserwatyzmem tutaj do czynienia mamy. Choć nie ukrywam, że ten stopień abnegacji tłumaczyłby to, dlaczego kobieta się uzależniła od gier – przynajmniej w tym symulatorze farmy nikt syfu po sobie nie zostawiał.

Pytanie, które automatycznie mi się pojawia w głowie jest następujące. Co by było gdyby ta kobieta zamiast ślęczenia przy komputerze – była przez kilka miesięcy chora i nie mogła sprzątać? Nic poważnego – niechby były to problemy z kręgosłupem, nie mogła się schylać. Czy małżonek nadal nie wpadłby na to, że mieszkanie trzeba ogarnąć co jakiś czas? Że siedzenie przy komputerze to nie choroba? Skoro było to na tyle poważne, że trzeba było tej kobiecie dostarczać posiłki, traktowanie tego w kategoriach choroby – nie jest moim zdaniem przesadą.

Kolejna sprawa. Autor stwierdza, że ta kobieta sama z tego wyszła, wspomina co prawda, że uczyniła to „pod wpływem łaski”, ale nie w tym rzecz. Rzecz w tym, że mąż gdzieś znowu w tym wszystkim przepadł. Skoro mieszkanie było „potężnie” zapuszczone, to znaczy, że co najmniej miesiąc- dwa ten proces potrwał. Czy mąż tej kobiety naprawdę był tak bardzo zapracowany, że musiała „doświadczyć łaski”, żeby jakoś sobie dać radę z nałogiem? Maż się nie zorientował, że pasowałoby z małżonką porozmawiać, bo chyba nieco za dużo czasu spędza przed kompem?

Co się stało potem, jak się już owa kobieta napatrzyła na chlew, w który zamieniło się mieszkanie?

W następnej kolejności stwierdziła, że kompletnie zaniedbywała swojego męża.

No, tu już mamy konserwatyzm w pełnej krasie. Żona miała problemy (uzależnienie), mąż miał to w głębokim poważaniu (radośnie zamieniał mieszkanie w chlew) i nagle okazuje się, że to żona go zaniedbywała, aż strach pomyśleć co musiałoby się stać, aby autor uznał, że to mąż zaniedbywał żonę.

Każdy dzień przynosił kolejne odkrycia: modlitwa, kontakty z dziećmi, znajomi, zaangażowanie społeczne, lektura – wszystko wracało jak u człowieka, który wybudził się z letargu.

Na tym etapie tekstu, się nieco zawiesiłem. Przeczytałem to kilka razy i zadałem sobie pytanie – jakie dzieci do jasnej cholery? Autor ani słowem o nich nie wspomniał wcześniej. Skąd się tam nagle wzięły dzieci? Czy te dzieci mieszkały z tą rodziną? To dosyć istotne w kontekście tego, że kobieta była na tyle uzależniona, że mąż jej musiał posiłki dostarczać... No, ale zostawmy już te dzieci w spokoju, skoro autor nie uznał za stosowne wspomnieć o nich wcześniej, to widocznie nie odgrywały jakieś specjalnie istotnej roli w tym wszystkim.

Powróćmy do pytania będącego tematem notki. Dlaczego żony konserwatystów nie powinny chorować? Bo prócz siebie samych nie bardzo mają na kogo liczyć. Przykładowo – mąż konserwa może dla zasady nie sprzątać mieszkania, no bo przecież żona kiedyś wyzdrowieje i być może będzie od niego oczekiwała sprzątania również wtedy? To nie do pomyślenia...

Ja to jestem lewak i jako lewak uważam, że związek powinien się opierać na relacjach partnerskich. Nie oznacza to, że zamierzam zagonić Wredną Małą Białorusinkę do zmieniania opon w aucie i do „wnoszenia lodówki na 8 piętro” (swoją drogą z tą lodówką to już jakiś fetysz jest). Partnerskie relacje w moim mniemaniu nie wykluczają podziału obowiązków, ale sprawiają, że ten podział nie musi być sztywny. Takie sztywne podziały prowadzą do sytuacji, jak ta z cytowanego artykułu. Nawiasem mówiąc, gdyby mi ktoś coś takiego opowiedział (albo gdybym to wyczytał na jakiej krytyce politycznej) – nie uwierzyłbym i uznałbym to za bzdurę (w rodzaju „listów do redakcji”). Ale temu konkretnemu autorowi akurat wierzę. Bo kto jak kto, ale on – nie miał żadnych powodów po temu, żeby „oczerniać” konserwatystów w swoim tekście. Najprawdopodobniej autor uznał sytuacje, w której mężczyzna robi chlew w domu za coś naturalnego i nawet pożądanego. Być może potraktował on zasyfione mieszkanie jak koło ratunkowe, w którego to koła mogła się uchwycić tonąca w nałogu kobieta? Któż to może wiedzieć...

Źródło:

http://gosc.pl/doc/1683968.Dzieci-na-odwyk


niedziela, 22 grudnia 2013

Katolicy są równiejsi!

W zeszłym tygodniu (tekst trochę poleżał na dysku) oczęta me ujrzały artykuł o dość intrygującym tytule „Namaszczony mimo woli. Szpital pozwany za naruszenie swobody sumienia”. Spodziewałem się tekstu o tym, że chory został w jakiś sposób zmuszony do przyjęcia tegoż sakramentu, a następnie wydobrzał i usiłuje dochodzić swoich praw. Prawda jednakże była nieco bardziej przyziemna. Nikt chorego nie zmuszał, bo był on w śpiączce. Kapłan go po prostu namaścił, a sam zainteresowany dowiedział się o tym później, w trakcie przeglądania dokumentacji medycznej. Nie za bardzo wiadomo, co się działo potem (tzn. jak przebiegały kontakty na linii pacjent – szpital – kapłan), ale musiało to być w niezbyt miłej atmosferze. Jak sam tytuł wskazuje – sprawa znalazła finał w sądzie.

