wtorek, 30 października 2012
Terlikowski – katolicki celebryta – tłumaczy czym jest gwałt.
sobota, 27 października 2012
„Pojedynek na słowa” Molizm cz. 3
piątek, 26 października 2012
Kobieto – miej się na baczności! Twój partner może okazać się Mateuszem!
Mateusz
Mateusz
czwartek, 25 października 2012
Antyklerykalny piknik - czyli Szatan, Zło i palenie kościołów
wtorek, 23 października 2012
Te głÓpje StÓdenty CD. (doniesienia z alternatywnej rzeczywistości cz. 2)
Całe to narzekanie jest wynikiem (moim zdaniem rzecz jasna) przekonania, że „za moich czasów było inaczej”. Które to przekonanie czasem daje nieco absurdalne efekty. Zaczynałem studiować socjologię będąc już w wieku dość zaawansowanym jak na studenta 1. roku (25 lat). Na jednym z kursów wywiązała się dyskusja z prowadzącym – człowiekiem o 2 lata starszym ode mnie, który był zniesmaczony tym, iż teraz to ci młodzi wszystko kserują. A za jego czasów... Nieco nie trafił z argumentacją, bo w grupie zajęciowej wcale nie byłem najstarszy i nie tylko ja miałem wspomnienia związane z innymi kierunkami studiów. Tym samym jego opowieści o jego czasach „bez xero” były nieco śmieszne. Bo część ludzi te „jego czasy” doskonale pamiętało.
Tym niemniej doszedłem do jednego wniosku – (który może zostać zweryfikowany przez starszych czytelników bloga/fanpage – zachęcam do dyskusji bom ciekaw czy wnioski poprawne). Studia wcześniej (w czasach „bez xero”) były może trudniejsze, ale odnoszę wrażenie, że prowadzący nie zarzucali studentów tonami śmieci do przeczytania, no bo jak by to miało wyglądać? Niechby było stu studentów na socjologii – niechby w ramach kursi obligatoryjnego wszyscy mieli przeczytać ten sam fragment książki na kolejne zajęcia na „za tydzień”. I niechby w bibliotece było pięć egzemplarzy tej książki. W jaki sposób owa setka studentów byłaby w stanie podzielić się tymi książkami? A co z przygotowaniami do egzaminów? Są wszak ludzie, którzy uczą się do ostatniego momentu – skąd książki ? Komputery w owym czasie przypominały średniej wielkości szafy i miały moc obliczeniową dzisiejszych wyłączników światła – więc jakoś niespecjalnie można było liczyć na tekst w formie elektronicznej.
Być może studentów było mniej na konkretnych kierunkach? No ale jeśli tak było, to po cholerę krytykować studentów za xerowanie? Jakby dla każdego wystarczyło książek w bibliotece, nikt by nie musiał kserować. A że ludzi więcej? Tempus fugit.
Przejdźmy do kolejnego fragmentu wypowiedzi, którzy to fragment przeciętnemu Kowalskiemu z dyplomem podniesie ciśnienie. Tu już cytat bardziej obszerny:
Ale od pewnego czasu coraz częściej słyszę analogiczne opowieści od praktyków biznesu i menedżmentu. Oni opowiadają już nie o tym, że absolwenci szkół wyższych, nierzadko uważanych za prestiżowe, nie wiedzą nic o kulturze, historii, współczesności nawet - ale że nie mają pojęcia o swoich wąskich, wyuczonych jakoby i potwierdzonych dyplomem specjalnościach. Nie potrafią napisać oferty handlowej, nie potrafią zrobić prostej analizy, nie potrafią odpowiedzieć na najprostsze nawet pytanie, jeśli nie mają a, b i c do zakreślenia i dostępu do gugla. - Kompletni analfabeci - podsumował pewien egzekutiw, po odbyciu szeregu rozmów kwalifikacyjnych z posiadaczami stosownych dyplomów i zaświadczeń o odbytych stażach.
Pozwolę sobie „sparafrazować”
Ale od pewnego czasu coraz częściej słyszę analogiczne opowieści od ludzi szukających pracy. Oni opowiadają już nie o tym, że potencjalny szef (rekruter) sporej firmy bądź też jej filii, nie wie nic o kulturze, historii, współczesności nawet, ale że nie ma pojęcia o swoich wąskich, wyuczonych jakoby i potwierdzonych pełnionym stanowiskiem specjalnościach. Nie potrafią przeprowadzić rozmowy kwalifikacyjnej wykraczającej poza magiczne pytania „jak pan widzi siebie w naszej firmie za pięć lat”, „czemu chce pan u nas pracować?” Nie potrafią napisać ogłoszenia w sprawie pracy, które miałoby jakikolwiek związek z oferowanym stanowiskiem, nie potrafią zrozumieć innego niż ich własny punktu widzenia, gubią się, kiedy udzieli im się odpowiedzi wykraczającej poza ich wiedzę. Kompletni analfabeci, podsumował jeden znajomy po odbyciu szeregu rozmów kwalifikacyjnych z „zasiadaczami” stosownych stanowisk, rekruterami, etc.
Brzmi znajomo? Każdy człowiek ( i nie jest to nieuzasadniona generalizacja), który w miarę aktywnie szukał pracy i odbywał rozmowy kwalifikacyjne, miał do czynienia z rekruterem, prezesem, który nie miał zielonego pojęcia jak prowadzić rozmowę kwalifikacyjną. Rozmowa kwalifikacyjna prowadzona przez kogoś kogo na budowie nie oddelegowano by nawet do czyszczenia betoniarki (bo by ją zepsuł albo przez przypadek do niej wpadł uruchamiając ją uprzednio) – to jeszcze pół biedy. Bo to jeszcze da się przeżyć jakoś, gorsze jest co innego. „List motywacyjny”, którego to listu wymaga się często nawet w przypadku zajęć, które ciężko nazwać „wymarzonymi” – kasjer w markecie, hurtownik, przedstawiciel handlowy, „kolporter” ulotek (to taki co te ulotki rozdaje). Jest to o tyle poniżające dla piszącego, że te zawody to dla wielu ludzi ostateczność (każdy ma jakieś swoje marzenia co do pracy) i raczej nie są pierwszym wyborem. Nie dość, że człowiek musi się pogodzić z tym, że marzenia i plany może sobie chwilowo wsadzić w buty, to jeszcze musi się „nasładzać” jak to marzył od zawsze o pracy sprzątacza. Gwoli wyjaśnienia – nie deprecjonuję tutaj pracy fizycznej ani też ludzi fizycznie pracujących (sam kilka lat targałem worki z zaprawą i szpachlowałem ściany, miałem również z przyczyn rodzinnych kilkuletni epizod „rolniczy” – więc praca fizyczna nie jest dla mnie czymś obcym :) ) - chodzi mi o to, że wszyscy zdają sobie sprawę z „prestiżu” tych zawodów – a mimo to jakiś dzięcioł z HR (albo dzięcioł oddelegowany od „konserwacji powierzchni płaskich” do prowadzenia rozmów kwalifikacyjnych oraz rekrutacji) nadal będzie wymagał od nas listu motywacyjnego.
No chyba, że list motywacyjny może wyglądać następująco: „ja taki i taki chce u was pracować, bo lubię pieniądze, a podobno można je u Was zarobić”. Byłby to chyba najbardziej szczery list motywacyjny.