Zachowanie skarżącego nie mogło ujść uwadze naszych katolickich publicystów. W niniejszym tekście pochylę się nad felietonem Szymona Hołowni. Dlaczego akurat nad nim będę się pastwił? Ano dlatego, że pod płaszczykiem ugrzecznionej retoryki kryje się najzwyklejsza w świecie bezczelność.

Już sam wstęp sugeruje, że „będzie się działo”:

Polska ma naprawdę najbardziej wierzących ateistów na świecie.”

Taki wstęp na pierwszy rzut oka sprawia wrażenie typowej anty-ateistycznej „gadki”. Chodzi mi rzecz jasna o to, że zdaniem fanatyków religijnych ateiści są fanatycznymi wyznawcami tego, że boga nie ma. Jest to cokolwiek bezsensowne, ale nie mnie to oceniać. Jednakże tutaj mamy do czynienia z Szymonem Hołownią, który nigdy nie odwołuje się do tego rodzaju jarmarcznej retoryki. W tym przypadku mamy do czynienia z umiejętnym budowaniem napięcia.

Jednemu z nich, gdy był w śpiączce, szpitalny kapelan udzielił namaszczenia chorych, a pacjent – gdy się po kilku miesiącach o tym dowiedział – doznał załamania nerwowego i znalazł się 
w stanie przedzawałowym. Sąd Najwyższy uznał, że ma prawo walczyć o odszkodowanie, bo to, 
co się stało, sponiewierało wolność sumienia ateisty.”

Czy człowiek ów mógł doznać załamania nerwowego w wyniku tego zdarzenia? Moim zdaniem – owszem, mógł. Wydaje mi się, że to raczej chorowity człowiek, a tym samym wcale nie musi mieć stalowych nerwów. Dowiedział się był po jakimś czasie, że wbrew jego woli udzielono mu namaszczenia i to w momencie, w którym nie mógł się sprzeciwić, bo był nieprzytomny. Z jego punktu widzenia to, co zrobiono, było wykorzystaniem bezradności. Mógł się więc poczuć nie do końca wyraźnie w związku z tą sprawą. Na uwagę zasługuje również końcówka akapitu, która sugeruje, że zdaniem Szymona Hołowni nie da się sponiewierać wolności sumienia ateisty (i nie jest to moja nadinterpretacja – dalsza część tekstu nie pozostawia bowiem co do tego najmniejszych wątpliwości).

Nie jestem ateistą, ale na chwilę spróbuję się wczuć.”

To zdanie cytuje osobno, bowiem jest ono o tyle istotne, że pomimo postulowanej „próby wczucia się” Szymon Hołownia nie chciał albo nie był w stanie się wczuć w rolę ateisty.

Jeśli Boga nie ma, to wszystko co robią wierni (w tym księża), to nieszkodliwe gusła, hokus-pokus. To, co zrobił ów ksiądz, nic więc dla mnie nie znaczy (nie boli i nie zostawia śladów – namaszczenie chorych miałem dwa razy, więc wiem), ale to chyba miłe, że przyszedł i chciał pomóc? Gdybym ja, katolik, gdzieś w Azji trafił do szpitala i dowiedziałbym się później, że jakiś ściągnięty przez obsługę buddyjski mnich odprawił nade mną modły, odnalazłbym go, żeby mu podziękować. Bo choć zupełnie nie podzielam jego wiary, doceniam gest.”

Szymon Hołownia zamiast wczuć się w rolę ateisty, wczuł się w rolę katolika (czyli w swoją własną). Ale to tylko dygresja. Ja w tym miejscu napiszę, jaka jest moja opinia. Dla mnie, owszem – to, co robiłby ksiądz, byłoby takim hokus-pokus. Nie bardzo by mnie to obchodziło. Czy to znaczy, że tego człowieka również nie powinno obchodzić? Gdybym był Szymonem Hołownią, pewnie odpowiedziałbym na to pytanie twierdząco. Ale ja, w przeciwieństwie do Sz. H., potrafię się wczuć w kogoś, kto ma inną opinię na ten temat. I rozumiem, że dla kogoś te wszystkie hokus-pokus mogą nie być neutralne i może sobie ich nie życzyć. Hołownia nie rozumie prostej w sumie rzeczy. Dla niego (Hołowni) bardzo ważne jest uczestniczenie w tych wszystkich sakramentach i nie jest w stanie pojąć tego, że dla niektórych ludzi ważne jest, żeby w tych sakramentach nie uczestniczyć. To w sumie całkiem sensowna postawa - człowiek, który się nie pcha do Kościoła, może nie chcieć tego, żeby Kościół się pchał do niego ze swoim hokus-pokus.

Podsumujmy: człowiek, który twierdzi, że nie ma ducha, na czysto duchowy obrzęd reaguje tak, jakby mógł on zrobić mu realną krzywdę.(...)Zaprawdę, mamy najbardziej wierzących ateistów na świecie.”

I w tym momencie dochodzimy do apogeum bezczelności. Hołownia tym argumentem domknął swoją narrację, z której oto wychodzi obrazek ateistów jako ludzi, którzy „skoro nie wierzą, to niech się nie awanturują”. Bo jak się zaczną awanturować, to chyba coś z nimi nie w porządku. Narracja ta jest wprost genialna. Czemu? Bo ona nie działa w drugą stronę. W tejże narracji Hołownia ustawił ateistów na z góry przegranej pozycji – nie wolno wam protestować, bo skoro w to nie wierzycie, to dla was nie jest ważne. Ale ta sama narracja stawia katolików w znacznie lepszym położeniu. Katolicy bowiem mają prawo do protestowania. Dlaczego? To proste. Bo dla nich obrzędy (i cała sfera sacrum) są ważne.

No i potem mamy to, co mamy. Ja się na przykład bez bicia przyznam, że te wszystkie krzyże w miejscach publicznych to dla mnie nie jest jakiś specjalny problem. Tzn. nie przeszkadzają mi same w sobie. Ale przeszkadza mi to, co wraz z tymi krzyżami się pojawia. A pojawiają się problemy. Jakież to problemy? Ano takie, że jak ten krzyż zawiśnie, to prawie na pewno dojdzie do sytuacji, w której ktoś będzie się na niego powoływał. Względnie – uzna, że skoro ten krzyż tam wisi, to jemu (katolikowi) z tej racji przysługują jakieś specjalne prawa. Ekspansja sfery sacrum to u nas norma jest. Popatrzmy na sytuację związaną z Placem Zbawiciela. Stała sobie na nim tęcza i niektórym ludziom przeszkadzało to, że (cytuję) „pedalska tęcza stała na Placu Zbawiciela, a tam zaraz obok jest kościół!” Przeszkadzało im to, że na czymś co uznali za element sfery sacrum (choć biorąc pod rozwagę kondycję intelektualną, zapewne nie do końca rozumieliby znaczenie słowa „sacrum”) pojawił się symbol, który się im nie podoba, bo im się „gryzie” z tą sferą. Jeszcze nie przekonani? No to może przypadek sex shopu, przeciwko któremu protestowali zatroskani katolicy. Protestowali dlatego, że ulica na której się znajdował to aleja Jana Pawła II. Wisienką na torcie była „obrona krzyża” w Warszawie.

Nie wiem, czy Hołowni to przez przypadek wyszło, ale raczej napisał to świadomie. Z jego tekstu wynika wprost – katolicy są „równiejsi” od ateistów. Katolikom wolno się upominać o swoje sumienia (bo wierzą), natomiast ateistom już to prawo nie przysługuje (bo nie wierzą). Biorąc pod rozwagę jego argumenty, aż dziw bierze, że nie dopisał na samym końcu „szach-mat ateiści!”


Źródła:




poniedziałek, 16 grudnia 2013

Wojna o stan wojenny

Źródło zdjęcia
Rok rocznie, w okolicach 13-go wiele dyskusji poświęca się temu, czy stan wojenny był koniecznością, czy też fanaberią generała Jaruzelskiego, który chciał sobie porządzić. Warto powiedzieć sobie jasno: to nie są dyskusje ludzi, którzy usiłują dociec tego, jak było w rzeczywistości – to są starcia osób, które już doskonale to wiedzą. Generalnie rzecz ujmując obie strony sporu (który można spokojnie nazwać „świętą wojną”) zajmują się obwieszczaniem swojej wersji „prawdy”. Każda strona ma swoje własne argumenty, które są w jej opinii „nie do zbicia” i każda z nich będzie się pazurami trzymała swojej prawdy.

Gdybym miał się w tym miejscu określić po którejś ze stron, musiałbym poprosić o możliwość ustawienia się pośrodku. Bo prawda jest taka, że w świetle ochłapów informacji, które nam „rzucono”, niczego nie można określić ze 100% pewnością jak było (no chyba, że się już to „wie”). Trochę sobie człek żyje już na tym świecie (od razu nadmieniam, że stanu wojennego nie pamiętam - urodziłem się kilka tygodni przed tymże eventem) i przeważnie przypadkowo zbiera się jakieś elementy układanki stano-wojennej. Gdybym miał bazować na tym, co mi wiadomo, musiałbym się „przytulić” do strony twierdzącej, że groźba tego, że nam Kraj Rad udzieli „bratniej pomocy”, była bardzo realna. Powtarzam jednakże, że są to jedynie „moje” informacje.

Czytałem sobie np. książkę pt „Białoruś – kartofle i dżinsy” (swoją drogą, bardzo poprawny politycznie tytuł - to mniej więcej tak, jakby wydać książkę pt. „Polska – kiszona kapusta i Sofixy”). W książce tej autorzy rozmawiali z Białorusinami. Jeden z nich opowiadał, że zmobilizowano ich w 1981 roku i rozdano im broń. Z jego punktu widzenia wyglądało to dość jednoznacznie. Dodajmy do tego fakt, że ów człowiek – jako znający język polski – był wśród tłumaczy zajmujących się przekładem gazet na język rosyjski. Analizowano je pod kątem tego, jakie nastroje panują w naszym kraju. Moja wiedza na temat okresu SW składa się z takich właśnie fragmentów – a to wyczytanych gdzieś, a to zasłyszanych. Mam również świadomość tego, że ZSRR najchętniej by nas wymazał z map (tj. przyjęto by nas z otwartymi ramionami do Kraju Rad), gdyby tylko nadarzyła się odpowiednia okazja. Taką okazją mogła być stopniowa destabilizacja sytuacji w kraju. Abstrahując już od wszystkiego innego – w 1981 roku sytuacja była cholernie napięta. Nie jestem pewny tego, czy przypadkiem ZSRR nie znalazłby jakiejś innej mniejszości etnicznej, którą musiałby znowu chronić (tak jak to miało miejsce w 1939 roku). Nasi byli alianci nie pomogli nam wcześniej i raczej nie pomogliby nam w 1981 roku. Wątpię w to, żeby ktoś zaryzykował wybuch wojny nuklearnej w obronie kraju, który mało kogo obchodził. To są jednakże tylko moje gdybania (prócz sytuacji z książki - to akurat niewiele ma wspólnego z gdybaniem czyimkolwiek). Nie zamierzam się z nikim bić, żeby udowodnić, że mam rację.