Bardzo się cieszę, że „egzekutywa”, profesorowie i Pan Rafał Ziemkiewicz mieli dużo czasu na poszerzanie horyzontów, ale mogliby uszanować tych, którzy mieli tego czasu mniej niż oni. Aby nie zostać posądzonym o stronniczość – zgadzam się z tym, że zdarzają się kandydaci idioci, którzy nie wiadomo po co przychodzą na rozmowy kwalifikacyjne, wpisują w CV bzdury i są bardzo zdziwieni, jak ktoś ich potem o te bzdury pyta. A że wszyscy chcieli na studia? Jak się polikwidowało zawodówki (kolejny genialny pomysł prawicy), a techników zostało niewiele, to nagle się wszyscy rzucili na licea. Potem się okazało, że po gołym liceum znalezienie pracy jest mniej więcej tak samo proste jak przekonanie biskupa do tego, aby poparł starania organizacji pro-choice. No to ludzie poszli na studia. Dodatkowo żyjemy w kraju, w którym do niedawna na stanowisko kopacza rowów wymagane było magisterium z geologii. Pracodawcy mogli sobie pozwolić na wybredność, bowiem ludzi szukających pracy było multum. No to się wymagało studiów wyższych na byle jakie stanowiska. Potem UE się otworzyło i ludzie powyjeżdżali – co poniektórym zmiękła więc rura. Ale nadal można przeczytać ofertę pracy „na stanowisko woźnego – wymagana umiejętność pracy w zespole, komunikatywność, etc.” (wisiało takie ogłoszenie na forum tbg). Albo „kierowca – wymagane prawo jazdy kat B., sumienność i chęć do pracy”.
W temacie staży i praktyk wypowiadać się nie zamierzam, bowiem do „wiedzy ogólnej” należy to, że trafić na naprawdę dobry staż, praktyki na których można się czegoś nauczyć, etc. – to jak trafić 5 w totka (no bo jednak 6 w totka to trochę inny rząd wielkości :) )
Problem „niepotrzebnych studiów” nawarstwiał się od dłuższego czasu. I złożyło się na to bardzo wiele czynników (demografia, niedawny upadek innego systemu, boom demograficzny roczników 81' 82', brak umiejętnej polityki kadrowej w firmach, i na tym poprzestanę – w każdym bądź razie lista ta jest długa jak krawat żyrafy). RAZ widzi tymczasem jeden problem (i tym razem wierzcie bądź nie – nie chodzi o Michnika!) – to Platforma Obywatelska. Pozwolę sobie tutaj na dłuższy cytat:
W tym stanie, do którego doprowadziły Polskę pięcioletnie rządy trampkarzy Tuska, nawet ludzie z prawdziwymi kwalifikacjami mają poważny problem ze znalezieniem godnego swych możliwości miejsca pracy. Ale oni w końcu jakoś sobie poradzą, choć będą musieli tyrać na śmieciowych umowach. A ci ze śmieciowymi dyplomami? Jakby to ująć, żeby ich nie ranić - będą się musieli obudzić.
A jak się już obudzą, to może zadadzą sobie pytanie, dlaczego się dali na te śmiecie nabrać. Odpowiedź jest oczywista - dlatego, że uwierzyli, iż wystarczy bezgranicznie gardzić "wiochą", żeby samemu przestać nią być. Uwierzyli, że byle "zabrać babci dowód" i "nie dopuścić, żeby pierwsza dama sikała do kuwety", byle głośno rechotać z "kaczorów", "moherów" i Smoleńska, byle nie odstawać od narzuconego przez media wzorca pogardy dla "starszych, gorzej wykształconych i z mniejszych miejscowości", to zawsze się dla nich znajdzie jakiś ochłap spływającego na naszą prowincję europejskiego dostatku. Bez wielkiego wysiłku będzie kredycik, posadka, spa, siłownia i kawa w kartonowym kubku.
Pytanie do czytelników – w jaki sposób PO zepsuło wszystko nie na kilka (albo i naście) lat przed swoimi rządami? Odpowiedzi proszę publikować na blogu bądź fanpage.
Poza tym pamiętacie może ten cudowny czas, kiedy rządziła koalicja PiS-LPR-SO? Kiedy wszyscy mieli pracę, wszystkie dzieci dostawały prezenty z zakładów pracy rodziców, na ulicach było bezpiecznie, wszyscy byli bardzo szczęśliwi, ludzie z zagranicy (Anglicy, Niemcy, Irlandczycy, Szkoci, Hiszpanie, Amerykanie nawet) przyjeżdżali do Polski pracować, bo nasz dobrobyt przyciągał ich wszystkich, rządzili nami prawdziwi fachowcy, nie było kolesizmu, zapanowała absolutna merytokracja, a z okien sejmowych spoglądało na nas Słońce Narodów Józef Stal…,errrr przepraszam nieco się zagalopowałem. W każdym bądź razie, pamiętacie ten dobrobyt? No właśnie – ja też nie. Ale Rafał Ziemkiewicz odwiedził chyba jakąś alternatywną rzeczywistość i to wszystko widział!