Czemu ten tekst ma służyć? Ano temu, że chciałem za jego sprawą rozprawić się z jednym mitem, który szczególnie mnie drażni. Rzecz jasna, chodzi o mit (bo inaczej tego nazwać nie można) związany ze stanem wojennym. Jest on dodatkowo obwieszczany przeważnie takim tonem, jakbyśmy mieli do czynienia z prawdą objawioną.

Oglądałem sobie jakiś czas temu dyskusję pomiędzy Robertem Winnickim i Robertem Czarzastym, która dotyczyła między innymi stanu wojennego. Robert Winnicki w pewnym momencie powiedział, że ZSRR nie mógł wkroczyć do Polski, bo sam był na skraju upadku (czysta złośliwość każe mi przypomnieć, że jeszcze prawie dekadę trwał na tym skraju). Potem dodał coś, nad czym się chciałem skupić: „ZSRR był głęboko zaangażowany w Afganistanie”. Wtedy, po obejrzeniu tego materiału, zupełnie to zignorowałem. Nieco później rozmawiałem ze znajomym na tematy różne, zahaczyło o SW również. I znowu padł argument o głębokim zaangażowaniu ZSRR w Afganistanie. Ja tam się specjalnie nie interesowałem tym fragmentem historii (generalnie – w ogóle mnie do pewnego momentu nie interesowała historia; zacząłem się nią interesować, bo denerwowało mnie to, że przy byle sporze każdy się powołuje na „swoje fakty” historyczne), ale pomyślałem, że poszperam coś w tym temacie.

Ponieważ nie chciało mi się łazić po bibliotekach, poszedłem po najmniejszej linii oporu i wlazłem na Wikipedię. Dane liczbowe (np. dane demograficzne) na Wiki przeważnie odpowiadają stanowi faktycznemu, a tu właśnie o dane liczbowe chodziło, czyli o ilość czołgów, samolotów etc.

Pierwsze, na co zwróciłem uwagę, to taka drobnostka, jak to, że ZSRR owszem – był bardzo zaangażowany w Afganistanie, ale w okresie 1982-1985. Pozwolę sobie zacytować fragment tekstu:

Radzieckie wojska operacyjne stanowiły Wydzielony Kontyngent Wojsk Radzieckich w Afganistanie. W pierwszym rzucie 40 Armii ZSRR wprowadził do Afganistanu 81 100 żołnierzy (z czego 61 800 w jednostkach liniowych), 2400 pojazdów pancernych (ok. 600 czołgów, 1500 BWP i 290 BTR), 900 dział i 500 samolotów. W 1985 siły te (40 A) liczyły 108 800 żołnierzy (z czego 73 tys. w jednostkach liniowych) i 29 tys. pojazdów (w tym ok. 6000 czołgów, BWP-ów i BTR-ów). Były one wspierane przez ponad 1000 samolotów, w tym 320 śmigłowców.”

Wyboldowałem najistotniejsze rzeczy, czyli liczbę sprzętu, który stacjonował w „Afganie”. Gołym okiem widać, że na samym początku konfliktu ZSRR średnio się weń angażował. Największe zaangażowanie „sprzętowe” miało miejsce w 1985 roku – czyli w okresie, który jakoś nieszczególnie nas interesuje. Aby te liczby osadzić w kontekście, posłużę się kolejnymi danymi:

W okresie lat 1974-1985 radziecki przemysł zbrojeniowy produkował ROCZNIE przeciętnie następujące ilości wybranych kategorii uzbrojenia:

1450 samolotów wojskowych
1000 śmigłowców
2700 czołgów
3400 bojowych wozów opancerzonych
2700 systemów artyleryjskich
54500 ciężarówek wojskowych”

No i nagle się okazuje, że nawet w czasie największej koncentracji wojsk ZSRR w „Afganie”, choćby liczba samolotów, które tam stacjonowały, była mniejsza od tej, którą ZSRR produkował w ciągu jednego roku.

Na sam koniec podrzućmy dane dotyczące tego, jak wyglądała armia ZSRR pod koniec istnienia Kraju Rad:

Pod koniec swego istnienia ZSRR dysponował:

50.000 czołgów
60.000 wozów bojowych piechoty (i transporterów opancerzonych)
10.000 samolotów wojskowych
4.000 śmigłowców
40.000 systemów artyleryjskich”

Te liczby nie pozostawiają żadnych złudzeń. Owszem – ZSRR sporo sprzętu „zainwestował” w Afganistan, ale miał go bez porównania więcej. O żołnierzach nawet nie wspominam, bo w armii radzieckiej nigdy ich nie brakowało. Ktoś może zapytać: „a straty?” Były one naprawdę niewielkie – np. ZSRR stracił 147 czołgów, a więc miał w odwodzie jeszcze kilkadziesiąt tysięcy. Wniosek z tego płynie prosty – ZSRR miał czym wkroczyć do Polski. Czy to znaczy, że chciał wkroczyć? A cholera go wie. Jakoś tak niespecjalnie chce mi się wierzyć jenerałom rosyjskim, którzy twierdzą, że o żadnej interwencji nie było mowy. Przypominam, że w trakcie wojny osetyjskiej, w czasie, w którym wojska rosyjskie zajmowały terytorium Gruzji, Ławrow (rosyjski MSZ) twierdził, że wojska rosyjskie nie prowadzą żadnych działań wojennych. Gruzini mieli na ten temat insze zdanie.

W samym temacie mitu o „zaangażowaniu” ZSRR. Mnie zdenerwował nawet nie tyle Winnicki (acz z opóźnieniem, dopiero kiedy sprawdziłem sobie liczby) powtarzając tę bajkę, bo po prostu mógł to gdzieś wyczytać i powtarzać bezrefleksyjnie. Wkurzył mnie Czarzasty, który nie był w stanie tego zweryfikować. Ba – nawet nie próbował, bo akurat miał co innego do powiedzenia. I tak właśnie wygląda u nas debata na istotne tematy. Wszyscy mówią jednocześnie, nikt nawet nie pochyli się nad tym, co powiedział oponent. Co więcej, nikomu się nie chce sprawdzić tego, czy to, o czym mówi, ma pokrycie w faktach. Jeśli idiota korzystający z Wikipedii (czyli ja) jest w stanie bez problemu udowodnić, że teza o „zaangażowaniu” była nieco przesadzona, to ciekawe, ile z tych „niepodważalnych dowodów” dałoby się podważyć, gdyby zajęli się tym ludzie, którzy mają dostęp do nieco szerszych informacji?

Drażni mnie to, że zamiast spokojnie usiąść na dupie i przemyśleć dokładnie to, co już wiemy, wolimy się żreć ze sobą. Ja osobiście jestem w stanie zaakceptować oba scenariusze (Jaruzelski chciał sobie porządzić vs Jaruzelski podjął dobrą decyzję, która uchroniła nas przed „bratnią” pomocą). Problem polega na tym, że uczestnicy sporu – nawet gdyby im przedstawiono niezbite dowody na to, że nie mają racji – będą się trzymać swojej „prawdy”.

Źródła:




niedziela, 8 grudnia 2013

Podaruj dzieciom odrobinę krwi i flaków!

Jeśli Twoje dziecko przyszło do domu i powiedziało już od progu „mamo, tato – widziałem/am dzisiaj dużo krwi i wnętrzności” - nie martw się. Żaden zwyrodnialec nie pokazał mu kolejnej części „Piły” ani „Hostelu”. Twoja pociecha po prostu zobaczyła wystawę fundacji „PRO - Prawo do życia”.

Obwoźny horror-show, którym owa fundacja pastwi się nad współobywatelami, już na stałe wpisał się w polski krajobraz. W teorii – można ich za to podać do sądu, w praktyce – sądy trzęsą portkami przed purpuratami (jak przystało na funkcjonariuszy świeckiego państwa) i przed „obrońcamiczegokolwiek”. Tym samym, pozwać można, ale żadnego efektu to nie przyniesie. Czemu? Bowiem sądy uznają, że każdy ma prawo do wyrażania własnych opinii. To, że owo wyrażanie własnych opinii sprowadza się do pokazywania rozkawałkowanych płodów, jakoś już sądom umyka. W kontekście powyższego zastanawia mnie to, czy gdyby jakiś zapiekły antyklerykał zwalczający pedofilię w Kościele zrobił gdzieś wystawę ze zdjęciami księży gwałcących dzieci, to czy sądy byłyby równie wyrozumiałe. I czy przychyliłyby się do następującej linii obrony: „Ja nie rozpowszechniam materiałów pedofilskich, ja jedynie pokazuję ludziom dowody na zbrodnie przedstawicieli Kościoła! Mam prawo do wyrażania opinii!”

Logika obrońców zygot, którzy są w przeważającej większości przeciwnikami „seksualizacji dzieci”, jest nieco pokrętna. Z jednej bowiem strony nie powinno się dzieciom zbyt wcześnie mówić o seksie., a z drugiej – pokazywanie im flaków, które w sposób nierozerwalny wiążą się z seksem, jest już ok. O tym, że takie widoki mogą doprowadzić do tego, że trzeba będzie dziecko nieco „zseksualizować” i wytłumaczyć mu „skąd się biorą dzieci”, mało kto myśli. Zakrawa na kpinę to, że taki obrońca moralności jak Rafał Ziemkiewicz, który w ostatnim swoim felietonie (Do Rzeczy nr 45) perorował o tym, że „Sprawa jest prosta: przekaz, który dorosły jest w stanie ocenić i odrzucić, dla dziecka jako człowieka młodego jest przekazem pierwszym. To z czym się styka, automatycznie staje się wzorcem normalności. Właśnie dlatego nasza cywilizacja wymyśliła dzieciństwo – okres specjalnej ochrony kształtującej się osobowości przed przekazem demoralizującym.” Ani razu nie potępił on obrońców zygot za to, że doprowadzają do przedwczesnej seksualizacji małoletnich Nie wspominając o tym, że oglądanie krwi i flaków miewa raczej kiepski wpływ na dzieciaki.

Swego czasu na jednym z forów rozmawiałem ze zwolennikiem tych obwoźnych horror-showów. Ów tłumaczył, że te wystawy to nic złego, bo pokazują „prawdę o aborcji” (co jest lekko śmieszne w kontekście tego, że dla tych ludzi zażycie pigułki „1-dzień po” jest równoznaczne z dokonaniem aborcji). W momencie, w którym z mej strony padł argument „a co z drastycznym przekazem” - odpowiedział czymś w rodzaju „oj tam, oj tam, ludzie chodzą do kina na jakieś Piły - nic im się nie stanie od takiej wystawy!” Rzecz jasna, nie udało mi się temu człowiekowi wytłumaczyć kuriozalności takiego porównania. Czym innym jest wszak dobrowolne pójście do kina (w celu oglądania latających flaków), a czym innym sytuacja, w której człowiek jest przymuszany do patrzenia na nie w przestrzeni publicznej. Domyślam się, że nawet gdyby dotarło to do mojego adwersarza, to i tak uznałby on, że „to wszystko służy większemu dobru” i byłoby po sprawie.