Aczkolwiek w jednym RAZ ma racje, ludzie się kiedyś obudzą. Tylko, że jeśli się obudzą to dla idoli Ziemkiewiczowskich oraz całej reszty emerytów politycznych, którym w życiu udało się tylko jedno – dorwać się do koryta - miejsca w parlamencie nie będzie.
RAZ kończy swój felieton nauczając:
Może się Państwu wydać, że pobrzmiewa w tym felietonie brzydka radość z cudzego nieszczęścia, takie zgredowskie "o dobrze wam, a nie mówiłem, że tak będzie?". Nie, nie cieszy mnie ta sytuacja. Lekcja udzielona milionowi gówniarzy, którzy okazali się tak podatni na prymitywną socjotechnikę władzy, nie była warta szkód, jakie wyrządzili Polsce Tusk i jego ferajna.
Nie wiem jak państwu, ale mnie się wydaje, że w tym felietonie pobrzmiewa absolutne niezrozumienie realiów. Dlatego też został przeze mnie zakwalifikowany do „alternatywnej rzeczywistości'. Pamiętam, jak zaczynałem studia (a raczej uczelnianą odyseję) – rok 2000, a już wtedy z robotą był straszliwy problem, a o osobach, które „zimowały” jeden rok mówiło się „no, ten to już pracy nie znajdzie...” Jednocześnie wszyscy na studia się pchali, bo znaleźć prace bez „wyższych studiów” było cholernie trudno (rzecz jasna mówimy tu o szukaniu „bez znajomości”). Nikt po liceum nie zastanawiał się nad tym, czy iść do pracy (no chyba, że ktoś miał odpowiednie koneksje), bo wiedział, że równie dobrze może próbować zawrócić Wisłę durszlakiem (wiem, wiem „kijem”, ale durszlak jest bardziej klimatyczny) – urobi się człowiek, umęczy a Wisła jak płynęła tak będzie płynąć. Jakim cudem – pytam się po raz kolejny – PO mogło coś spieprzyć na co najmniej siedem (bo bezrobociem po liceum straszono nas na długo przed rozpoczęciem studiów) lat przed wygranymi wyborami? PO nic nie „spieprzyło” – po prostu kontynuowało politykę poprzednich rządów pt.„łojezu comyzrobimy z temi bezrobotnemi, o patrz jaki ładny pieniążek leży na ziemi, chyba go podniosę! O czym to my mówiliśmy?” Można bowiem odnieść wrażenie, że polski polityk to taka odmiana jętki, która musi bardzo szybko zrobić wiele rzeczy (bo zbyt dużo czasu nie ma) z tym, że polityk zamiast robić – mówi, mówi, mówi i jeszcze raz mówi – a potem zapomina o czym mówił (pewnie pieniążek był bardzo ładny).
Zakładam, że gdyby PO nie rządziło, tylko PiS, a sytuacja byłaby dokładnie taka sama – tedy Ziemkiewicz zwalałby wszystko na Michnika i komunę.
poniedziałek, 22 października 2012
Te gÓpje stÓdenty – czyli doniesienia z alternatywnej rzeczywistości cz. 1
Postanowiłem nieco zmienić nazewnictwo „cykliczne” notek, bo zauważyłem, że nieco mi się wszystko rozjeżdża. Tym samym wszelka „twórczość” komentatorów/publicystów/naukowców/etc., która sprawa wrażenie, iż opisuje jakiś równoległy wszechświat miast naszej rzeczywistości, będzie spojona klamrą „Doniesienia z alternatywnej rzeczywistości”. Bo ja bardzo lubię science fiction – fantasy, wszelkie odmiany „co by było gdyby”, ale to wcale nie oznacza, iż fragmenty takiej literatury mają być elementem opisu rzeczywistości. Co gorsza, owe metody stosują wszyscy publicyści niemalże – każda „strona” ma swoich „fantastów” – tym samym obwinianie o tego rodzaju quasi publicystykę jedynie prawicy byłoby nadużyciem i to sporym.