Muszę przyznać, że krążę i krążę wokół tematu, bo trochę mnie on zeźlił. Oddajmy głos Frondzie, która takim oto artykułem nas uraczyła: „Niesamowita reakcja dzieci na zdjęcia Fundacji PRO: "Jezu, co oni zrobili!" Sam tytuł podniósł mi ciśnienie, bowiem sugeruje on wprost, że jakaś (eufemizując) poszkodowana poznawczo osoba dosłownie podnieca się tym, w jaki sposób dzieciaki zareagowały na olbrzymie plakaty ze zdjęciami rozkawałkowanych płodów. Gwoli wyjaśnienia – na tę wystawę natknęła się wycieczka około 300 dzieci w wieku mniej więcej przedszkolnym, z czego sami wystawiający byli, rzecz jasna, dumni.

Razem.tv zarejestrowała reakcje osób, przechodzących obok pikiety. „Czy wiedzą państwo, że mamy spektakl dla trzystu dzieci, które teraz oglądają te obrzydliwe obrazy?!” – oburzała się jedna z pań (zapewne organizująca galę). Pani nauczycielka z kolei pospieszała zatrzymujące się przed wystawą maluchy, mówiąc: „Nie ma na co patrzeć”.”

Muszę przyznać, że reakcja nauczycielek była reakcją zdrową. Nie jest natomiast zdrowe (jakkolwiek byśmy owo zdrowie psychiczne definiowali) nagrywanie kamerą tego, w jaki sposób dzieciaki reagują na drastyczne obrazy. Śmiem twierdzić, że gdyby jakaś instytucja naukowa chciała przeprowadzić eksperyment mający na celu zbadanie takich reakcji, skończyłoby się to publicznym oburzeniem, pozwami i najprawdopodobniej więzieniem, a już na pewno odszkodowaniem. Ale najlepsza część komentarza miała dopiero nadejść:

Reakcje dzieciaków nie wskazywały jednak oburzenia tym, że ktoś postawił zdjęcia abortowanych dzieci nienarodzonych na ulicy. Oglądając materiał Razem.tv da się usłyszeć komentarze dzieci: „Jezu, co oni zrobili!”. To najlepszy dowód tego, że dzieci mają więcej empatii dla innych dzieci, tylko trochę mniejszych, niż dorośli


Domyślam się, że nie mnie jednego zatrzęsło po przeczytaniu tego akapitu, bo jest on po prostu idiotyczny. Ciekawi mnie to, skąd w opinii autorki tych słów dzieci miały wiedzieć, że przestrzeń publiczna to nie miejsce na zdjęcia flaków? Argumentacja autorki jest na tyle „sensowna”, że równie dobrze można by jej użyć w innych przypadkach:

Reakcje dzieciaków nie wskazywały jednak oburzenia tym, że ktoś puścił na ulicy ostre porno (…) dało się słyszeć komentarze: „Jezu, co oni zrobili!”

Ostre porno można zastąpić publicznym seansem filmu „Piła” albo „Ludzka stonoga”. Wbrew mniemaniu autorki, dzieci nie mają pojęcia o tym, co powinno się znajdować w przestrzeni publicznej, a czego tam nie powinno być. Każdy w miarę rozgarnięty człowiek (z mózgiem nie przeżartym przez fanatyzm religijny) doskonale zdaje sobie z tego sprawę. W tym momencie powtórzę ten fragment akapitu, który mną szczególnie wstrząsnął:

To najlepszy dowód tego, że dzieci mają więcej empatii”

Nie, proszę szanownej autorki. To najlepszy dowód na to, że dzieci nie powinny oglądać takich treści, bo nie potrafią sobie z nimi poradzić. To najlepszy dowód na to, że osoba, która naraża dzieci na oglądanie tego rodzaju treści i jest z tego dumna, może przez wielu rodziców zostać uznana za psychopatę. Tak samo jak osoba, która podnieca się reakcją dzieci na drastyczne treści.

Nieco absurdalne jest to, że ludzie którzy najgłośniej drą mordy (bo trudno to nazwać prowadzeniem dyskusji) w temacie tego, że „rodzice powinni mieć wyłączne prawo do decydowania o tym, kiedy jego dziecko ma się zetknąć z edukacją seksualną”, zupełnie pomijają prawo rodziców do decydowania o tym, kiedy ich dziecko powinno się zetknąć z drastycznymi treściami.

Źródło:


piątek, 6 grudnia 2013

Święta wojna z "dżęderem"

O gender studies (albo, jak to niektórzy mędrcy u nas piszą, „o genderze”) jest ostatnio cholernie głośno – głównie za sprawą Kościoła katolickiego, który wypowiedział niemalże świętą wojnę „genderowi”. Co za tym idzie, cała masa usłużnych polityków i publicystów (głównie tych „niepokornych” i „niezależnych”) uczyniła to samo.

Wraz ze świętą wojną przeciwko „genderowi” przyszło ponadprzeciętne zainteresowanie mediów tym tematem. Rzecz jasna, media nie byłyby mediami, gdyby usiłowały nieco dokładniej pochylić się nad jakimś zagadnieniem. Liczy się jedynie to, że temat wojny Kościół vs Dżender generuje pokaźną liczbę wejść na stronę. Mało kto próbuje odpowiedzieć na bardzo proste pytanie: „dlaczego, do jasnej cholery, Kościół tak straszliwie zawziął się na gender studies?” Niniejszy tekst będzie próbą odpowiedzi na to pytanie.

Niektórzy komentatorzy (i politycy) twierdzą, że przyczyna, dla której Kościół pochylił się nad gender studies (to takie ugrzecznione „dlaczego zaczął szczuć ludzi na gender studies”) jest banalnie prosta. Kościół po prostu chce w ten sposób odwrócić uwagę społeczeństwa od przypadków pedofilii „kościelnej”. Na pierwszy rzut oka – wszystko się zgadza. Kościół znalazł się na celowniku mediów i jest tego świadom. Skoro zaś jest tego świadom, to będzie się starał za wszelką cenę z tego celownika zejść, najlepiej chowając się za „genderystami”. No i wszystko byłoby pięknie gdyby nie to, że po pierwszym rzucie oka przychodzi drugi. Nie za bardzo rozumiem, na jakiej zasadzie miałoby to działać. Zrzucić odpowiedzialności za pedofilię kościelną na gender się po prostu nie da (bo większości ludzi nie uda się do tego przekonać). Co prawda niektórzy katoliccy tytani intelektu usiłowali klarować, że pedofilia jest efektem „rewolucji seksualnej”. Tyle, że głosy te zostały olane (beton to rzecz jasna kupił, ale mało kto poza tym), bo pedofilia jest NIECO starsza od tejże rewolucji. Ten rodzaj perswazji na odbiorcę „masowego” nie zadziała. Bo gdyby to sprowadzić do najprostszej postaci, brzmiałoby to tak: „co prawda niektórzy księża gwałcą/molestują dzieci, ale patrzcie tam! To Gender! Bójcie się”.

Insza inszość to fakt, że media co jakiś czas piszą o problemie pedofilii w Kościele i nie jest to jakaś specjalna nowość. Mniej więcej od czasu proboszcza z Tylawy (2001) media co jakiś czas pisały o tym temacie. Pomysł, aby kilkanaście lat, w trakcie których media o tym donosiły, spróbować „przykryć” za pomocą „genderu”, jest lekko absurdalny. To się po prostu nie może udać (nawet w naszym kraju, przy uwzględnieni gigantycznej machiny propagandowej, jaką jest Kościół).

Prawica ma inne wyjaśnienie. Kościół walczy z genderem, bo broni moralności, tradycyjnej rodziny, kultury etc., etc. Tej argumentacji prawicowi publicyści będą się trzymać pazurami. Będą również pisać tysiące tekstów, zawierających dziesiątki tysięcy argumentów na potwierdzenie tej tezy. No i jeśli się przyjmie prawicową optykę – wszystko nabiera sensu. Owszem, Kościół walczy zajadle z „ideologią gender”, ale robi to dla dobra Polaków! Jest tylko jeden malutki problem. Trochę się to wszystko nie trzyma kupy. Ale jak to mawiał Bogusław Wołoszański - nie uprzedzajmy faktów.

Nie wiem, kiedy dokładnie się pojawiły w Polsce gender studies, ale jakem zaczynał moją przygodę z kierunkiem o nazwie „socjologia”, były już obecne. Zdaje się, że można było nawet wybrać specjalizację z tego przedmiotu. Innymi słowy – GS musiały być obecne na socjologii (UJ) co najmniej od kilku lat (choćby dlatego, że kursów się musiała zebrać odpowiednia ilość). Pierwsze zajęcia z gender studies odbywały się gdzieś tak pod koniec lat 90 i z tego, co mi się udało dowiedzieć, miały formę jakichś prelekcji (w każdym razie nie były to kursy akademickie). Być może się mylę, ale z internetów nie byłem się w stanie wywiedzieć czegoś bardziej konkretnego.

Wiem, że dla niektórych czytelników poprzedni akapit mógł być szokujący. No jakże to? Straszliwa ideologia gender w Polsce już od kilkunastu lat jest obecna i nikt nic z tym nie zrobił? Nikt nie chciał bronić naszej polskiej kultury (tradycyjnej rodziny, moralności etc.)? Przez naście lat byliśmy (jako naród) narażeni na niszczycielską moc „genderu” i nikt nawet palcem nie kiwnął w naszej obronie? Jakże to tak? Rzecz jasna, wiadomości dotyczące gender studies pojawiały się po „prawej stronie” już wcześniej. Tylko, że wtedy pisano o tym jako o jakiejś śmiesznostce (wszak prawicowe konserwy lubią sobie dworować z feminizmu). Teraz zaś wypowiedzi tych samych ludzi mają, delikatnie rzecz ujmując, cholernie alarmistyczny wydźwięk. Wygląda to tak, jakby gender studies przez kilkanaście lat były powodem do prawicowych kpin, a po tych kilkunastu latach „nagle” prawica się zorientowała, że „gender jest bardzo, bardzo groźny”. Coś takiego sugerowałoby ponadprzeciętną tępotę prawicowych publicystów. Jeśli oni sami się z taką interpretacją zgadzają – to ja nie zamierzam się z nimi kłócić. To samo tyczy się Kościoła, który po kilkunastu latach obecności gender studies w Polsce „nagle się zorientował”, że to coś bardzo groźnego. Sensu w tym, musicie przyznać, raczej niewiele.

O co więc tak naprawdę chodzi? Moim zdaniem o to, że Kościół potrzebuje wroga. Jeden z wykładowców „od genderu” wypowiadał się w podobnym tonie. W jego wypowiedzi zabrakło jednakże próby ustalenia przyczyn tego stanu. A przyczyna jest prosta – problemy Kościoła. Jeśli w tym momencie ktoś powie „ha! A więc jednak chodzi o pedofilię!” - nie będzie miał racji. Pedofilia jest akurat najmniejszym z problemów Kościoła. Największym jest problem „demograficzny” - Kościołowi ubywa wiernych. Coraz mniej ludzi utożsamia się z nim z przyczyn „ideowych”. W większości przypadków jest to po prostu przywiązanie do tradycji. Purpuraci są tego świadomi i chcieliby ten stan rzeczy jakoś zmienić. Mają już w końcu swoje lata i czasy PRL pamiętają bardzo dobrze. Gdybyśmy popatrzyli na sytuację Kościoła przez pryzmat zaangażowania wiernych – PRL był dla Kościoła najlepszym czasem. Ludzie popierali Kościół wbrew „odgórnym” zaleceniom, wbrew władzy i wbrew „modzie” (narzuconej nam przez bratni naród zza Buga). Ludzie popierali więc Kościół z przyczyn ideowych. Ujmując rzecz innymi słowy – ludzie popierali Kościół bo chcieli. Dla wielu był to jedyny sposób, w który mogli się buntować przeciwko władzy.