Na pierwszy ogień – mój zeszłotygodniowy „gość” Rafał A Ziemkiewicz. Choć notka tylko połowicznie dotyczyć będzie jego osoby. RAZ popełnił był felieton pt. „Śmieciowa generacja”. Zaczyna się bardzo obiecująco:
„Przywykłem już do opowieści o "młodych wykształconych", ze świeżo zdobytymi dyplomami, którym myli się Chopin i Schopenhauer, a pytani, kto to Platon, odpowiadają pytaniem: proszek do prania?”
W bardzo wysmakowany sposób nawiązał do obelżywej (według doktryny PiS) nazwy „młodzi wykształceni z wielkich miast”, czyli tych, którzy nie chcą głosować na PiS. Bo jak wiemy – tylko ci młodzi bywają niedouczonymi głupkami, zaś wszyscy którzy popierają PiS – są lepsi, bo popierają PiS, a reszta to hołota, „co nie ROZUMI niczego” . Przepraszam, poniosło mnie:)
Od zawsze istniała grupa ludzi, którzy skończyli studia „przypadkiem”. Teraz w dobie miliona różnych uczelni wyższych, większa ilość ludzi studiuje, toteż i studia kończy większa liczba „przypadkowych magistrów”. Pamiętam opowieść jednego ze znajomych pracowników naukowych (chemia), który wspominał swoje czasy studenckie. Mieli jednego kolegę, który nie za bardzo rozumiał, co on tam robi. A że ojciec kolegi sponsorował uczelnię, nie można było go ot tak sobie wypieprzyć. Dobrnął jakoś ów człowiek do 5. roku. Kadra wiedziała, że nie ma szans, żeby napisał samodzielnie prace magisterską, więc zaproponowali, że w ramach tejże pracy przetłumaczy obszerny tekst naukowy z języka niemieckiego – przetłumaczył, złożył pracę. Rzecz działa się na obronie. Komisja zadawała mu baaardzo proste pytania, żeby czasem się nie „potknął”. W pewnym momencie jeden z członków komisji zadał jakieś nieco bardziej szczegółowe pytanie dotyczące tekstu. Padła odpowiedź: „nie wiem, nie ja to tłumaczyłem”. Jak się skończyła sprawa? Oceną dostateczną. Wiem, to przypadek jednostkowy. Tym niemniej jest on kalibru takiego, iż nie słyszałem niczego podobnego w naszych „śmieciowych czasach” – a rzecz działa się na „renomowanej uczelni”. Zmierzam do tego, że ów problem istniał od zawsze, i od zawsze byli ludzie, którzy marudzili „za naszych czasów było lepiej, teraz ta młodzież taka głupia”.
Teraz dwa inne uzupełniające się idealnie cytaty:
Powiedzmy, że mieści się to w małpowanym przez nas zachodnim modelu kształcenia w wąskich specjalnościach (…) Inna sprawa, że wszystko, co się dziś dzieje ze światem pokazuje, iż taki model edukacji jest do bani, że zamiast go małpować, trzeba właśnie dokładnie odwrotnie (...)
Jedna uwaga natury ogólnej – czasem będzie mi się zdarzało pociąć czyjąś wypowiedź, ale nigdy nie będę usuwał z tejże argumentów, etc., które przeczyłyby mojej tezie – zresztą tekst źródłowy linkuję zawsze, więc byłoby to nieco idiotyczne, tzn. gdybym „ciął z tezą”.
„Przywykłem, jako się rzekło, do takich opowieści - profesorów, nauczycieli czy innych ludzi z racji swego zawodu obcujących z najnowszą produkcją naszego systemu edukacyjnego i rwących sobie nad nią resztki włosów z głów.”
Panu Rafałowi chciałbym przypomnieć, iż obecny system edukacji jest produkcji prawicowej – bo to Handke swego czasu uznał, że skoro gimnazja są na zachodzie, to my sobie pomałpujemy z zachodu, bo u nas też się to sprawdzi. Mamy więc gimnazja, mamy nową maturę. Nie mnie oceniać, która matura „trudniejsza” – posłużę się miast tego przykładem. Jakem studiował socjologię na pierwszym roku, mieliśmy egzamin z kursu „podstawowego”. Na moim pierwszym roku nie zdałem go tylko ja (bo wydawało mi się, że na egzaminie wymagają ode mnie samodzielnego myślenia – okazało się, że trzeba znać bardzo dobrze wykłady i nic poza tym, ups), kolejny rocznik wyglądał podobnie. Natomiast rocznik dwa lata młodszy poległ zupełnie – 30% ludzi uwaliło egzamin, spora część z nich nie zdała go w drugim terminie, więc zrobiono dla nich trzeci (rzecz jasna odpłatny) – bo kadra się nieco przestraszyła, że jak tak dalej pójdzie, to studentów zabraknie. Co różniło roczniki zdające ów egzamin od tego, który poniósł sromotną klęskę? Nowa matura. Roczniki zdające ( ten nieszczęsny egzamin, na którym poległem :)) – dostały się na socjologie zdając egzamin wstępny, rocznik który poległ – dostał się z konkursu świadectw. Tym samym gdyby RAZ pomarudził nieco wcześniej – Handkemu – w temacie niemałpowania, być może „profesory” by teraz nie rwały włosów z głów.
Przy tych profesorach na momencik zostaniemy, bo po przeczytaniu tego zdania nieco mną zatrzęsło. Nad nauczycielami pastwić się nie zamierzam – bo i nie bardzo rozumiem sens wypowiedzi RAZa – nauczyciel jak mi się zdaje przynajmniej zaczyna obcowanie z uczniem wtedy, gdy ów uczeń rozpoczyna obcowanie z systemem edukacji. Nie za bardzo więc jestem w stanie pojąć to, w jaki sposób nauczyciel może „rwać włosy z głowy” nad produktem, który sam współtworzy. Ale to tylko taka moja „czepialcza” uwaga.
Profesorowie „narzekają”, bo studenty głupie mają niski poziom „wiedzy ogólnej”. Z tą wiedzą ogólną jest po trosze tak, że w szkole podstawowej człowiek jej nie będzie w stanie zrozumieć, w gimnazjum również. W liceum, w którym teoretycznie przyszedł czas na poszerzenie horyzontów u młodzieży, nauczyciele głowią się nad tym jak nauczyć uczniów tego, czego powinni się byli nauczyć w gimnazjum i w liceum zarazem. Poza tym wiedza ogólna to coś czego człowiek się w szkole nie nauczy – tę wiedzę można nabyć samemu „douczając się” niejako. Ponadto wiedza ogólna wymaga czegoś, co powoli wymiera w naszym społeczeństwie – refleksji i zrozumienia. A skąd ta umiejętność refleksji ma przyjść? W szkole zrozumienia od uczniów nie wymaga (program przeważnie opiera się na „wyryciu” czegoś na pamięć, a co się potem z tą wiedzą dzieje? – Konia to obchodzi), książki cholernie drogie – mało kogo stać, zostaje Internet, a ten to raczej refleksji nie sprzyja.
Idzie więc produkt „Handkego” na studia. Studia to idealny czas na akademickie dyskusje, na poszerzanie horyzontów (które powinno się rozpocząć w szkole średniej), na nauczenie młodych ludzi refleksyjności, zainteresowanie ich przedmiotem studiów – tak aby sami potem poszerzali swoją wiedzę (może inaczej, żeby odczuwali wewnętrzną potrzebę poszerzania wiedzy).
Piękna teoria, nieprawdaż? Tylko, że u nas studia polegają najczęściej na zarzuceniu studenta tonami papierów, tekstów, książek. I narzuceniu jedynej słusznej metody interpretacji tekstu, rozwiązywania zadań ,etc. (do końca życia będę pamiętał, jak studiując chemię usiłowałem wytłumaczyć pani doktor sposób, w jaki zrobiłem zadanie, bo wynik był poprawny ale ten sposób był inny niż „paniodoktorowy” – nie udało mi się wytłumaczyć, a byłem w tłumaczeniu dobry bowiem w szkole średniej połowę swojego rocznika uczyłem chemii na korkach)
Masz swoje własne zdanie? Masz własne pomysły? Wsadź je sobie w buty albo poczekaj aż sam będziesz doktorem, profesorem, etc. – może wtedy ktoś łaskawie zwróci uwagę na to co masz do powiedzenia.
Przykład zarzucenia papierami? Jeden z zupełnie bezużytecznych kursów na socjologii (bezużyteczny, bowiem teorie, którymi nas karmiono były idiotyczne i zupełnie nie nadawały się do opisu rzeczywistości) – wymagał opanowania około dwóch tysięcy stron tekstu – rzecz jasna wliczam w to zarówno kserówki, jak i książki (dwie bodajże były, nie wiem, nie czytałem). I to wymagał doskonałego opanowania, bowiem pytania testowe były cholernie szczegółowe – tym samym nie chodziło o jakieś bzdurne „zrozumienie”. To tylko jeden kurs – na innych bywało podobnie, a do tego dochodzą jeszcze prace pisemne – i tak dalej i tak dalej. Pół biedy jak ktoś tak jak ja nie musiał w trakcie studiów pracować – wtedy po odwaleniu intelektualnej pańszczyzny, zostaje sporo czasu na czytanie i robienie tego, co się lubi. Innymi słowy człowiek ma czas na rozwój samodzielny i na życie „pozauczelniane”. Tego czasu nie mają ludzie, którzy studiują i pracują. Czas nie jest z gumy. Jeśli człowiek nie ma pieniędzy, to w dupie ma „wiedzę ogólną” i Chopina, a nawet Chopinhauera – ma inne, nieco bardziej przyziemne zmartwienia. O których to zmartwieniach powinien wiedzieć zarówno profesor, jak i ktoś, kto chce uchodzić za publicystę.
Inny przykład. Na jednym z kursów pan profesor podał listę lektur „do egzaminu”. Było ich coś koło dwudziestu – dopiero po dwóch miesiącach powiedział, że można wybrać kilka z nich. Na egzaminie odpytywał mnie z książki tak pierońsko szczegółowo, że mimo mojej umiejętności czytania ze zrozumieniem, mało brakło, a bym poległ na tym cholernym egzaminie. Rzecz jasna pan profesor wymagał jedynej słusznej interpretacji, którą ze mnie wreszcie „wyciągnął”.
Na uczelniach pełno jest kursów „obligatoryjnych”, które prowadzone są przez ludzi nie mających zielonego pojęcia o tym, jak zainteresować studentów tematyką kursu. I w sumie nie muszą mieć – kurs jest obligatoryjny, więc student zrezygnować z niego nie może. Co się robi na uczelniach, kiedy kurs nieobowiązkowy zaczyna dołować i mało ludzi na niego uczęszcza (a prowadzi go ktoś „zasłużony”)? Jeśli odpowiedzieliście „zmienia się go na kurs obligatoryjny” – odpowiedzieliście prawidłowo.
Rzecz jasna na uczelniach sporo jest ludzi, którzy są bardzo otwarci, doceniają odmienne zdanie studentów, potrafią zainteresować ich tematyką kursu, cenią samodzielność. Tylko co z tego, skoro student jest tak dociśnięty kursami „gniotami”, że nie ma czasu na to, co go interesuje?
CDN (postanowiłem podzielić notkę, bowiem istnieje wyraźne ryzyko, iż ta rozrośnie się ponad miarę).
Sznurek
https://wydarzenia.interia.pl/opinie/ziemkiewicz/news-smieciowa-generacja,nId,924431
piątek, 19 października 2012
Think? No Thanks! Czyli think tank po polsku. (jestę politykę i komentatorę cz 3)
środa, 17 października 2012
„Zranione uczucia religijne”, czyli argument zawsze słuszny.
poniedziałek, 15 października 2012
Poseł Mirosław Pluta – człowiek o NIEZMIENNYCH poglądach.. (Tragifarsa z aborcją w tle).
Mógłbym panu „posłu” darować jakieś malutkie potknięcie (w końcu to polski polityk, rewelacji się spodziewać nie można, w dodatku z Podkarpacia mojego ukochanego...). Tym niemniej to, na co sobie pozwolił, jest w mojej skromnej (no dobra, to taki żarcik) opinii skrajną bezczelnością i należy mu o tym przypomnieć w następnej kampanii. W każdym bądź razie - ja to zrobię.
Pan poseł wyszedł przed szereg w pewnym momencie. I zagłosował niekonserwatywnie w głosowaniu dotyczącym tego, czy osoby o orientacji homoseksualnej mogą być opiekunami zastępczymi. A konkretnie – głosował przeciwko poprawce mającej homoseksualistom uniemożliwić (z punktu widzenia prawa) bycie rodzicami zastępczymi. No i wszystko fajnie by było, gdyby nie to, że wspomniał o tym tygodnik katolicki Niedziela. Nie wiem jaką poczytnością cieszy się ów tygodnik, ale z moich prywatnych rozmów wynika, że w „pewnych kręgach” ma on spory posłuch. No a poza tym - popierać homoseksualistów w Tarnobrzegu? Wolne żarty...
Pan poseł poszedł po rozum do głowy i przy okazji kolejnej sprawy „światopoglądowej” zagłosował tak, jak „powinien”. Traf chciał, że było to głosowanie nad odrzuceniem obywatelskiego projektu, dotyczącego całkowitego zakazu aborcji. Głosowanie odbyło się 31-08-2011. Poseł zagłosował przeciwko odrzuceniu wniosku, czyli poparł nową ustawę antyaborcyjną.
„Uważam, że przed wyborami parlamentarnymi nie należy prowokować społeczeństwa takimi drażliwymi, wyborczymi tematami. W sprawach światopoglądowych nie powinna też moim zdaniem, obowiązywać dyscyplina klubowa.”
Czy tylko ja odczuwam lekki dysonans po przeczytaniu tych słów? Poseł popiera aktualną ustawę, więc głosuje przeciwko niej. Z dziennikarzami portalu chyba było coś mocno nie w porządku, bowiem zignorowali tak wyraźną sprzeczność, że aż ciężko w to uwierzyć.
Mija trochę czasu, nadchodzi pamiętny dzień 10-10-2012. Głosowanie nad projektem SP. Chwila prawdy dla posła Pluty. Jak zagłosował? Oczywiście poparł projekt Solidarnej Polski. Zdziwieni? Wszak Poseł powiedział, że przed wyborami nie należy drażnić wyborców – w środku kadencji jak widać można.
Potem rzucił jeszcze frazesem:
„W Platformie Obywatelskiej możemy się różnić w kwestiach światopoglądowych, ale jesteśmy zgodni co do gospodarczej wizji Polski. Na tym polega nasza siła - dodaje poseł Ziemi Tarnobrzeskiej.”
„Dzięki tym wartościom, które wyznaję, zostałem też wybrany do Sejmu. Aborcja nie powinna istnieć, bo zabiera życie. „
Którym wartościom? Bo chyba najprędzej dzięki tym o „niedrażnieniu wyborców”. Nie zdziwiłbym się, gdyby przy okazji kolejnych wyborów, pan poseł przypomniał sobie o tym, że popiera obecną ustawę i traktuje ją jako „trudny kompromis”. W końcu wyborców nie należy drażnić... Przynajmniej przed wyborami. W środku kadencji można robić sobie z nich jaja do woli.
Wisienką na torcie jest to, że poseł Mirosław Pluta został oddelegowany do pracy w platformerskim zespole ds. wypracowania jednego wspólnego (dla partii) projektu in vitro. Ciekawym czy w ramach prac w zespole, poseł również kieruje się swoim „zasadami, które wyznaje od zawsze”.