Purpuraci doskonale to wszystko pamiętają. I wydaje mi się, że tutaj właśnie leży pies pogrzebany. Uznali, że to „stan zagrożenia” sprawił, że za PRL ludzie popierali Kościół z przyczyn ideowych (czasem sporo ryzykując). Trzeba więc ów stan zagrożenia przywrócić, a Polacy znowu gremialnie zaczną popierać Kościół. A nawet, jeśli liczba wiernych nie zacznie rosnąć, to może chociaż uda się powstrzymać ich odpływ. Wrogów trzeba sobie dobierać z rozmysłem. Najlepiej wybrać takiego, o którym mało kto słyszał, a nawet jeśli, to wie o nim niewiele. Bo jak wie niewiele, to można mu „pomóc” uzupełnić wiedzę, wtłaczając do głowy jakieś idiotyzmy. Feministki się na „wroga” nie nadawały. No, bo niby można straszyć Polaków tym, że Kazimiera Szczuka chce zniszczyć polską rodzinę, ale raczej mało kto (prócz betonu) w to uwierzy. Ponieważ względnie niewielu słyszało o gender studies, jest to idealny wróg dla Kościoła, któremu tak bardzo zależało na powtórzeniu PRLowskiego stanu zagrożenia, że nawet sięgnął po specyficzną retorykę: „gender to neomarksizm” (co zostało błyskawicznie podchwycone przez usłużnych „niepokornych”). Mało tego – wszystkie te gadki o tym, jak to „UE chce zniszczyć polską tradycję, kulturę i Kościół” to niemalże dosłowne nawiązania do PRL. Z tą różnicą, że za PRL zagrożenie (wtedy jak najbardziej realne) nadchodziło ze wschodu. Gdyby spróbować uprościć całą tę kościelno-prawicową narrację, wyszłoby coś w rodzaju: „patrzcie! UE + Gender to jak ZSRR – musimy się bronić, bo inaczej przepadniemy!”

Jedno tylko geniuszom stawiającym gender studies w jednym rzędzie z ZSRR umknęło. Jak już wspomniałem, za czasów PRL zagrożenie było jak najbardziej realne. Spora część ludzi mieszkających w Polsce mogła pamiętać jeszcze czasy zaborów i próby wynaradawiania Polaków. ZSRR ze swoimi „delikatnymi wpływami” (cenzura historii etc.) sprawił, że obawy przed wynaradawianiem odżyły. I tu dochodzimy do meritum. Za PRL Polacy (jako naród) i Kościół mieli wspólnego wroga. I to wroga bardzo groźnego. Nikogo nie trzeba było specjalnie przekonywać do tego, że „bracia” zza Buga najchętniej przyłączyliby nas do Kraju Rad. Z drugiej zaś strony – gdyby ktoś usiłował w tamtych czasach używać retoryki podobnej do dzisiejszej „antygenderowej”, wymierzonej w ZSRR, to karierę skończyłby bardzo szybko. Ludzie sobie z tego doskonale zdawali sprawę. Wszystkie te dzisiejsze gadki o tym, że mamy „cenzurę jak za Stalina”, „stare wraca” itp. są, delikatnie rzecz ujmując, nie na miejscu. Choćby dlatego, że w tamtych czasach opozycjonista, wygłaszając opinie krytyczne w stosunku do PZPR, ryzykował zdrowiem i życiem. W dzisiejszych czasach „niepokorni” ryzykują tylko tym, że tak, jak redaktor Ziemkiewicz, będą zarabiać pisząc i sprzedając książki między innymi o tym, jak to nas (Polaków) cenzura gnębi. Sam fakt, że można głośno mówić o tym, że w Polsce teraz jest „cenzura jak za Stalina”, świadczy o tym, że jej nie ma. Nie zrozumieją tego jednakże ludzie, którym wolność słowa pomyliła się z „prawem do gnojenia ludzi o odmiennych poglądach”.

Kościół znalazł sobie idealnego (w swojej opinii) wroga, którym jest „gender” i tak łatwo z niego nie zrezygnuje. Możemy się więc spodziewać nasilenia histerii antygenderowej (bo śmiem twierdzić, że apogeum owa histeria jeszcze nie osiągnęła). Wszystkie te działania mają na celu przekonanie „przeciętnego Kowalskiego” do tego, że gender jest dla niego groźny. Sztuka ta się raczej nie uda, bo przeciętny Kowalski ma to (za przeproszeniem) w dupie. Tak samo jak w dupie ma straszenie go „neomarksizmem”. Zresztą – kaliber zbrodni, o które się „gender” oskarża, jest tak ogromny, że Kowalski zastanawia się pewnie po cichu: „skoro to wszystko takie straszne, to czemu te zachodnie kraje jeszcze istnieją?” Skoro „gender” ma tak destrukcyjny wpływ na wszystko, to cywilizacja zachodnia już dawno się powinna zawalić, a my – jako ten Mesjasz Narodów – powinniśmy wysyłać paczki żywnościowe niedobitkom, żyjącym na zgliszczach krajów europejskich. Czemu więc tak nie jest?

Źródło: